Naprawic Przyszlosc
Naprawic Przyszlosc
Naprawic Przyszlosc
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
Spis treści
Karta redakcyjna
Dedykacja
Wstęp
Część I: Dwie opowieści
1. Człowiek bez przyszłości
Elliot • Cztery talie • Prospektywna małpa • Postęp • Opowieści • Rzeczywi-
stość
2. Krótka historia o tym, jak prawie uratowaliśmy świat
Dekada, w której prawie uratowaliśmy Ziemię • Polityka nicnierobienia
• Polityka paniki • Kasandra w kinie
3. Opowieść o dwóch opowieściach
Połykacz mieczy • Rozpustny małpiszon • Klub optymistów • Plemię Paleo
• Partia Ograniczonych • Bitwa książek
4. Manowce
Bez pośpiechu • Samochody, alarmy i biedni ludzie • Negacja nauki • Pra-
dawni bogowie • Etyka szalupy • Na krawędzi szalki • Niepokojące podobie-
ństwa
5. Czy postęp jest niemożliwy?
Wezwanie do wyprawy • Jeździec Apokalipsy • Założycielska czwórka • List
• Ziarno • Duma • Wstyd
6. Czy postęp jest gwarantowany?
Kampus • Czego możemy się nauczyć od Filipin? • Jak działa Azja i dlaczego
czasem nie działa? • Sens w wielkim mieście • Krwawa rewolucja? • Powrót
wypartej polityki
Część II: Dwa plemiona
7. Przepaść
Afera Snowa • Jednorożce • Olbrzymy • Kto będzie recytował poezję w Doli-
nie Krzemowej?
8. Krótka dygresja o jutrzejszym dżemie
9. Czego muszą się nauczyć humaniści?
Dlaczego żałuję, że nie uważałem na matematyce • Analfabetyzm matema-
tyczny w służbie pseudonauki • Matematyka w służbie przyszłości • Całkiem
inna lekcja historii
10. Czego możemy się nauczyć od humanistów?
W paszczy robota • Opowieści jako narzędzie empatii • Dlaczego warto stu-
diować magię • Efekt wróżki • Fact-telling
Część III: Cztery żywioły opowieści
11. Jak działają opowieści
Teleportacja • Materialny konkret • Uproszczenie rzeczywistości • Stare
i nowe • Wypełnianie białych plam • Ważna dygresja: narrator w naszej
głowie i antycypacja • Wspólnota • Wojna narracji • Najlepszy dzień mojego
życia
12. Struktura, czyli jak płynie czas
Nieprzesądzone • Cóż to jest czas? • Polifoniczne Żółwie Ninja • Mapy czasu
• Upadek • Postęp • Bez zmian • Wyzwanie • Przesilenie i zmierzch
13. Kod, czyli jak wygląda wolność
Mapa prądów • Metafory • Archetypy
14. Medium, czyli jak podróżuje informacja
Przekaźnik jest przekazem • Słowo mówione • Pismo • Druk • Radio i telewi-
zja • Media społecznościowe
15. Wspólnota, czyli mosty i mury
My i oni • Polaryzacja • Konformizm i nonkonformizm • Ku wspólnocie bez
wroga
Zakończenie: 10 pomysłów na lepsze opowieści o przyszłości
1. Podmiotem opowieści uczyń ludzkość
2. Zasypuj przepaści
3. Poznaj prawdziwą cenę nierówności
4. Szukaj ukrytych kosztów
5. Myśl wielowymiarowo
6. Podążaj za energią
7. Strasz groźnym, oswajaj niegroźne (współczynnik hipopotama)
8. Nie hakuj mózgów
9. Zrozum, jak dużo nie wiesz
10. Poprawiaj swoje opowieści
Nadzieja
Źródła ilustracji
Przypisy
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
Opieka redakcyjna: PIOTR TOMZA
Redakcja: JOANNA ZABOROWSKA
Korekta: ANNA DOBOSZ, BIANKA DZIADKIEWICZ, MICHAŁ KOWAL, AGNIESZKA STĘPLEW-
SKA, ANETA TKACZYK
Projekt okładki i stron tytułowych: KIRA PIETREK
Ilustracja na okładce: © CSA Images/Getty Images
Opracowanie graficzne: MIRON KOKOSIŃSKI
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07787-0
***
Tematem tej książki będą dwie opowieści o przyszłości. To współczesne
mitologie, które przenikają sztukę i kulturę popularną, kształtują badania
naukowe i ich odbiór na internetowych forach, wpływają na głosowania
w Parlamencie Europejskim i dyskusje przy rodzinnym stole. Z ich istnie-
nia większość z nas nie zdaje sobie sprawy, ponieważ są tak wielkie, że
obejmują zjawiska, które postrzegamy jako zupełnie niepowiązane ze
sobą. Nie doczekały się nawet powszechnie uznanych nazw. Na potrzeby
tej książki określę je mianem „technooptymizmu” i „technopesymizmu”.
Technooptymizm to opowieść o historii, teraźniejszości i przyszłości
skupiona na rozwoju. Nauka i technologia czynią nasze życie lepszym, mó-
wią technooptymiści. Postęp jest faktem. Spójrzcie tylko na wykresy przed-
stawiające spadającą śmiertelność niemowląt, obniżający się poziom anal-
fabetyzmu albo rosnący PKB. Technooptymiści twierdzą także, że postęp
jest pewny. Zdarzają się zawirowania, a siły reakcji mogą zablokować lub
nawet czasowo cofnąć rozwój, jednak historia jest zasadniczo drogą jedno-
kierunkową – wielką autostradą prowadzącą ku lepszemu jutru. Do obozu
technooptymistów można zaliczyć postaci tak różnorodne, jak: Hans Ro-
sling, mistrz wizualizacji danych i autor rewelacyjnego Factfulness, Ronald
Reagan (chyba nie trzeba przedstawiać), a także Bill Gates i większość
przedsiębiorców z Doliny Krzemowej, gdzie technooptymizm był przez
lata niemal religią. Technooptymizm to nadworna filozofia kapitalizmu,
politycznego liberalizmu i neoliberalizmu. Trochę niezręcznie mi wymie-
niać własne nazwisko w jednym akapicie z Reaganem, Roslingiem i Gate-
sem, ale uczciwość nakazuje przyznać, że w konflikcie tych dwóch ideolo-
gii i ja nie byłem bezstronny. Nim rozpocząłem badania, które doprowa-
dziły do powstania tej książki, ja również byłem gorliwym technooptymi-
stą.
W przeciwległym narożniku do kolejnej rundy szykuje się technopesy-
mizm. Pierwsza zasada tej wielkiej narracji głosi, że postęp jest złudze-
niem, a ściślej – oszustwem narzucanym przez tych, którzy czerpią zyski
z technologii. W rzeczywistości rozwój technologiczny tworzy więcej pro-
blemów, niż ich rozwiązuje, niszcząc środowisko, przyczyniając się do
wzrostu nierówności, a także dostarczając państwowym i korporacyjnym
dyktaturom nowych form kontrolowania ludzkości. Jeśli technooptymizm
jest dyżurną filozofią kapitalizmu, liberalizmu i neoliberalizmu, to techno-
pesymizm napędza współczesne ruchy ekologiczne i antykapitalistyczne.
Pewne jego formy stanowią źródło fantastycznych teorii spiskowych
i pseudonaukowych, inne z kolei leżą u podstaw poważnej krytyki wyzysku
i kolonializmu, inspirując filozofię postwzrostu (ang. degrowth) oraz głów-
ny nurt walki z katastrofą klimatyczną. Reprezentantami różnych nurtów
technopesymizmu są na przykład ekonomista Jason Hickel, ekolożka Van-
dana Shiva oraz autorzy licznych, modnych ostatnio książek na temat uro-
ków prehistorycznego życia i zalet diety paleo. Co ciekawe, bardzo podob-
ną wizję świata mają ci, którzy o klimat, środowisko i sprawiedliwość
troszczą się najmniej. Technopesymistyczną opowieść o świecie proponują
nam dziś politycy tacy jak Donald Trump. Skoro świat i tak schodzi na psy,
cywilizacja wkrótce upadnie i nastanie wojna wszystkich przeciw wszyst-
kim, to postąpimy rozsądnie, dbając wyłącznie o własne interesy i zajmu-
jąc pole position w wyścigu po ostatnią szklankę wody.
„Postęp jest pewny” kontra „potęp jest niemożliwy”. Żadna ze stron kon-
fliktu nie musi mieć racji. Dekonstrukcja tych wielkich mitologii jest wa-
żna, bo pomiędzy nimi otwiera się przestrzeń nienaiwnej nadziei. Techno-
logia może być naszą sojuszniczką w walce o lepszą przyszłość, ale może
też przyczyniać się do wzrostu nierówności czy dewastacji środowiska.
Niestety, siła przyciągania biegunów jest tak wielka, że nawet bardzo roz-
sądni ludzie mają tendencję do naginania lub negowania faktów, jeżeli te
nie chcą się wpasować w prostą wizję „dobrej” lub „złej” technologii, jedno-
kierunkowego postępu lub beznadziejnego upadku.
Im dłużej analizowałem tę opozycję, przebijając się przez setki książek,
artykułów, filmów i przemówień polityków, tym bardziej byłem przekona-
ny, że fundamentalny problem nie tkwi w samej technologii, lecz w jej
skomplikowanym uwikłaniu w relacje społeczne.
***
Niestety, mamy tendencję do ignorowania roli narracji w kształtowaniu
przyszłości. Naukowcy i specjaliści bywają tak bardzo skupieni na danych,
że zapominają, iż czyste fakty rzadko mają wpływ na ludzkie decyzje.
W najlepszym wypadku ekspertów udaje się namówić do obalenia fałszy-
wych informacji. To za mało. Ci, którym zależy na lepszej przyszłości, mu-
szą już dziś aktywnie współtworzyć narracje kształtujące zbiorową wy-
obraźnię. Dlatego, co postaram się pokazać w tej książce, fact-checking, czyli
samo sprawdzanie faktów, nie wystarczy. Weryfikowanie informacji jest
bardzo ważne, ale musimy iść krok dalej. Potrzebujemy fact-tellingu, a więc
połączenia faktów i danych ze zrozumiałymi opowieściami mobilizującymi
do działania. Najwyższy czas zaprząc do pracy naukową wiedzę o narra-
cjach i storytellingu.
Przez specjalistów od nauk ścisłych podejście narracyjne postrzegane
jest jako ćwiczenie z PR-u czy wręcz propagandy. Coś, co zamiast pomóc
nauce, miałoby skalać jej czystość. „My mamy rację, im zostawmy narra-
cję”. Tymczasem patrzenie na świat w kategoriach opowieści sprawdza się
świetnie nie tylko w mówieniu, ale przede wszystkim w słuchaniu, co inni
mają do powiedzenia – dlaczego podejmują określone decyzje, na co liczą
i czego się obawiają. Lepsza przyszłość zależy nie tylko od rozwoju nauki
i technologii, ale i od społecznych ram, jakie wokół nich budujemy. Nawet
kiedy specjalistkom wydaje się, że prezentują czyste fakty – dane, liczby,
wyniki badań – odbiorcy będą je odczytywać przez pryzmat opowieści. Dla-
tego tak istotna jest dziś mądra współpraca między przedstawicielkami
nauk ścisłych a humanistami.
Musimy poznać nasze opowieści, żeby odzyskać nad nimi kontrolę. Ina-
czej to one będą kontrolować nas.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
CZĘŚĆ I
DWIE OPOWIEŚCI
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
1
CZŁOWIEK BEZ PRZYSZŁOŚCI
Utrata pamięci przybiera różne postaci, więc o tytuł „człowieka bez prze-
szłości” rywalizowało przynajmniej kilkunastu słynnych pacjentów.
Benjaman Kyle obudził się z urazem czaszki przy śmietniku za Burger
Kingiem. Nie miał żadnych wspomnień, nikt go nie rozpoznawał. Trafił na
czołówki gazet i do najpopularniejszych programów telewizyjnych, a w po-
szukiwania jego tożsamości zaangażowały się całe Stany Zjednoczone.
Z kolei Henry Molaison po operacji mózgu stracił zdolność do nabywania
nowych wspomnień. Podobnie jak mężczyzna o inicjałach E.P., któremu
wirus uszkodził ośrodkowy układ nerwowy, więżąc go na zawsze w kilku-
dziesięciosekundowej pętli wiecznej teraźniejszości. Najmniejsze rozpro-
szenie uwagi sprawiało, że świadomość E.P. ulegała resetowi. Spotkanie
z nim dziennikarz Joshua Foer opisuje w błyskotliwej książce Jak zostałem
geniuszem pamięci. O sztuce i technice zapamiętywania[1].
Szukając przeciwieństwa człowieka bez przeszłości, zwykle zwracamy
się ku osobom obdarzonym doskonałą pamięcią. Na przykład opisywany
przez rosyjskiego psychologa i neurologa Aleksandra Łurię mnemonista
był w stanie przywołać wszystko, co mu się kiedykolwiek przydarzyło. Z ko-
lei wspomniany przed chwilą Foer wypracował doskonałą pamięć dzięki
systematycznemu ćwiczeniu specjalnych mnemotechnik, co pozwoliło mu
zdobyć mistrzostwo USA w zapamiętywaniu. Dlatego jego rozmowa z uwi-
ęzionym w teraźniejszości E.P. była tak poruszająca. Takie zestawienie nie
oddaje jednak istoty sprawy. Człowiekowi bez przeszłości powinniśmy
przeciwstawić nie osobę z przeszłością doskonale utrwaloną, lecz człowie-
ka bez przyszłości. Ale gdzie takiego znaleźć? W poszukiwaniu kogoś, kto
pomógłby mi wyobrazić sobie, jak wyglądałoby życie pozbawione jutra,
długo przeczesywałem publikacje naukowe opisujące najdziwniejsze przy-
padki znane medycynie. Wreszcie trafiłem na Elliota.
Przypadki E.P., Kyle’a, mnemonisty czy Molaisona uświadamiają nam
rolę, jaką w naszej osobowości i codziennym funkcjonowaniu odgrywa
zdolność pamiętania i zapominania. Historia Elliota pozwala zrozumieć,
jak koszmarne byłoby życie bez możliwości wychylenia się w przyszłość.
Elliot
Rodzeństwo Elliota opowiadało potem naukowcom, że w dzieciństwie sta-
nowił dla nich wzór. Był najstarszy z całej piątki. Dobrze się uczył, otaczało
go grono przyjaciół. Zaraz po szkole wziął ślub i ciężko pracował, by opłacić
studia, które wkrótce pozwoliły mu znaleźć zatrudnienie w księgowości.
Miał dwoje dzieci, stabilną pracę, udzielał się w lokalnej wspólnocie religij-
nej. Wszystko układało się doskonale. Aż do feralnego dnia, kiedy życie El-
liota legło w gruzach.
Zaczęło się niepozornie – od zaburzeń widzenia i bólów głowy. Potem
przyszła diagnoza – nowotwór mózgu. Na szczęście to jeden z niezłośli-
wych guzów, stosunkowo łatwych do operacyjnego usunięcia, przekonywa-
li lekarze. Operacja się powiodła. Pacjenta już po dwóch tygodniach wypi-
sano ze szpitala, a jego rekonwalescencja przebiegała błyskawicznie. Trzy
miesiące później wrócił do swojego gabinetu, by ponownie zasiąść nad
rzędami cyfr oznaczających przychody i rozchody niewielkiej firmy bu-
dowlanej. Wtedy ujawniła się przemiana.
Elliot, wcześniej głos rozsądku, autorytet i filar lokalnej wspólnoty, uwi-
kłał się nieoczekiwanie w spółkę z dawnym współpracownikiem, mającym
złą reputację. Ignorując ostrzeżenia rodziny i przyjaciół, zainwestował
w nią wszystkie oszczędności, które – jak łatwo było przewidzieć – wkrótce
przepadły. Rozpoczęła się wieloletnia tułaczka Elliota od jednego praco-
dawcy do kolejnego. Próbował swoich sił jako magazynier, kierownik bu-
dowy i księgowy w hurtowni części samochodowych. Z każdej pracy zwal-
niano go za spóźnianie się i brak organizacji. Elliot zachował swoje umie-
jętności, jego charakter też wydawał się bez zmian, jednak jako pracownik
zawalał wszystko, czego się tknął. Jak gdyby nic go nie obchodziło.
Podobne kłopoty wkrótce zaczęły rujnować jego życie prywatne. Żona
zabrała dzieci i wysłała mu papiery rozwodowe. Po siedemnastu latach
szczęśliwego małżeństwa mężczyzna wrócił na farmę rodziców. Niemal
natychmiast ożenił się ponownie, znów ignorując ostrzeżenia życzliwych
mu osób. Po raz kolejny pożałował: małżeństwo przetrwało zaledwie dwa
lata. W tym czasie Elliota wyrzucano z kolejnych miejsc pracy tak szybko,
że zaniepokojona rodzina namówiła go na ponowną wizytę u lekarza, oba-
wiając się, że guz mózgu powrócił, uszkadzając ważne funkcje poznawcze.
Badania niczego nie wykazały. Nie licząc śladu po operacji, mózg wy-
glądał zwyczajnie. Wszystkie testy dowodziły, że inteligencja, pamięć
i zdolność wnioskowania Elliota były w porządku. A jednak przeczyło temu
całe jego życie. Co rano zamiast zebrać się do pracy, spędzał długie godzi-
ny, wpatrując się w lustro. Zakup najprostszego przedmiotu stanowił dla
niego wyzwanie. Zamierał przed półką, bez końca porównując marki
i ceny. To samo dotyczyło wyrzucania czegokolwiek. Pokój Elliota zmienił
się wkrótce w dziwaczne muzeum, zawierające w swej kolekcji m.in.:
uschnięte rośliny doniczkowe, stare książki telefoniczne, sześć zepsutych
wentylatorów, pięć niedziałających telewizorów, trzy worki pustych puszek
po soku pomarańczowym i piętnaście zapalniczek.
Przerażone rodzeństwo widziało, że ukochanemu bratu coś dolega. Jed-
nak ilekroć wysyłali go na badania, rezultat był ten sam – Elliot jest zdrowy.
Wszystkie wyniki są w normie. Nie było mowy o rencie, o terapii, o jakich-
kolwiek dokumentach potwierdzających niepełnosprawność. Mamy do
czynienia albo z symulantem, albo z człowiekiem nadzwyczajnie gnuśnym,
powtarzali lekarze.
Aż wreszcie Elliot trafił pod opiekę Antónia Damásio, wybitnego portu-
galskiego neurologa i badacza umysłu, od lat pracującego w USA. Damásio
i jego współpracownicy opisali przypadek Elliota (pod inicjałami E.V.R.)
w kilku artykułach naukowych, z których korzystam w rekonstrukcji
przedstawianych tu zdarzeń. Mężczyzna został także jednym z bohaterów
głośnej książki Damásio Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg[2]. Co
prawda neurolog nie był w stanie wyleczyć Elliota, zdołał jednak stwier-
dzić, co mu dolega, a w konsekwencji zdobyć dla niego rentę.
Początkowe badania potwierdzały opinię lekarzy. Na pozór z Elliotem
wszystko było w porządku. Jego pamięć spisywała się bez zarzutów, wyka-
zywał normalne kompetencje społeczne i poczucie humoru, choć – jak za-
uważa Damásio – jego stosunek do świata wydawał się dość cyniczny. El-
liot chętnie wdawał się w dyskusje na tematy polityczne, z przejęciem roz-
prawiając o programie Reagana (była połowa lat osiemdziesiątych) i niepo-
kojach w Ameryce Południowej czy w Polsce. Wykazywał się przy tym zna-
jomością praw ekonomii i dużą dozą zdrowego rozsądku. Potrafił popraw-
nie rozwiązywać skomplikowane dylematy moralne, jego wyobraźnia ta-
kże była w normie. Niemniej po opuszczeniu gabinetu lekarskiego wracał
do normalnego życia, a tam podejmował absurdalne decyzje. Właśnie szy-
kował się do kolejnego nieprzemyślanego małżeństwa, tym razem z kobie-
tą, którą sam opisywał jako „zepsutą”. Planowali założyć luksusowe biuro
podróży obwożące bogatych ludzi kamperem po Ameryce. W biznesplanie
nic się nie zgadzało.
Damásio szybko doszedł do wniosku, że problem nie dotyczy braku wie-
dzy czy zdrowego rozsądku. Elliot miał ich aż nadto. Po prostu nie próbo-
wał ich stosować w życiu. Jak gdyby między jego wiedzą i działaniami ziała
przepaść. Jej materialną formę badacze dostrzegli także na zdjęciach mó-
zgu. W wyniku nowotworu i późniejszej operacji Elliot stracił niewielki
fragment tkanki w brzuśno-przyśrodkowych okolicach kory czołowej. Sku-
tek był taki, podsumowuje Damásio, że „Elliot wiedział, lecz nie czuł”[3].
W laboratorium był w stanie wymyślić mnóstwo scenariuszy zachowania
w hipotetycznych sytuacjach. Po wygłoszeniu całej listy możliwości rzucał
jednak mimochodem, że „w dalszym ciągu nie wie, co właściwie należałoby
zrobić”[4].
Diagnoza nie była prosta. Ostatecznie naukowcy doszli do wniosku, że
mają do czynienia z niecodziennym upośledzeniem. Pacjent posiadał nie-
zbędną pamięć kontekstualną (wiedzę o tym, jak działa świat i jak należa-
łoby się zachować), ale nie był jej w stanie wykorzystać w praktyce. „Jak
gdyby niedostępne były automatyczne programy, które wprawiałyby go
w ruch – czytamy w jednym z artykułów naukowych. – Budził się, ale nic
nie wskazuje na to, żeby automatyczny wewnętrzny program był gotowy
popchnąć go do codziennych rutynowych aktywności jak higiena czy je-
dzenie, nie wspominając o wybraniu się do pracy czy podjęciu obowiązków
w danym dniu. Zupełnie jakby «zapominał pamiętać» o krótko- i średnio-
terminowych celach”[5].
Gdzieś w mózgu mężczyzny uszkodzeniu uległ ośrodek odpowiedzialny
za... No właśnie, za co dokładnie? Problem polega na tym, że mózg nie jest
komputerem, w którym poszczególne podzespoły odpowiadają za konkret-
ne czynności. Trudna do nazwania władza poznawcza utracona przez El-
liota była związana z emocjami, podejmowaniem decyzji, ale też z relacja-
mi międzyludzkimi (Damásio określa wręcz stan Elliota mianem „nabytej
socjopatii”).
Damásio i jego współpracownik, Paul Eslinger, poddawali pacjenta ko-
lejnym testom. Wszystkie przechodził doskonale. Potrafił przekonująco
kończyć fikcyjne scenariusze, zapamiętywał karty, odgadywał kolejne mo-
żliwe układy. A potem opuszczał laboratorium i postępował irracjonalnie.
Przez długi czas żaden dostępny test nie był w stanie w warunkach labora-
toryjnych wykazać, gdzie leży problem.
Ostatecznie praca z Elliotem doprowadziła portugalskiego neurologa do
sformułowania słynnej hipotezy, która stała się fundamentem książki Błąd
Kartezjusza. Zaburzona emocjonalność upośledza racjonalne podejmowa-
nie decyzji. Musimy odczuwać emocje, żeby trzeźwo myśleć. Fałszywa oka-
zuje się tym samym jedna z najważniejszych opozycji, na których opieramy
zwykle nasze myślenie o człowieku. Emocje nie oddalają nas od racjonal-
ności. Bez emocji w ogóle nie potrafilibyśmy kalkulować[6]. Sprowadzenie
tego niezwykłego przypadku do emocji może jednak sprawić, że przegapi-
my coś istotniejszego. Pewien fascynujący eksperyment pozwoli nam lepiej
zrozumieć, w czym tkwił problem Elliota z podejmowaniem decyzji.
Cztery talie
Przed tobą cztery talie kart. W każdej są karty gwarantujące pewien finan-
sowy bonus oraz takie, których wybranie oznacza stratę. Twoim zadaniem
jest wyciągać karty, dopóki prowadzący nie zakończy gry. Za każdym ra-
zem możesz sięgnąć do dowolnego z czterech stosików. Tyle ci powiedzia-
no. Równie interesująca jest informacja, którą się z tobą nie podzielono.
Niektóre talie są dobre, inne – złe. W tych złych pojawiają się naprawdę
duże nagrody, ale raz na jakiś czas gracz trafia na prawdziwą minę – ol-
brzymią stratę przekreślającą wszystkie dotychczasowe zyski. Dobre talie
nie oferują wprawdzie fajerwerków, ale gwarantują stabilny zysk bez więk-
szych niespodzianek. Jak szybko zorientujesz się, o co tu chodzi, i za-
czniesz sięgać tylko po karty z dobrych talii?
Jeżeli przypominasz któregoś z typowych uczestników eksperymentu
przeprowadzonego przez badaczy z University of Iowa, to po 40–50 pró-
bach rozpracujesz system i zaczniesz sięgać niemal wyłącznie po bezpiecz-
ne karty. Okazuje się jednak, że twój organizm rozgryzie reguły gry znacz-
nie szybciej niż ty. Pomiar reakcji skórno-galwanicznej uczestników (to
wskaźnik pobudzenia wykorzystywany m.in. w wykrywaczach kłamstw
znanych z filmów szpiegowskich) sugerował, że sięgając po karty ze złych
talii, gracze odczuwali nieuświadamiane reakcje stresowe po zaledwie
dziesięciu próbach. Tyle wystarczyło, żeby organizm zaczął antycypować
niebezpieczeństwo[7].
1. Porównanie strategii typowej osoby zdrowej i Elliota w Iowa gambling
task
Eksperyment ten, znany jako Iowa gambling task (IGT), zyskał światowy
rozgłos m.in. za sprawą książki Błysk! Potęga przeczucia Malcolma Gladwel-
la. Jeden z najbardziej poczytnych autorów popularnonaukowych bestselle-
rów opisuje go jako przykład intuicyjnego rozumowania, które odgrywa
kluczową rolę w naszym życiu, choć wcale sobie tego nie uświadamiamy[8].
Twórcą eksperymentu był Antoine Bechara, a w gronie współpracowników
– tak się szczęśliwie złożyło – znaleźli się António Damásio i jego żona. Ba-
dacze natychmiast pomyśleli o tym samym, co ty i ja: ciekawe, jak w tym te-
ście poradziłby sobie Elliot?
Dowiadujemy się tego z artykułu opublikowanego w 1994 roku. Bechara
i Damásio opisują wyniki Elliota i porównują je z uzyskiwanymi przez ba-
danych z grupy kontrolnej. „Zwyczajni” gracze mniej więcej w połowie eks-
perymentu rozgryzali zasady i wybierali karty niemal wyłącznie z dobrych
talii. Dzięki temu kończyli grę na plusie. Wynik Elliota był fatalny. Opusz-
czał gabinet z olbrzymią stratą (na szczęście gra toczyła się na „zabawowe”
pieniądze). Damásio nareszcie znalazł test, który w warunkach laborato-
ryjnych wykazał, co dokładnie dolega jego pacjentowi. Graficzne porówna-
nie strategii typowej osoby bez zaburzeń i Elliota (ilustracja po lewej) ujaw-
nia w pełnej okazałości mechanizm, który rujnował jego życie. Wbrew
zdrowemu rozsądkowi, ignorując zarówno intuicję, jak i zdobyte informa-
cje, Elliot uporczywie sięgał po karty ze złych talii, łakomiąc się na szybkie
nagrody i lekceważąc oczywistą wizję strat. Jak gdyby dolegała mu „krótko-
wzroczność wobec przyszłości” – wyjaśniają badacze[9].
Brak pewnych uczuć uwięził Elliota w teraźniejszości, odcinając go od
tego, co ma nastąpić. Jego świat był czarno-biały, wyprany z emocji, lecz
przede wszystkim pozbawiony horyzontu czasowego. W wyniku uszkodze-
nia mózgu Elliot stał się nie tylko człowiekiem bez uczuć, lecz – przede
wszystkim – człowiekiem bez przyszłości.
Prospektywna małpa
Zwykle zajmowałem się przeszłością. To doświadczenie większości huma-
nistów. Katedry historii są lepiej obsadzone niż katedry futurologii; histo-
ria sztuki, muzyki czy literatury odgrywa rolę donioślejszą od rozważań
nad ich przyszłością. Humaniści są strażnikami świętego ognia. Do na-
szych zadań należy raczej ocalenie przeszłości niż budowanie lepszego ju-
tra. (O tym, dlaczego tak się dzieje, opowiem szerzej w dalszej części ksi-
ążki). Przyszłość jest przez humanistów zaniedbana. Pozostaje domeną in-
żynierów, wynalazców, polityków lub ekonomistów. Jak gdybyśmy zakła-
dali, że jest mniej ludzka od historii, mniej uwikłana w rytuały, symbole
i opowieści.
A przecież „co będzie dalej?” to najbardziej ludzkie pytanie[1*]. Postawy,
o których mowa w tej książce – optymizm i pesymizm, progresywizm
i konserwatyzm, nadzieja i lęk – są wtórne wobec fundamentalnej ludzkiej
zdolności wybiegania myślami ku jutru. Nie będzie podziału na optymi-
stów i pesymistów, jeśli w ogóle utracimy zainteresowanie przyszłością.
Wspólna przyszłość czyni nas ludźmi w większym stopniu niż wspólna
przeszłość.
Taką tezę stawia Martin Seligman w książce Homo Prospectus. Źle nas na-
zwano, przekonuje Seligman. Homo sapiens, człowiek myślący, to w najlep-
szym razie wyraz naszych aspiracji, a nie opis tego, w czym jako gatunek
jesteśmy dobrzy. Wyróżnia nas nie głębia myśli, lecz prospektywność (od
łacińskich słów pro specio oznaczających „spoglądam naprzód”) – zdolność
do wybiegania w przyszłość, porównywania możliwości i wybierania naj-
lepszej. Czyli dokładnie to, czego po operacji zabrakło Elliotowi. Nawet gdy
rozmyślamy o przeszłości, nasza wyobraźnia skierowana jest ku jutru.
Przeszłe wydarzenia i teraźniejszy stan rzeczy zyskują sens tylko wówczas,
gdy rozważamy ich przyszłe skutki. To spostrzeżenie doprowadziło Selig-
mana do przeformułowania najważniejszych pojęć ze słownika psycholo-
gii:
Co jeżeli w postrzeganiu nie chodzi o rejestrowanie tego, co obecne, lecz o tworzenie godnej
zaufania halucynacji tego, czego można się spodziewać? Co jeżeli pamięć nie jest szufladą pe-
łną fotografii, lecz zmienną kolekcją możliwości? Co jeżeli emocja nie jest pobudzeniem wyni-
kającym z teraźniejszości, lecz przewodniczką ku przyszłości? Co jeżeli szczęście nie jest spra-
wozdaniem z bieżącego stanu rzeczy, lecz przewidywaniem tego, jak się rzeczy będą miały kie-
dyś? Co jeżeli umysł nie jest magazynem wiedzy, lecz maszyną do prognozowania przyszłości?
