Nonźródła:Weź pan tę żabę
czyli
Frustrata spacer
Linia 180, sierota po tramwaju do Wilanowa zlikwidowanym przeszło 40 lat temu, dorobiła się wielu wcieleń z czego najbardziej charakterystyczne było chyba przedostatnie, funkcjonujące w latach 2000–2010, sygnowanego dumną nazwą „Warszawska Linia Turystyczna” czy też mniej udanie w języku z wyspiarskiej kolonii – „Warsaw Tourist Line”. W rzeczywistości była to zwykła linia, dostępna dla wszystkich posiadaczy biletu, różniąca się tylko kilkoma wyróżnikami – w całości niskopodłogowym taborem oraz dziwacznymi koralami z trasą, zaprojektowanymi przez pornograficzne grubasy studentów ASP, za co uczelnia ostała zapewne całkiem sporą dotację. Jedynym wytłumaczeniem dlaczego do uturystycznienia wybrano właśnie tę linię była, nie licząc dużej liczby przyjezdnych studentów Uniwersytetu Warszawskiego, ewentualnie trasa z Wilanowa na cmentarz na Powązkach. Miało to nawet jakieś pokrycie w rzeczywistości, bo gdy trasę wydłużono o trzy czy cztery przystanki na Chomiczówkę, oznaczenie znikło. Bo kto to słyszał PRL-owskie blokowisko turystom pokazywać? Przyjedzie jeszcze taki Rusek i powie, że to zupełnie jak u niego w domu. A potem jeszcze się coś Władimirowi pomiesza...
Niemniej trzy przystanki wiosny nie czynią i wątpliwe jest by ta trasa nadawała się jakkolwiek do pokazania turystom. Jeśli masz odwagę, możemy się przyjrzeć jej dokładniej (mapa dla nieogarniętych).
Spacer zaczynamy na pętli w Wilanowie, na peronie pod murem pobliskiego niewielkiego, a przy okazji cholernie drogiego cmentarza. Dalej za plecami i lasem krzyży majaczą gargantuiczne budynki Lemingradu. Każdy z nich stara się być awangardowy i nowoczesny, pokazujący niespożyte pokłady twórcze drzemiące w polskich architektach i w efekcie każdy wygląda tak samo, jak postmodernistyczny, bezkształtny klocek ze szkła i betonu. Po drugiej stronie, za pętlą autobusową i sześciopasmową autostradą do willowego Konstancina widzimy park wraz zespołem pałacowym, wybudowany przez, świeć Panie nad jego duszą, króla Sobieskiego. Ten sam, o bilet do którego jakiś czas temu awanturowała się szanowna pani phezydent. Do naszych nozdrzy dociera odór znajdującego się w pobliżu McDonalda, nieodłączny w takich miejscach. Ruszamy w jego stronę i dalej na północ.
Przedzieramy się wzdłuż Wiertniczej, mijając po obu stronach nieprzebyte ilości domków jednorodzinnych, które właściciele łechcząc rozbuchane ego nazywają willami. W oddali majaczą kominy elektrociepłowni na Siekierkach, której lecznicze opary mieszają się z pachnącym perfumami de Canal powietrzem znad Wisły i leżących ledwie kilkaset metrów dalej bagien. Przy skrzyżowaniu z Kosiarzy dostrzegamy futurystyczny budynek, zaciekawieni przechodzimy na drugą stronę. Kręcą się tam dziwni ludzie, ciężko się jednak domyślić o co chodzi, bo konstrukcja nie ma żadnych oznaczeń. Wyjaśnia to dopiero Zdrastewujcie tawariszczi, wypowiedziane z wielkiego telebima przez łysego pana z wąsami.
Dalej znów trafiamy na pospolite przedmieścia – choć to zaledwie 10 km od centrum miasta tak ścisłego jak żołądek anorektyczki – przed nami las bezładnych domków w najróżniejszych stylach i kształtach, od przedwojennego modernizmu po jednospadowe cegłówki z lat siedemdziesiątych, stojących na coraz mniejszych działeczkach. Wreszcie mijamy tabliczkę graniczną, która informuje nas, że od teraz znajdujemy się na Mokotowie. Znajdujemy się na skrzyżowaniu z Augustówką, przy której w wielkim, pseudofuturystycznym budynku, tak bliskim do zabudowy Lemingradu, pracują bożyszcza milionów lemingów z całego kraju, ludzie, którzy sprzedali swoje poglądy w zamian za karierę i miejsce w „Tańcu z gwiazdami” – dziennikarzy TVN-u. U wejścia do budynku stoi tandetny pomnik ojca założyciela firmy, generała Waltera. Gdzieś tu w okolicy mieści się mityczny matecznik wszystkich postaci z Klanu – dom na Sadybie.
Idziemy dalej. Zabudowa zaczyna się powoli zmieniać, co przejawia się kilkunastopiętrowymi plombami z wielkiej płyty poupychanymi pomiędzy domki jednorodzinne. Nagle jednak, za pętlą autobusową, wszystko to się kończy. Znajdujemy się na wąskim chodniku przy ulicy. Z obu jej stron postawiono bowiem płoty oddzielające kawał lasu – przypominam, cały czas zmierzamy do centrum! – czyli pozostałości dawnego fortu zlikwidowanego w ramach przyjaźni polsko-radzieckiej. Gdy w końcu docieramy do skrzyżowania z okrężną mamy złudne wrażenie, że dotarliśmy do miasta. Po obu stronach Wiertniczej stoją całkiem pokaźne budynki. I wszystko byłoby OK, gdyby nie fetor bijący już z daleka od wielkiego KFC. Przedsmak tego mieliśmy już w McDonaldzie w Wilanowie, ale to była zaledwie iluzja... Wkrótce docieramy do kolejnego skrzyżowania. Tu z kolei wita nas największe skupisko banków, które może zadać kłam pewnej reklamie porównywarki kredytów – jest ich tam bodaj sześć albo siedem. Po drugiej stronie Bonifacego mamy zaś... bodaj największy bazar w tej części miasta oraz kasyno gry będące tak naprawdę przykrywką dla burdelu. Decydujemy się zatem pozostać po naszej stronie ulicy, choć po jednej stronie wąziutkiego chodnika mamy jezdnię, a po drugiej mur cmentarza dla zbyt nerwowych kredytobiorców.
Za barem dostrzegamy całkiem sporych rozmiarów centrum handlowe z lat dziewięćdziesiątych z pierwszym kinem IMAX w Polsce – Sadyba Best Mall. Miało ono tchnąć nieco życia w PRL-owską rzeczywistość wielkopłytowej Sadyby, w rzeczywistości służy tylko nielicznym burżujom, których stać na zakupy tamże. Best Mall bowiem postawiony jest na prywatnych gruntach, za których dzierżawę miasto płaci kilkanaście milionów złotych, co przekłada się na czynsze. Idziemy dalej, mijając kolejne mrówkowce. I tak, znowu jebie, tym razem ściekami z pobliskiej oczyszczalni. Przyspieszamy więc kroku i mijamy kolejny mrówkowiec, docierając tym samym do skrzyżowania z Idzikowskiego. Po drugiej stronie ulicy widzimy rów utrzymywany rzekomo w celach ozdobnych, a po naszej niezbyt szczególnie rzucający się w oczy klasztor bernardynów na Czerniakowie, ten, który zdaniem Sienkiewicza odegrał kluczową rolę w czasie potopu szwedzkiego, choć powstał 30 lat po nim. Jeśli mamy szczęście, możemy zobaczyć w pobliżu przeora rzeczonego klasztoru. Sam przeor jest o tyle ciekawym obiektem, że lubuje się w markowych ciuchach, co stanowi doskonały przykład poszanowania reguły zakonu nakazującej ubóstwo. Pomagają mu w tym głownie ciężkie dolary wyciągane od wiernych oraz billboardy reklamowe na terenie klasztoru dotyczące m. in. budowanego osiedla z jeziorem będącym tak naprawdę wybetonowanym stawem oraz klubu fitness – oczywiście na obrazku cycate panienki.