W skrócie: [jak zmienia się psychologia – M.N.] jeśli nie jesteśmy popychani przez naszą prze-
szłość, lecz raczej pociągani ku przyszłości?[10]
Załóżmy, że dowiedziałbyś się, że choć tobie samemu przyjdzie przeżyć normalnej długości ży-
cie, to trzydzieści dni po tym, jak umrzesz, nasza planeta zostanie całkowicie zniszczona w na-
stępstwie zderzenia z olbrzymią asteroidą. Jak świadomość tego faktu wpłynęłaby na resztę
twojego życia?[13]
Ups, spoiler. Dokładnie tak brzmi ujawniony przez badaczy przepis Marti-
na na spektakularny sukces. W opowieści (a więc w strukturze samych ksi-
ążek czy serialu) zgony bohaterów następują w przypadkowych odstępach.
Oznacza to, że nie sposób przewidzieć kolejnej wstrząsającej śmierci na
podstawie czasu, jaki upłynął od poprzedniej. A jednak w świecie przedsta-
wionym zgony układają się w sensowny wzór z kumulacjami i przerwami,
przypominający dystrybucję zdarzeń, jaką znamy z rzeczywistości. Gdyby
wszystkie wydarzenia opowiedziane zostały w porządku chronologicznym,
w jednostajnym tempie, otrzymalibyśmy bardzo regularne fale śmierci.
Tymczasem Martin uzyskuje nieprzewidywalność, przyspieszając i zwal-
niając tok narracji, a także cofając się w czasie (analepsis) i wybiegając do
przodu (prolepsis) dzięki snuciu opowieści z punktu widzenia wielu ró-
żnych postaci. W ten sposób zastawia na czytelniczki pułapkę analogiczną
do Iowa gambling task, zachęcając je do zainwestowania emocji w bohate-
rów, których wkrótce uśmierca.
Rzeczywistość
Mamy sporo dowodów na to, że antycypacja ćwiczy się i realizuje przez
opowieści, swoiste wehikuły czasu, dzięki którym możemy wybiegać
w przyszłość jako jednostki i zbiorowości. Teraz pora na ostatni krok na
naszej drodze do zrozumienia prospektywnej małpy.
Potęga antycypacji nie kończy się na fikcji. Przeciwnie, Gra o tron to do-
piero początek. Za pomocą narracji komunikujemy i przyswajamy ryzyko
całkiem realnej śmierci, w tym naszej i naszych bliskich. Mało kto opowia-
da o tym tak przekonująco jak Christoph Bode.
Burza siwych włosów, wąsy i spiczasta bródka, okulary w cienkich owal-
nych oprawkach i torba przerzucona przez ramię – Christoph Bode jest ży-
wym dowodem, że pozory nie zawsze mylą. Wygląda jak literaturoznawca,
mówi jak literaturoznawca i jest literaturoznawcą. Przez wiele lat analizo-
wał opowieści snute przez angielskich pisarzy, jednak jego zainteresowa-
nia stopniowo odsuwały się od fikcji i zaczęły dotyczyć rzeczywistości. Od
skupienia na dziejach ludzkości Bode przeszedł do badania jej (niepew-
nych) przyszłych losów. W zakończonym kilka lat temu projekcie nauko-
wym on i jego zespół udowadniają, że opowieści mogą uratować świat,
a przynajmniej że „narracje o przyszłości stanowią klucz do naszej przy-
szłości”[27]. Oto jak sam Bode opowiada o swoim nawróceniu na przyszłość.
Pewnego ponurego dnia siedział w jednej z oksfordzkich kawiarni, czy-
tając w „Guardianie” o Światowej Konferencji Klimatycznej na Bali. Jego
wzrok przyciągnął wielki wykres przedstawiający scenariusze w wypadku
zmiany globalnej temperatury o 1, 2, 3 i 4 stopnie Celsjusza. „Setki naukow-
ców pracowały latami nad niewyobrażalnymi zbiorami danych, przepusz-
czając je przez niesamowicie zaawansowane programy komputerowe, aby
zasymulować najbardziej złożone procesy fizyczne, jakie znamy na tej pla-
necie – opowiada Bode. – A jednak by przedstawić wyniki swojej pracy de-
cydentom, interesariuszom (czyż wszyscy nie jesteśmy nimi w tym wypad-
ku?) i szerokiej publiczności, uczeni musieli zamienić obliczenia na opo-
wieści”. To był moment olśnienia. Nawet najbardziej złożone dane, najle-
piej dopracowane teorie i najdoskonalsze technologie, żeby wpłynęły na
losy świata, muszą wpierw uwikłać się w liczącą tysiące lat sztukę snucia
opowieści. „Wtedy właśnie wyciągnąłem ze stanu zawieszenia swój stary
pomysł Narracji o Przyszłości [Future Narratives]. I zamówiłem kolejną caf-
fè mocha”[28].
Bode i inni naukowcy pracujący dziś nad społecznym postrzeganiem
przyszłości rzucają wyzwanie wielu ugruntowanym stereotypom. Pokazu-
ją, że nauki nie sposób czasem oddzielić od polityki – bez dobrej polityki
rezultaty badań pozostają tylko publikacjami zapełniającymi cyfrowe i pa-
pierowe archiwa. Także opozycja między rzeczywistością i narracją, która
wielu z nas przychodzi na myśl, ilekroć mowa o opowieściach, staje się nie-
aktualna, gdy tylko zrozumiemy, że opowieści są instrukcją obsługi rzeczy-
wistości. Jak zgrabnie ujął to jeden z badaczy, nie możemy zrozumieć rze-
czywistości – ludzkiej rzeczywistości – nie biorąc pod uwagę tego, w jaki
sposób świat zmienia się, gdy ubieramy go w słowa[29].
Chrześcijaństwo i filozofia platońska, komunizm i nazizm, liberalizm
i konserwatyzm, mistycyzm i rygor nowoczesnej nauki – wszystko to tylko
opowieści. Ale takie opowieści ukształtowały historię świata, a dziś, wraz
ze zwiększeniem mocy oddziaływania ludzkości, kształtują także jego kra-
jobraz czy biologiczną różnorodność. Mają skutki równie realne i namacal-
ne jak prądy morskie, procesy erozyjne albo kolejne mutacje rdzy źdźbło-
wej. Nawet jeżeli moc wyjaśniania świata zawarta w niektórych opowie-
ściach okazuje się bardzo ograniczona (bo opierają się na błędnych prze-
słankach), w niczym nie umniejsza to ich mocy zmieniania świata tak, by
pasował do zawartej w nich wizji, czasem naprawdę przerażającej.
Bo nasze opowieści nie tylko mniej lub bardziej trafnie próbują przewi-
dzieć przyszłość. One ją formują. Dlatego właśnie takim niepokojem po-
winny nas napawać narracje o nieludzkiej przyszłości.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
2
KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK PRAWIE URA-
TOWALIŚMY ŚWIAT
***
Nawet jeżeli śledzisz na bieżąco doniesienia o globalnych zmianach klima-
tu i interesujesz się tym zagadnieniem, jest bardzo prawdopodobne, że
o jednej rzeczy masz mylne wyobrażenie. Pewnie wiesz, że naukowcy
ostrzegają przed wiszącą nad nami katastrofą już od kilkudziesięciu lat.
Ale zapewne jak większość publiczności myślisz, że doniesienia te były
konsekwentnie ignorowane. Tymczasem lata osiemdziesiąte ubiegłego
wieku to czas błyskawicznego budowania świadomości społecznej w kwe-
stii klimatu i zaskakująco zdecydowanych politycznych działań. Hanseno-
wi oraz jego kolegom i koleżankom prawie się udało! Nathaniel Rich, re-
porter „New York Timesa” i autor książki Losing Earth, przekonuje, że
przed rokiem 1989 mieliśmy „dekadę, w której prawie zatrzymaliśmy zmia-
nę klimatu”[31]. Na poparcie swojej tezy posiada solidne argumenty.
Rich przeprowadził wywiady ze wszystkimi kluczowymi postaciami tej
historii i przygotował niezwykle szczegółowe sprawozdanie. Jak stwierdził
jeden z jego redakcyjnych kolegów, to szokujące, jak dokładnie ludzie w la-
tach osiemdziesiątych „zdawali sobie sprawę z problemu i jak bliscy byli
jego rozwiązania”[32]. Dzięki nieustającym wysiłkom i pomysłowości akty-
wistek i badaczy takich jak Hansen udało się nie tylko postawić trafną dia-
gnozę, lecz także sformułować konkretną propozycję terapii. Do ambitne-
go planu redukcji emisji Hansen i jego towarzysze zdołali przekonać poli-
tyków, liderki opinii publicznej, a nawet, co brzmi dziś kompletnie nie-
prawdopodobnie, przedstawicieli branży paliw kopalnych.
Niestety! Kiedy już się wydawało, że problem globalnego ocieplenia zna-
lazł szczęśliwe rozwiązanie, nim na dobre się zaczął, cały misterny plan
diabli wzięli. Wysiłki rozbiły się nagle o skały, których nikt nie przewidywał
na trasie. Zawiniła nie chciwość, nie lęk przed nieznanym, lecz znacznie
trudniejsza do uchwycenia siła kształtująca nasz los. Świetnie rokujące wy-
siłki na rzecz powstrzymania zmian klimatycznych zderzyły się z dwiema
potężnymi opowieściami, które opanowały globalną wyobraźnię na przeło-
mie stuleci.
Polityka nicnierobienia
Czwartego czerwca 1989 roku demokratyczna opozycja w Polsce odnosi
druzgocące zwycięstwo w wyborach. Caitlin Werrell i Francesco Femia
z Center for Climate and Security ujmują to następująco: „Tadeusz Mazo-
wiecki został pierwszym niekomunistycznym premierem w Europie
Wschodniej”. I nic nie było już takie samo. „Po upadku muru berlińskiego
w roku 1989 sytuacja bezpieczeństwa międzynarodowego zmieniła się
gwałtownie i w dużej mierze w sposób nieprzewidywalny, odwracając
uwagę od długoterminowych, nietypowych rodzajów ryzyka, takich jak
zmiana klimatu”[42]. Jak tu zajmować się czymś tak ulotnym (dosłownie)
jak skład atmosfery, gdy na naszych oczach zmienia się porządek świata?
Niestety, pierwszą mapą, jaką nasze dzieci poznają w przedszkolu, jest
zwykle mapa polityczna. Granice państw i imperiów wydają nam się czymś
ważniejszym, bardziej obiektywnym i brzemiennym w skutki niż układy
łańcuchów górskich albo przebiegi prądów morskich. Gdy zamykamy oczy,
widzimy świat podzielony na państwa, a nie strefy klimatyczne czy płyty
tektoniczne. A przecież mapy też są opowieściami albo, ściślej mówiąc, ich
zaczynami. Takie będziemy mieć opowieści i taką przyszłość, jakich map
nauczymy dziś siebie i swoje dzieci.
W 1989 roku mapa globu podzielonego między dwa wrogie światy i na
dwa kolory ustąpiła nagle jednokolorowej mapie końca historii.
Koniec lat osiemdziesiątych był czasem bezprecedensowej ugodowości
w skali globalnej. Werrell i Femia wymieniają kolejne sukcesy z tego okre-
su. Pierwszego lipca 1988 roku USA i ZSRR podpisały umowę zakładającą
rezygnację z rakiet średniego i krótkiego zasięgu. W kwietniu 1989 roku,
po kilku latach prac, zakończyła się kolejna runda negocjacji w ramach
GATT (Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu). Historyczne po-
rozumienie 123 krajów stanowiło milowy krok na drodze do powołania
Światowej Organizacji Handlu (WTO). W sierpniu tego samego roku pod-
pisany został wspomniany już protokół montrealski, w którym sto dziewi-
ęćdziesiąt siedem krajów zdecydowało się podjąć szybkie i odważne środki
przywracające właściwy poziom ozonu w atmosferze ziemskiej.
Rewolucja polityczna, która zaczęła się w Polsce, podważyła sens tych
wszystkich wysiłków. Po co negocjować, skoro już wiadomo, kto wygrał?
Podobnego zdania jest Naomi Klein, czołowa krytyczka panującego mo-
delu gospodarczego i autorka książki To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra
klimat. Po roku 1989 świat ogarnął nastrój triumfalizmu i przekonanie, że
teraz istnieje już tylko jedna droga naprzód. Rozpoczęła się realizacja glo-
balnego scenariusza, którego istotą były „prywatyzacja sfery publicznej,
deregulacja świata finansów i w ogóle wszystkiego, co mogłoby przeciw-
działać swobodnemu przepływowi kapitału, a także oszczędności w sferze
publicznej”[43]. Niestety, jak podkreśla Klein, przyjęty plan walki z katastro-
fą klimatyczną zakładał coś dokładnie odwrotnego – regulacje, ogranicze-
nie wzrostu i spore wydatki. Nic dziwnego, że nie pasował do nowej fali
globalnego samozadowolenia.
Gdy Tadeusz Mazowiecki dowiaduje się, że zostanie premierem, ma
mieszane uczucia. Niedawno przekonywał kolegów, że Solidarność nie po-
winna jeszcze brać odpowiedzialności za rządzenie Polską. Gospodarka
jest w fatalnym stanie. Opozycji antykomunistycznej po latach walki o to,
żeby władza w ogóle uznała jej legalność, brakuje zaplecza eksperckiego
i programu. Przyszły premier doskonale to rozumie. Decyduje się jednak
spróbować. W panice szuka kogoś, kto przyjąłby tekę ministra finansów.
Puka do drzwi jednego ekonomisty, słyszy: „Kraj jest w ruinie, nie mam
pojęcia, jak to naprawić, nikt nie przeprowadzał wcześniej tego rodzaju
transformacji”. Zagląda do drugiego, słyszy to samo: „Kraj w ruinie, nie
wiadomo, jak to naprawić”. Wreszcie znajomy poleca mu Leszka Balcero-
wicza. Postać wówczas niszową, niezaangażowaną wcześniej zanadto
w opozycję demokratyczną i nieznaną bliżej Mazowieckiemu. Przyszły pre-
mier puka do jego drzwi i słyszy: „Kraj jest w ruinie, nie wiadomo, jak to
naprawić, bo nikt wcześniej nie przeprowadzał takiej reformy... To kiedy
zaczynamy?”[3*]. Mimo nieco teatralnego uproszczenia scenka ta przedsta-
wia głęboką prawdę o transformacji. Mazowieckiemu naprawdę odmawia-
li inni poważni kandydaci, a Leszek Balcerowicz faktycznie podjął się zu-
chwałej misji i był tego w pełni świadomy. Jak sam to ujął: „Taka szansa
zdarza się jeden jedyny raz w historii, i to nie tylko Polski, ale wręcz świata.
Przecież nigdy jeszcze nikt nie zmieniał w warunkach demokracji socjali-
zmu w kapitalizm”[44]. Choć oczywiście można na to patrzeć również tak,
jak Robert Krasowski, autor przystępnej historii politycznej III RP: „Powie-
dzieć, że był zarozumiały, to mało. [...] Balcerowicz miał ego w rozmiarze,
dla którego brakuje pojęć. Nikt w polskiej polityce nie gardził tak ostenta-
cyjnie cudzymi opiniami, nikt inny nie traktował otoczenia tak protekcjo-
nalnie”[45].
Misja, jaką powierzył mu Tadeusz Mazowiecki, była o tyle łatwiejsza, że
Balcerowicz podejmował ją w momencie dziejowym, w którym wydawało
się, że ku przyszłości prowadzi tylko jedna, szeroka autostrada. Można je-
chać nią z pełną prędkością lub się ociągać. Nie ma objazdów, bocznych
dróg, nie ma alternatywy dla liberalnej demokracji i neoliberalnego kapita-
lizmu[4*].
Faktycznie, jeżeli porównać wszystkie transformacje w regionie, wy-
glądają one nadzwyczaj podobnie. Politycy uwielbiają przypisywać sobie
zasługi lub ciskać oskarżenia, ale wydaje się, że w gruncie rzeczy niewiele
od nich zależało. Węgry, Czechy, Litwa czy Estonia, które nie miały Balce-
rowicza, Mazowieckiego i Wałęsy, nie wylądowały ani na śmietniku histo-
rii, ani w raju. Wykresy ilustrujące PKB na mieszkańca czy średnią długość
życia niemal wszystkich krajów Europy Środkowo-Wschodniej przebiegają
równolegle. Smutnym wyjątkiem pozostaje Ukraina.
W roku 1989 czas roztopił się, stając się przestrzenią. Przyszłość nie była
już dłużej czymś nieznanym, co czaiło się za kolejnym zakrętem historii.
Dla milionów Polaków, Czechów, Węgrów, Bułgarów, a wkrótce także Ro-
sjan, Kazachów czy Litwinów przyszłość leżała po prostu na Zachodzie.
Miała bardzo konkretny wygląd, brzmienie, a nawet smak. Jak celnie ujęli
to Iwan Krastew i Stephen Holmes: „Liberalna rewolucja normalności nie
była pomyślana jako skok w czasie z mrocznej przeszłości do świetlanej
przyszłości. Zamiast tego wyobrażano ją sobie jako ruch w fizycznej prze-
strzeni, jak gdyby wszyscy Europejczycy ze Wschodu mieli przenieść się do
Świątyni Zachodu, oglądanej wcześniej wyłącznie na fotografiach i fil-
mach”[46].
Polityka paniki
Globalna fala optymizmu lat dziewięćdziesiątych to już przeszłość. Wiele
ostatnio napisano i powiedziano na temat przyczyn jej załamania się. Jed-
ni eksperci wskazują na zamachy z 11 września 2001 roku i wytworzenie się
w zbiorowej wyobraźni nowego rodzaju zagrożenia. Inni podkreślają zna-
czenie późniejszego o siedem lat wielkiego kryzysu ekonomicznego. Ma to
sens. Zwłaszcza że obydwa te wydarzenia można interpretować jako pora-
żki przewidywania, a więc opowieści o czasach przyszłych[48]. Niektórzy
badacze podkreślają też znużenie związane z filozofią jednej autostrady do
przyszłości. Kraje świeżo „nawrócone” na liberalny kapitalizm miały się
rozwijać jedynie poprzez naśladowanie wzorców płynących z USA czy Eu-
ropy Zachodniej, co wiązało się z poczuciem niedowartościowania i zale-
żności. Próba skopiowania w każdej dziedzinie wyidealizowanego zachod-
niego modelu wpędziła narody tych krajów w udrękę nieustannej samo-
krytyki[49]. Polska dostarcza interesującego przykładu. Wstąpiliśmy do
Unii Europejskiej i NATO. Cele zostały osiągnięte. Czego chcieć więcej?
Spełnienie niektórych obietnic tym wyraźniej uwidoczniło brak możliwo-
ści wypełnienia innych. Ci, którzy osiągnęli sukces materialny, poczuli bez-
sens związany ze względną sytością. Pozostali, którym po piętnastu latach
budowania kapitalizmu powodziło się gorzej niż w 1989 roku, stracili goto-
wość do cierpliwego oczekiwania na odmianę losu, a wraz z nią – wiarę
w Balcerowiczowskie credo. Stąd w 2004 roku ze sprzecznych żywiołów
akcesji do Unii Europejskiej i sześćdziesiątej rocznicy powstania warszaw-
skiego rodzi się nowy paradygmat polityczny, który w swojej poprzedniej
książce określiłem mianem turbopatriotyzmu. Łączy on wiele elementów,
jednak jego istotą jest właśnie podważenie teorii autostrady do przyszłości.
W konserwatywnym zwrocie ogłoszonym przez Jarosława Kaczyńskiego
polityka przyszłości ustępuje polityce przeszłości.
W podobnym duchu wypowiadają się wkrótce liderzy polityczni na ca-
łym świecie. Wielka Brytania opuszcza Unię Europejską, Amerykanie wy-
bierają na prezydenta Donalda Trumpa, Rosja Władimira Putina z piskiem
opon zawraca z autostrady ku Zachodowi. (A może nigdy na nią nie wje-
chała? Może tylko projektowaliśmy na nią własne nadzieje i marzenia?)
Szybko poszło. Jeszcze na dobre nie oswoiliśmy się z triumfem globalnej
rewolucji liberalnej, a już zmiotła ją z powierzchni ziemi nieliberalna
kontrrewolucja.
Po triumfalistycznym nastroju 1989 roku nie ma już śladu. Czy w myśl
zasady „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” w tych kiepskich wia-
domościach kryją się też jakieś dobre wieści dla wszystkich zainteresowa-
nych skuteczną walką z globalnym ociepleniem? Nie wygląda na to. Opo-
wieść o zniszczeniu całej planety doskonale pasuje do „ducha czasów”. Pro-
blem polega jednak na tym, że szeroko rozpowszechniona wiara w nie-
unikniony Upadek nie musi wcale motywować do podjęcia działań na
rzecz poprawy sytuacji. Zamiast tego lęk przed końcem cywilizacji zmienia
się w fatalizm, zasilając nowe ruchy apokaliptyczne i, oczywiście, cyniczną
rywalizację o zasoby. Mapa naszej planety znów jest przede wszystkim po-
lityczna. Tym razem zamiast jednokolorowego świata Fukuyamy większo-
ść z nas widzi jednak nakreślone przez Samuela Huntingtona „zderzenie
cywilizacji”, a więc rzeczywistość, której istotą jest darwinowska walka
o zasoby.
Co więcej, analiza kultury popularnej i wypowiedzi polityków sugeruje,
że w najnowszej wersji zachodniej opowieści o Przesileniu i Zmierzchu nie
ma już żadnej cywilizacji, która mogłaby nas zastąpić na czele świata. Po
upadku naszego imperium ludzkość czeka jedynie chaos. Obcy koczujący
pod naszymi murami nie są bowiem konkurencyjną cywilizacją, lecz niecy-
wilizacją – barbarzyńcami zdolnymi wyłącznie do niszczenia. Gdy upadnie
Zachód, wojna o wyczerpujące się zasoby stanie się wojną wszystkich prze-
ciw wszystkim. Nadchodzi świat rodem z Mad Maxa. Naiwną wiarę w to,
że problemy rozwiążą się same, zastąpił równie niebezpieczny brak wiary
w to, że można je rozwiązać w sposób systemowy.
Ten nowy, pesymistyczny paradygmat jest tak rozpowszechniony, że
przeczucie, iż film nie skończy się dobrze, zwykle dopada mnie jeszcze
przed wejściem do kina. Intuicja zwykle się potwierdza. Popkulturowe
opowieści o przyszłości coraz rzadziej kończą się happy endem.
Na ekranach oglądamy postapokaliptyczne światy spustoszone przez
kryzys. Grupki niedobitków połączone plemiennymi więzami lojalności
przemierzają bezkresne pustynie w poszukiwaniu ostatnich spłachetków
zieleni albo kryją się przed hordami zombie w piwnicach zrujnowanych
miast. Dawna potęga technologii i cywilizacji leży obrócona w gruzy. Z jej
żałosnych resztek sprytni złomiarze próbują zespawać groteskową parodię
dawnego, bezpiecznego świata.
Jeżeli cywilizacja się nie rozpadnie, a przeciwnie – wzmocni i skonsoli-
duje – świat będzie jeszcze gorszy. Przyszłość odsłoni mroczne oblicze
technologii. Sztuczna inteligencja i ludzka chciwość podporządkują sobie
resztki wolności, przedłużając linię kreśloną przez całą historię. Pismo
uczyniło z nas właścicieli i poddanych, druk ustawił nas w równe rządki
w szkołach, fabrykach i na polach bitew, ale dopiero algorytmy ostatecznie
zapanują nad naszym życiem. Ikoną takiego wyobrażenia technologii
i przyszłości stał się serial Czarne lustro, ale przykładów jest znacznie wi-
ęcej. Ta sama estetyka rozlewa się także na produkcje dokumentalne – Ha-
kowanie świata (The Great Hack, 2019) Netflixa to nic innego jak Czarne lustro
osadzone w naszej rzeczywistości, z udziałem prawdziwych świadków
i ekspertów. Technologia nas eksploatuje. Algorytmy obsługujące ludzką
codzienność zaprojektowane są tak, by zwiększać nierówności, uzależniać
nas od ekranów i zmniejszać naszą zdolność do skupienia się na świecie
realnym. Nie musimy czekać na bunt maszyn ani inwazję replikantów.
Technologia już dziś kolonizuje kolejne obszary życia, na zawsze zmienia-
jąc definicję tego, co znaczy być człowiekiem. Jeśli na ekranie gości nauko-
wiec, to zapewne szalony. Jeżeli akurat będzie przy zdrowych zmysłach, to
jego ostrzeżenia będą ignorowane, a on sam szybko zostanie sprowadzony
do roli ciekawostki urozmaicającej program telewizji śniadaniowej. To nie
przypadek, że rzeczywistość Czarnego lustra i Mad Maxa tak bardzo przypo-
mina opowieści o świecie, które swoim wyborcom proponują wspomniani
wcześniej politycy kojarzeni z nieliberalną kontrrewolucją. Dobrze już
było. Technologia służy silnym. Przetrwają tylko najbardziej bezwzględni.
Albo otoczymy się murem, albo pęd czasu, przyspieszony przez globaliza-
cję i technologię, porwie nas i zmiecie z powierzchni Ziemi.
Jutro nie przyniesie niczego dobrego. Nie potrzebujemy przyszłości,
a przyszłość nie potrzebuje nas. Straciliśmy nadzieję. To bardzo źle, bo ona
– jak już wiemy – ma na tę przyszłość olbrzymi wpływ. Globalne inicjatywy
to delikatne twory zależne od naszej wiary. Kultura darwinistycznego ego-
izmu i pesymizmu nie sprzyja ich przetrwaniu. Wizja przyszłości bez ludzi
może uczynić z nas ludzi bez przyszłości.
Kasandra w kinie
James Hansen nie złożył broni. Na jakiś czas wycofał się z działalności pu-
blicznej i skupił na nauce, ale od początku nowego stulecia kontynuuje
walkę z obojętnością, która prowadzi ludzkość ku samozagładzie. W ksi-
ążce Storms of My Grandchildren opisuje swoje spotkania z przedstawiciela-
mi administracji George’a W. Busha (syna) i bezskuteczne próby przeko-
nania ich, by zajęli się problemem. Niestety, boleśnie rozczarował się także
Barackiem Obamą. Choć tyle mówił o przyszłości i powtarzał Yes, We Can,
pierwszy czarny prezydent USA zawiódł na całej linii w kwestii klimatu.
Hansen oskarża go wręcz o greenwashing, czyli budowanie sobie ekologicz-
nego PR-u przy braku rzeczywistych działań[50]. Niemniej przy wszystkich
swoich wadach Bush i Obama i tak zaliczali się jeszcze do późnych wnu-
ków filozofii globalnego optymizmu. Prawdziwy szok dla Hansena przy-
niosła dopiero prezydentura Donalda Trumpa.
Fizyk skarżył się niedawno, że w trakcie pandemii postępowanie prezy-
denta było przeciwieństwem naukowej solidności. Trump otoczył się szar-
latanami i religijnymi fanatykami, karmiąc swoich wyborców teoriami spi-
skowymi. Wszystko to w ramach budowania pogardy dla „elit”, wśród któ-
rych znaleźli się też naukowcy i eksperci. Nie można już było marzyć o bu-
dowie szerokiego konsensusu wokół walki ze zmianami klimatu. Przeciw-
nie – ekologia zaczęła być jedną z kwestii najbardziej dzielących społecze-
ństwo. Problemem, jak zwraca uwagę Hansen, stała się już nie radykalna
postawa kierowanych przez Trumpa republikanów, lecz sama polaryzacja,
która walkę o klimat uczyniła sprawą czysto polityczną. Demokraci i ich
wyborcy deklarowali pełne poparcie dla stanowiska nauki. Ale czy wynikało
to ze zrozumienia zagrożenia, czy też wyłącznie z chęci dołożenia politycz-
nym przeciwnikom?
Trump otwarcie deklaruje, że globalne ocieplenie to bzdura – „chińska
ściema”, jak nazwał je w jednym z wystąpień. A nawet gdyby nie było bzdu-
rą, w interesie każdego rozsądnego człowieka i narodu jest strategia nieko-
operacyjna. Niech inni tną emisje, jeśli chcą. My budujmy potęgę. Jeżeli
globalne ocieplenie jest faktycznie „chińską ściemą”, to nie ulegając szan-
tażowi, postępujemy rozsądnie. Jeśli zaś rację mają naukowcy, to apokalip-
sy nie sposób uniknąć i tym bardziej warto nawrócić się na nowy egoizm,
którego globalnym prorokiem pozostaje Trump.
I choć żywy Trump chwilowo czai się gdzieś za kulisami globalnej polity-
ki (gotowy jednak w każdej chwili powrócić), to znacznie groźniejszy może
się okazać jego wyobrażony cień, nadal padający na USA i Europę, na Rosję
i Chiny. Amerykanie mogli przy urnach odsunąć Trumpa od władzy, ale
jego ewangelia wciąż dźwięczy w globalnej polityce.
W ten sposób nastrój apokaliptycznego pesymizmu połączył się z głębo-
kim rozczarowaniem polityką. Nie tylko zmierzamy ku katastrofie, ale
w dodatku nie możemy nic zrobić, żeby jej przeciwdziałać. Tę wizję świata
doskonale oddaje jeden z najgłośniejszych filmów roku 2021, Nie patrz
w górę. Produkcja Netflixa opowiada historię pary astronomów, którzy od-
krywają, że wkrótce uderzy w nas kometa na tyle duża, by zakończyć życie
na Ziemi. Grani przez Jennifer Lawrence i Leonarda DiCaprio bohaterowie
tułają się po kolejnych studiach telewizyjnych, redakcjach i gabinetach po-
lityków, z rosnącą frustracją próbując przekonać ludzkość do działania.
Nikt ich nie słucha. James Hansen obejrzał Nie patrz w górę, i to jeszcze
przed oficjalną premierą. Ludzie z Netflixa byli mu winni przynajmniej
tyle. Po pierwsze, sam pomysł, żeby zmierzający w kierunku Ziemi obiekt
uczynić metaforą nadchodzącej katastrofy klimatycznej, został zaczerpni-
ęty z jego wykładu na konferencji TED (Technology, Entertainment and Design
– Technika, Rozrywka, Projektowanie) sprzed kilku lat. Po drugie, film ogląda
się jak trochę tylko podkoloryzowaną biografię Hansena. Podobny zapał,
chwilami podobna frustracja, zdecydowanie ta sama ściana obojętności.