Po minięciu klasztoru naszym oczom ukazuje się wybudowany za ciężkie pieniądze węzeł na skrzyżowaniu Powsińskiej i Witosa. Po prawej zaś możemy obserwować Pola Elizejskie, tyle że nie elizejskie. Ot, parę drzew na nieurządzonych terenach zalewowych. Po pokonaniu arterii po prawej stronie widzimy siedzibę szarańczy zagłady opisanej już w Apokalipsie św. Jana – ZUS-u. Dla równowagi po drugiej stronie ulicy mamy luksusowe centrum handlowe, z którego możemy wyjechać nawet nowym BMW. Dalej jest pusty plac – pozostałość po zlikwidowanej w 2006 roku zajezdni autobusowej. Całość wykupił deweloper, który nie dał rady przetrwać kryzysu i od tego czasu ziemia leży odłogiem, tak zapuszczona, że nawet kwiatowi polskiej młodzieży nie chciało się udekorować ogrodzenia napisem Jebać policję. Po przekroczeniu Chełmskiej trafiamy na wielkopłytowe osiedle, na którym dawny kwiat PRL-u dostawał mieszkania. Dziś kwiat ten najlepsze lata ma za sobą, a dominują łysi bądź krótko ostrzyżeni panowie w szalikach Legii. Dzięki temu przynajmniej odpowiedź na pytanie Za kim jesteś? jest w miarę prosta.
Dochodzimy do kolejnego skrzyżowania z Gagarina. Rzucamy okiem na radośnie wyeksponowane na bazarku owoce (zdrowe, z ekologicznego chowu! Co z tego, skoro przy autostradzie) i skręcamy. Choć większość handlu dalej skupia się w prastarych blaszakach i ewentualnie wolnym powietrzu, architektura powoli się zmienia na przed- lub zaraz powojenną, w zależności gdzie w czasie wojny spadła bomba, ewentualnie gdzie jakiś ważny towarzysz postanowił wstawić plombę. Telepiemy się powoli ulicą radzieckiego kosmonauty aż docieramy do Łazienek Kurews... Królewskich. Aby odpocząć od zgiełku ulicy, oszczędzić sobie widoku Bronka i przechodzenia koło najlepiej chronionego budynku w Polsce czyli ambasady rosyjskiej, skracamy sobie drogę przez park. Po obu stronach alejki witają nas blaszane ściany przenośnych ogrodzeń budowlanych – możemy przeczytać, że właśnie trwa modernizacja czegoś tam za czyjeś tam pieniądze. Robotników szukać próżno, a w środku wszystko wygląda jak przed rozpoczęciem budowy. W miarę jak zbliżamy się do pałacu na wodzie, pojawia się największa zmora parku – wycieczki szkolne. Stada skretyniałych bachorów wrzeszczących i depczących wszystko ze swoimi nauczycielami włącznie.
Gdy już przedostaniemy się przez tabuny gimnazjalistów wrzeszczących o tym jak nachlali się jednym piwem na czterech, wydostajemy się z kołchozu obozu pracy parku na Agrykolę. Aby dotrzeć do Alej Ujazdowskich musimy pokonać wielką jak cholera górę i nie zostać rozwalcowanym przez rowerzystów. Jeśli nam się to uda, dotrzemy na plac Na Rozdrożu. Pokonujemy trasę Łazienkowską i znikamy w Parku Ujazdowskim. Możemy w nim podziwiać pomnik jakiegoś gołego, masturbującego się faceta. Ze zrozumiałych względów jest niepodpisany. Docieramy do skrzyżowania Alej Ujazdowskich i Pięknej, po czym kierujemy się dalej do centrum. Mijamy pałac Lesserów (urocze nazwisko swoją drogą), w którym mieści się dom kombatanta, pomimo że wszyscy kombatanci już dawno wymarli, przedzieramy się przez tłum ludzi, którzy niedostali wizy do USA i docieramy do Exclusive Restaurant Pod Gigantami. Odpowiedź na pytanie jak, pardon, zaślepionym ćwokiem trzeba być, żeby twierdzić, że to dobrze brzmi, pozostawiamy czytelnikowi. Po drodze unikamy zderzenia z postawną kobietą o aparycji żony prezydenta, ciągniętej przez psa z jakże szlachetnej rasy buldog francuski i jeśli nam się to uda, docieramy na plac Trzech Krzyży. Od niego odchodzi ulica Wiejska, prowadząca prosto do sejmu, ale znacznie lepszym miejscem do oglądania małp jest zoo. Warto zatrzymać się za to przy pomniku Wincentego Witosa, który wygląda zupełnie jak Korwin. Przy placu znajduje się ponadto najmniej potrzebny budynek w całym mieście – Centralny Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli. Widział ktoś kiedyś doskonalącego się nauczyciela?