„Netflix używa analogicznego pomysłu [ze zbliżającym się do Ziemi obiek-
tem – M.N.], by przyspieszyć czas o dwa rzędy wielkości – pisał Hansen po
premierze filmu. – Zamiast pięćdziesięciu lat niezbędnych do zmiany glo-
balnych systemów energetycznych dostajemy pół roku na zatrzymanie
asteroidy. Sześć miesięcy, by zmobilizować światową publiczność”[51].
Hansen przyznaje, że naukowcy są często sfrustrowani, próbując prze-
kazać, jak pilne jest wyzwanie, z którym się mierzymy. Muszą, tak jak w fil-
mie, stawić czoło „czarnym charakterom”, wśród których znajdują się
„chciwi przemysłowcy, niekompetentny, skorumpowany rząd, media rezy-
gnujące z odpowiedzialnego dziennikarstwa na rzecz podążania za
oglądalnością oraz publiczność skupiona na tabloidowej rozrywce”. Praw-
dziwa historia walki o klimat jest jednak o tyle bardziej skomplikowana, że
w grę wchodzi jeszcze więcej zmiennych.
Ostatecznie opinia Hansena o Nie patrz w górę jest raczej pozytywna. Ale
domyślam się, że musiał się czuć dziwnie. Film był skondensowaną do
dwóch godzin parodią czterdziestu lat jego życia. Naomi Oreskes, wspó-
łautorka głośnej książki Merchants of Doubt[52], demaskującej manipulacje
przemysłu paliw kopalnych, w rozmowie z „Guardianem” scharakteryzo-
wała Hansena jako bohatera tragicznego: „Ma w sobie coś z Kasandry. Jego
przekleństwem jest to, że potrafi zrozumieć i zdiagnozować sytuację, ale
nie potrafi przekonać ludzi, żeby coś z nią zrobili. Wszystkich nas wycho-
wano w przekonaniu, że wiedza to siła [knowledge is power]. Przypadek
Hansena pokazuje, że to nieprawda. Siła jest siłą [power is power]”[53]. A źró-
dłem potęgi tych, którzy znajdują się u władzy, są opowieści[54].
Nasz los, nasza przyszłość uwikłane zostają w dwie narracje. W jednej
z nich upadek jest przesądzony, a ludzie są potworami. W drugiej w ogóle
nie ma się czym martwić, bo wszystkie problemy rozwiąże czas. Oba te
nurty znajdują odbicie w polityce, ale też w kinie, rozmowach przy stole,
podręcznikach szkolnych... Choć dzieli je niemal wszystko, obydwa dokła-
dają cegiełki do tego samego muru, w który od czterdziestu lat bezsilnie
walą głową naukowcy tacy jak James Hansen.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
3
OPOWIEŚĆ
O DWÓCH OPOWIEŚCIACH
Stopniowo, rok po roku, sytuacja na świecie się poprawia. Oczywiście nie w każdej kwestii i nie
każdego roku, ale ogólnie rzecz ujmując. Choć przed nami jeszcze poważne wyzwania, już te-
raz poczyniliśmy ogromny postęp. Oto obraz świata oparty na faktach[60].
Rozpustny małpiszon
Hans Rosling ma poważną konkurencję. Kilka lat po tym, jak odtańczył
swój wspaniały taniec godowy dla postępu na tle kolorowych bąbelków, na
scenę TED Talks wyszedł Christopher Ryan, współautor książki Na początku
był seks[61]. Wbrew temu, co mogliście słyszeć, wyjaśnił Ryan słuchaczom
i słuchaczkom, nie pochodzicie od małp naczelnych. Jesteście małpami.
Ludzie to trzeci gatunek szympansów. Oznacza to, że chcąc lepiej zrozu-
mieć ludzką seksualność, powinniśmy się uważnie przyjrzeć nie podręcz-
nikom moralności, lecz naszym najbliższym krewnym. A ci krewni, zwłasz-
cza kuzyn bonobo, po prostu uwielbiają seks.
Ryan to zupełnie inny typ niż Rosling. Raczej nie uroczy cyrkowiec zako-
chany w danych. Bliżej mu do mówcy motywacyjnego, równie precyzyjnie
kontrolującego ruchy swoich dłoni, co wybuchy śmiechu publiczności. Wi-
zja świata, jaką przedstawił swoim odbiorcom, była jednak nie mniej atrak-
cyjna od Roslingowskiej opowieści o postępie.
Seksualne zachowania, które dziś uznajemy za domyślne – w tym trwałe
monogamiczne więzi – to wytwór kultury rolniczej, liczący sobie zaledwie
kilka tysięcy lat. Świeża moda na tle 200 tysięcy lat dziejów homo sapiens.
„Nasza ukształtowana ewolucyjnie seksualność jest w bezpośrednim kon-
flikcie z wieloma aspektami nowoczesnego świata”[62] – przekonuje Ryan.
Pożądanie zostało wymieszane z prawem własności, wprowadzając nas
wszystkich w zawstydzenie i poczucie niepewności tam, gdzie niegdyś były
czysta przyjemność i empatia. Ryan powtarza kilka razy, że nie wierzy
w „mit dobrego dzikusa”. A jednak sugestywnie przekonuje, że gdzieś tam,
kiedyś, istniał całkiem inny świat – seksualny raj, z którego wszyscy przy-
byliśmy. Jego opuszczenie jest naszym grzechem pierworodnym – źródłem
zazdrości, kompleksów, przemocy i dyskryminacji.
Nie pisałbym o tym, gdyby zainteresowania Ryana ograniczały się do sy-
pialni. Ten temat nie należał do koników Roslinga i trudno by ich było na
tym gruncie skonfrontować. Niedawno jednak ukazała się kolejna książka
Ryana, tym razem już napisana samodzielnie, w której logika raju utraco-
nego zostaje rozszerzona na niemal wszystkie sfery naszej egzystencji.
Ludzkość nie żyje już na wolności, czytamy w Civilized to Death (Zacywilizo-
wani na śmierć)[63], lecz w zoo, które sama sobie wybudowała. Żeby nasze
klatki uczynić choć trochę wygodniejszymi, musimy „poznać swój gatu-
nek”, a więc zrozumieć, jakie warunki są dla nas naturalne (czyli dobre). To
właśnie utożsamienie naturalnego z dobrym, a cywilizowanego ze złym,
szkodliwym, niebezpiecznym, frustrującym czyni książkę Ryana czytelną
przeciwwagą dla Factfulness.
Tam, gdzie Rosling widzi unoszące się ku górze bąbelki, Ryan dostrzega
idące na dno kamienie. Problem polega na tym, że przez lata wszyscy się
do tych kamieni mocno przywiązaliśmy. Dla Roslinga postęp był pewny.
Dla Ryana jest niemożliwy. A dokładniej: jest oszustwem, które wciskają
nam możni tego świata, żeby bez przeszkód zatruwać planetę i sprzeda-
wać nam kolejne niepotrzebne przedmioty. Według Roslinga technologii
udało się rozwiązać naturalne problemy, z którymi ludzkość borykała się
od tysiącleci. Ryan przekonuje, że to właśnie technologia je tworzy.
Podążając za filozofem i psychoanalitykiem Carlem Gustavem Jungiem,
Ryan twierdzi, że niesłusznie osunęliśmy się w fantazje o przyszłości.
„Pędzimy jak szaleni ku nowościom – cytuje Junga – wiedzeni rosnącym
poczuciem niedosytu, niezadowolenia i niepokoju. Już nie żyjemy tym, co
mamy, lecz obietnicami”[64].
Wszystko, co lepsze, nabywamy za cenę pogorszenia! „Większość zagro-
żeń, przed którymi rzekomo chroni nas cywilizacja – przekonuje Ryan –
została w rzeczywistości stworzona czy wzmocniona przez tę właśnie cy-
wilizację”[65]. Owszem, cieszymy się dziś antybiotykami czy dobrodziej-
stwami kardiochirurgii. Potrzebujemy ich jednak dlatego, że żyjemy stło-
czeni w wielkich miastach, pozbawieni słońca, ruchu i świeżego powietrza,
karmieni syntetyczną paszą o wątpliwych wartościach odżywczych.
Od kiedy świat zaczął schodzić na psy? Ryan uważa, że postępująca de-
grengolada nie zaczęła się dziesięć, sto ani nawet tysiąc lat temu. Porzuci-
liśmy Shire natury na rzecz Mordoru cywilizacji w momencie, gdy posta-
nowiliśmy spróbować sił w rolnictwie i udomowiliśmy pierwsze rośliny
i zwierzęta. Tak naprawdę, przekonuje Ryan, to one udomowiły nas. Od
czasu rewolucji agrarnej systematycznie pogarszało się wszystko – nasza
dieta, nasza wolność, nasze zdrowie i oczywiście życie seksualne. Skoro
tak, to chcąc poznać przepis na właściwą egzystencję, może powinniśmy
spytać o zdanie mędrców z dalekiej przeszłości? Co powiedziałaby kobieta
z paleolitu przeniesiona nagle w czasy współczesne? „Czy byłaby zachwy-
cona naszymi gadżetami, czy raczej przerażona ogromem tego, co zosta-
wiliśmy za sobą w pogoni ku coraz bardziej niepewnej przyszłości?”[66]
Ryan, podobnie jak Rosling, ma pełną świadomość, że jego książka nie
opowiada o świecie, lecz o... naszych opowieściach. Podczas gdy w Factful-
ness negatywnym bohaterem jest instynkt pesymizmu, Civilized to Death
umieszcza w tej roli złowrogą NPP – Narrację Permanentnego Postępu
(ang. Narrative of Perpetual Progress), która „zatruwa nasze ciała, umysły i re-
lacje międzyludzkie tak samo, jak zatruwa powietrze, wodę i ziemię”[67].
Według Ryana wiara w postęp jest dzisiaj oficjalnym dogmatem, które-
go nie da się kwestionować, nie narażając się na oskarżenie o świętokradz-
two. Od małego słyszymy, że pochodzimy od prehistorycznych przodków,
których życie wypełnione było niekończącymi się zmaganiami z głodem,
chorobami, drapieżnikami. Potem jakiś geniusz odkrył rolnictwo i od tego
czasu wszystko szło już jak z płatka, a świat stawał się coraz lepszy. Brzmi
znajomo? Powinno. Bo to dokładnie narracja proponowana przez Hansa
Roslinga! W ten sposób pesymiści i optymiści wchodzą w interesującą nar-
racyjną symbiozę – ich opowieści o świecie dostarczają sobie wzajem pali-
wa.
Klub optymistów
Charyzma Hansa Roslinga czyniła z niego postać wyjątkową. W ideach,
które głosił, nie był jednak osamotniony. Można go śmiało uznać za typo-
wego przedstawiciela szerokiego prądu myślowego, który określiłbym mia-
nem „Klubu Optymistów”. Należą do niego naukowcy, popularyzatorki
wiedzy, przedsiębiorczynie i politycy, których łączy kilka zasadniczych
cech. Po pierwsze, zainteresowanie danymi i przekonanie, że ukazują one
prawdziwy obraz świata, bardzo odmienny od potocznych wyobrażeń,
zwiedzionych anegdotami i sensacyjnymi nagłówkami. Po drugie – pewno-
ść, że ten prawdziwy obraz odsłania wyraźną, wznoszącą się linię, ponie-
waż nasz świat z każdym rokiem staje się coraz lepszy. Po trzecie wreszcie,
wiara w technologię i naukę jako najważniejsze siły kształtujące naszą
(świetlaną) przyszłość.
Po śmierci Roslinga nieoficjalnym prezesem Klubu Optymistów został
Steven Pinker. Choć jego główną profesją jest psycholingwistyka ewolucyj-
na – zajmuje się mechanizmami poznawczymi odpowiadającymi za to, że
możemy mówić i rozumieć – w ostatnich latach Pinker robi zawrotną ka-
rierę publicznego intelektualisty właśnie jako ewangelista postępu. W ksi-
ążkach Zmierzch przemocy i Nowe oświecenie przekonuje, że jest dokładnie
tak, jak ironizował Ryan – mamy szczęście, bo urodziliśmy się w najlep-
szych czasach[68]. Nigdy wcześniej w historii ludzkości nie było tak spokoj-
nie, bezpiecznie i zdrowo. Wszystko to dzięki oświeceniowej rewolucji
i nowemu, kumulatywnemu podejściu do wiedzy, jakie zaproponowała.
Metoda naukowa sprawia, że nasza wiedza jest nieustannie weryfikowana
i udoskonalana. Każde pokolenie buduje na doświadczeniach i porażkach
poprzedniego. Żyjemy coraz lepiej, bo coraz lepiej rozumiemy samych sie-
bie i otaczający nas świat.
Niestety, ta piękna historia o postępie jest zagrożona przez cztery po-
tężne siły, które – całkiem jak u Roslinga – utrudniają nam dostrzeżenie
prawdy, a nawet próbują zawrócić nas ze słusznie obranej drogi. Religia
odrzuca kumulatywny charakter wiedzy naukowej na rzecz niezmiennych
prawd objawionych. Drugim wrogiem nowego oświecenia jest nacjona-
lizm. Postęp nie ma większego znaczenia w świecie, w którym najwyższą
wartością jest naród, a istotą historii – nieustanna wojna. Lewica i ekolo-
dzy tworzą według Pinkera trzecią grupę wrogów postępu, fetyszyzując
naturę i opisując świat jako grę o sumie zerowej. Według lewicy wzbogace-
nie się jednych zawsze odbywa się kosztem innych.
Z punktu widzenia niniejszej książki najciekawsza okazuje się jednak
czwarta ze wskazywanych przez Pinkera grup „wrogów postępu”. To hu-
maniści. (Choć Pinker nie używa tego słowa, ponieważ termin „huma-
nizm” jest już w jego książce zajęty – to jeden z filarów oświecenia, ozna-
czający kluczowe dla postępu myślenie w kategoriach całej ludzkości). Au-
tor wprost odnosi się do Dwóch kultur C.P. Snowa i jego podziału na „dwa
plemiona”, któremu przyjrzymy się bliżej w drugiej części książki. Pinker
wierzy, że świat jest dziś faktycznie podzielony na ludzi technologii i ludzi
książki, a ci drudzy, niestety, wolą dumać o utraconych abstrakcyjnych
wartościach, niż dostrzec poprawę życia miliardów, które w ostatnich la-
tach wyszły ze skrajnego ubóstwa[6*]. (Mam nadzieję, że to fałszywa dycho-
tomia, a humaniści mogą się okazać ważnymi rzecznikami przyszłości).
Do Klubu Optymistów niewątpliwie można też zapisać dwóch kolejnych
(obok Roslinga) Skandynawów. Szwed Johan Norberg pracuje w neolibe-
ralnym think tanku Cato Institute, ma na koncie m.in. książkę Postęp. 10
powodów, by z optymizmem patrzeć w przyszłość. Z kolei Duńczyk Bjørn Lom-
borg zdobył popularność jako autor The Skeptical Environmentalist[69], po-
nadto jest założycielem think tanku Copenhagen Consensus. Obydwu – nie
będzie to zaskoczenie – łączy wiara w to, że sytuacja na świecie jest znacz-
nie lepsza, niż nam się wydaje.
Lomborg napisał The Skeptical Environmentalist w roku 1998. Książka za-
czyna się od czytelnej deklaracji programowej autora, tytułowego Scep-
tycznego Ekologa, bliskiej temu, o co walczył Rosling. Lomborg chciał
w danych odnaleźć prawdę o tym, dokąd zmierza świat. Analiza dostęp-
nych informacji prowadzi go do przekonania, że sprawy podążają w ca-
łkiem dobrym kierunku, a pesymiści mylą się znacznie częściej niż optymi-
ści.
W podobnym tonie dwie dekady później wypowiada się Norberg. To
przerażające, że większość z nas sądzi, iż świat schodzi na psy. To właśnie
błędne wyobrażenia o współczesności i przyszłości stanowią paliwo dla
strachu i nostalgii, na których swoją kampanię prezydencką zbudował Do-
nald Trump – przekonuje. A przecież:
Pomimo dołujących informacji, jakie docierają do nas z mediów i wielu instytucji, czasy, w któ-
rych żyjemy, cechuje największa w historii poprawa jakości życia na całym świecie. Wskaźniki
ubóstwa, niedożywienia, analfabetyzmu, bezrobocia oraz śmiertelności dzieci spadają szybciej
niż kiedykolwiek w dziejach ludzkości[70].
Plemię Paleo
Jak łatwo odgadnąć, Christopher Ryan nie stawia samotnie czoła wszyst-
kim tym racjonalnym optymistom i optymistycznym realistom. Jest człon-
kiem licznej grupy łowców-zbieraczy znanych jako Plemię Paleo. Od
dwóch dekad grasują oni na urodzajnych terenach księgarni rozciąga-
jących się od działu antropologii, przez poradniki i styl życia, aż po dział
kulinarny.
Kiedy zaczynałem pracę nad tym rozdziałem, na trzecim miejscu listy
bestsellerów „New York Timesa” w kategorii non fiction znajdowała się
książka A Hunter-Gatherer’s Guide to the 21st Century (Przewodnik po XXI
wieku dla łowców-zbieraczy) autorstwa Heather Heying i Breta Weinste-
ina[74]. Stanowi ona dobry przykład tego popularnego nurtu. Heying i We-
instein to małżeństwo biologów ewolucyjnych. W swojej książce przekonu-
ją, że największą bolączką współczesnego świata jest ślepa wiara w postęp
i wynikająca z niej pogoń za nowością. Owa wiara w postęp bez kosztów
(Heying i Weinstein używają pojęcia cornucopianism, wywiedzionego od
kornukopii, czyli mitycznego rogu obfitości) i naukowy redukcjonizm roz-
bijający wszystko na pojedyncze, mierzalne współczynniki doprowadziły
do wykorzenienia i zagubienia człowieka.
Ludzie są doskonale przystosowani do zmian. To jedna z cech, które we-
dług Heying i Weinsteina zadecydowały o naszym spektakularnym sukce-
sie ewolucyjnym. Obecnie tempo przemian wywołanych rozwojem techno-
logii jest jednak zbyt szybkie, by nasze mózgi i ciała miały szansę nadążyć.
Albo zwolnimy, albo zabije nas własna siła, jaką jest zdolność do innowacji.
Ludzie tworzą technologię, a następnie technologia zmienia ludzi. Sko-
ro nie potrafimy w pełni przewidzieć i kontrolować tej zmiany, powinni-
śmy być niezwykle sceptyczni wobec wszelkich nowych rozwiązań. Pro-
blem polega na tym, że wszyscy jesteśmy zaplątani w postęp i trudno się
z niego wywikłać.
Roland Wright, inny członek pesymistycznego Plemienia Paleo i autor
Krótkiej historii postępu, dla opisania tego zjawiska używa błyskotliwej meta-
fory piramidy[75]. Kamienne piramidy, które kojarzymy z cywilizacjami
Egiptu, Mezopotamii czy Mezoameryki, to nie tylko gigantyczne pomniki
czyjegoś ego i dowód rosnącej potęgi instytucji religijnych i państwowych.
To przede wszystkim widoczny symbol piramidy społecznej, podtrzymy-
wanej przez dostawy żywności i wszelkie inne transfery „naturalnego ka-
pitału” z zewnętrznego ekosystemu. Dzieje starożytnych imperiów poka-
zują nam jednak, że za tą metaforą kryje się coś jeszcze. Każda cywilizacja
przypomina piramidę finansową (ang. pyramid scheme). Podobnie jak wie-
lopoziomowe biznesy oszustów, rozwijające się tylko wówczas, gdy do
„systemu” przystępują kolejni naiwni klienci finansujący zyski tych, którzy
dołączyli wcześniej, cywilizacja kwitnie wyłącznie wtedy, gdy wzrasta. Bo-
gactwo wszelkiego rodzaju zagarniane jest z peryferii do centrum, a więc
na szczyt piramidy. Oznacza to, zwraca uwagę Wright, że każda cywiliza-
cja jest ostatecznie niestabilna. W miarę rozwoju wywiera bowiem coraz
większą presję zarówno na społeczeństwo, jak i na zasoby naturalne. Słyn-
nym przykładem mogą tu być dawni mieszkańcy Rapa Nui, znanej też jako
Wyspa Wielkanocna, którzy owładnięci szałem budowy bazaltowych po-
sągów ogołocili ostatecznie swą ojczyznę ze wszystkich drzew i popadli
w skrajną nędzę. Nie mogli nawet uciec z pustyni, którą sami stworzyli, bo
przecież do budowy łodzi potrzeba drzew... Zostały po nich tylko tajemni-
cze głowy, nad których powstaniem po wsze czasy będą dumać tropiciele
kosmitów (jakim cudem transportowano je z kamieniołomu, skoro na wy-
spie nie ma żadnych drzew?). Problem polega na tym, jak twierdzi Wright,
że wszyscy mieszkamy na Rapa Nui. Cywilizacja to pułapka!
Wróćmy jeszcze do Ryana (tego od chutliwych małpiszonów i seksualne-
go raju utraconego), który opisując nasze uwikłanie w postęp, kreśli obraz
nawet barwniejszy od piramid i ogołoconych wysp. W Civilized to Death czy-
tamy smutną historię o pewnym młodym człowieku ze Szkocji, który po-
stanowił obejrzeć start balonu. Niestety, silny wiatr zerwał konstrukcję za-
bezpieczającą i potężny statek powietrzny zaczął nagle odlatywać bez żad-
nej załogi. Ekipa techniczna chwyciła za liny, ale wiatr się wzmagał. Nie-
wiele myśląc, nasz bohater rzucił się na pomoc. I to go zgubiło. Gdy po-
tężny podmuch uniósł kosz w górę, zawodowcy wiedzieli, że trzeba na-
tychmiast puścić linę. Ich dzielny pomocnik trzymał ją jednak dalej. Balon
wznosił się coraz wyżej i wyżej ponad parkingiem, a on dyndał zawieszony
na sznurze. Wreszcie zdrętwiałe dłonie odmówiły posłuszeństwa i młody
bohater roztrzaskał się o beton.
Cywilizacja to balon, który zerwał się z uwięzi. A my wisimy na linie.
Mogliśmy się puścić, gdy od ziemi dzielił nas metr, dwa, może trzy. Teraz,
po 6 tysiącach lat lotu, jesteśmy już naprawdę wysoko. Nie ma powrotu na
bezpieczny parking. Gdzie popełniliśmy błąd?
Nasz balon odleciał naprawdę dawno – w chwili gdy porzuciliśmy zbie-
racko-łowiecki styl życia na rzecz rolnictwa. Jared Diamond, autor nagro-
dzonej Pulitzerem książki Strzelby, zarazki i stal[76] i jeden z ojców założycie-
li Plemienia Paleo, swojemu artykułowi o wynalezieniu rolnictwa, opubli-
kowanemu w 1999 roku, nadał tytuł The Worst Mistake in the History of the
Human Race (Najgorszy błąd w historii ludzkości)[77]. Ekolog i dziennikarz
Richard Manning oraz profesor antropologii James C. Scott, napisawszy
książki o początkach rolnictwa, zatytułowali je identycznie: Against the Gra-
in[78]. To nieprzetłumaczalna gra słów oznaczająca zarazem „przeciw ziar-
nu” oraz „pod prąd”, ponieważ – jak obydwaj przekonują – historia świata,
którą znamy, została opowiedziana przez następców cywilizacji rolniczych
i jest silnie skrzywiona na korzyść rolnictwa. Od podstawówki na każdym
kroku słyszymy, że przejście do osiadłego trybu życia po udomowieniu ro-
ślin i zwierząt było skokiem w lepszą przyszłość. Tymczasem, jak twierdzi
Manning, wprowadzeniu rolnictwa towarzyszyła dehumanizacja ludzi,
którzy zostali zmuszeni do przehandlowania swojego zdrowia i wolności
za odrobinę bezpieczeństwa. Scott, wybitny znawca nie tylko historii, lecz
także współczesnych społeczeństw żyjących na obrzeżach cywilizacji, pisze
wręcz, że udomowienie pierwszych roślin oznaczało kontrolę nad plonami,
zwierzętami, ale również ludźmi. Ziarna zbóż były poręczne i stosunkowo
łatwe w przechowywaniu. Pozwoliły na ujednolicenie miar i walut, łatwe
ściąganie podatków, a potem zagęszczanie populacji i budowanie między-
ludzkiej hierarchii. Dopiero wtedy problemem stał się brak zasobów[79].
Przed epoką zbóż ludzie żyli beztrosko i dostatnio. Plemię Paleo podziela
zaproponowaną już wiele lat temu przez antropologa Marshalla Sahlinsa
teorię „pierwotnego społeczeństwa dobrobytu”[80].
Ekonomiści tacy jak John Maynard Keynes czy John Kenneth Galbraith
pokazywali, że rozwój technologii prowadzi coraz większą część świata ku
egzystencji, w której podstawowe potrzeby są już zaspokojone, kolejne zaś
tworzy sam system. Czeka nas wszystkich wspaniała przyszłość – zdrow-
sze, dłuższe życie, krótszy tydzień pracy i czas wypełniony w coraz więk-
szym stopniu zajęciami towarzyskimi, pasjami i rozrywką. Sahlins posta-
wił ten model na głowie. Na podstawie obserwacji antropologicznej i da-
nych archeologicznych przekonywał, że społeczeństwo dobrobytu nie jest
utopią, do której zmierzamy dzięki rozwojowi technologii, lecz rajem, któ-
ry opuściliśmy wraz z wkroczeniem na ścieżkę cywilizacji. Oto credo Ple-
mienia Paleo, łączące Scotta i Manninga, Ryana i Diamonda, a także dzie-
siątki producentów żywności paleo i autorów poradników dietetycznych.
A ponieważ biologicznie wciąż pozostajemy niemal identyczni z naszymi
przodkami sprzed rewolucji agrarnej, wszystkie te „nowinki” są dla nas fa-
talne w skutkach. Postęp jest trucizną. Rosling i jego wykresy bąbelkowe
nie kłamią. Produkt krajowy brutto na osobę faktycznie zwiększa się
w skali globalnej w imponującym tempie, podobnie jak poziom edukacji.
Problem polega na tym, że mierzymy nie to, co potrzeba.
Technooptymiści, jako pilni uczniowie oświeceniowych filozofów, wie-
rzą, że nasze życie da się opisać za pomocą kilku odpowiednio dobranych
zmiennych. Za wartości uznają zamożność, wygodę, jaką daje nam techno-
logia, oraz czas wolny, który dzięki niej zdobywamy (pralka Roslinga!).
Wszystko to najlepiej wyrazić przy użyciu łatwych do porównywania wspó-
łczynników, takich jak długość życia, śmiertelność niemowląt, przede
wszystkim zaś – PKB na osobę. Technopesymiści z Plemienia Paleo propo-
nują holistyczne podejście do życia, a mierzenie jego jakości prostymi
współczynnikami uważają za nieuprawniony redukcjonizm. Co z sensem
życia, szczęściem, poczuciem wspólnoty? Co z zakorzenieniem w naturze
i stanem środowiska? A jeżeli już koniecznie coś musimy mierzyć, to raczej
nierówności, które Plemię Paleo uważa za znacznie ważniejsze od samego
wzrostu PKB.
Technooptymiści przekonują, że trzeba się skupić na pieczeniu coraz
większego tortu. Technopesymiści uważają, że najważniejsze jest to, jak
tort podzielono. Poczucie szczęścia i bezpieczeństwa daje nam nie napcha-
nie się ciastem, lecz świadomość, że każdy obecny na przyjęciu dostał po
jednym kawałku, więc świat jest w miarę sprawiedliwy.
Nierówności są kluczowym pojęciem w słowniku całego Plemienia Pa-
leo[8*]. Największą zaletą życia w pierwotnych wspólnotach zbieracko-ło-
wieckich był właśnie ich radykalny egalitaryzm – przekonanie, że ludzie są
równi. Przed nastaniem rolnictwa, jak twierdzi Ryan, przywództwo, jeśli
w ogóle występowało, miało wyłącznie charakter nieformalny. Wynikało
z szacunku lub konieczności sprawnej współpracy w konkretnej sytuacji,
na przykład na polowaniu. Pierwsze państwa były natomiast – tu z kolei
oddaję głos Scottowi – „maszynami do kontroli populacji”, w których przy-
mus stawał się narzędziem budowania i chronienia nierówności między
ludźmi, nierówności zaś pozwalały na skuteczne wywieranie przymusu[81].
Heying i Weinstein także pozostają bardzo sceptyczni wobec dobro-
dziejstw państwa i cywilizacji. Ich argumentacja w tej kwestii rzuca bezpo-
średnie wyzwanie dogmatom Klubu Optymistów, warto ją więc przyto-
czyć. Na przykład szkoła według autorów przewodnika dla współczesnych
łowców-zbieraczy to nic innego jak forma utowarowienia opieki rodziciel-
skiej i zlecenia jej zewnętrznemu podmiotowi. Szkoła, całkiem jak Hans
Rosling, skupia się na tym, co łatwe do policzenia i porównania, ignorując
jednocześnie wszystko, co wymyka się wykresom i tabelom. W ten sposób,
jak przekonują Heying i Weinstein, szkoła staje się miejscem pomiaru. Ce-
lebrując fakt, że coraz więcej dzieci na świecie uzyskuje coraz lepsze wyni-
ki w nauce, jesteśmy więc trochę jak człowiek, który schował coś za krza-
kiem, a potem cieszy się, że to znalazł. Szkolne testy oceniają tak naprawdę
szkołę, a nie postęp uczniów. Radując się wszystkimi tymi godzinami wy-
siedzianymi w ławkach, nie zadajemy sobie pytania, gdzie by dzieci były
i czego się uczyły, gdyby nie formalna edukacja.
Wiele lat temu, jeszcze jako student, byłem świadkiem następującej sce-
ny rozgrywającej się w szatni Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszaw-
skiego. Jeden z nobliwych profesorów odebrał swój płaszcz i w zamyśleniu
skierował się ku wyjściu. „A kapelusz?” – wrzasnęła za nim pani pracująca
w szatni. Profesor wrócił, ukłonił się, włożył kapelusz i wyszedł. Zapomina-
jąc tym razem szalika. „Ach, te profesory – westchnęła ciężko szatniarka. –
Czym który mądrzejszy, tym głupszy!”
Nie sądzę, żeby była przedstawicielką Plemienia Paleo, ale jej dewiza do-
skonale oddaje wizję ludzkości, jaką proponują nam Heying i Weinstein,
Ryan czy Diamond. Plemię Paleo opowiada smutną historię o tym, jak
współczesny świat nas wykorzenił, czyniąc ślepymi, bezbronnymi i za-
chwyconymi sobą. Zrobiliśmy z siebie gatunek uczonych fajtłap. Kuzyn
szympans nie byłby dumny.