Dalej, już na Nowym Świecie, między zabytkowymi kamienicami trwa przebudowa dawnego KC PZPR, dziś Centrum Finansowego. W sumie niewiele się zmieniło. I jedni i drudzy czyhają tylko na twoje pieniądze. W każdym razie dzięki temu przy sławnym rondzie de Palma (czy tam de Gaulle'a) możemy podziwiać przenośne betonownie, znakomicie wpasowujące się w krajobraz ścisłego centrum stolicy europejskiego kraju. Po minięciu Alej Jerozolimskich lądujemy w zabytkowej, bo pamiętającej rok 1945 części stolicy. Na wejściu zostajemy zaatakowani przez żebraka zbierającego pieniądze na operację owrzodzonej nogi którą demonstruje nad wyraz chętnie. Warto się pocieszać w tym miejscu, że dobrze, że to noga, a nie dupa... A propos dup, starówki przyciągają wszelkiego rodzaju hipsterstwo i inne mniejszości seksualne. Szczególnie rzucają się w oczy różnego rodzaju pedały, piszczące swoim sztucznie podniesionymi głosikami parodie europejskich gejów, dlatego zaleca się trzymać dupę przy sobie, bo jeszcze stanie się jej krzywda.
Skoro zaś mowa o hipsterstwie, muszą być też restauracje. I są. Jedna z nich oferuje na przykład chleb ze smalcem smalczyk domowy z pieczywem za jedyne pięć złotych. Inna proponuje nam spożycie posiłku przy muzyce bluesowej, ale niestety za ścianą jest BurgerKing, w którym na okrągło leci rap. A że ich stać na lepsze głośniki...
Nie bacząc na ten gargantuiczny chaos niezmordowanie ruszamy dalej. Docieramy do Świętokrzyskiej, gdzie w głębokim wykopie twa budowa stacji metra. Dawniej odgrodzona była wysokim płotem, dziś z powodu trudności obiektywnych znajduje się tam wiecznie otwarta i nie pilnowana brama, dzięki czemu każdy posiadacz białego kasku może swobodnie dostać się do środka. Przy okazji na Nowym Świecie rzuca się w oczy piętrowy autobus nowych warszawskich linii turystycznych. Jeżdżą praktycznie puste, ale nikogo to nie obchodzi. Dla żydowsko-żydowskiej firmy Egged-Mobilis z Izraela liczą się tylko pieniądze z Biura Promocji Miasta, które gwarantuje była udziałowczyni firmy. Mowa oczywiście o polsko-żydowskiej pani phezydent, bo o kimże by innym?
Po przecięciu Świętokrzyskiej wkraczamy na wizytówkę stolycy – Krakowskie Przedmieście. Bufetowa wybudowała se pod macierzystą uczelnią pseudodeptak z rozpadającym się co kilka lat brukiem. Bo rektor to jej kolega i nie będzie patrzył na jakąś jezdnię. Na samym UW odbywa się zaś regularne leminżenie młodych umysłów na takich kierunkach jak: prawo (wykładowcy tłumaczą jak myśleć), socjologia (o czym myśleć), europeistyka (dlaczego o tym myśleć) i tak dalej. Studenci zaś, o ile wykrzeszą w sobie nieco oporu, dalej krzyczą: Korwin krul! Kawałek dalej znajduje się Ministerstwo Kultury, na które zmuszony jest patrzeć z cokołu po drugiej stronie ulicy nasz narodowy wieszcz – Adomas Mickieviczius. To jednak i tak lepiej niż książę Józef Poniatowski, któremu pozwolono spoglądać tylko na agencję towarzyską. Dobrze, że przynajmniej stoi tyłem do kancelarii prezydenta, dopiero by się wtedy napatrzył na burdel. Przodem za to do niej stoi grupka niezainteresowanych obcokrajowców, którym przewodnik łamanym angielskim tłumaczy, że Józef Poniatowski wielkim bohaterem był, a także, że naszym prezydentem nie jest Putin (cieszmy się póki możemy).
Wspomniany burdel, o ile być może przypadł do gustu urzędnikom kancelarii, nie spodobał się księżom franciszkanom z pobliskiego kościoła i postanowili oni – zgodnie z hasłem na murze Res sacra miser (nieszczęśnik rzecz święta) – dołożyć wszelkich starań wraz z ogarniętymi chwilowym niedowładem umysłowym urzędnikami miejskimi do likwidacji agencji. Na razie trwa szukanie właściwego paragrafu, jeśli go nie ma, najwyżej się dopisze.
To już wszystko, bowiem autorowi nogi w dupę włażą i najpewniej po dotarciu do Powązek mógłby od razu wykupić tam kwaterę, a to droga impreza jest.