Partia Ograniczonych
Technooptymizm jest dość jednorodny i znaczna część jego przedstawicie-
li przestrzega większości punktów regulaminu uprawniającego do wstępu
do Klubu Optymistów. Z technopesymistami jest inaczej. Plemię Paleo,
z jego fascynacją biologią ewolucyjną i niechęcią wobec rolnictwa, tworzy
jeden wyraźny nurt. Obok niego funkcjonuje jednak druga wersja techno-
pesymizmu, na tyle odmienna, że warto jej się przyjrzeć oddzielnie. Utrzy-
mując przyjętą dotychczas konwencję nazewniczą, można by tych myśli-
cieli i aktywistów określić mianem Partii Ograniczonych.
Antropolog ekonomiczny Jason Hickel to obecnie jeden z najbardziej
wpływowych przedstawicieli owego ugrupowania. Wielu krytyków de-
struktywnego kursu, jaki obraliśmy w kwestiach ekologicznych, posługuje
się terminem „antropocen” dla określenia trwającej epoki geologicznej,
w której ludzie wpływają na przyrodę w skali planetarnej. Hickel powtarza,
że to nieporozumienie. Zamiast „antropocen” powinniśmy raczej mówić
„kapitałocen”, bo to nie ludzkość jako całość odciska dziś przemożne pięt-
no na atmosferze, biosferze, skałach i oceanach, lecz dominujący na świe-
cie system ekonomiczny. To właśnie kapitalizm jest dla Hickela wrogiem
numer jeden. Według badacza problem z tym systemem polega na tym, że
jego najwyższym prawem jest nieustanny wzrost produkcji i konsumpcji
mierzonej przyrostem PKB. W tym celu kapitalizm musi pozyskiwać coraz
większe ilości surowców i energii, opanowywać coraz więcej przestrzeni,
wytwarzać coraz więcej dóbr.
Podstawową formą organizacji wielkich przedsiębiorstw są dziś spółki
akcyjne. Nikt nie będzie inwestował w akcje, które obiecują tylko zwrot
wpłaconych środków. Firmy muszą rosnąć, giełda musi rosnąć, gospodarki
krajów muszą rosnąć. To nie kwestia jednostkowej chciwości, lecz zasad,
na których zorganizowaliśmy nasz świat, twierdzi Hickel. Niestety, zasady
te stoją w oczywistej sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem.
Skromniutkie trzy procent wzrostu rocznie, wyjaśnia Hickel, wystarczy-
łoby, żeby globalna gospodarka powiększyła się dwukrotnie w niecałe ćwie-
rć wieku. Procent składany sprawiłby, że po niespełna pół wieku byłaby po-
nadczterokrotnie większa, po siedemdziesięciu pięciu latach wzrost byłby
niemal dziewięciokrotny, a po stuleciu aż dziewiętnastokrotny(!). Wszyst-
ko byłoby wspaniale, gdyby ten wzrost dało się generować w całkowitym
oderwaniu od fizycznych realiów. Niestety, wbrew powracającym co jakiś
czas marzeniom o decouplingu, czyli odpięciu wzrostu od eksploatacji su-
rowców, produkt krajowy brutto wciąż pozostaje silnie skorelowany ze zu-
życiem zasobów i energii.
Warto tu zrobić krótką dygresję i przypomnieć, że nowoczesny kapita-
lizm, nawet ten oparty na bankowości, usługach i nowych technologiach,
wcale nie jest tak niematerialny, jak nam się kiedyś wydawało. Nawet gdy
oglądamy sobie serial na Netflixie albo wykonujemy ultraszybkie transak-
cje bezgotówkowe, żeby zapłacić za wirtualne trampki dla naszego awatara
w grze, gdzieś blisko lub daleko musi pracować całkiem realna kopalnia
rzadkich minerałów, gdzieś dymić musi komin elektrowni. W ostatnich la-
tach boleśnie przypomina nam o tym szał na kryptowaluty. Miały być
ostatnim krokiem na drodze do nieważkiego, zdecentralizowanego kapita-
lizmu. Tymczasem kopalnie bitcoinów zużywają dziś na całym świecie tyle
energii, co duże przemysłowe państwo wielkości Szwecji! Niestety, w prze-
ciwieństwie do Szwecji, która ma całkiem niezły miks energetyczny (39%
energii atomowej, 39% z elektrowni wodnych, 12% wiatr), kopalnie krypto-
walut budowane są w krajach, w których prąd jest najtańszy, a więc oparty
na brudnym węglu. W dodatku powodują przeciążenia sieci i pozbawiają
energii elektrycznej mieszkańców okolicznych miejscowości. To, co za-
częło się jako nieszkodliwy eksperyment z nieważkością finansów na do-
mowych komputerach połączonych w sieć, zmieniło się szybko w nowo-
twór toczący planetę.
Wróćmy do Hickela. Wydaje mi się, że historia kryptowalut dobrze ilu-
struje podstawowy problem, jaki widzi on w kapitalizmie. W miarę jak
PKB rośnie (ku radości ekonomistów, polityków i inwestorów), światowa
gospodarka pożera coraz więcej energii i zasobów, produkuje też coraz wi-
ęcej odpadów, od plastikowych śmieci po niewidzialny gołym okiem dwu-
tlenek węgla w atmosferze. Ziemia nie jest z gumy. (Choć jeżeli utrzymamy
tempo produkcji odpadów, to niedługo może się okazać, że jest z plastiku).
W przyrodzie tylko jedna rzecz rośnie tak jak kapitalizm – bez wyraźnego
celu, w nieskończoność, zużywając wszystkie zasoby – to nowotwór.
Hickel twierdzi, że nie sposób zrozumieć kryzysu, stosując to samo re-
dukcjonistyczne myślenie, które nas do niego doprowadziło. Rozbijanie
wszystkiego na łatwo mierzalne współczynniki nie przybliża nas do praw-
dy, lecz pozwala łatwiej manipulować danymi. Jest to zarzut tym powa-
żniejszy, że według Hickela wzrost już dawno stał się usprawiedliwieniem
dla grabieży, wykorzystuje się go, by uzasadnić kolejne fale zawłaszczania
i kolonizacji. Żeby napompować PKB, grodzimy ziemię, prywatyzujemy
lasy i łowiska, a nawet wodę czy atmosferę.
Hickel przekonuje, że nierówności nie są produktem ubocznym kapitali-
zmu, lecz jego siłą napędową. Trzeba trzymać masy w biedzie, żeby praco-
wały odpowiednio ciężko. Gdyby chłopi mogli bez ograniczeń korzystać ze
wspólnych ziem uprawnych, pastwisk, łowisk czy lasów, jaki mieliby inte-
res w tym, by dzierżawić ziemię od panów albo przeprowadzać się do
miast i pracować w fabrykach? Bieda nie jest, jak twierdzą Pinker czy Ro-
sling, czymś, co wzrost może wykorzenić. Bieda jest warunkiem wzrostu.
Grzechem głównym naszego wieku okazuje się więc chciwość i związa-
ne z nią skupienie na podnoszeniu PKB. Oznacza to, że szybujące bąbelki
i wznoszące się linie, które tak cieszyły Roslinga i Optymistów, nie tyle od-
wracają naszą uwagę od rzeczywistych problemów – jak twierdzi Plemię
Paleo – ile s ą naszym największym kłopotem.
Rosling stanowi część problemu, uważa Hickel, wprost atakując Klub
Optymistów w artykule opublikowanym niedawno na łamach „New Inter-
nationalist”: „To pociągająca opowieść. Rzecz w tym, że w dzisiejszym kli-
macie politycznym nowy optymizm stał się bronią w rękach tych, którzy
próbują ocalić coraz mniej wiarygodny model gospodarczy”[82].
Hickel ma więc pełną świadomość, że jego książka Mniej znaczy lepiej
opowiada nie tyle o ekonomii, ile o starciu potężnych mitologii[83]. Odpo-
wiedzią na problemy nie jest dalsze pompowanie PKB, lecz przeciwnie –
uwolnienie naszej wyobraźni od pragnienia nieograniczonego wzrostu
oraz zbudowanie społeczeństwa i gospodarki opartych na poczuciu roz-
sądnych granic. Hickel posługuje się dla ich opisania kategorią degrowth
(postwzrostu). Idea ta została już wyartykułowana w książce The Population
Bomb (1968) ekologów Paula i Anne Ehrlichów (wrócimy do niej w jednym
z następnych rozdziałów) czy The Limits to Growth (1972), wspólnej pracy
grupy specjalistów od modelowania[84]. Analizy Charlesa Manna i Christo-
phera Lascha pokazują, że źródła takiego myślenia są równie stare jak
sama idea wzrostu[85]. Hickel nie próbuje zresztą udawać, że pomysł po-
stwzrostu jest czymś nowym. W swojej książce odwołuje się do wielu auto-
rytetów. Z naszego punktu widzenia najciekawszy jest jego związek z Van-
daną Shivą. Hickel wprost wspomina ją w swojej pracy, a fragment, w któ-
rym omawia tzw. zieloną rewolucję w rolnictwie, jest bardzo bliski ducho-
wi jej książek.
Shiva należy do najbardziej rozpoznawalnych postaci ruchu antyglobali-
stycznego i twórczyń nowoczesnego ekofeminizmu. Szerokiemu gronu
odbiorczyń znana jest przede wszystkim ze swojej płomiennej walki prze-
ciw GMO. Ostatnio Shiva stała się też mentorką najmłodszego pokolenia
aktywistek i aktywistów. Cytuje ją Hickel, a przedstawiciele międzynaro-
dowego ruchu oddolnego protestu Extinction Rebellion poprosili ją o napi-
sanie wstępu do swojego podręcznika[86].
Dla Shivy najnowsza historia ludzkości opiera się na pogwałcaniu kolej-
nych granic w nieustającym ciągu: eksploatacja – wyczerpanie zasobów –
nowy podbój – nowa ucieczka. To logika kolonializmu i opresji, a jej ukoro-
nowaniem są współczesne fantazje o poszukiwaniu „planety B”. Wszystko
to tylko „utrwala w nas zwodniczą ideę linearnego postępu człowieka, wy-
korzenionego z jedności z Ziemią i świadomości, że to nasz dom, jedyny,
jaki mamy. Nie potrafimy zrozumieć, że kryzys, w którym się znaleźliśmy,
jest tak naprawdę konsekwencją kolonizacji Ziemi, kolonizacji różnych
kultur i braku odpowiedzialności za spowodowane nią zniszczenia. To
właśnie ucieczka jest tym, co doprowadziło do kolonializmu w przeszłości,
ta sama logika panowania i podboju każe nam dziś wzywać do kolonizacji
i podboju innych planet”[87]. Oczywiście jest to tym bardziej niebezpieczne,
że żadnej planety B nie mamy!
Posługując się pojęciem spopularyzowanym przez ruch Occupy Wall
Street, Shiva nazywa technooptymistyczny model wzrostu „logiką 1%”,
opiera się on bowiem na grabieniu maksimum zasobów i oddaniu ich pod
kontrolę malutkiej grupie uprzywilejowanych. Elegancko zbudowanym
przeciwieństwem takiego myślenia jest „filozofia jedności” (ang. oneness),
której podstawę stanowi zrozumienie naszej wspólnoty z planetą, a zatem
także ustalenie granic dla wzrostu. Nie jesteśmy zewnętrznymi władcami
Ziemi. Jesteśmy częścią jej złożonego i delikatnego ekosystemu.
Wykorzenienie uznaje się dziś za drogę do postępu. Dlatego właśnie wysiedlenia są najbardziej
brutalnym aspektem obecnego modelu „rozwoju”. Każda tama, każda autostrada, każde rozra-
stające się miasto zbudowane są dzięki brutalnemu zagarnianiu ziemi, co prowadzi do długo-
trwałych konfliktów. Przymusowe oddzielenie od domu z powodu wojen, eksploatacji zasobów
i degradacji ekologicznej staje się dominującym stanem naszych czasów[88].
TECHNOOPTYMIZM TECHNOPESYMIZM
Hans Rosling, Steven Pinker, Ted Nordhaus Christopher Ryan, Heather Heying i Bret Wein-
stein, Jason Hickel, Vandana Shiva
Postęp jest pewny Postęp jest niemożliwy
(jednorodny, jednokierunkowy) (jest oszustwem bogatych, narzędziem podpo-
rządkowania i wyzysku)
Technologia rozwiązuje problemy Technologia tworzy problemy
(kontrola obywateli, nierówności, zanieczyszcze-
nie środowiska)
Punktem wyjścia Hobbes Punktem wyjścia Rousseau
(brutalność stanu natury) (egalitarny mit szlachetnego dzikusa)
Zmierzamy w kierunku „wieczystego pokoju” Kan- Zmierzamy w kierunku „wojny wszystkich przeciw
ta wszystkim” Hobbesa
Wartości: zamożność, poziom życia, komfort, czas Wartości: sens, wspólnota, równość, natura
wolny, długość życia
Wzrost, lepsze życie Granice, dobre życie
Globalizacja i otwartość Lokalność przeciw globalizacji
Technokratyzm i polityka imitacji Pochwała wiedzy lokalnej i tradycji
(istnieje tylko jedna autostrada ku przyszłości) (jest wiele równoważnych ścieżek ku przyszłości)
Kumulatywny charakter wiedzy Zasada „coś za coś” – każdy nowy wynalazek ma
swoje koszty
Własność prywatna i państwo źródłem dobra Własność prywatna lub państwo źródłem wszel-
kiego zła
Kapitalizm i wolny handel są zwykle rozwiązaniem Kapitalizm i wolny handel to problem wymagający
problemów rozwiązania
Skupienie na rozmiarze tortu i bezwzględnym po- Skupienie na relacjach i nierównościach (ubóstwo
ziomie zamożności jako relacja, nieznajdowanie się pod progiem do-
chodowym)
Rozwój technologii zmniejsza nierówności Rozwój technologii zwiększa nierówności
(teza Tocqueville'a) (teza Goodwyna)
Świat zbudowany z przyrody i cywilizacji Świat zbudowany z natury i wielu kultur
***
Ten rozdział poświęcony był rekonstrukcji dwóch wielkich opowieści
o świecie. W kolejnym podejmę próbę ich dekonstrukcji – rozmontowania
na części i pokazania wewnętrznych błędów i sprzeczności. Zasadniczy
problem z tymi dwiema mitologiami polega bowiem na tym, że mają prze-
rażającą zdolność do wyprowadzania swych wyznawców na manowce.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
4
MANOWCE
Bez pośpiechu
„Gdy ludzie mówią mi, że musimy natychmiast działać, zwykle zaczynam
się wahać. W większości przypadków próbują powstrzymać mnie przed ra-
cjonalnym myśleniem”[93]. W ten sposób Hans Rosling, ten od wspaniałych
wykresów bąbelkowych, zaczyna opowieść o swojej znajomości z Alem
Gore’em – byłym wiceprezydentem USA i weteranem walki z globalną ka-
tastrofą klimatyczną. Po jednej ze spektakularnych prezentacji Roslinga
Gore zaczepił go z prośbą o przygotowanie podobnej wizualizacji danych
dla zagadnienia zmian klimatu. „Musimy wzbudzić w ludziach strach!” –
miał przekonywać polityk. Roslingowi bardzo się to nie spodobało. Po
pierwsze, straszenie nie jest skuteczną metodą, a po drugie – ludzie i tak
już przecież wiedzą o globalnym ociepleniu. Też nie przepadam za strasze-
niem. Obawiam się jednak, że w tym wypadku Rosling zaplątał się we wła-
sne sidła.
Przez wiele lat badacz przeprowadzał na tysiącach ochotników test wie-
dzy o świecie: „Jak w ciągu ostatnich dwudziestu lat zmieniła się liczba lu-
dzi żyjących w skrajnym ubóstwie?”, „Ile dziewcząt kończy szkołę podsta-
wową w krajach o niskim PKB?” itd. Zarówno przypadkowa publiczność,
jak i eksperci słabo sobie radzili. Rosling, który – jak wspominałem – bar-
dzo lubił cyrk, porównywał wyniki osiągnięte przez ludzi z uzyskiwanymi
przez szympansy, które „odpowiadały na pytania” poprzez wybór jednego
z trzech bananów. Ku uciesze Szweda eksperci przegrywali z małpami.
Dlaczego tak się działo?
Otóż test został tak ułożony, że poprawną odpowiedzią była ta najbar-
dziej optymistyczna. Pesymistyczne instynkty, przekonywał Rosling, zabu-
rzały percepcję badanych, którzy nie potrafili uwierzyć, że w ostatnich de-
kadach świat tak bardzo się poprawił.
Jednak na jedno pytanie w teście większość publiczności udzielała po-
prawnej odpowiedzi: Czy według klimatologów w najbliższym stuleciu
średnia globalna temperatura wzrośnie, zmaleje czy pozostanie bez
zmian? Niestety, właściwa odpowiedź brzmi: wzrośnie. Dla Roslinga był to
dowód na olbrzymią świadomość problemu. Czyli... kolejny powód do
optymizmu!
Interpretując w ten sposób wyniki testu, Szwed działał jednak wbrew
własnej logice. Może uczestnicy badania udzielali poprawnej odpowiedzi
na pytanie o klimat nie dlatego, że byli dobrze poinformowani, lecz po pro-
stu dlatego, że pesymistyczne instynkty, którym Rosling poświęca całą ksi-
ążkę, tym razem wskazywały właściwy kierunek.
Jak wie każdy, kto zajmuje się analizą danych, fakt, że czasem lampka
zapala się niepotrzebnie, nie oznacza, że powinniśmy ignorować wszystkie
alarmy. Wynik fałszywie dodatni w kilku testach nie świadczy o tym, że
COVID-19 w ogóle nie istnieje. A jednak z jakiegoś powodu Rosling za naj-
ważniejszy morał z całej historii z globalnym ociepleniem uznał to, że choć
problem jest realny, to przede wszystkim nie powinniśmy panikować. Za-
gadnienie klimatu Szwed umieścił w rozdziale poświęconym „instynktowi
pośpiechu”, który skłania nas do pochopnych działań i zaciemnia obraz
rzeczywistości:
Zmiany klimatyczne to zbyt poważne zagrożenie globalne, aby je zignorować lub nie przyjmo-
wać go do wiadomości. [...] To także zbyt poważny problem, aby pozostawić go w rękach proro-
ków przepowiadających zagładę i malować niejasne pesymistyczne scenariusze[94].
***
Zacząłem od krytyki technooptymistów, bo sam uważam się za jednego
z nich. Uwielbiam zachwycać się postępem, jaki ludzkość uczyniła w kwe-
stii zmniejszenia śmiertelności niemowląt czy walki z wieloma chorobami.
Factfulness Roslinga czytałem chyba z dziesięć razy, a egzemplarze podaro-
wałem wielu swoim przyjaciołom i znajomym. Mam też, jak już wspomina-
łem, niezdrową tendencję do działania w myśl maksymy „dowolny pro-
blem ignorowany dostatecznie długo rozwiązuje się sam”. Dlatego analiza
błędów poznawczych, do jakich prowadzić może logika promowana przez
Klub Optymistów, była dla mnie ważną lekcją pokory i autokrytyki. Nie
znaczy to jednak, że przyznaję, iż „racja” w tym sporze jest po stronie tech-
nopesymistów. Dyskretny urok apokalipsy sprowadza na manowce równie
silnie jak powab utopii.
Negacja nauki
Pierwszym elementem technopesymistycznej narracji, który budzi mój
niepokój, jest krytyka oświecenia. Choć poszczególni autorzy ubierają ją
w szaty rozmaitych tradycyjnych lub lokalnych mądrości albo przeciwsta-
wiają kobiece „czucie i wiarę” męskiemu „szkiełku i oku”, to w gruncie rze-
czy wszystkich ich łączy krytyczne podejście do nowoczesnej nauki.
Dobrym przykładem „miękkiego” podejścia do tego zagadnienia jest Ja-
son Hickel, który sporo miejsca w Mniej znaczy lepiej poświęcił krytyce du-
alizmu. W filozofii dualizmowi przeciwstawia się zwykle monizm lub plu-
ralizm, Hickel decyduje się jednak na zbudowanie opozycji między duali-
zmem a animizmem, który postrzega człowieka jako część natury i zakła-
da, że podobny rodzaj duszy przenika i spaja wszystko. Tymczasem du-
alizm, głoszony przez autorów takich jak Francis Bacon czy Kartezjusz,
opiera się na wyraźnym rozdzieleniu człowieka i przyrody. Natura staje się
obcym ciałem, które wolno nawet torturować, by wydrzeć jego sekrety[9*].
Oto, według Hickela, grzech pierworodny oświecenia. Logika prowa-
dząca od nauki do kolonializmu, wyzysku i dewastacji przyrody. To także
logika kapitalizmu. Jego podstawowa zasada głosi, że „świat nie jest na-
prawdę żywy, a już na pewno nie jest z nami spokrewniony, jest tylko czy-
mś tam, co możemy pozyskać i wyrzucić – i w zasadzie do tej kategorii zali-
czamy również większość współczesnych nam ludzi. Kapitalizm z samej
swojej istoty znajduje się w stanie wojny z życiem jako takim”[100]. Hickel
nie przekreśla wartości nauki. Przeciwnie – zwraca uwagę na potencjał wy-
jścia z pułapki dualizmu, dostarczany przez najnowsze odkrycia z zakresu
biologii roślin czy mikrobiologii, które sugerują, że granice między osobni-
kami a nawet gatunkami nie są tak oczywiste, jak nam się mogło wydawać.
Świat jest raczej gęsto utkaną pajęczyną powiązań niż zbiorem oddziel-
nych elementów.
Inni przedstawiciele technopesymizmu idą w swojej krytyce nauki
znacznie dalej.
***
W jednym z przemówień Vandana Shiva stwierdziła, że koncern biotech-
nologiczny Monsanto „kontroluje całą literaturę naukową na świecie, która
stała się [...] zaledwie przedłużeniem jego propagandy. Na świecie nie ma
już niezależnej nauki”[101].
Jest to nieco zaskakująca deklaracja z ust osoby, która sama bardzo chęt-
nie podaje się za przedstawicielkę nauk ścisłych. Na okładkach swoich ksi-
ążek i w oficjalnych biogramach Shiva przedstawia się jako „fizyczka”, „fi-
zyczka kwantowa”, a nawet „jedna z czołowych fizyczek w Indiach”. W rze-
czywistości Shiva ma licencjat z fizyki, a doktorat, którym bardzo lubi się
chwalić, obroniła z filozofii nauki. Nie ma w tym nic zdrożnego. Sam mam
doktorat z filozofii. Stosowałem w nim teorie semiotyczne m.in. do analizy
współczesnych form estetyzacji przyrody. Choć mój doktorat w jakiś spo-
sób dotyczył natury, nie przedstawiam się jako biolog ani czołowy ekspert
od drzew. Na moich książkach nie widnieje też adnotacja „wybitny polski
wiolonczelista”, choć udało mi się skończyć aż cztery lata podstawówki
muzycznej, grając na tym instrumencie, nim ktoś się zorientował, że je-
stem kompletnym beztalenciem.
Problem z Shivą nie polega jednak wyłącznie na tym, że lubi nieco pod-
koloryzować swoje CV.
Jak pokazuje artykuł opublikowany kilka lat temu w „Nature”, najsłyn-
niejsza teza Shivy – ta o związku między wprowadzeniem modyfikowanej
genetycznie bawełny a samobójstwami rolników w Indiach – nie znajduje
pokrycia w danych[102]. Ochrona patentowa ziaren nie pozwala na ponow-
ny zasiew, co według Shivy nakręca spiralę długów, która doprowadziła już
do samobójstwa 270 tysięcy zdesperowanych rolników. Tymczasem, jak
widzimy na ilustracji na s. 120, liczba samobójstw wśród rolników po
wprowadzeniu nowych ziaren w ogóle się nie zwiększyła. Co więcej, nawet
ich całkowita suma nie zbliża się do danych prezentowanych przez Shivę!
6. Wprowadzenie modyfikowanej genetycznie bawełny i liczba samo-
bójstw w Indiach
Shiva, złapana za rękę, twierdzi, że to nie jej ręka. Swoją odpowiedź au-
torce pracy wydrukowanej w „Nature” rozpoczyna w ten sposób: „Owszem,
jestem ekolożką i feministką. Ale jestem też naukowczynią – co Natasha
celowo pomija w swoim artykule. Jako fizyczka kwantowa zostałam wytre-
nowana do spoglądania na współzależności i nierozdzielność [interconnec-
tedness and non-separability] procesów, które mechanistyczny, redukcjoni-
styczny paradygmat postrzega jako oddzielne i niepowiązane”[103]. Po
czym następuje kilka stron wywodu naszpikowanego dziwacznymi, pozba-
wionymi znaczenia sformułowaniami, na przykład: „Kontekst wymaga
zrozumienia przyczynowości kontekstowej. Systemy wymagają zrozumie-
nia przyczynowości systemowej”. Następnie Shiva przywołuje przerażającą
liczbę 284 694 samobójstw (nie dowiadujemy się, z ilu lat są to dane), po
czym stwierdza: „Każdy człowiek na świecie powinien być oburzony tą tra-
gedią. A każdy naukowiec działający na rzecz odpowiedzialności społecz-
nej i ekologicznej powinien dążyć do odkrycia źródeł kryzysu, zamiast pró-
bować go ukryć za pomocą nienaukowych analiz i fałszywych twier-
dzeń”[104]. Pełna słuszność! Ale oburzenie nie zastąpi zdrowego rozsądku,
a uczenie brzmiące frazesy – metodologii. Jakim cudem genetycznie mo-
dyfikowana bawełna i związane z nią ograniczenia patentowe miałyby od-
powiadać za w s z y s t k i e samobójstwa rolników w Indiach?[105] Nawet
tych, którzy w ogóle nie uprawiają bawełny.
Shiva uważa zresztą, że nowe technologie w rolnictwie odpowiadają za
wszelkie zło tego świata. Uznaje, że sztuczne nawozy powinny być zabro-
nione, a glifosat – popularny składnik herbicydów – powoduje większość
chorób, z którymi się borykamy. „Jeżeli spojrzycie na wykres wzrostu
GMO, wykres stosowania glifosatu i autyzm, to tu jest dosłownie współwy-
stępowanie jeden do jednego. To samo dotyczy uszkodzeń nerek, cukrzycy
czy choroby Alzheimera”[106].
Brzmi niepokojąco podobnie do bzdur rozpowszechnianych przez ruchy
antyszczepionkowe? To nie przypadek. Za sceptycyzmem wobec szczepio-
nek często stoi ta sama logika. Głębokie przekonanie, że człowiek nie po-
winien „manipulować przyrodą” i zmieniać „naturalnego porządku rze-
czy”, dostarcza bardzo prostego schematu oceny całej rzeczywistości jako
dobrej („naturalnej”) i złej („sztucznej”). Sama Shiva wypowiadała się
zresztą na temat szczepionek sceptycznie. W jednym z podcastów przy-
znała, że zaszczepiła się na COVID-19, choć „dane nie są zbyt przekonu-
jące, bo w Anglii zmarło więcej osób zaszczepionych niż niezaszczepio-
nych”[107]. Kiedy prowadzący zwrócił jej uwagę, że popełnia błąd statystycz-
ny, nie uwzględniając, że większość populacji jest zaszczepiona, Shiva
skarciła go dokładnie tak samo, jak wcześniej autorkę publikacji w „Natu-
re”:
***
Epidemia COVID-19 była czasem próby dla wielu przedstawicieli techno-
pesymizmu. W ramach tego paradygmatu łatwo było ją wyjaśnić jako karę
natury za pychę człowieka[109]. Z tej perspektywy wszelkie szczepionki, ma-
seczki czy lockdowny traciły znaczenie, a nawet stawały się niebezpieczne.
Jak technologia, czyli coś, co przyniosło nam to nieszczęście, miałaby się
okazać wyjściem z sytuacji?
Heather Heying i Bret Weinstein, wspomniani autorzy przewodnika po
XXI wieku dla łowców-zbieraczy, stali się na przykład jednymi z najwa-
żniejszych w USA głosicieli teorii antyszczepionkowych i zagorzałymi pro-
motorami iwermektyny – leku stosowanego w chorobach pasożytniczych –
jako cudownego remedium na koronawirusa.
Pradawni bogowie
Socjolog Zygmunt Bauman zaproponował termin „retrotopia” dla opisania
odwróconej utopii – świata, w którym wyobrażony ideał leży nie w przy-
szłości, jak w wypadku utopii, lecz w przeszłości. Różnego rodzaju retroto-
pie stanowią istotny element wszystkich technopesymistycznych opowie-
ści o Upadku.
Ukochaną retrotopią Plemienia Paleo są czasy sprzed rewolucji agrarnej,
a więc przepastne tysiąclecia poprzedzające udomowienie pierwszych ro-
ślin i zwierząt. Christopher Ryan w książce Civilized to Death przekonuje, że
w zasadzie wszystko było wtedy lepsze. A lepsze oznacza w tym wypadku –
bardziej naturalne. Lepsze były relacje międzyludzkie oparte na równości
i współdzieleniu, lepsze było jedzenie, lepsza kondycja ludzi i ich samopo-
czucie. Nasi przodkowie pracowali mniej niż my, uprawiali za to więcej
seksu. Nawet bogowie byli kiedyś jacyś lepsi – bardziej wyrozumiali, mniej
skłonni do karania. Wraz z odkryciem rolnictwa te „hojne bóstwa dostat-
ku” zastąpił „wściekły, zazdrosny, mściwy i skąpy bóg”, którego czcimy do
dziś. Przypomina on raczej bezlitosnego właściciela niewolników niż do-
brych rodziców, jakimi według Ryana byli pradawni bogowie.
Dostępne dane archeologiczne dotyczące średniej długości życia na-
szych praprzodków pokazują jednak wyraźnie, że żyli znacznie krócej niż
my. Jak to się ma do tej sielankowej wizji? Otóż Ryan zna te dane i wprost
stawia im czoło. Okazuje się bowiem, że pradawni bogowie mają swój
mroczny sekret:
Żeby nie oskarżono mnie o romantyzowanie prehistorii, pozwólcie, że jedną kwestię postawię
jasno. Za swoje niezwykłe zdrowie, szczęście i wolność osobistą zbieracze płacą bardzo wysoką
cenę. A cena ta wyrażona jest w najdroższej walucie: martwych dzieciach[110].
Tak jest! Nie ma dla człowieka bardziej naturalnej rzeczy niż umrzeć przed
ukończeniem piątego roku życia. Pradawni bogowie za dnia mogą się pre-
zentować jako pogodni opiekunowie zbieracko-łowieckiej sielanki, ale
nocą ujawniają swoje drugie oblicze. Domagają się nieustannych ofiar
z dzieci. Obywają się, oczywiście, bez ołtarzy. Wystarczą im choroby, kon-
tuzje i sezonowe wahnięcia w dostępności pożywienia.
Nie wiem jak wy, ale ja nie jestem gotów płacić takiej ceny za brak polity-
ków, piętnastogodzinny tydzień pracy i wspaniałą sylwetkę. Wykres spa-
dającej śmiertelności dzieci (s. 126) jest dla mnie najpiękniejszym dziełem
stworzonym kiedykolwiek przez człowieka i jeśli kiedyś wreszcie docze-
kam się jakiegoś własnego kąta do pracy, powieszę go sobie nad biurkiem.
Pradawni bogowie nie byli sympatyczni. I wcale nie odeszli w przeszło-
ść. Oni wciąż tu są. Tylko czekają na nasze potknięcie, by znów opić się
dziecięcej krwi. Na razie wciąż jeszcze na dystans trzymają ich szumiące
łany pszenicy, antybiotyki, szczepienia i lodówki. Czyli wszystko to, na co
tak narzekają wrogowie postępu. Nieważne, jak pięknie technosceptycy
opowiadają o naturalnym świecie. Alternatywą dla postępu jest śmierć mi-
liardów ludzi, przede wszystkim dzieci.
Ale nie tylko Plemię Paleo proponuje nam raj okupiony krwią najsłab-
szych. Jeżeli przyjrzeć się uważniej, to w zasadzie każda retrotopia okazuje
się oparta na masowej śmierci. Pod tym względem „idealna przeszłość” jest
równie niepokojąca jak „idealna przyszłość”.
***
Jason Hickel nie każe nam się cofać aż do paleolitu. Swój złoty wiek, jak
wspominałem, lokuje w stuleciach XIV i XV, kiedy to przed epoką „wielkie-
go grodzenia” Europa była (przynajmniej w pewnym stopniu) krainą wol-
nych chłopów. Ludziom powodziło się nieźle, nierówności były mniejsze
niż wcześniej, nawet głodu było jakby mniej. Ponadto, co szczególnie cie-
szy Hickela, nastała wówczas epoka odrodzenia przyrody i ponownego za-
lesienia terenów dzisiejszych Niemiec czy Francji.
***
I jeszcze trzeci przykład, najświeższy. Wielu technosceptyków, od Vanda-
ny Shivy, przez Hickela, aż po publicystów takich jak Richard Manning
(autor jednej z bliźniaczych książek pod tytułem Against the Grain), szcze-
gólną antypatią darzy zmiany, które dokonały się w rolnictwie w drugiej
połowie ubiegłego wieku. Poświęcam temu zagadnieniu kolejne dwa roz-
działy, tutaj chciałbym tylko zasygnalizować jeden kluczowy aspekt sprze-
ciwu wobec tzw. zielonej rewolucji. Oto cytat z eseju The Oil We Eat, w któ-
rym Manning wysuwa ważny i prawdziwy argument, że każdy spożywany
przez nas pokarm powinniśmy rozważać także pod kątem energii, jaką po-
chłonęło jego wytworzenie. Na marginesie tego słusznego konceptu for-
mułuje jednak uwagi, które uważam za niemożliwe do przyjęcia:
Wnioski na temat kontroli populacji w krajach rozwijających się są już jasne: ludzie nie tyle
tworzą więcej ludzi, ile więcej ludzi biednych. W ciągu czterdziestu lat, począwszy od 1960
roku, liczba ludności świata podwoiła się, a niemal cały ten przyrost, wynoszący 3 miliardy, za-
silił najuboższe klasy społeczne, zarazem klasy najbardziej płodne. Sposób, w jaki zielona re-
wolucja zwiększyła produkcję zboża, przyczynił się w ogromnym stopniu do boomu populacyj-
nego, a to właśnie ciężar populacji sprawia, że ludzkość znajduje się obecnie w sytuacji nie do
utrzymania[112].
My, Amerykanie o nieindiańskim rodowodzie, możemy się uważać za potomków złodziei, któ-
rzy są winni moralnie, jeśli nie prawnie, kradzieży ziemi jej indiańskim właścicielom. Czy w ta-
kim razie powinniśmy ją oddać żyjącym obecnie potomkom Indian? Jakkolwiek moralnie i lo-
gicznie uzasadniona byłaby ta propozycja, ja osobiście nie zamierzam na nią przystać i nie
znam nikogo, kto by wyrażał taką chęć. Poza tym logiczne konsekwencje byłyby absurdalne.
Przypuśćmy, że odurzeni poczuciem czystej sprawiedliwości zdecydowalibyśmy się oddać na-
szą ziemię Indianom. Ponieważ wszystkie nasze bogactwa również pochodzą z tej ziemi, czyż
nie bylibyśmy moralnie zobowiązani do oddania także ich?[115]
Na krawędzi szalki
Przyjmując – jak Manning, Shiva czy Ryan – że rewolucja agrarna i jej
współczesne kontynuacje są czystym złem, albo wpadamy w wizję walki
o zasoby rodem z Mad Maxa, albo tworzymy sobie obraz „gniewnej Gai”,
dla której ludzkość okazuje się rakiem. Ostatecznie okazuje się, że najlep-
szy sposób na obronę własnych interesów lub uzdrowienie planety kryje się
w słowach „wytępić całe to bydło”[10*].
Nie zgadzam się z tą perspektywą. Nieważne, czy mówi to dziewiętna-
stowieczny kolonizator, Adolf Hitler (on też sprowadzał całą historię ludz-
kości do walki o zasoby)[117], złoczyńca w filmie SF czy ekolog. Traktując
ludzkość jako zarazę, tracimy własne człowieczeństwo. Co więcej, jestem
przekonany, że odpowiedzią na trwający kryzys nie jest „mniej człowieka”,
lecz więcej. Oczywiście nie w kwestii liczebności populacji ani zakresu na-
szych ingerencji w przyrodę, lecz w kwestii refleksji i odpowiedzialności.
To nie posthumanizm uratuje świat, lecz więcej humanizmu – dostrzeże-
nie ludzkiego, zwłaszcza społecznego, wymiaru tworzonych przez nas
technologii.
Badania ekologów pokazują, że nasze wyobrażenia o ekosystemach,
w których populacje marchewek, zajączków i wilków zawsze się równowa-
żą, można między bajki włożyć. Całkowita eksploatacja i wyniszczenie śro-
dowiska jest czymś jak najbardziej naturalnym. Bakterie na szalce labora-
toryjnej czy renifery na wyspach namnażać się będą tak długo, póki nie wy-
czerpią wszystkich dostępnych zasobów i nie umrą. Wszystkie „historie
sukcesu” w przyrodzie mają ten sam scenariusz, pisze Charles Mann w fa-
scynującej książce The Wizard and the Prophet. „Populacja rośnie w zatrwa-
żającym tempie, przejmuje rozległe obszary i opanowuje środowisko, nie
napotykając oporu. A potem dochodzi do ściany. Topi się we własnych nie-
czystościach. Głoduje z braku pożywienia. Pojawia się coś zdolne ją zje-
ść”[118]. Taki jest porządek natury.
„Naturalne” byłoby więc zniszczenie naszej planety. To jej uratowanie
będzie „nienaturalne”. Będzie ludzkie. Ale żeby ten humanistyczny zwrot
(dosłowny) wykonać, musimy zacząć inaczej myśleć także o postępie.
Niepokojące podobieństwa
Technooptymiści i technopesymiści mogą się tak wyraźnie różnić, ponie-
waż wiele ich łączy. Podobieństwo zawsze jest warunkiem różnicy. Można
się spierać o wyższość Realu nad Barceloną albo majonezu Kieleckiego nad
majonezem Winiary, ale spór „Real czy Winiary” byłby bezsensowny.
Przede wszystkim zarówno technooptymiści, jak i technopesymiści pro-
ponują całościową wizję ludzkiej historii, teraźniejszości i przyszłości.
Obydwie te wizje są bardzo proste, zasadniczo możliwe do naszkicowania
jedną linią.
Istotnym elementem technopesymizmu jest nostalgia, która skłania do
idealizacji przeszłości. Duma z pochodzenia staje się w tym wypadku wa-
żniejsza od aspiracji. Jak błyskotliwie zauważył Christopher Lasch: „I ci,
którzy opłakują śmierć przeszłości, i ci, którzy się tym radują, przyjmują za
pewnik, że nasz wiek wyrósł z lat dziecięcych. Jedni i drudzy nie mogą
uwierzyć, że historia wciąż nawiedza naszą oświeconą, pozbawioną złu-
dzeń dorosłość”[119].
Ludziom sprzeciwiającym się banalnemu historyzmowi ślepej wiary
w postęp trudno uniknąć jej dokładnego rewersu, jakim jest równie naiw-
ne idealizowanie przeszłości[120]. To głębokie podobieństwo powinno nie-
pokoić zarówno tych, którzy wierzą w postęp, jak i niepodzielających tej
wiary.
Lista podobieństw jest dłuższa. Obydwie omawiane opowieści o świecie
mają wyraźny komponent polityczny. Nie tylko są opisem świata, lecz ta-
kże dostarczają informacji na temat tego, co można w nim zmienić. Jak
zwracał uwagę Timothy Snyder, badający pokrewne technooptymizmowi
i technopesymizmowi narracje „polityki nieuniknionego” i „polityki wiecz-
ności”, zdejmują one z jednostki istotny ciężar: „W świecie nieuchronności
nikt nie ponosi odpowiedzialności, gdyż wszyscy wiemy, że drobne proble-
my same się rozwiążą; w świecie wieczności nikt nie ponosi odpowiedzial-
ności, gdyż wszyscy wiemy, że wróg nadejdzie bez względu na to, co uczy-
nimy. Politycy wieczności głoszą, że rząd nie może pomóc całemu społe-
czeństwu – może jedynie strzec przed zagrożeniami. Postęp ustępuje miej-
sca katastrofie”[121]. Oznacza to, że obydwie mitologie współczesności pro-
ponują nam w gruncie rzeczy przyszłość nieludzką. Stare, dobre mity o bo-
haterach ratujących świat dzięki odwadze, poświęceniu i odrobinie
szczęścia ustąpiły miejsca opowieściom o całkowicie zautomatyzowanej
przyszłości, w której zmęczeni bohaterowie mogą się udać na zasłużony
odpoczynek. Ich obowiązki przejmują obiektywne prawa postępu przy-
odziane w szaty sztucznej inteligencji, która tylko czeka, by nas zastąpić
i uczynić zbędnymi. Edycja genomu doprowadzi do przezwyciężenia ogra-
niczeń kondycji ludzkiej, a może wręcz do stworzenia rasy długowiecz-
nych, odpornych na choroby, inteligentniejszych nadludzi. Jeszcze mało?
Dla proroków przyszłości takich jak Yuval Noah Harari czy Ray Kurzweil
w zasadzie na wyciągnięcie ręki znajduje się już nieśmiertelność.
Konkurencyjna wizja także jest nieludzka, choć w nieco innym znacze-
niu. Zamiast zrobotyzowanych luksusów i nieśmiertelności dostajemy bru-
talną walkę nowych plemion i świat zamieniony w pustynię. Miejsce po-
wszechnego dobrobytu zajmuje powszechny niedobór. Niezależnie od
tego, czy roboty nas wymordują, czy wyręczą, czy AI zniewoli nas, czy
uwolni z okowów cielesności, w obydwu wersjach technologia w jakimś
sensie pozbywa się człowieka z równania. Nasza przyszłość może być lep-
sza lub gorsza (większość z nas obstawia teraz tę drugą opcję), lecz z pew-
nością będzie nieludzka.
Technooptymiści zwracają uwagę na olbrzymie pozytywne zmiany, jakie
zaszły w życiu wielu ludzi w ubiegłym stuleciu, technopesymiści zaś na de-
gradację środowiska, wyzysk i nierówności.
W kolejnych rozdziałach pokażę, że obydwa te punkty widzenia są praw-
dziwe: w ubiegłym stuleciu dokonał się niewyobrażalny postęp, który ura-
tował życie setek milionów ludzi, kolejne miliony wyprowadził z biedy, gło-
du, analfabetyzmu. Jednocześnie grozi nam globalna katastrofa (lub kilka
naraz), a naszą odpowiedzią nie może być po prostu „więcej tego samego”.
W tym wypadku nie jest tak, że prawda leży pośrodku. Sprawa jest
znacznie bardziej skomplikowana. „Postęp jest pewny” i „postęp jest nie-
możliwy” – dogmaty głoszone przez technooptymistów i technopesymi-
stów – to nie sprzeczność logiczna, lecz opozycja kulturowa. Bardziej jak
zielony i czerwony niż jasny i ciemny. Istnieje nie tylko jakiś wyobrażony
punkt pomiędzy nimi, wyznaczający symetrystyczne „spotkanie pośrod-
ku”, lecz także możliwość przezwyciężenia czy unieważnienia całej
sprzeczności. By znaleźć drogę wyjścia z potrzasku i uratować świat, musi-
my tę możliwość odnaleźć.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
5
CZY POSTĘP JEST NIEMOŻLIWY?
***
Postęp to podstęp. Oto esencja technopesymizmu. To, co istotne, nie ulega
zmianie. Nie da się u l e p s z y ć natury, nie da się fundamentalnie
p o p r a w i ć ludzkiej egzystencji. W najlepszym wypadku za każdym ra-
zem, gdy w jakimś obszarze życia zyskujemy, w innym tracimy. Jeżeli
mamy mniej szczęścia, tzw. postęp oznacza radykalne pogorszenie: niewo-
lę, rozpad więzi społecznych i degradację środowiska, ukryte za pięknymi
słowami. Ostatecznie postęp okazuje się więc zawsze narzędziem, za po-
mocą którego bogaci chcą panować nad biednymi.
Karty na stół. Uważam, że jest to pogląd szkodliwy, pchający nas w kie-
runku opowieści o nieludzkiej przyszłości, paraliżujący i unieważniający
wysiłki na rzecz lepszego życia dla miliardów ludzi. Przede wszystkim zaś
jest to pogląd nieprawdziwy.
Postęp jest możliwy. Istnieją obszary, w których osiągnęliśmy spektaku-
larne sukcesy. Tyle że z różnych powodów pozostajemy ich nieświadomi.
Historia odkrycia Normana Borlauga stanowi doskonały przykład takiego
osiągnięcia. Przykład tym bardziej wartościowy, że dalsze losy tej innowa-
cji pokazują wyraźnie, że postęp, choć możliwy, nie jest wcale prosty, jed-
nokierunkowy ani gwarantowany raz na zawsze.
Wezwanie do wyprawy
Norman Borlaug przychodzi na świat w miasteczku Cresco w stanie Iowa
25 marca 1914 roku. Od wczesnego dzieciństwa pracuje fizycznie na roli,
zbierając ręcznie kukurydzę. Wiele ważnych postaci świata nauki, polityki
i kultury, opuściwszy wieś, wspomina potem z nostalgią młode lata
spędzone w polu. Borlaug do nich nie należy. Przy każdej okazji będzie po-
wtarzał, że nienawidził tej roboty – ostrych liści kaleczących dłonie, fatal-
nych warunków, wielogodzinnego wysiłku.
Wybawia go traktor. Rodzina Borlaugów kupuje jedną z nowych maszyn
opracowanych w fabryce Forda. Dzięki temu może się obyć bez pracy jed-
nego z synów. Zapada decyzja, by zdolny Norman kontynuował naukę
w pobliskim mieście. (Zupełnie jak w opowiedzianej wcześniej historii
o pralce rodziców Hansa Roslinga!)
Swoją szansę młody człowiek wykorzystuje w pełni. Kończy szkołę śred-
nią, a nawet dostaje się na studia – nie tyle z powodu wybitnych wyników,
ile dzięki uporowi i sportowym sukcesom w drużynie zapaśniczej. Obie te
cechy – upór i tężyzna fizyczna – okażą się wkrótce kluczowe dla jego pracy
naukowej.
Borlaug studiuje nauki rolne, interesując się przede wszystkim leśnic-
twem. Marzy o posadzie leśniczego, która pozwoliłaby mu się zaszyć w głu-
szy. Najchętniej z poznaną właśnie koleżanką z pracy, Margaret Gibson,
która tak jak on zarabia na studia, podając jedzenie w jednej z knajpek
w pobliżu uniwersytetu.
Studia Normana i Margaret przypadają na okres wielkiego kryzysu. Co-
dziennie w drodze na kampus młodzi mijają bezdomnych i bezrobotnych,
od czasu do czasu napotykają zorganizowane grupki protestujących. Jak
zauważa Borlaug, łączy ich wszystkich jedno: głód. To wtedy po raz pierw-
szy nawiedzi go myśl, która wkrótce stanie się dla niego tym, co w bada-
niach nad mitem nazywamy „wezwaniem do wyprawy”: trzeba jakoś na-
karmić tych ludzi.
Kariera zapaśnicza Normana się rozwija. Młody Borlaug dociera aż do
półfinałów prestiżowego turnieju Big Ten. Będzie potem powtarzał, że
sport uczynił go twardym i nauczył stawiać czoło przeciwnościom. Traci
i zdobywa kolejne doraźne prace, równocześnie wytrwale brnąc ku końco-
wi studiów i rozglądając się za stałym, stabilnym zajęciem, które pozwoli-
łoby mu oświadczyć się i założyć rodzinę.
Na pierwszy rzut oka nie jest typem naukowca. Uniwersytet traktuje ra-
czej jako ścieżkę do zdobycia fachu niż fascynującą przygodę intelektual-
ną. Jest jednak bystry. W trakcie studiów poznaje jednego z najciekaw-
szych naukowców na swoim kampusie. Charles C. Stakman zwraca uwagę
na Borlauga nie na sali wykładowej, lecz na meczu zapaśniczym. Kiedy po-
tem spotyka go w jednym z laboratoriów, postanawia się przekonać, czy
ten twardziel z ringu równie dobrze radzi sobie z biologią. Bez uprzedze-
nia rozpoczyna krótki egzamin, wypytując Borlauga o pasożytnicze choro-
by na postawie kilku próbek drewna. Jest pod wrażeniem studenta, lecz ten
początkowo ma mieszane uczucia wobec swego przyszłego mentora.
Nieufność ustępuje podziwowi, gdy Borlaug uczestniczy w wykładzie
Stakmana wygłoszonym dla bractwa Sigma Xi. Wykład nosi intrygujący ty-
tuł Podstępni mali przeciwnicy, którzy niszczą nasze zboża, a jego bohaterem
jest rdza źdźbłowa – nemezis Stakmana, śmiertelny wróg o tysiącu twarzy,
którego pokonaniu naukowiec poświęcił całe życie.
Dokładnie tak jak w większości dobrych mitów Borlaug odrzuca pierw-
sze wezwanie do wyprawy i zapomina o rdzy źdźbłowej. Kończy studia
i dostaje wymarzoną pracę. Będzie leśniczym w odludnej części USA.
Otrzymawszy upragnioną wiadomość, biegnie do ukochanej i natychmiast
się jej oświadcza.
Wtedy właśnie następuje jeden z tych szczęśliwych zbiegów okoliczno-
ści, które na zawsze zmieniły historię świata. W wyniku cięć budżetowych
etat Borlauga zostaje zlikwidowany, nim zdoła objąć wymarzoną posadę.
Nasz bohater zostaje z młodą żoną bez źródła utrzymania i widoków na
przyszłość. Zdesperowany udaje się do Stakmana, by spytać go o możliwo-
ść kontynuowania studiów nad pasożytniczymi chorobami roślin. W ten
właśnie sposób – z głodu, nie z pasji – rozpoczyna się historia doktoratu
Borlauga i współpracy, która wkrótce zaprowadzi go na niewielkie poletko
na meksykańskim odludziu.
Jeździec Apokalipsy
Rdza źdźbłowa to choroba wywoływana przez grzyb Puccinia graminis, je-
den z tych dziwacznych organizmów, które wydają się stworzone wyłącz-
nie po to, by dręczyć młodych adeptów biologii. Atakuje m.in. pszenicę
i potrafi doprowadzić do gigantycznych strat, niszcząc całe plony. Zarażo-
ne chorobą rośliny pokryte są małymi rdzawymi plamkami – stąd jej na-
zwa. Cykl rozwojowy tego grzyba jest bardzo skomplikowany – wykorzy-
stuje dwóch żywicieli, a jego organizm przybiera wiele różnych form, co
razem czyni Puccinia graminis szalenie groźnym przeciwnikiem, zdolnym
do szybkich mutacji oraz błyskawicznego rozprzestrzeniania się. Niewi-
dzialne zarodniki, niesione wiatrem, mogą przebyć tysiące kilometrów.
Gdy już dotrą na pole, nie ma dla niego ratunku. Zabijając pszenicę, rdza
źdźbłowa zabija ludzi.
Nie ma dobrej opowieści o bohaterze bez wiarygodnego czarnego cha-
rakteru. Ale szwarccharakterem naszej historii nie jest wcale rdza źdźbło-
wa. Podstępny grzyb to tylko jeden z wielu szeregowych żołnierzy w słu-
żbie prawdziwego wroga ludzkości, jakim jest Głód. Jeździec Apokalipsy,
o którym zbyt łatwo zapomnieliśmy w sytych krajach Północy, cierpiących
raczej z powodu epidemii otyłości niż niedożywienia. Zupełnie niesłusz-
nie. Po pierwsze, Głód – do niedawna codzienność mieszkańców Europy –
wciąż zabija ludzi, tyle że chwilowo za horyzontem naszej empatii,
w częściach świata, o których istnieniu wolimy zapominać. Po drugie, jak
pokazały ostatnie dwa lata, powrót Jeźdźców do naszej wygodnej rzeczywi-
stości jest jak najbardziej możliwy. Morowe Powietrze przypomniało o so-
bie w postaci COVID-19, Ukrainę pustoszy właśnie Wojna. Jest oczywiste,
że ich śladem podąża Głód. Warto sobie przypomnieć, że jeszcze kilkadzie-
siąt lat temu uznawano go dość zgodnie za najpoważniejszego wroga na-
szego gatunku.
Rok 1968 jest z wielu powodów kluczowy dla narodzin nowoczesnych
mitów, o których opowiada ta książka. To właśnie wtedy ukazuje się praca
ekologów Paula i Anne Ehrlichów The Population Bomb (na okładce znalazło
się tylko nazwisko Paula). To prawdziwa biblia technopesymizmu, do któ-
rej mniej lub bardziej otwarcie do dziś nawiązuje większość pozycji tego
gatunku. Teza autorów jest prosta: „Walka o wyżywienie całej ludzkości
zakończyła się porażką. W latach siedemdziesiątych XX wieku setki milio-
nów ludzi umrą z głodu, niezależnie od wszystkich programów pomoco-
wych, jakie moglibyśmy wdrożyć. W tej chwili nic już nie jest w stanie za-
pobiec znacznemu wzrostowi śmiertelności na świecie”[123].
Ehrlichowie nie byli pierwszymi prorokami zagłady wieszczącymi rychłe
nadejście globalnego głodu. W swoich pracach podążali tropem bardzo sta-
rej teorii Thomasa Malthusa o przeludnieniu (zwanej od jego nazwiska
maltuzjanizmem) oraz późniejszych książek, m.in. Road to Survival (1948)
Williama Vogta, kolejnej lektury obowiązkowej w kanonie technopesymi-
stów.
Przepowiednie Ehrlichów były okrutne. W formie nieco przypominały
niektóre najczarniejsze technopesymistyczne scenariusze związane z glo-
balną zmianą klimatu. Kolejne wykresy obrazowały różne możliwe warian-
ty rozwoju sytuacji, a w żadnym nie było nawet iskierki nadziei.
Warto zwrócić uwagę na określenie „wyżywienie c a ł e j ludzkości” po-
jawiające się w przytoczonym cytacie. Ehrlichowie mówili wprost, że
znaczną część ludzi trzeba spisać na straty. Nie możemy uratować wszyst-
kich. Eksplozja demograficzna spowoduje, że nie będzie fizycznej możli-
wości nakarmienia miliardów nowych mieszkańców Afryki, Azji i Ameryki.
Te wyliczenia były sensowne, wszystko się zgadzało. Gdyby nawet obsiać
zbożem każdy wolny spłachetek ziemi, wyciąć i zaorać lasy, osuszyć bagna
– Ziemia okazywała się po prostu za mała, żeby wyżywić wszystkich ludzi.
Naprawdę byliśmy na kursie ku katastrofie.
Dlaczego miliard ludzi nie umarło z głodu, jak sugerowały oparte na rze-
telnych danych wyliczenia Ehrlichów i innych analityków? Co takiego się
wydarzyło? Odpowiedzią jest właśnie odkrycie Borlauga.
Założycielska czwórka
Jak już wspominałem, obawy przed głodem wynikającym z przeludnienia
są znacznie starsze niż publikacja The Population Bomb. Po drugiej wojnie
światowej ożyły w społeczeństwie ze szczególną siłą. I to właśnie one za-
chęciły Fundację Rockefellera do otwarcia w Meksyku nowego programu
pomocowego. W połowie lat czterdziestych kraj ten należał do obszarów
skrajnie zagrożonych klęską głodu. Niskie plony, prymitywne metody
uprawy oraz choroby takie jak rdza źdźbłowa sprawiały, że dla wielu
mieszkańców Meksyku głód był codziennością. W ramach programu Fun-
dacji Rockefellera naukowcy z USA mieli wspólnie z meksykańskimi kole-
gami i koleżankami wyhodować nowe odmiany zbóż: lepiej dostosowane
do lokalnych warunków i przynoszące wyższe plony.
Obok głównego programu poświęconego kukurydzy, stanowiącej pod-
stawę meksykańskiej diety, ruszył nieco mniejszy, w ramach którego bada-
cze mieli się zajmować pszenicą, ze specjalnym uwzględnieniem odporno-
ści na rdzę źdźbłową. Kierowanie tym projektem zaproponowano jednemu
z najwybitniejszych światowych specjalistów, znanemu nam już Charleso-
wi C. Stakmanowi. Jako że nie mógł się on podjąć tego zadania, zareko-
mendował swego dawnego ucznia, George’a Harrara, a na głównego wyko-
nawcę polecił mu nie kogo innego jak Normana Borlauga. Początkowo
Borlaug wyruszył do Meksyku sam. Tuż przed wyjazdem dotknęła go ro-
dzinna tragedia: Scotty, syn Borlaugów, urodził się z rozszczepem kręgo-
słupa i po krótkim czasie zmarł, nigdy nie opuściwszy szpitala. Margaret
dołączyła do męża dopiero później i małżonkowie mogli wspólnie przeżyć
żałobę.
W Meksyku Borlaug zastaje warunki nieporównywalnie gorsze od tych,
które zapamiętał z własnego trudnego dzieciństwa. Plony są beznadziejne,
a w dodatku rdza źdźbłowa pożera znaczną część z tego, co udało się wy-
hodować. Ze względu na napiętą sytuację polityczną i nieufność między
rządami Meksyku i USA, która jeszcze wiele razy miała zagrozić powodze-
niu projektu Borlauga, prace Fundacji Rockefellera zostają ograniczone do
niewielkich eksperymentalnych pól uprawnych w Bajío – biednym, nizin-
nym obszarze w samym środku kraju, gdzie do braku technologii i chorób
dokłada się jeszcze fatalna jakość gleby.
Swoją pracę Borlaug rozpoczyna bardzo rozsądnie: próbuje się naradzić
z miejscowymi specjalistami. Niestety, eksperci od rolnictwa kompletnie
go ignorują, dostrzegając w działaniach Fundacji po prostu kolejny akt
amerykańskiego imperializmu, a w Borlaugu raczej kolonizatora niż
sprzymierzeńca. Trzeba przyznać, że czerpiąc z historycznych doświad-
czeń, mieli pełne prawo do nieufności.
Na szczęście dla dalszych losów tej historii z Borlaugiem zdecydowali się
porozmawiać specjaliści od irygacji. Uzyskane od nich informacje począt-
kowo nie wydawały się istotne, ale wkrótce miały się okazać bezcenne. Tu-
taj, w Bajío, nic nie zdziałacie, przekonywali. Przyszłość meksykańskiego
rolnictwa jest w Sonorze. Tam mamy żyzne gleby, świetne projekty iryga-
cyjne. Problem polega na tym, że to koniec świata. Prawdziwy meksyka-
ński Dziki Zachód. Ziarno Sonory zostało tym samym zasiane w wyobraźni
Borlauga i wkrótce miało wykiełkować.
Na razie jednak nasz bohater skazany był na pracę na niegościnnych te-
renach Bajío. Z pomocą meksykańskich współpracowników, których szyb-
ko przekonał do siebie pracowitością i skromnością, zrealizował pierwszy
zasiew pszenicy. Miał do dyspozycji mnóstwo różnorodnych ziaren dostar-
czonych przez Fundację, Meksykanów, a także przez sympatyków projek-
tu, takich jak Edgar „Mac” McFadden – hodowca z Dakoty, który od lat eks-
perymentował, krzyżując współczesne odmiany pszenicy ze starożytnymi,
na przykład płaskurką[124].
W pierwszym sezonie pracy w Meksyku Borlaug posadził tysiące roślin.
Piękne, równe rzędy zielonych kiełków cieszyły oko. Później stały się złote.
A potem przyszła rdza źdźbłowa i zniszczyła wszystko. Spośród roślin za-
sadzonych na eksperymentalnym poletku przeżyły cztery. Te od McFadde-
na, który – w akcie proroczej wizji – nazwał jedną ze swych odmian
„Hope”, nadzieją. Borlaug ochrzci je potem „Założycielską Czwórką”.
Nakarmić Meksyk czterema kłosami pszenicy? To zadanie dla Mesjasza,
nie dla naukowca. A jednak Borlaug się nie poddawał. Przypomniał sobie
o Sonorze i wpadł na pomysł, który mógł uratować jego projekt. Jeżeli
chcemy nakarmić Meksyk, nie możemy pokładać całej nadziei w jego naj-
mniej żyznym fragmencie. Musimy spróbować pracy na bardziej urodzaj-
nych glebach. Żyźniejsze rejony dostarczą energii tym mniej żyznym.
Niestety, George Harrar, również uczeń Stakmana, a teraz bezpośredni
przełożony Borlauga w Fundacji, miał na ten temat zupełnie inne zdanie.
Było wiele dobrych powodów, żeby nie ruszać się z Bajío. Od ekonomicz-
nych (Sonora nie potrzebuje pomocy, tam ziemia jest dość żyzna), przez
polityczne (Meksykanie nie będą zachwyceni panoszeniem się po całym
kraju), aż po czysto biologiczne (Sonora leży setki kilometrów na północ,
w zupełnie innej strefie klimatycznej niż Bajío). Zwłaszcza ten ostatni
punkt był istotny, bo większość roślin kiepsko sobie radzi ze zmianą szero-
kości geograficznej. Odmiany, które dobrze sprawdzają się przy równiku,
tracą swe walory w miarę, jak sadzimy je coraz dalej na północ.
To jedna z kluczowych zasad rolnictwa – prawo przyrody, które przez ty-
siąclecia decydowało o losach świata. Nawiązuje do niego Jared Diamond
we wspomnianej już książce Strzelby, zarazki i stal. Żeby zrozumieć różnice
w historii Ameryk i Eurazji, wystarczy popatrzeć na kształty obu mas lądu.
Eurazja rozciąga się ze wschodu na zachód. W związku z tym innowacja
rolnicza rozwinięta w jednej części kontynentu może być, bez zmieniania
szerokości geograficznej, przeniesiona tysiące kilometrów na wschód lub
zachód. Tymczasem Ameryka rozciąga się z północy na południe. Odmiana
rośliny doskonale zdatna do uprawy w jednym punkcie kontynentu nie po-
radzi sobie, gdy przesadzimy ją tysiąc kilometrów na północ lub południe.
Borlaug zamierzał właśnie złamać tę kardynalną zasadę, toteż opór Har-
rara nie był bezsensowny. Ale zmiany szerokości geograficznej otwierały
możliwość, którą Borlaug chciał wykorzystać. Uprawa pszenicy w dwóch
różnych strefach klimatycznych pozwoliłaby zebrać plony dwa razy w ci-
ągu roku. To zaś mogłoby dwukrotnie przyspieszyć proces uprawy selek-
tywnej, a więc wyszukiwania roślin wykazujących pożądane cechy i krzy-
żowania ich z nadzieją, że cechy te się skumulują.
Ostatecznie Borlaug postawił na swoim, doprowadzając Harrara do
wściekłości i tracąc jego wsparcie. W ten sposób narodziła się innowacja
nazwana później uprawą wahadłową. Nim jednak do tego doszło, Borlaug
musiał jakoś dostać się do Sonory razem z nasionami, które przetrwały falę
rdzy źdźbłowej, i przygotować tam poletko. Wszystko to bez samochodu,
bez maszyn, bez personelu, bo wściekły Harrar pozwolił mu tylko na sa-
motną podróż.
List
Noel Vietmeyer, współpracownik i biograf Borlauga, napisze potem, że
mały woreczek nasion, który Norman wiózł ze sobą na północ, zawierał
w sobie „ciężar całego świata”[125]. Dwuśmigłowy DC-3 zabrał Borlauga do
Torreonu, kolejny podobny model przerzucił go stamtąd do Mazatlánu. Po-
tem noc w tanim hotelu i lot małym fokkerem do Sonory, gdzie Borlaug
postanowił się urządzić w Stacji Eksperymentalnej Doliny Yaqui. „To było
prawdziwe piekło” – wspomni po latach.
Pola dookoła pełne były zdziczałego owsa, a nie pszenicy. Kanały miały w sobie więcej zielska
niż wody, a całe bydło dawno stało się już czyimś obiadem. W równie tajemniczy sposób zagi-
nęły wszystkie maszyny rolnicze. Z wielkiego eksperymentalnego sadu pozostało zaledwie kil-
ka figowców i drzewek pomarańczowych oraz samotny grejpfrut.
Budynki były w nie najlepszym stanie. Z zewnątrz przypominały Berlin po bombardowaniu
– powybijane okna, powyrywane drzwi, zdarte dachówki. W laboratorium zalegały stare, rdze-
wiejące sprzęty, psujące się ziarno i gąbczaste stosy starych, zapleśniałych dokumentów.
Nigdy nie widziałem bardziej ponurej placówki naukowej, a niejedną ponurą placówkę w ży-
ciu zwiedziłem[126].
Doktorze Harrar,
pragnę pogratulować Fundacji Rockefellera. Po raz pierwszy w historii Meksyku ktoś napraw-
dę pomaga rolnikom. Podziwiam to, co robicie. Wasza praca będzie miała rzeczywisty wpływ
na losy Sonory.
Dlaczego jednak nie pomagacie własnemu personelowi? Dlaczego nie dajecie im sprzętu,
którego potrzebują? Borlaug i Rupert [współpracownik Borlauga, który dołączył do niego w So-
norze – M.N.] żyją i pracują w fatalnych warunkach. Dlaczego? Dlaczego traktujecie własnych
ludzi tak źle?[127]
Ziarno
Historia Normana Borlauga pokazuje, jak przeszkody społeczne i przyrod-
nicze przeplatają się na drodze ku lepszej przyszłości. Wkrótce na poletku
w Sonorze urodziły się pierwsze ziarna, którymi warto było zainteresować
szerszą publiczność. Ale sprawa do łatwych wcale nie należała. Można ży-
wić sympatię dla szalonego gringo, który próbuje uratować świat od głodu,
ale żeby od razu powierzyć mu los swój i rodziny, siejąc na polu jego dzi-
waczne ziarna? Tym razem Amerykanin prosił o zbyt wiele.
Wiosną 1948 roku Borlaug spróbował zainteresować okolicznych rolni-
ków pierwszym dniem pokazowym. Odwiedził w tym celu stacje radiowe,
gazety i biura lokalnych instytucji. Wygospodarował nawet budżet na re-
klamę. Na plakatach wielkimi literami napisano: „Dzień Rolnika – darmo-
we piwo i grill”. Mimo to zainteresowanie lokalnej społeczności było mar-
ginalne.
Nadeszła niedziela. Campoy, jak zawsze pomocny, zorganizował półci-
ężarówkę, która pełniła funkcję sceny. Zgodnie z obietnicą były piwo i grill.
Zabrakło jednak publiczności. Do południa zjawiło się zaledwie dwadzie-
ścia pięć osób. W dodatku większość stanowili pracownicy lokalnego ban-
ku, przyprowadzeni w charakterze sztucznego tłumu przez zaprzyjaźnio-
nego z Borlaugiem ekonomistę. Wśród nielicznych rolników znalazł się
oczywiście Campoy, który przecież i tak wiedział już wszystko o projekcie.
Inni przyszli na piwo. Tylko jedna osoba chciała się czegoś dowiedzieć
o nowych odmianach pszenicy. Ale nawet ten ciekawski rolnik nie zamie-
rzał przyjąć przygotowanej przez Borlauga paczuszki z nasionami. Odmó-
wił też Campoy, tłumacząc się, że ma już najlepsze ziarna. „Nikt nie chciał
naszych nasion!” – wspominał Borlaug po latach. „Nie chcieli pomocy.
Może na nią nie zasługiwali?”[128] – zastanawia się Vietmeyer, który w swo-
jej narracji często przyjmuje mocno „północno-zachodnie” spojrzenie, nie-
pokojąco przywodzące na myśl dziedzictwo kolonializmu. Wreszcie Cam-
poy dał się przekonać. On i jeden z sąsiadów postanowili obsiać kawałe-
czek pola ziarnem dostarczonym przez szalonego gringo.
Rezultat był opłakany. Rośliny wydawały się brzydkie i niepozorne.
Mniejsze i bardziej rachityczne od hodowanych dotychczas w Sonorze.
Campoy był wściekły. Dopóki nie przyszły żniwa. Sekret, którego poszuki-
wał Borlaug, polegał m.in. na tym, by znaleźć pszenicę, która całą energię
wzrostu wpompuje w ziarno, nie w łodygę.
To był szok. Z kłosów płynął nieprzerwany strumień ziarna. Mylnie oce-
niając pszenicę po mizernych łodyżkach, Campoy kompletnie się tego nie
spodziewał. Zawołał pomocnika, żeby pobiegł po więcej worków na ziarno.
Kiedy przyniósł dwa czy trzy, Campoy zaczął wrzeszczeć na niego: „Do
diabła, człowieku, wracaj tam i przynieś mi jeszcze ze dwadzieścia albo
trzydzieści!”[129]. Przedsiębiorczy Campoy postanowił zrealizować plan
godny którejś z bajek Ezopa. Czym prędzej udał się do sąsiada, który za
jego radą także zdecydował się wziąć trochę ziarna od Borlauga, i... zapro-
ponował mu zamianę. Nie wiem, co Campoy powiedział sąsiadowi, ale wy-
obrażam sobie, jak z udawaną troską zwraca się do niego: „Słabo wyglądają
te eksperymentalne rośliny od szalonego gringo. Głupia sprawa, że cię w to
wpakowałem. Może wezmę od ciebie to pole pszenicy i dam ci jedno z mo-
ich?”.
Dotychczas Campoy był przyjacielem i sojusznikiem Borlauga. Po tym
wydarzeniu stał się jego apostołem. W październiku 1949 roku wyruszył do
stolicy, by spotkać się z siostrzeńcem pracującym dla jednej z gazet. „Przy-
jeżdżajcie, musicie to opisać!” Przyjechali. Gdy ujrzeli budę, w której praco-
wał Borlaug, poczuli się oszukani. Eksperymentalne poletko wyglądało ża-
łośnie. To ma być ten naukowy projekt robiony za amerykańskie pieni-
ądze? Rozczarowanie szybko ustąpiło jednak miejsca fascynacji.
Zobaczywszy kłosy i dane dotyczące plonów, dziennikarze nie mieli wąt-
pliwości. Amerykanin i jego niezwykłe rośliny trafili na pierwszą stronę „El
Universal”, stając się z dnia na dzień bohaterami narodowymi Meksyku.
„Pracuj tam, gdzie wszyscy mogą dostrzec rezultaty i je ocenić – powtarzał
potem Borlaug. – Rolnicy nie potrzebują wyjaśnień. Muszą to po prostu zo-
baczyć”[11*].
Duma
W 1948 roku, gdy zaczęły się poszukiwania nowych odmian pszenicy, Mek-
syk zamieszkiwało 25 milionów ludzi. Dla wszystkich było jasne, że dalszy
nieuchronny wzrost populacji przełoży się na masowe zgony. Meksyka-
ńskie pola po prostu nie zdołałyby wykarmić większej liczby mieszkańców.
Kolejne dzieci urodzone powyżej tej granicy byłyby skazane na śmierć lub
całkowitą zależność od pomocy międzynarodowej. Dziś populacja Meksy-
ku liczy 128 milionów. Nikomu nie grozi śmierć głodowa.
W kontrze do danych tak hołubionych przez Klub Optymistów trzeba od
razu zaznaczyć, że w kraju nadal występuje niedożywienie, a spora część
mieszkańców nie ma dostępu do zdrowej, różnorodnej, zbilansowanej die-
ty. Mówimy tu o większej wydajności z hektara, a nie o cudownym rozwi-
ązaniu, które zażegnałoby problem głodu na świecie. W tej kwestii jeszcze
długa droga przed nami. W dodatku nie jest to podróż, którą możemy
przebyć na autopilocie, co jednak nie umniejsza sukcesu Borlauga i jego
pszenicy. Gdyby nie zielona rewolucja, osoby w polu zaznaczonym na ilu-
stracji 9b na s. 156 zmarłyby z głodu (najpewniej w pierwszych latach życia)
lub nigdy by się nie urodziły.
Trzeba to wyraźnie powiedzieć: Ehrlichowie i inni katastrofiści przywo-
łujący w XX wieku tezę Malthusa o przeludnieniu mieli rację. Przepowied-
nie zawarte w The Population Bomb się sprawdziły. Liczba ludzi na świecie
faktycznie wzrosła do 5 miliardów, a potem rosła dalej. Dziś jest nas już 7,5
miliarda. Z głodu umiera jednak procentowo znacznie mniej, a nie więcej
mieszkańców globu. Składa się na to kilka przyczyn. Najważniejszą są bez
wątpienia systemowe zmiany w rolnictwie, których kluczowym elementem
były nowe odmiany zbóż opracowane przez Normana Borlauga.
Podobnych osiągnięć mieliśmy w ubiegłym stuleciu więcej. W Nowym
oświeceniu Steven Pinker wspomina o swoim ulubionym przykładzie użycia
czasu przeszłego w języku angielskim. Smallpox w a s an infectious disease
caused by one of two virus variants, variola major and variola minor – ta definicja
z angielskiej Wikipedii, mówiąca, że ospa prawdziwa b y ł a chorobą zaka-
źną, to zapis jednego z najwspanialszych triumfów w historii ludzkości,
przekonuje Pinker[130].
9a. Wzrost plonów pszenicy w Meksyku
Wstyd
Pod wieloma względami żyjemy w świecie bez porównania lepszym niż ten
sprzed stulecia czy kilku stuleci. Nostalgia niemal zawsze jest fałszywa –
przeszłość to naprawdę paskudne miejsce. A jednak nie powinniśmy po-
przestawać na pytaniu o to, czy postęp w ogóle jest możliwy.
Każde dziecko, które nie umarło z głodu lub z powodu ospy, to powód do
radości. Jest jednak coś głęboko niemoralnego w osiadaniu na laurach i ce-
lebrowaniu tych sukcesów, gdy wciąż umierają dzieci, które wcale nie mu-
siałyby rozstawać się z tym światem. W tym roku z powodu chorób, głodu
i powikłań okołoporodowych umrze ich około 5 milionów. O 5 milionów za
dużo. Najgorsze, że postęp w dziedzinie sanityzacji, leczenia czy produkcji
żywności naprawdę się dokonał i mamy wszelkie techniczne środki, by za-
pobiec większości owych zgonów. Jeżeli te dzieci umrą, to tylko dlatego, że
jesteśmy chciwi, skłóceni, źle zorganizowani, a niezbędne środki wolimy
wydawać na głupoty.
Jeszcze raz: te dzieci nie giną dlatego, że postęp jest niemożliwy, a śmie-
rć z powodu biegunki, odwodnienia czy niedożywienia to „naturalna część
cyklu życia”. Umierają dlatego, że na to pozwalamy, bo bardziej interesują
nas inne sprawy. Umierają dlatego, że pozostają dla nas niewidzialne i nie
ma dla nich miejsca w naszych opowieściach.
Jeszcze bardziej niepokojąco rysuje się kwestia katastrofy ekologicznej.
Prosta arytmetyka mówiąca, że zawsze jest „coś za coś”, i każde udoskona-
lenie niesie ze sobą koszt, który je unieważnia, jest w oczywisty sposób nie-
prawdziwa. Nie znaczy to jednak, że nowe rozwiązania nie mają swoich
kosztów i wad.
Nasiona Borlauga lepiej przyswajały azot z gleby. Azot to kluczowy
składnik niezbędny dla wzrostu roślin. Jego niedobór sprawia, w najwięk-
szym skrócie, że proces fotosyntezy nie przebiega w sposób optymalny
i roślina zamienia na wzrost znacznie mniejszą część energii słonecznej
docierającej do jej liści. Nowe odmiany pszenicy były więc jak sprawniejsze
baterie słoneczne. To świetnie!
Niestety, zapasy azotu w glebie są bardzo ograniczone. W naturalnej sy-
tuacji krąży on w obiegu zamkniętym. Gdy w lesie pada drzewo, jego pień
rozkłada się, ponownie uwalniając do gleby substancje mineralne, z któ-
rych skorzysta kolejna roślina. W wypadku pól to się nie sprawdza. Cały ich
sens polega na tym, że zbieramy i zjadamy znaczną część materii organicz-
nej. Gleba ulega więc szybkiemu wyjałowieniu. Odpowiedzią na to jest na-
wóz, który dostarczy jej azotu. Odkrycie niedrogiego sposobu zamiany
azotu zawartego w powietrzu na formę przyswajalną dla roślin (proces Ha-
bera–Boscha) było aktem równie rewolucyjnym jak praca Borlauga. Dziś na
całym świecie produkuje się tony sztucznych nawozów, dzięki którym do-
brze przyswajające azot odmiany zbóż mogą rosnąć jeszcze szybciej.
Brak umiaru w stosowaniu nawozów sprawia, że istotna część azotu
przedostaje się do rzek, a następnie do oceanów. Tam z substancji odżyw-
czych ochoczo korzystają morskie mikroorganizmy, które z kolei zużywają
cały tlen, tworząc zabójcze obszary pustyń tlenowych[131]. Czy oznacza to,
że powinniśmy odrzucić nawozy sztuczne i nowe odmiany pszenicy i po
prostu pozwolić umrzeć setkom milionów ludzi? A może, jak zachęca Ple-
mię Paleo, należałoby w ogóle porzucić rolnictwo i wrócić do całkowitej po-
pulacji kilkunastu milionów, która mogłaby się spokojnie wyżywić w trybie
zbieracko-łowieckim? Obie te odpowiedzi są nieakceptowalne. Oznaczały-
by po prostu ludobójstwo na skalę nieporównywalną nawet ze złowrogimi
dokonaniami Hitlera, Stalina czy Mao.
Prosta alternatywa w postaci „dawajcie tu tę ciężarówkę nawozu i chrza-
nić oceany” jest równie oburzająca, bo też niesie ze sobą ludobójstwo, tyle
że odroczone w czasie. To myślenie „pożeraczy przyszłości” (by użyć poru-
szającego określenia Tima Flannery’ego)[132]. Kontynuowanie tego kursu
oznacza po prostu życie na kredyt – zużywanie zasobów i niszczenie dóbr
wspólnych, których zabraknie dla kolejnych pokoleń. W ten sposób koszty
eksportujemy w przyszłość. Potrafimy je także skutecznie eksportować na
peryferie. Dokonuje się to, ilekroć korzyści z postępu czerpią bogaci miesz-
kający w „centrum”, a konsekwencje degradacji środowiska ponoszą bied-
ni zamieszkujący „peryferia”.
Odrzucenie rozwiązań technologicznych i cofnięcie się w czasie czy busi-
ness as usual i postępująca degradacja środowiska? Gdyby, jak sugerują do-
minujące dziś mitologie, nasz wybór ograniczał się do tych dwóch opcji,
sytuacja byłaby naprawdę nieciekawa. Na szczęście spektrum możliwości
jest znacznie szersze. Klucz do jego poznania stanowi przyjrzenie się nie-
wykorzystanym przestrzeniom postępu i zaprzepaszczonym szansom.
Pod tym względem postęp jest trochę jak pszenica. Żeby go poprawić,
musimy najpierw zrozumieć, na czym polegają dziś jego najważniejsze
ograniczenia.
***
Wytrwała praca na rzecz wykarmienia ludzkości przyniosła Normanowi
Borlaugowi Pokojową Nagrodę Nobla.
Gdy zadzwoniono do niego z tą wiadomością, Borlaug był jak zwykle na
polu. Odebrała Margaret, która natychmiast popędziła powiadomić męża.
„Norman, dostałeś Nobla!” – wrzasnęła do niego z samochodu. Borlaug tyl-
ko machnął ręką i wrócił do roboty. Myślał, że to głupi dowcip.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
6
CZY POSTĘP JEST
GWARANTOWANY?
Kampus
Filipiny to idealny punkt do obserwacji ciemniejszej strony postępu i zwi-
ązanego z nim kolonializmu. Odkąd w 1521 roku na archipelag zawitał Fer-
dynand Magellan, o wyspy upominały się kolejne imperialne potęgi. Przez
wiele lat Filipiny znajdowały się pod panowaniem hiszpańskim. W 1898
roku Amerykanie wsparli antyhiszpańskie powstanie, a wyspy stały się de
facto kolonią USA i polem testowania tego, co jeden z badaczy nazywa cel-
nie „enklawami Ameryki”[133]. To tam od lat dwudziestych XX wieku po-
wstawała eksportowa architektura imperialna, która miała imponować
„tubylcom” – słynne amerykańskie soft power (za którym, jeżeli byłaby taka
potrzeba, mogło też postępować hard power).
Od czasu do czasu architekci musieli korygować błędne wyobrażenia laików, lecz zawsze robili
to w taktowny sposób. Na przykład kiedy moja żona i ja po raz pierwszy rozmawialiśmy z Ar-
guellesem o projektach domów dla pracowników, zasugerowaliśmy, aby we wszystkich budyn-
kach zastosować konstrukcję dwukondygnacyjną. Sami byliśmy przyzwyczajeni do tradycyj-
nych domów we wschodnich Stanach Zjednoczonych, z sypialniami na górze i przestrzenią
wspólną na dole. Po przyjeździe Wortmanów pani Wortman wyraziła jednak niezadowolenie,
ponieważ przez cały dzień musiała biegać po schodach za trojgiem swoich małych dzieci.
W tym czasie na kampusie Los Baños mieszkała grupa profesorów Uniwersytetu Cornella wraz
z rodzinami, wśród których przeprowadzono nieformalną ankietę na temat zalet domów dwu-
kondygnacyjnych i jednokondygnacyjnych. Około trzech czwartych rodzin opowiedziało się za
tym, aby wszystkie pokoje znajdowały się na jednym piętrze[144].
12. Wydajność upraw ryżu z hektara dla Filipin i innych krajów regionu
13. Wartość dodana w rolnictwie w przeliczeniu na pracownika
Kraje ubogie nie oferują zasiłków dla bezrobotnych ani żadnych innych świadczeń socjalnych.
Dlatego w okresach spowolnienia gospodarczego ogromne znaczenie ma możliwość powrotu
migrujących pracowników fabryk do rodzinnych gospodarstw rolnych. Szacuje się, że na Taj-
wanie około 200 tysięcy osób zatrudnionych w przemyśle powróciło do pracy na roli podczas
kryzysu naftowego w połowie lat siedemdziesiątych. Podobne tymczasowe migracje miały
miejsce w Chinach w okresach zastoju gospodarczego w ostatnich latach[161].
Krwawa rewolucja?
Nie wszyscy kochają Normana Borlauga. Vandana Shiva wprost oskarża
zieloną rewolucję o spowodowanie katastrofy ekologicznej i wojny w Pen-
dżabie. „«Cudowne nasiona» stworzone przez Borlauga miały przynieść
nieznaną dotąd obfitość i pokój. Nauce przypisywano magiczną zdolność
do usuwania biedy i przemocy” – zaczyna Shiva swoją książkę The Violence
of the Green Revolution (Przemoc zielonej rewolucji). Tymczasem rewolucja
ta „pozostawiła Pendżab spustoszony przez przemoc i wyjałowienie. Za-
miast obfitości dostały mu się zatrute gleby, uprawy zaatakowane przez
szkodniki, pustynie zalane wodą oraz zadłużeni i nieszczęśliwi rolnicy. Za-
miast pokoju otrzymał konflikty i przemoc. W 1988 roku w Pendżabie zgi-
nęły 3 tysiące ludzi. W 1987 roku liczba ta wynosiła 1544. W 1986 roku zgi-
nęło 598 osób. Kryzys w Pendżabie jest w dużej mierze tragicznym skut-
kiem eksperymentu z produkcją żywności, który pożerał zasoby i był scen-
tralizowany pod względem politycznym i ekonomicznym”[162].
Na fundamentalnym poziomie Shiva ma rację. Gdyby nie nowe odmiany
zbóż Borlauga, zapewne większość tych ludzi nie zginęłaby w plemiennych
konfliktach na tle religijnym. Nie stałoby się tak dlatego, że wcześniej
umarliby z głodu lub w następstwie chorób wywołanych niedożywieniem.
Jak wcześniej wspominałem, Shiva ma tendencję do posługiwania się
nieprawdziwymi danymi, a jej obraz zielonej rewolucji jest uproszczony
i krzywdzący. Niemniej zaproponowana przez nią argumentacja i ujęcie
problemu kształtują dziś sposób, w jaki przyszłość rolnictwa postrzega wi-
ększość technopesymistycznych intelektualistów.
Shivie wtóruje na przykład Jason Hickel:
Wydawało się kiedyś, że to dobry pomysł: przekazać ziemię wielkim firmom, rozebrać ogro-
dzenia, wyciąć drzewa i obsiać wszystko jednym gatunkiem zboża, opryskiwać uprawy z samo-
lotów, a później zbierać plony olbrzymimi kombajnami. Począwszy od połowy XX wieku całe
okolice zmieniały wygląd, przekształcane zgodnie z totalitarną logiką przemysłu zorientowa-
nego na zysk [...]. Nazwano to „zieloną rewolucją”, choć z ekologicznego punktu widzenia
określenie „zielona” jest tu zupełnie nie na miejscu. Złożone systemy ekologiczne redukowano
do jednego wymiaru, a wszystko inne znikało z pola widzenia[163].
Richard Manning, autor cytowanego już eseju The Oil We Eat, oskarża na-
ukowców o „majstrowanie przy architekturze zbóż, tak aby można je było
naładować wodą z nawadniania i nawozami chemicznymi”, a zieloną re-
wolucję określa wręcz mianem „najgorszej rzeczy, jaka kiedykolwiek przy-
darzyła się naszej planecie”[164] (z wyjątkiem samego udomowienia pszeni-
cy). Przypominam: zaraz potem Manning ubolewa, że innowacje Borlauga
sprawiły, iż Ziemię zamieszkują 3 miliardy dodatkowych, niepotrzebnych
ludzi.
Wątki zapoczątkowane przez Shivę rozwijają na łamach „Guardiana”
dziennikarze Christopher Reed i John Vidal w artykułach opublikowanych
odpowiednio w roku śmierci Borlauga i w stulecie jego urodzin. Reed (cy-
tując Shivę) zwraca uwagę, że przecież nowe ziarna Borlauga nie usunęły
zupełnie głodu ze świata (a powinny). Vidal idzie jeszcze dalej i w artykule
pod symptomatycznym tytułem Norman Borlaug: Humanitarian Hero or Me-
nace to Society? (Humanitarny heros czy zagrożenie dla społeczeństwa?)
przytacza głosy oskarżające badacza o współudział w ludobójstwie.
Logikę Shivy do skrajności doprowadził popularny lewicowy dzienni-
karz Alexander Cockburn, który stwierdził, że Borlaug był „największym
mordercą, jaki kiedykolwiek otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, a jego
«zielona rewolucja» i nowe odmiany pszenicy doprowadziły do śmierci mi-
lionów chłopów”[165]. Są to słowa niegodziwe i tym bardziej oburzające, że
stanowią odwrócenie tego, nad czym całe życie pracował Borlaug. Ta nie-
nawiść wyrosła z ziaren, które zasiała Vandana Shiva.
Jeżeli jednak cofniemy się o kilka kroków od „doprowadzenia do śmierci
milionów chłopów”, to okaże się, że w tym, co piszą technopesymiści, za-
wiera się pewna trafna intuicja, która dobrze odzwierciedla problem Fili-
pin. Mimo oburzenia muszę przyznać, że w świetle dostępnych danych
Shiva ma rację, gdy pisze, że w kontekście zielonej rewolucji nauka została
„sztucznie odizolowana od domeny polityki i procesów społecznych”[166].
Tyle tylko, że odpowiedzią na to nie powinno być obrzucanie błotem na-
ukowców takich jak Borlaug, ale krytyczna refleksja nad tym, co to oznacza
i dlaczego tak się stało.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
7
PRZEPAŚĆ
Jeden z niewątpliwych wielkich problemów współczesnego świata polega na tym, że nie może-
my porozmawiać z naukowcami, bo nie rozumiemy nauki. Oni zaś nie mogą porozmawiać
z nami, bo nie mają pojęcia o czymkolwiek innym, biedaczyska.
Witamy się z takim uprzejmie i prosimy na przykład, żeby kopsnął nam funciaka. A ten tylko
gapi się na nas i nic nie rozumie[1].
Afera Snowa
Charles Percy Snow, urodzony w 1905 roku, publikujący jako C.P. Snow,
a znany również jako Baron Snow, był brytyjskim fizykiem i urzędnikiem,
a z powołania – pisarzem. W trakcie drugiej wojny światowej pracował na
wysokim stanowisku rządowym, a po jej zakończeniu – na Uniwersytecie
Cambridge. Nigdy nie porzucił marzenia o literaturze: publikował biogra-
fie, tomy eseistyczne oraz cykl powieści, które dziś zaklasyfikowalibyśmy
do gatunku „fikcja akademicka”. Taka Gra o tron, gdzie wszyscy spiskują
przeciw wszystkim, a trup ściele się gęsto i nieoczekiwanie. Tyle że za-
miast o Żelazny Tron bohaterowie walczą o fotel dziekana. I prawie wszy-
scy są starszymi białymi mężczyznami[2].
W roku 1959 Snow dostał propozycję wygłoszenia na Cambridge presti-
żowego dorocznego wykładu im. sir Roberta Rede’a. Postanowił przy tej
okazji pożalić się na przepaść dzielącą dwa równie ważne dla niego światy:
„intelektualistów literackich” (czyli humanistów i polityków) oraz „na-
ukowców” (dla Snowa reprezentantów nauk ścisłych i technicznych); starą
brytyjską elitę wykształconą klasycznie oraz nową elitę technologiczną.
„Życie intelektualne całego zachodniego społeczeństwa rozpada się na
dwa biegunowo odmienne środowiska”[3] – ubolewał Snow. Dwa modele
wykształcenia cechują przeciwne systemy wartości, inny tryb pracy, a nade
wszystko – odmienne języki. Humaniści i ścisłowcy nie tylko sobie nie ufa-
ją, ale wręcz mają coraz większy problem z tym, żeby się w ogóle porozu-
mieć.
Tu właśnie następuje najsłynniejszy fragment wywodu Snowa – ten, któ-
ry wkrótce zainspirować miał Flandersa i Swanna do napisania piosenki
o przewodnictwie cieplnym i entropii. Humaniści uwielbiają szydzić ze
ścisłowców, że ci nie przeczytali nigdy tego czy innego „wielkiego dzieła
angielskiej literatury”. Dostrzegają drzazgę w oku bliźniego. A co z belką
we własnym?
Większość naszych bliźnich cierpi chroniczny głód i przedwcześnie umiera. W najbardziej ele-
mentarnym sensie to właśnie jest społeczna kondycja człowieka. Istnieje pewna moralna pu-
łapka, która ma swoje źródło w intuicji ludzkiej samotności: pojawia się pokusa, aby siedzieć
z założonymi rękami, zadowalając się rozpamiętywaniem własnej, jednostkowej tragedii, i po-
zwolić, by inni umierali z braku pożywienia[9].
Świat nie może przetrwać, zachowując podział na biednych i bogatych. Jest to po prostu nie-
możliwe. Zachód powinien udzielić poparcia tym przeobrażeniom. Kłopot polega na tym, że
Zachodowi z jego rozdwojoną kulturą trudno jest nawet pojąć, jak ogromne, a przede wszyst-
kim jak szybkie muszą być owe przeobrażenia[12].
Zwykli ludzie mogą okazywać zdumiewający hart ducha w pogoni za jutrzejszą kromką chleba
z dżemem. Dzisiejsza kromka z dżemem nie wywołuje u ludzi szczególnej ekscytacji; kromka
z dżemem jutro – i możemy często zobaczyć, jak potrafią wydobyć z siebie to, co najszlachet-
niejsze[13].
Jednorożce
Renesans ma lepszy PR niż oświecenie. Często słyszę, jakim to geniuszem
nauki był Leonardo da Vinci, albo że nowoczesność zaczęła się w renesan-
sie. Mroczne wieki skończone, zapalamy światło, pora wyruszyć w marsz
ku przyszłości. W zestawieniu z latającymi machinami i monumentalnymi
freskami oświecenie wypada blado. To kraina filozofów w perukach i mate-
matyków rywalizujących o prymat w rachunku różniczkowym (również
w perukach). Renesans to szkolna gwiazda, artysta i kapitan drużyny spor-
towej w jednym. Oświecenie to jego młodszy brat kujon.
Tymczasem jeżeli na historię spojrzymy z punktu widzenia konfliktu
dwóch plemion, to renesansu nie można uznać za starszego brata oświece-
nia. Nie łączą ich geny. Wbrew obiegowej wiedzy utrwalanej przez mit ge-
nialnego Leonarda większość jego współczesnych nie była szczególnie za-
interesowana odkrywaniem rzeczywistości. Jak sama nazwa epoki wska-
zuje, ludzie renesansu żyli misją odrodzenia dawnej wiedzy. Starożytni
wiedzieli już wszystko, co potrzeba. Problem tkwił w tym, że zapomnieli-
śmy tę wiedzę. Wyjątkowo pouczającego przykładu dostarcza tutaj kwestia
jednorożca.
15. Ilustracja z XV-wiecznej relacji z podróży do Ziemi Świętej. Obok wiel-
błąda, krokodyla czy... żyrafy na pełnych prawach występuje również jed-
norożec
16. Jednorożec z Historia animalium Konrada Gesnera
Bardziej nas obchodzą odległe przyszłe rezultaty naszych działań niż sama ich jakość czy bez-
pośredni wpływ na środowisko. Człowiek ogarnięty „obsesją celu” zawsze stara się zabezpie-
czyć fałszywą i złudną nieśmiertelność własnych działań przez przesunięcie swego zaintereso-
wania dalej w czasie. Nie kocha swego kota, lecz jego kocięta, a nawet nie tyle kocięta, ile koci-
ęta tych kociąt, i tak w nieskończoność, aż po kres kociego rodu. Dżem nigdy nie jest dla niego
dżemem, chyba że to dżem jutrzejszy, nigdy zaś dzisiejszy. Przesuwając swój dżem zawsze ku
przyszłości, pragnie upichcić dla swych działań nieśmiertelność[25].
***
Płaskoziemcy są popularnym obiektem kpin. Ich absurdalne tezy często
przywołuje się jako przykład manowców, na jakie może nas zwieść wspó-
łczesna pseudonauka. Ale czy w starciu jeden na jednego z gościem, który
twierdzi, że Ziemia jest płaska jak naleśnik, naprawdę potrafilibyśmy obro-
nić swoją pozycję? Sprawdźmy to!
„Czyli wierzycie, że Ziemia jest kulą? – spyta taki zawodnik. – W dodat-
ku kręci się dookoła własnej osi? Jak w takim razie wyjaśnicie to zjawisko?
Osoba stojąca na równiku zatacza każdej doby pełen krąg, 40 tysięcy kilo-
metrów. Daje to prędkość 40 tysięcy kilometrów na 24 godziny, czyli 1666,
(6) km/godz. Czy słyszeliście kiedyś o sile odśrodkowej? Wyobraźcie sobie
teraz dziecko na karuzeli, która przyspiesza i przyspiesza, aż wreszcie nasz
malec osiąga prędkość ponad półtora tysiąca kilometrów na godzinę. Do-
brze wiecie, co by się stało! Siła odśrodkowa wyrzuciłaby dzieciaka z karu-
zeli. Tymczasem stojąc na równiku, pędzimy z zawrotną prędkością
i w ogóle tego nie odczuwamy. A tak w ogóle to na biegunie, gdzie nie dzia-
ła siła odśrodkowa, powinniśmy się czuć wyraźnie ciężsi. Szach mat, kulo-
ziemcy!”
Jeżeli jeszcze nie wiecie, co tu się wydarzyło, dajcie sobie chwilę. Spró-
bujcie przyjrzeć się liczbom (wszystkie się zgadzają!) i spokojnie zastanów-
cie się, na czym polega pułapka. A na razie od płaskoziemców wróćmy do
zagadnienia dwóch plemion.
Pseudonaukowe wywody stanowią doskonały punkt wyjścia do zastano-
wienia się nad zjawiskiem analfabetyzmu matematycznego (ang. innume-
racy) i jego roli w budowaniu i podtrzymywaniu poglądów pseudonauko-
wych. Nie należy go w żadnym razie mylić z dyskalkulią. To nie zjawisko
psychologiczne, lecz społeczne. Polega na tym, że znaczna część społecze-
ństwa posiada podstawową wiedzę z zakresu matematyki, lecz nie wyko-
rzystuje jej w codziennym życiu.
Kiedy analfabetyzm matematyczny stanowi wynik naszego lenistwa
albo niedostatecznej edukacji szkolnej, odpowiedzią może być zmiana pro-
gramu albo lepsza popularyzacja wiedzy. Cóż jednak począć, gdy analfabe-
tami matematycznymi stajemy się na własne życzenie, z premedytacją
i jeszcze jesteśmy z tego dumni?
Od początku tej książki staram się przekonywać o pożytkach, jakie no-
woczesnemu społeczeństwu mogą przynieść nauki humanistyczne i do-
strzeganie ludzkiego, społecznego wymiaru technologii. Dobrze przygoto-
wani kulturoznawcy czy socjolożki mają w nowoczesnym świecie mnóstwo
do zrobienia. Inżyniera, który chwali się, że ostatnia książka, jaką przeczy-
tał, to Dzieci z Bullerbyn, uważam za młotka. Ale bądźmy sprawiedliwi.
Równie żałosny jest zadowolony z siebie humanista, który z dumą oświad-
cza, że nie odróżnia pierwiastka od pierwiosnka i przekonany jest, że ró-
żniczka to wyniczek odejmowanka. C.P. Snow miał stuprocentową rację,
twierdząc, że nieznajomość drugiej zasady termodynamiki to grzech ci-
ężki, który w świecie humanistów byłby odpowiednikiem całkowitej nie-
świadomości istnienia Szekspira.
Nie chodzi wcale o to, żeby znać się na wszystkim. Niestety, rozwój na-
uki od czasów oświecenia okupiliśmy postępującą specjalizacją. Nikt nie
może dziś, jak Newton, stać się specjalistą od wszelkich nauk. Nie chodzi
mi w żadnym razie o unieważnianie specjalizacji i podważanie roli eksper-
tów. Problem dostrzegam tam, gdzie odpuszczamy sobie myślenie, a na-
wet jesteśmy dumni z własnej ignorancji, bo to na niej budujemy tożsamo-
ść.
Ci sami humaniści, którzy urwą ci głowę, jeżeli błędnie napiszesz „nie”
z imiesłowem, chwilę później wygłaszają twierdzenia w rodzaju: „milion,
miliard, co za różnica – dużo”. Są w stanie przez trzy godziny perorować
o wpływie późnego Heideggera na koncepcję podmiotu u Foucaulta, ale
gdy próbuje im się wytłumaczyć dowolny koncept matematyczny bardziej
skomplikowany niż liczenie na palcach, robią maślane oczy i zasłaniają się
twierdzeniami typu „jestem humanistą”, „matematyka to nie moja dzie-
dzina”, „nie mam do tego głowy”...
Żeby było jasne: pisze to do was gość, który przez cztery lata liceum wy-
konał tylko jedną bardziej skomplikowaną operację matematyczną. W dru-
giej klasie policzyłem, że z ostatnich dwóch kartkówek muszę dostać przy-
najmniej czwórkę, żeby na koniec wyszła mi dwója (jak co roku).
Potem poszedłem na studia humanistyczne. I wiecie co? Żałuję, że nie
uważałem na matematyce. Szybko się okazało, że w rzeczywistym świecie
pełno jest zjawisk, które daje się opisać i zrozumieć, jeśli użyje się języka
analizy matematycznej, algebry czy logiki. Zewsząd wyskakiwały na mnie
funkcje, pochodne, grupy albo implikacje (przepraszam za bałagan). A roz-
kład Gaussa to normalnie był już wszędzie. Aż się lodówkę bałem otworzyć.
Tu nie chodzi nawet o to, że nieposiadanie narzędzi matematycznych
uniemożliwiało mi jakiekolwiek sensowne wycieczki na teren statystyki, fi-
zyki czy biologii. Ich brak czynił mnie w wielu miejscach po prostu gor-
szym w tym, co chciałem robić. Sprawiał, że byłem słabszym humanistą.
Dziś sam znalazłem się po drugiej stronie biurka, czyli tam, gdzie dwa-
dzieścia lat temu stała moja załamana nauczycielka matematyki. Na wykła-
dzie z semiotyki zmagam się z wytłumaczeniem studentom zjawiska po-
jemności informacyjnej źródła. W największym skrócie chodzi o to, że
określone konfiguracje przedmiotów pozwalają nam na przekazanie pew-
nej liczby możliwych komunikatów. Na przykład za pomocą jednej lampki
da się przekazać dwie różne wiadomości. Zapalona/zgaszona może ozna-
czać „tak/nie”, „działające/zepsute” albo „męża nie ma w domu/mąż jest
w domu”. Wykorzystując dwie lampki, jestem w stanie przekazać cztery
wiadomości (policzcie to sami, jeżeli mi nie wierzycie). Ile różnych komu-
nikatów mógłbym obwieścić za pomocą sześciu kostek do gry? Albo trzy-
dziestu znaków A–Z?
Wbrew pozorom można to łatwo policzyć. Przez wiele lat próbowałem to
wyjaśnić studentkom kulturoznawstwa. Niestety, główną przeszkodą oka-
zywały się logarytmy. I to nie ich nieznajomość przez słuchaczy (to byłbym
w stanie zrozumieć i zaakceptować), lecz kompletny brak gotowości do na-
uczenia się nowej rzeczy „spoza dziedziny”. Choć na poprzednim wykła-
dzie uczestniczki bez kłopotu opanowywały naprawdę skomplikowane
modele narratologiczne, a na kolejnych – społeczne uwarunkowania ko-
munikacji, to wmówiły sobie (albo ktoś im wmówił), że zagadka: „do jakiej
potęgi należy podnieść X, żeby dostać Y”, przerasta ich możliwości intelek-
tualne. Nic nie pomagały groźby, prośby i bazgranie po tablicy. „Nieeeeeee!
Jesteśmy humanaaaaamiiiii!”
Wiele razy dawałem publicznie wyraz swojemu przekonaniu, że trakto-
wanie humanistów jak idiotów jest niesprawiedliwe i szkodliwe. Ale jeśli
nie chcemy być traktowani jak słabi na umyśle krewni, to się tak nie zacho-
wujmy. Ignorancja to ignorancja. Nie ma się czym chwalić, nie ma się
z czego cieszyć. Jeżeli humaniści nie przełamią swojego panicznego lęku
przed logarytmami, pochodnymi i podstawami statystyki, wymrą jak dino-
zaury. I to na własne życzenie.
A to i tak najbardziej optymistyczny scenariusz. W wersji bardziej pesy-
mistycznej przed zasłużoną śmiercią nauki humanistyczne, upojone wła-
snym analfabetyzmem matematycznym, zdążą jeszcze sporo napsuć
w świecie. Zamiast uzupełniać i korygować pracę ścisłowców, będą ją sabo-
tować. Zamiast być poważnym partnerem dla nauki, zostaną kochankiem
pseudonauki.
Wiemy już, czym humanistyka być nie powinna. Jeżeli chce przetrwać i na-
dal coś znaczyć, nie może być drogą na skróty dla zadowolonych z siebie le-
niuchów, którym nie chce się uczyć matematyki. Czym zatem mogłaby się
stać i jak zdoła nam pomóc w budowie lepszej przyszłości, gdy już – jak to
mawia pewien popularny autor – „zacznie od posprzątania własnego poko-
ju”, a potem odważnie zabierze się do zmieniania świata? Co nam po hu-
manistach w świecie, w którym – jeśli wierzyć zbiorowej mądrości – o przy-
szłości decyduje raczej technologia niż idee? Z egzotycznych podróży, jakie
dotychczas wspólnie odbyliśmy w tej książce, płynie wniosek, że nie ma
technologii bez idei. Cokolwiek może się wydawać inżynierom i naukow-
com, oni również są ludźmi. Pracują w firmach finansowanych przez ak-
cjonariuszy wierzących w pewne opowieści albo realizują projekty granto-
we ogłaszane przez polityków, którzy również kierują się określonymi nar-
racjami. Zarówno na początku każdego procesu innowacji, jak i na jego ko-
ńcu znajdują się ludzie ze wszystkimi swoimi wartościami, pragnieniami
i całym mnóstwem wad. A skoro tak, to ma sens zatrudnienie nie tylko in-
żynierki od oprogramowania i inżyniera od nowych materiałów, lecz także
inżynierów od ludzi. Czyli humanistów.
W swoim wystąpieniu na konferencji TED mówił o tym Eric Berridge[42].
Jeżeli dobrze liczę, to już trzeci TED Talk, do którego odwołuję się w tej ksi-
ążce. Nie mam obsesji na tym punkcie, a swoją wiedzę staram się czerpać
także z innych źródeł. Jeśli tak lubię TED Talks jako źródło wiedzy o wspó-
łczesnej kulturze, to dlatego, że ich autorzy zmuszeni są znaleźć dla swoich
idei syntetyczną formę, która przebije się w internetowej kulturze skrajnej
konkurencji o uwagę.
Berridge pracuje w sektorze technologicznym. Jest współzałożycielem
dużej firmy consultingowej związanej z IBM i specjalizującej się w progra-
mistycznej obsłudze jednej z platform dla klientów biznesowych. Czyli ty-
powy świat ścisłowców. Może być zatem pewnym zaskoczeniem, że firma
Berridge’a ma zaledwie 10% pracowników z wykształceniem technicznym,
a w dodatku publicznie się tym przechwala! Berridge uważa, że obsesja
świata na punkcie STEM (Science, Technology, Engineering, Mathematics, ang.
Nauka, Technologia, Inżynieria, Matematyka) upośledza rozwój. Twarde
umiejętności, jak znajomość algorytmów czy konkretnych języków progra-
mowania, są ważne, ale to dopiero punkt wyjścia.
Swój wykład Berridge rozpoczyna od kompletnie zwariowanej opowie-
ści. Długie negocjacje z kluczowym partnerem biznesowym zakończyły się
fiaskiem. Klient potrzebował programistów dysponujących bardzo kon-
kretnym zestawem kompetencji, a firma Berridge’a nie była w stanie ich
zapewnić. Zmartwieni pracownicy udali się do baru, gdzie pocieszał ich
błyskotliwy barman Jeff. Następnego dnia na fali frustracji postanowili
spłatać uciążliwemu klientowi figla i w roli eksperta wysłać do niego wła-
śnie Jeffa. W końcu to facet, który z każdym się dogada. Barman dostał bły-
skawiczny angaż i pojechał do klienta jako konsultant. Nie wraca dzień,
nie wraca drugi. Wreszcie przychodzi wiadomość: „Macie ten kontrakt”.
Jeff miał solidne wykształcenie humanistyczne. (Tak, wiem, „i skończył
jako barman, cha, cha”). Pierwszym, co zrobił po przyjeździe do klienta, nie
było przygotowanie drinków z palemką, lecz poważna rozmowa na temat
wartości i priorytetów. Czego klient chce? Czemu tego chce? O co mu wła-
ściwie chodzi? Przy takim postawieniu sprawy szybko się okazało, że kon-
kretne rozwiązania programistyczne, na których zafiksował się nieznośny
klient, nie są wcale jedyną ani nawet najlepszą drogą do uzyskania pożąda-
nego celu.
Wiem, że cała anegdota brzmi jak dowcip barowy. Trudno mi ocenić,
jaka część historii Berridge’a jest prawdziwa. Ale nawet jeżeli opowieść
o nieoczekiwanym zatrudnieniu barmana została nieco podkoloryzowana,
to jej istota jest całkiem prawdopodobna. Znam dziesiątki podobnych hi-
storii. Znalazłem je w książkach o najbardziej innowacyjnych firmach tech-
nologicznych, opowiadali mi je znajomi z branży IT, najwięcej zaś pozna-
łem ich, prowadząc przez dwa lata wraz z Uniwersyteckim Ośrodkiem
Transferu Technologii warsztaty pod nazwą „Humaniści w nowych tech-
nologiach”. Gościłem na nich mnóstwo fantastycznych ludzi, którzy zro-
biwszy kariery w branży technologicznej, zgodzili się podzielić swoim
praktycznym doświadczeniem ze studentami i studentkami kierunków
humanistycznych. Wątkiem, który powracał we wszystkich tych opowie-
ściach, była ludzka strona technologii. I to w kilku znaczeniach.
Po pierwsze, w miarę jak technologia trafia pod strzechy, musi stawać
się coraz bardziej przyjazna dla człowieka. Dawno minęły czasy, gdy pasjo-
naci komputerów karmili je dziesiątkami dyskietek i pieczołowicie wklepy-
wali komendy w konsolę. Dla aplikacji mobilnej, konkurującej dziś na nie-
zwykle wymagającym rynku uwagi, czytelny, intuicyjny interfejs jest rów-
nie ważny jak szybkie i bezawaryjne działanie czy skalowalność. Do zapro-
jektowania doskonałego UX (ang. user experience, doświadczenie użytkow-
nika) potrzebna jest przede wszystkim doskonała znajomość tegoż użyt-
kownika. Im bardziej zmierzamy w kierunku projektowania skoncentro-
wanego na użytkownikach (ang. user-centered design), tym ważniejsza rola
przypadać może tym wszystkim, którzy potrafią badać ludzi. Z kolei nowe
narzędzia z zakresu analityki pozwalają kwantyfikować oczekiwania
i w nieosiągalnym dotychczas tempie testować hipotezy. Nasi klienci wolą
niebieski czy czerwony? Zróbmy jedno i drugie tło i porównajmy, która
wersja aplikacji przełoży się na wyższą sprzedaż!
Po drugie, na co zwraca uwagę także Berridge, gdy wraz z rozwojem
technologii zwiększa się ich intuicyjność i dostępność, zmniejsza się zara-
zem zakres specjalistycznej wiedzy niezbędnej do sprawnej obsługi na-
rzędzi. (Zagadnienie zmieniających się progów wejścia związanych z ró-
żnymi mediami zostanie szerzej omówione w rozdziale 13). Zrobienie sen-
sownej strony internetowej dwadzieścia lat temu wymagało znajomości
języka HTML i opanowania ściśle technicznych umiejętności niezbędnych
do przetworzenia estetycznej wizji w coś, co w rozsądnym czasie pojawi
się na ekranie podłączonego modemem komputera. Dziś same narzędzia
technologiczne są znacznie bardziej zaawansowane. Na potrzeby większo-
ści stron internetowych lepiej wykorzystać gotowe CMS-y (systemy za-
rządzania treścią), niż tworzyć „dedykowane rozwiązania” (proszę mi wy-
baczyć korpomowę). Jeżeli dodać do tego rosnące znaczenie mediów spo-
łecznościowych względem mediów własnych (ang. owned) poszczególnych
podmiotów (własne strony, blogi itd.), to staje się jasne, że umiejętności
czysto programistyczne tracą na znaczeniu wobec zdolności tworzenia tre-
ści atrakcyjnej dla ludzi i algorytmów. Gdybym był prezesem niewielkiej
firmy, dwadzieścia lat temu nie miałbym wątpliwości, że stronę interneto-
wą powinien stworzyć i prowadzić informatyk. Dziś sytuacja się zmieniła –
dbanie o wizerunek mojej firmy w internecie zleciłbym raczej humaniście
niż ścisłowcowi. Zależałoby mi przede wszystkim na kimś, kto ma dosko-
nałe umiejętności komunikacyjne, poczucie estetyki i zdolność współpracy
z ludźmi, czyli zestaw cech, z których akurat informatycy nie są znani.
(Przepraszam, to oczywiście krzywdzące uproszczenie, ale po latach słu-
chania całego tego narzekania na humanistów nie mogłem się oprzeć po-
kusie).
Po trzecie, coraz istotniejszym elementem nowych technologii staje się
ich komponent społecznościowy. Coraz więcej aplikacji stawia nie tylko na
wymiar pionowy (bezpośrednia komunikacja między właścicielem platfor-
my a użytkownikiem), lecz także na różne formy interakcji poziomej
(a więc komunikacji pomiędzy użytkownikami, w których platforma tylko
pośredniczy). W takiej sytuacji rola humanistów staje się jeszcze istotniej-
sza. To oni pozwalają lepiej zrozumieć dynamikę interakcji międzyludz-
kich, znaczenie statusu, aspiracji, baniek filtrujących czy polaryzacji. Zdol-
ni humaniści już dziś pozwalają platformom takim jak Facebook czy Tik-
Tok hakować umysły internautów, by sprzedawać im reklamy i zarabiać na
tym olbrzymie pieniądze.
Ale może być też zupełnie inaczej. I to punkt czwarty, moim zdaniem
najważniejszy. Nasza przyszłość nie będzie szczególnie miłym miejscem,
jeżeli pracę humanistów podporządkujemy w pełni interesom korporacji.
Jestem pewien, że barman Jeff i jego koledzy mogą zwiększyć zyski firm
technologicznych. Mają jednak do zaoferowania coś znacznie więcej. Spoj-
rzenie z zewnątrz, które gigantom technologicznym może pokazać, że
w wielkim wyścigu w hakowaniu mózgów, eksploatacji zasobów i zawęża-
niu okienka uwagi ostatecznie wszyscy jesteśmy przegranymi. To także
jest tragedia wspólnego pastwiska, że odwołam się – z pewną odrazą – do
teorii Garretta Hardina (tego samego, który potem zaproponował etykę
szalupy i wyrzucenie biednych za burtę). Ktoś wreszcie musi przerwać za-
wody w uzależnianiu użytkowników od coraz głupszych i krótszych filmi-
ków z kotami albo coraz bardziej chamskich politycznych awantur. Big
data i oparte na nich algorytmy mogą prowadzić nas do bardziej sprawie-
dliwego społeczeństwa albo wzmacniać nierówności, ograniczając nasz
potencjał; mogą czynić nas przedmiotem nieustannej obserwacji w ramach
„kapitalizmu nadzoru” albo pozwolić nam lepiej zrozumieć otaczający nas
świat i rozwiązać nasze kluczowe problemy[43]. Wszystkie te możliwości
wciąż jeszcze pozostają otwarte. Przyszłość zależy od nas. To właśnie na
czwartym poziomie humaniści mogą zadecydować, czy czeka nas świat
z Czarnego lustra, czy nie. Te cztery poziomy są ściśle powiązane. Im ła-
twiejsze i bardziej dostępne są technologie (poziom 1), tym istotniejszy sta-
je się ich wymiar społecznościowy (poziom 2). W końcu niewielki byłby po-
żytek z aplikacji randkowej, którą posiada tylko jeden użytkownik w całym
mieście. Im bardziej rozwija się ten międzyludzki komponent aplikacji,
tym bardziej są angażujące (poziom 3). Rosnące zaangażowanie użytkow-
niczek sprawia, że stają się one coraz bardziej podatne na manipulacje ze
strony nieludzkiej technologii (poziom 4).
W paszczy robota
Informatycy to najgorsi szydercy! Z mojego doświadczenia wynika, że nikt
tak celnie nie wyśmiewa „humanów” jak ludzie zajmujący się nowymi tech-
nologiami. A już kiedy dyskusja schodzi na temat pracy, można być w zasa-
dzie pewnym, że ze strony przedsiębiorczego informatyka padnie dowcip:
„Co mówi absolwent kulturoznawstwa do swojego pracującego na etacie
kolegi z roku? Poproszę frytki”. Byłem więc niezwykle zdziwiony, gdy
w ostatnich miesiącach wpadały w moje ręce kolejne wychwalające huma-
nistykę pozycje autorstwa ludzi zajmujących się nowymi technologiami.
I to w dodatku w kontekście rynku pracy!
Zatrudniający przypadkowych barmanów Berridge wcale nie jest osa-
motniony. Podobne tezy głosi Christian Madsbjerg, autor książki Sensema-
king. The Power of the Humanities in the Age of the Algorithm (Nadawanie sen-
su. Potęga humanistyki w epoce algorytmów)[44]. W świecie, w którym
zbieranie i analizowanie danych stało się łatwiejsze niż kiedykolwiek,
będziemy potrzebować specjalistów zdolnych odczytać i zrozumieć ich
sens. Absolwenci studiów humanistycznych i społecznych zaczną coraz
ściślej współpracować z architektami, inżynierami, a nawet lekarzami,
tworząc świat bardziej ludzki, lepiej dostosowany do naszych potrzeb i od-
porniejszy na nasze błędy.
Inżynierowie badają, jaki jest świat. Humaniści starają się zrozumieć,
jak widzą go ludzie. Przykład, do którego Madsbjerg chętnie odwołuje się
w swych książkach i wystąpieniach publicznych, na pozór nie ma wiele
wspólnego z big data i algorytmami. Kilkanaście lat temu wielkie firmy
produkujące i sprzedające sprzęt sportowy stanęły przed dylematem: czy
joga to sport? Nie chodziło tu tylko o właściwe etykiety i umieszczenie to-
waru na półkach sklepowych, ale o istotne pytanie dotyczące ludzkich mo-
tywacji i – patrząc z punktu widzenia korporacji – potencjału rozwoju pew-
nego segmentu rynku. W kolejnych latach okazało się, że joga jest sportem,
a szeroka publiczność ma coraz większą tendencję do pojmowania sportu
jako ruchu, czegoś wykonywanego samotnie lub wspólnie dla osobistego
rozwoju. Nie postrzegano go już wyłącznie przez pryzmat opartych na ry-
walizacji gier indywidualnych i drużynowych. Te firmy, które nie przegapi-
ły zmiany wyobraźni społecznej, zyskały. Ci, którzy utknęli w starej defini-
cji – stracili.
Dostępność danych wcale nie uczyniła świata bardziej przezroczystym
dla analityków. Przeciwnie. Świat jest dziś zasnuty „mgłą danych”. Sense-
making – wydobywanie sensu czy po prostu „interpretacja”, jak może nale-
żałoby przetłumaczyć kluczowe pojęcie w słowniku Madsbjerga – to wła-
śnie umiejętność dostrzegania trendów i linii napięć w tej ludzkiej, kultu-
rowej rzeczywistości. Dane są tu punktem wyjścia, lecz sensemaking wyko-
rzystuje narzędzia zaczerpnięte z antropologii, socjologii, psychologii eg-
zystencjalnej, sztuki, filozofii czy literatury – wymienia Madsbjerg[45]. Jeże-
li chcemy zrozumieć i przewidzieć zmiany w kulturze, potrzebujemy ludzi
od kultury.
Jeszcze lepszą reklamą humanistów w świecie przyszłości jest książka
The Fuzzy and the Techie (Rozproszeni i techniczni) Scotta Hartleya[46]. Har-
tley to doświadczony przedsiębiorca specjalizujący się w finansowaniu
start-upów, który wcześniej pracował m.in. dla Google’a i Facebooka.
W swojej książce wprost odwołuje się do „dwóch kultur” C.P. Snowa, mó-
wiąc, że dziś plemiona powinny nazywać się fuzzy i techie, czyli w wolnym
tłumaczeniu „rozproszeni” i „techniczni”. „Rozproszeni” to humaniści,
zwłaszcza absolwenci liberal arts, których siłą jest nie tylko ludzkie spojrze-
nie na rzeczywistość, lecz również umiejętność swobodnego, twórczego
łączenia wątków z różnych domen. Punktem wyjścia są dla Hartleya prze-
myślenia znane już z wywodów Berridge’a czy Madsbjerga, ale wskazuje
on też kilka nowych aspektów, które warto wziąć pod uwagę, zastanawia-
jąc się nad rolą humanistów we współtworzeniu przyszłości.
Po pierwsze i chyba najważniejsze, Hartley konsekwentnie pisze o wy-
mianie. Różnorodność naszych kompetencji przyniesie największe korzy-
ści, gdy więcej osób z wykształceniem technicznym znajdzie zatrudnienie
w zdominowanych przez humanistów dziedzinach życia, takich jak polity-
ka i administracja publiczna. Trudno nie przyznać mu racji. Nie będziemy
mieli rozsądnej polityki bazującej na dowodach naukowych, jeśli wśród
rządzących zabraknie ludzi ze ścisłym sposobem myślenia popartym odpo-
wiednimi kompetencjami. Niestety, doświadczenie pokazuje, że nawet
osoby z doskonałym wykształceniem ścisłym po osiągnięciu pewnego
szczebla kariery politycznej stają się zaimpregnowane na merytoryczne ar-
gumenty. Dlatego powinniśmy liczyć raczej na procedury i instytucje niż
na dobrą wolę poszczególnych polityków.
Drugi fascynujący wątek poruszany przez Hartleya dotyczy roli humani-
stów w wyznaczaniu kursu i określaniu celów. Myśląc o współpracy dla
przyszłości, mamy zwykle tendencję do wyobrażania sobie humanistów
jako podążających za ścisłowcami i „uczłowieczających” teren wcześniej
podbity przez technologię. Najpierw informatycy tworzą Facebooka, a po-
tem filozofowie biedzą się nad tym, co zrobić, żeby nie zniszczył świata.
Najpierw biotechnolożki opracowują nowe odmiany roślin, a potem socjo-
logowie głowią się nad ich wpływem na życie mieszkańców wsi. Hartley
sugeruje, że ciekawsze wyniki uzyskamy, puszczając humanistów przo-
dem i zachęcając ścisłowców do rozwiązywania problemów wskazywanych
przez socjologię, psychologię czy filozofię. „Najciekawsze szanse na inno-
wacje w nadchodzącej erze będą dotyczyły zastosowania rozwijającego się
potencjału technologii do rozwiązywania ludzkich problemów, takich jak:
pokonywanie dysfunkcji społecznych i korupcji; lepsza edukacja dla dzieci;
zapewnienie ludziom szczęśliwszego, zdrowszego życia poprzez zmianę
ich szkodliwych nawyków; poprawa warunków pracy; odkrywanie skutecz-
niejszych sposobów walki z biedą; poprawianie ochrony zdrowia i czynie-
nie jej bardziej dostępną; sprawianie, by łatwiej było rozliczyć rządy za pro-
wadzoną politykę”[47].
I wreszcie trzecia rzecz, która bardzo mnie jako miłośnika science fic-
tion zainteresowała. Hartley przypomina, że żyjemy w fascynujących cza-
sach przejściowych. Jak często żali się mój szwagier, zajmujący się zawodo-
wo m.in. tworzeniem rozwiązań dla autonomicznych samochodów, budo-
wa takich pojazdów byłaby bardzo łatwa, gdyby nie... ludzie. W świecie,
w którym wszystkie samochody byłyby autonomiczne, a infrastruktura
stworzona z myślą o maszynach, nie o ludziach, projektowanie nowych au-
tonomicznych pojazdów stałoby się bajecznie proste. Pod ulicami można
by umieścić kable naprowadzające, znaki drogowe nie byłyby rysunkami,
lecz słupkami emitującymi sygnał radiowy albo w ogóle punktami na wir-
tualnej mapie. Gdyby wszyscy użytkownicy drogi byli racjonalni i przewi-
dywalni (a więc: gdyby byli maszynami), algorytmy niezbędne do obsługi
ryzyka byłyby nieporównanie prostsze. Niestety (albo na szczęście) żyjemy
w świecie współdzielonym przez roboty i ludzi. Roboty muszą w swych al-
gorytmach uwzględniać nieprzewidywalne zachowanie ludzi, ludzie mu-
szą się uczyć współpracy z maszynami. „Radzenie sobie z mieszanym śro-
dowiskiem ludzko-maszynowym to jedno z największych wyzwań, jakie
stają dziś przed projektantami samochodów autonomicznych”[48] – po-
twierdza Hartley słowa mojego szwagra. Jeszcze ciekawszy pod wieloma
względami jest przypadek ludzi pracujących w środowisku typowo maszy-
nowym.
Przyjaciel zatrudniony w start-upie technologicznym opowiadał mi, że
na pewnym etapie przeprogramowywanie i przeprojektowywanie całego
robota magazynowego tylko dlatego, że co jakiś czas się zacina, byłoby po
prostu nieopłacalne. O wiele taniej jest zatrudnić faceta z kijem od szczot-
ki, żeby co jakiś czas, w krytycznej sytuacji, otworzył drzwi specjalnej klatki
i popchnął przedmiot, który utknął w trybach machiny. Oznacza to jednak
konieczność takiego zaprogramowania zrobotyzowanej hali, aby była czy-
telna, a przede wszystkim bezpieczna także dla człowieka. Niczym jedna
z tych małych rybek, które wpływają do paszczy rekina, nasz bohater z ki-
jem od szczotki musi mieć pewność, że on i maszyna się rozumieją. Czyż
to nie wspaniała metafora sytuacji, w jakiej wszyscy się dziś znaleźliśmy?
Efekt wróżki
Wszystko to prowadzi nas z powrotem do paradoksu, o którym wspomina-
łem już we wstępie do tej książki. Nawet kiedy nie potrafimy przewidzieć
przyszłości, często umiemy ją sprowokować.
Jak pokazują badania naukowe, ludzkie zdolności prognozowania przy-
szłości są zaskakująco mizerne. Nasze przewidywania to zwykle mieszan-
ka niedoskonałych metod, uprzedzeń, zgadywanek i pobożnych życzeń.
A jednocześnie nasze jutro w coraz większym stopniu zależy od opowieści,
w które wierzymy. Bo historie o przyszłości to nie tylko próby odgadnięcia,
co się wydarzy, lecz przede wszystkim scenariusze, którymi kierujemy się
w działaniu. Opierając się na wizjach przyszłości, inwestujemy w pewne
firmy, wycofując kapitał z innych, wybieramy jednych polityków zamiast
ich konkurentów, kupujemy produkty, poddajemy się procedurom me-
dycznym lub ich unikamy. Nasze opowieści nie opisują przyszłości, one ją
projektują.
To coś więcej niż samospełniające się przepowiednie. Nazwałbym to ra-
czej efektem wróżki. Pamiętacie jeszcze Piotrusia Pana? Za każdym razem,
kiedy jakieś dziecko powie: „Nie wierzę we wróżki!”, jedna wróżka umiera.
Z kolei kiedy wierzymy w nie, klaszczemy, wyrażamy swój podziw – małe
istotki rosną w siłę. Podobnie jest z cenami akcji, wartością walut, pa-
ństwem, Unią Europejską albo poważnym zaangażowaniem w walkę z ka-
tastrofą klimatyczną. Wiara naprawdę czyni cuda. Brak wiary przynosi
uwiąd, cynizm i egoistyczne strategie przetrwania. Im więcej naszych
przedsięwzięć opiera się na zaufaniu i synchronizacji działań milionów czy
miliardów ludzi, tym ważniejszy staje się efekt wróżki. Jeśli nie wierzymy,
że się uda, nie podejmujemy działań i ponosimy porażkę. Pomyślcie tylko
o rynkach kapitałowych, o pandemii albo walce z katastrofą klimatyczną.
Warto zwrócić uwagę, że dokładnie to samo dotyczy samej humanistyki
i jej przyszłości! Mamy tu do czynienia z interesującym zapętleniem. Brak
wiary w nauki humanistyczne sprawi, że najzdolniejsi młodzi ludzie nie
będą w ogóle rozważać filozofii, socjologii czy kulturoznawstwa jako po-
tencjalnych kierunków studiów. W krótkim czasie spowoduje to uschni-
ęcie tych dyscyplin, potwierdzając przewidywania czarnowidzów, że hu-
manistyka nie ma przyszłości.
Fikcja i rzeczywistość nie są rozdzielone, lecz nieustannie na siebie
wpływają. W największym stopniu dotyczy to tego, co dopiero przed nami.
Dlatego właśnie, żeby mieć dobrą przyszłość, potrzebujemy dobrych opo-
wieści o przyszłości. I nie chodzi tu wcale o opowieści pogodne. To nie jest
kolejny poradnik pozytywnego myślenia. Nie zamierzam przekonywać, że
dobre myśli przyciągają do nas dobro i wystarczy bardzo chcieć, żeby
wszystko skończyło się pomyślnie. Aż tak bardzo we wróżki nie wierzę.
Opowieści to nie magiczne zaklęcia, tylko praktyczne instrukcje obsługi.
Dobra opowieść nie zaklina rzeczywistości, ale pomoże nam stworzyć lep-
szą przyszłość. Jest bliska faktom, więc pozwala dokładniej im się przyj-
rzeć, a jednocześnie upraszcza świat, pokazując ogólne prawa i ułatwiając
jego zrozumienie. Dobra opowieść jest atrakcyjna, łatwo podzielić się nią
z innymi, oraz otwarta na dialog, dzięki czemu może się stać narzędziem
nie tylko mówienia, lecz także słuchania. Przede wszystkim jednak dobra
opowieść o przyszłości zachowuje jej ludzką miarę.
Fact-telling
Jeżeli chcemy stawić czoło najpoważniejszym wyzwaniom XXI wieku, hu-
maniści i ścisłowcy muszą działać ramię w ramię. Nauka i technologia
mogą rozwiązać wiele problemów. Muszą jednak wzbudzać zaufanie, by
zapewnić sobie akceptację i finansowanie, oraz cechować się głęboką wra-
żliwością społeczną, aby gasząc jedne pożary, nie wywoływać kolejnych.
W przyspieszającym świecie fake newsów, polaryzacji politycznej i pogar-
dy dla autorytetów budowanie bardziej ludzkiej przyszłości stanowi nie
lada wyzwanie. Ci, którym przyszłe losy świata leżą na sercu, często wiele
uwagi poświęcają obalaniu fałszywych argumentów. Doceniam i ogromnie
szanuję pracę instytucji fact-checkingowych. Ale sam fact-checking nie wystar-
czy. Jeżeli chcemy wygrać z dezinformacją i propagandą, z pseudonauką
i szowinizmem, jeśli chcemy przezwyciężyć ograniczenia, jakie nakładają
na nas własne opowieści, to musimy nie tylko obalać mity, ale też budować
nowe – lepsze. Nie możemy nabrać się na fałszywy wybór: historia dobra
czy prawdziwa. Potrzebujemy opowieści, które są i prawdziwe, i piękne.
Potrzebujemy fact-tellingu.
Fact-telling to połączenie fact-checkingu i storytellingu. Propozycja pomostu
między światami dwóch plemion. W ostatniej części tej książki pokażę, jak
wykorzystać metody semiotyki i narratologii do tworzenia opowieści opar-
tych na danych. Takie opowieści mogłyby stanowić klucz do uwolnienia się
spod tyranii dwóch mitologii. Dobrze pomyślane narracje mogą posłużyć
społecznej komunikacji nauki, uczynić świat bardziej zrozumiałym, nie
tworząc iluzji, że wszystko jest proste. Stanowią także punkt wyjścia dla
polityki opartej na dowodach, która zarazem zachowałaby moc inspirowa-
nia i porywania tłumów. Fact-telling zachęca do tego, by poznawać naukę
i samodzielnie ją zgłębiać bez ulegania złudzeniom, że dokonując obser-
wacji mroźnego popołudnia w kwietniu, można udowodnić, iż wszyscy kli-
matolodzy świata się mylą.
Fact-telling opiera się na szacunku i zaufaniu, a także na gotowości do
uznania, że łatwo wpadamy w pułapki poznawcze. Na szczęście badania
nad narracjami podsuwają nam niezłe pomysły, jak się z nich wygramolić.
Fact-telling to misja z pozytywnym przesłaniem, bo opiera się na wierze, że
lepszy świat jest możliwy. Jednym z warunków jego zbudowania jest rezy-
gnacja z naiwnego optymizmu i przeświadczenia, że problemy ignorowa-
ne dostatecznie długo rozwiążą się same.
Dobre opowieści potrzebują faktów, żeby nie ulec czarowi własnej poto-
czystości. Uwielbiam dobrze opowiedziane historie! Ale kiedy wsiadam do
windy albo do samolotu, mam nadzieję, że ludzie, którzy je projektowali,
dysponowali czymś więcej niż przekonującymi opowieściami.
Dlatego punktem wyjścia dla narracji o przyszłości musi być ich zako-
twiczenie w danych. To wyzwanie doskonale ujął Aswath Damodaran, cha-
ryzmatyczny ekspert od wyceny przedsiębiorstw, autor książki Wycena fir-
my. Storytelling i liczby:
Osoba snująca opowieść często odrywa się od rzeczywistości. Tworzy fantazyjny świat, w któ-
rym nie można nie odnieść sukcesu. Słuchacz, który da się porwać takiej opowieści, podąża za
jej fabułą bezrefleksyjnie, często wyrzekając się wszelkich wątpliwości czy zahamowań. [...]
Chodzi o opracowanie pewnego schematu, który zapewniałby kreatywność w zakresie opowia-
dania historii, ale jednocześnie wtłaczał ten proces w tak uporządkowane ramy, abyś się w porę
zorientował, że właśnie przekroczyłeś granicę między opowieścią a pobożnymi życzeniami[52].
Moja miłość do danych jest równie wielka jak miłość do opowieści. Spędzi-
łem dobrych kilka dni, wertując tabelki Smila z gęstością energetyczną,
sprawnością młynów wodnych i typów ożaglowania, a Our World in Data
to moja ukochana strona internetowa. Ilekroć jednak patrzę na naukow-
ców, którzy idą na spotkanie z szeroką publicznością uzbrojeni wyłącznie
w tabelki i cyferki, w wyobraźni widzę ich wchodzących z patykami na are-
nę, na którą za chwilę zostaną wypuszczone lwy. Randy Olson, naukowiec,
popularyzator, a przez wiele lat także filmowiec, autor książki Houston, We
Have a Narrative, pisze w tym kontekście o „niedoborze narracji” (ang. nar-
rative deficiency)[53]. Jeśli nie chcemy, by badania pozostawały wyłącznie
ćwiczeniem intelektualnym, jeżeli mamy ambicje uwolnić naukę z wieży
z kości słoniowej, potrzebujemy dobrych opowieści.
Między ostrzeżeniem Damodarana a ostrzeżeniem Olsona rozciąga się
przestrzeń na nowatorską współpracę między dwoma plemionami – o niej
będę pisał w kolejnej części tej książki. To tam mieszczą się cztery żywioły
opowieści, od których zależy dziś nasza przyszłość na tej planecie.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
CZĘŚĆ III
CZTERY ŻYWIOŁY OPOWIEŚCI
Uczeń Napiórkowski w pierwszej klasie liceum uzyskał następujące oceny
z matematyki:
6, 6, 5, 4, 3, 2, 1, 1
1, 1, 2, 3, 4, 5, 6, 6
***
Ostatnia część tej książki poświęcona jest właśnie temu zadaniu. Najpierw
przyjrzymy się uważnie, jak działają opowieści i dlaczego mają na nas tak
przemożny wpływ. Zobaczymy, jak za sprawą narracji dokonuje się zako-
twiczenie w konkretach, wpisywanie w ogólne schematy poznawcze, a ta-
kże jak opowieści pośredniczą w nabywaniu nowej wiedzy. Następnie wie-
dzę tę przekujemy na praktyczne wskazówki, odpowiadając na pytanie,
z czego właściwie składają się opowieści i jak dla dobrych danych napisać
równie dobrą historię.
Najgorszy dzień mojego życia? Ten, w którym Hania, moja żona, usłyszała
diagnozę. Nowotwór.
W serialach i filmach w takich sytuacjach bohaterowi zaczyna piszczeć
w uszach, od pewnego momentu nie słyszy już słów lekarza, nic do niego
nie dociera... To stuprocentowa prawda! Dopiero po wyjściu z gabinetu za-
częliśmy sobie powoli uświadamiać, co właśnie usłyszeliśmy.
Przez kolejne miesiące byłem częstym gościem w szpitalu onkologicz-
nym. Trudno policzyć, ile godzin spędziłem, snując się bez celu po koryta-
rzach, myśląc o własnej bezsilności, obserwując splecione ścieżki krzątani-
ny personelu, pacjentów i ich bliskich. Przerażający budynek Narodowego
Instytutu Onkologii do dziś pozostaje scenografią niemal wszystkich mo-
ich koszmarnych snów.
Dlatego gdy niedawno zaproszono mnie, bym wygłosił wykład w gliwic-
kim oddziale tegoż instytutu, dopadło mnie mnóstwo sprzecznych uczuć.
Ostatecznie stwierdziłem, że oto nadarza się okazja, aby pewne kwestie
przepracować i stawić czoło lękom. Zaproszenie przyszło w szczycie kolej-
nej fali COVID-19. Pracownicy instytutu chcieli się dowiedzieć, jak rozma-
wiać z osobami, które uznają współczesną naukę za spisek, porzucają
opartą na dowodach terapię i decydują się powierzyć swoje życie „medycy-
nie alternatywnej”. Wygrzebałem więc z szuflady odpowiedni folder i za-
cząłem przygotowania. Kilka dni później wysiadłem z pociągu i przez
ośnieżone i przeorane remontami miasto podreptałem na salę wykładową,
by grupie naprawdę mądrych i zapracowanych ludzi opowiadać o global-
nych spiskach, zakazanej wiedzy szamanów oraz o takich przypadkach jak
pewien farmer z Nowej Zelandii, którego omal nie zabił wirus AH1N1 (tzw.
świńska grypa), a który ostatecznie nie tylko wyzdrowiał, ale w dodatku
wyleczył się z białaczki, na którą od dawna cierpiał.
A było to tak:
Kiedy lekarze zdecydowali o odłączeniu urządzeń podtrzymujących funkcje życiowe tego czło-
wieka, jeden z członków jego rodziny zaproponował zastosowanie witaminy C, o czym dowie-
dział się z... Internetu. Lekarz prowadzący oczywiście odmówił, wolał pozwolić pacjentowi
umrzeć, ale niesamowita presja rodziny spowodowała podanie tego środka odżywczego w ilo-
ści 25 g. Po podaniu witaminy C dożylnie, po zaledwie dwóch dniach, stan pacjenta się popra-
wił. Pacjent zaczął oddychać sam i był na najlepszej drodze do wyzdrowienia, gdyby nie to, że
zmienił się lekarz prowadzący, który zabronił dalszego podawania witaminy C. Stan pacjenta
ponownie się znacznie pogorszył. Kiedy wznowiono podawanie witaminy C, jak można było
już tego oczekiwać, stan pacjenta szybko się polepszał. Polepszył się do takiego stopnia, że le-
karze zadecydowali o przeniesieniu pacjenta do szpitala bliższego jego miejscu zamieszkania.
Niestety... tam lekarz również odmówił podania pacjentowi witaminy C. Stan pacjenta zaczął
się gwałtownie pogarszać. W tym przypadku lekarz został przez prawnika zmuszony do poda-
nia witaminy C i... pacjent po kilku tygodniach całkowicie wyzdrowiał. A tak przy okazji... pa-
cjent cierpiał też na nowotwór krwi – białaczkę. Po tej chorobie również nie było już śladu[2].
Teleportacja
Skoncentruj się w pełni na krześle (fotelu czy kanapie), na którym właśnie
siedzisz. Wsłuchaj się w odgłosy w tle. Może towarzyszy ci szum wentyla-
tora, a może czytasz te słowa w autobusie? Zakotwicz się mocno w rzeczy-
wistości, która cię otacza.
A teraz spróbuj nie zgubić tego wszystkiego, czytając następującą –
prawdziwą, niestety – historię o ludziach, których nie uratuje nawet najwi-
ększa dawka witaminy C:
Dauphin, statek wielorybniczy z Nantucket, miał za sobą zaledwie kilka miesięcy trzyletniej,
jak się potem okazało, podróży w górę chilijskich wybrzeży. I właśnie tego lutowego poranka
1821 roku stojący „na oku” marynarz dojrzał coś niezwykłego: na martwych falach podskakiwa-
ła jakaś łódź, nieprawdopodobnie mała, zważywszy, że byli na otwartym morzu. Kapitan
okrętu, trzydziestosiedmioletni Zimri Coffin, z ciekawością skierował na tajemniczy obiekt
swą lunetę.
Prędko się zorientował, że była to mniej więcej ośmiometrowa łódź z ostro zakończoną rufą,
wielorybnicza, ale zupełnie niepodobna do innych. Burty łodzi zostały nadbudowane o blisko
15 centymetrów, a prowizoryczne maszty otaklowano w taki sposób, że zwykła łódź wiosłowa
zmieniła się w coś na kształt szkunera. Żagle – sztywne od soli i wybielone słońcem – najwyra-
źniej napędzały łódź przez wiele, wiele morskich mil. Coffin nie dojrzał nikogo przy wiośle ste-
rowym. Odwrócił się do człowieka za kołem sterowym Dauphina i rozkazał: „Ster na zawietrz-
ną”.
Pod czujnym okiem Coffina sternik podprowadził statek jak najbliżej opuszczonej łodzi.
Choć siła rozpędu sprawiła, że przemknęli koło niej szybko, tych kilka krótkich chwil, kiedy
było widać jej wnętrze, wystarczyło, aby obraz ten na zawsze utkwił w pamięci załogi.
Najpierw zobaczyli kości – ludzkie kości – walające się na ławkach i na dnie, zupełnie jakby
nie była to łódź wielorybnicza, ale pływające po morzu legowisko jakiejś ludożerczej bestii. Pó-
źniej dostrzegli dwóch ludzi, którzy leżeli skuleni w przeciwnych końcach łodzi. Ich skóra była
pokryta wrzodami, z oczodołów patrzyły wyłupiaste oczy, a brody pokryte były solą i krwią. Ka-
żdy wysysał szpik z kości martwych współtowarzyszy[6][17*].
I jak tam poszło? Udało się zostać na krześle? A może razem z Nathanielem
Philbrickiem, autorem tego poruszającego fragmentu, z przerażeniem
wpatrywałaś się w tragedię rozbitków? Zamiast wentylatora słyszałaś szum
fal. Widziałaś wnętrze łodzi, pogruchotane kości, brody pokryte solą
i krwią?
Pożyczyłem ten smakowity eksperyment (włącznie z wyborem lektury –
niczym nie dało się przebić wysysania szpiku współtowarzyszy) od Jona-
thana Gottschalla. To literaturoznawca zafascynowany naukami ścisłymi,
o którym wspominałem w poprzednim rozdziale. W książce zatytułowanej
The Storytelling Animal (Zwierzę, które opowiada historie) Gottschall wyko-
rzystuje narzędzia psychologii ewolucyjnej, by rzucić nieco światła na ma-
gię, której właśnie doświadczyliśmy[7].
W teorii literatury funkcjonuje dość powszechny pogląd, że uczestnic-
two w opowieściach jest możliwe dzięki naszej gotowości do czasowego
„zawieszenia niewiary”[18*]. To jednak mocne niedopowiedzenie. „Gotowo-
ść” sugeruje świadomą decyzję o wycofaniu się na chwilę z rzeczywistości
do świata opowieści. Tymczasem eksperyment Gottschalla pokazuje, że
opowieści to nie drzwi, przez które możemy przejść lub nie. Dobra opowie-
ść to zapadnia – znienacka otwiera się pod naszymi stopami. Pełne zaan-
gażowanie w historię stanowi coś naturalnego. Świat opowieści nie jest
miejscem, gdzie od czasu do czasu udajemy się na wakacje. Jest naszą oj-
czyzną. Dlaczego?
Dlaczego spędzamy godziny, czytając książki (no dobra, to trochę myśle-
nie życzeniowe)? Dlaczego tak łatwo zarwać noc, oglądając seriale? Czemu
nie możemy oprzeć się autoodtwarzaniu na Netfliksie i postawić tamy
wartkiemu strumieniowi kolejnych odcinków?
Odpowiedź wydaje się prosta. Opowieści sprawiają nam przyjemność.
Badania pokazują, że dynamika antycypacji i zaskoczenia, o której tyle pi-
szę w tej książce, jest powiązana z wyrzutem dopaminy[8]. Opowieści są jak
narkotyki. Wciągają, dostarczają bodźców, uzależniają. Jednakże ta reduk-
cjonistyczna, biologiczna odpowiedź natychmiast rodzi kolejne pytania.
Dlaczego nasz mózg jest tak skonstruowany, że kocha opowieści?
To logiczne, że ewolucja ukształtowała nas w taki sposób, żebyśmy
(w większości) lubili seks, cukier, tłuszcz i sól. Bez seksu trudno byłoby
przekazać swoje geny, cukier i tłuszcz zapewniały energię, która pozwalała
dożyć do kolejnego seksu, sól zawiera mikroelementy kluczowe m.in. dla
pracy mięśni i układu nerwowego. Dlaczego jednak nasz mózg z takim en-
tuzjazmem reaguje na opowieści? I czy oznacza to, że świat milionów opo-
wieści dostępnych na wyciągnięcie ręki może być dla nas równie niezdro-
wy jak współczesny supermarket pełen cukru, seksu i soli?
W dalszej części tego rozdziału omówię po kolei pięć elementów przepi-
su na doskonałą opowieść. 1) Materialny konkret pozwala nam zaczepić
się w opowieści, która 2) upraszcza rzeczywistość, 3) wpisując nowe zjawi-
ska w stare, dobrze znane schematy i zachęcając nas do 4) wypełnienia
białych plam własnym doświadczeniem, co w konsekwencji umożliwia
budowę wokół opowieści 5) wspólnoty narracyjnej.
Brzmi skomplikowanie? Rozłóżmy to na części pierwsze!
Materialny konkret
Zacznijmy od podstawowego składnika każdej dobrej opowieści. Co łączy
historię o nowozelandzkim rolniku z tą o rozbitkach kanibalach? Co umo-
żliwia opisywaną przez Gottschalla teleportację do narracyjnych światów?
Konkrety. Materialne, dostępne dla zmysłów szczegóły. To właśnie one sta-
nowią portal do wyobrażonych królestw.
Jerzy Zięba zdaje sobie z tego sprawę. Punktem wyjścia są dla niego za-
wsze konkretni pacjenci. „Dwuletni chłopiec” i jego „zrozpaczeni rodzice”
(lekarze jak zawsze „załamują ręce”), wdzięczni czytelnicy, którzy odwie-
dzają go w przerwach wykładów, by podzielić się swoimi historiami, albo
chociaż wspomniany farmer z Nowej Zelandii. Nawet jeżeli Zięba przyta-
cza wyniki badań klinicznych z grupą kontrolną, potrafi o nich opowie-
dzieć tak, by uruchomić nasze zmysły. Widzimy poszczególnych pacjentów
leżących na metalowych szpitalnych łóżkach, słyszymy ich ciężki oddech...
Im bardziej rozbudowany teoretycznie jest twój koncept, im bardziej
ogólny i doniosły, tym ważniejsze jest, by od początku mocno zakotwiczyć
go w dostępnych zmysłowo konkretach. Dopiero od tych konkretów opo-
wieść prowadzić może do abstrakcji. Jak to ujął Ray Bradbury: „Najbardziej
nawet nieprawdopodobne historie stają się wiarygodne, jeżeli czytelnik
poczuje dzięki zmysłom, że znajduje się w samym środku wydarzeń. Nie
ma wówczas innego wyjścia, jak tylko w nich uczestniczyć. Logika wyda-
rzeń zawsze ustępuje logice zmysłów”[9]. Bradbury wiedział, o czym mówi.
Zabierał swoich czytelników na Marsa, do dystopijnej przyszłości, w której
palono książki, i do sielskich amerykańskich miasteczek. W każdym z tych
światów natychmiast się zadomawiali, ponieważ autor przeprowadzał ich
tam przez most zbudowany nie z tez i przesłań, lecz z kształtów, kolorów
i zapachów.
„Pokaż, zanim opowiesz” to mantra do znudzenia powtarzana we
wszystkich podręcznikach storytellingu. „Najpierw poczuj. Potem pomyśl.
Na tym polega magia opowieści – wyjaśnia pewna specjalistka z tej dzie-
dziny, doświadczona konsultantka powieści i scenariuszy filmowych. –
Opowieść bierze ogólną sytuację, ideę czy koncept i ucieleśnia ją poprzez
to, co specyficzne”[10]. Filmy i książki, które bardziej troszczą się o przesła-
nie niż o historię, łamią tę kardynalną zasadę i natychmiast wpadają w kło-
poty. „Teza niepoddana kontroli zmienia się w przemądrzałego tyrana.
A przecież nikt nie lubi, gdy mu się mówi, co ma robić”[11]. Fakty, które nas
nie dotykają, nie poruszą nas. Jeżeli nie mamy do nich bezpośredniego do-
stępu przez zmysły i emocje, nie przyswoimy ich poznawczo. Dlatego „oso-
bista historia ma nieporównywalnie większe znaczenie niż bezosobowa
generalizacja”[12].
Dobrą ilustracją tej zasady jest zjawisko efektu zidentyfikowanej ofiary
(ang. identifiable victim effect)[13]. Spotykacie się z nim za każdym razem, gdy
organizacja charytatywna próbuje was skłonić do wpłacenia datku, poka-
zując zdjęcie konkretnej dziewczynki cierpiącej głód w pewnej wymienio-
nej z nazwy wiosce zamiast wykresów obrazujących skalę niedożywienia
w Afryce. Efekt zidentyfikowanej ofiary doskonale ujmuje przypisywany
Stalinowi aforyzm głoszący, że choć śmierć człowieka jest tragedią, to
śmierć miliona ludzi – zaledwie statystyką. Naszym zadaniem powinno
być zniesienie tej opozycji – stworzenie takiej opowieści o prawdziwych
danych, żeby statystyki poruszyły odbiorców nie mniej niż anegdoty.
Zakotwiczenie w konkretach nabiera największego znaczenia w wypad-
ku opowieści o przyszłości. Okazuje się, że generalizacje nie prowadzą do
antycypacji. Na abstrakcyjnych ideach nie da się zbudować przekonujących
scenariuszy przyszłych wydarzeń. Raz jeszcze oddajmy głos cytowanej
wcześniej specjalistce od scenariuszy:
Uproszczenie rzeczywistości
Świat to bardzo skomplikowane miejsce, a my jesteśmy dosyć prości. Opo-
wieści pomagają nam sprowadzić złożoność wydarzeń do naszej ludzkiej
miary[15]. Dzięki nim odróżniamy swoich od obcych, dobre od złego, bez-
pieczne od ryzykownego. Opowieści to mapy, które wykorzystujemy, by
poruszać się po złożonym świecie[16].
Jerzy Zięba zawsze dba o to, by skomplikowaną rzeczywistość sprowa-
dzić do prostych obrazów. Wszak mapa to nic innego jak poręczny model
rzeczywistości, który możemy złożyć i schować do kieszeni. Dlatego pa-
cjent w książkach Zięby czasem porównywany jest do lodówki lub ciek-
nącego kranu, a lekarz to mechanik albo hydraulik (choć oczywiście, za-
znacza Zięba, od lekarza wymagamy więcej). Żywe, ale czytelne metafory –
wątek, do którego jeszcze powrócę w kolejnym rozdziale – pozwalają Zi-
ębie na budowanie przekonujących modeli poznawczych. Na przykład za-
miast mozolnie wyjaśniać, dlaczego skorumpowany biznes medyczny wal-
czy z nowotworami chemioterapią czy radioterapią, choć przecież mógłby
witaminami usunąć ich przyczynę (tą według Zięby jest osłabiony układ
odpornościowy), autor Ukrytych terapii używa następującego sugestywnego
obrazu: „Po co JEDEN RAZ naprawić dziurę w drodze, kiedy bez końca
można naprawiać pogruchotane podwozia setek samochodów, które w nią
wpadły i nadal wpadają”[17]. Trudno się nie zgodzić, prawda?
A więc opowieści to mapy. Ewolucja ukształtowała nas tak, byśmy ko-
chali dobre historie, ponieważ są one prostym, funkcjonalnym sposobem
upraszczania rzeczywistości. Dostarczają schematów poznawczych ła-
twych do zapamiętania i przekazywania innym. Żeby spełnić tę funkcję,
dobre opowieści, podobnie jak porządne mapy, muszą przedstawiać pew-
ne elementy otaczającego nas krajobrazu, pomijając inne. W przeciwnym
razie stałyby się podobne opisywanej przez Jorge Luisa Borgesa mapie,
która przykryła cesarstwo. Opowiadanie pod wiele mówiącym tytułem
O ścisłości w nauce ukazuje tragiczne dzieje władcy opętanego pragnieniem
stworzenia doskonałej mapy swych ziem. Kolejne przedstawiane przez
kartografów projekty odrzucał on jako nie dość dokładne, aż wreszcie
uczeni przygotowali „mapę Cesarstwa, która posiadała Rozmiar Cesarstwa
i pokrywała się z nim w każdym Punkcie”[18]. Niestety oznaczało to, że cały
jego teren znalazł się pod mapą. Nie docierało do niego słońce, rośliny zwi-
ędły, życie zamarło. Doskonała mapa byłaby przekleństwem. By żyć, musi-
my upraszczać rzeczywistość.
Równie przerażającą wizję snuje Borges w Bibliotece Babel, opisując bez-
kresną bibliotekę, składającą się z nieskończonej liczby pomieszczeń wype-
łnionych wszelkimi możliwymi książkami. „Każda książka posiada cztery-
sta dziesięć stron; każda strona czterdzieści wierszy, każdy wiersz około
osiemdziesięciu liter czarnego koloru”[19]. W bibliotece znajdują się wszel-
kie możliwe książki – napisane i nigdy nienapisane, losowe ciągi znaków
i najgłębsze tajemnice wszechświata. Marzenie każdego mola książkowe-
go, które jednak szybko okazuje się koszmarem. Borges przekonująco po-
kazuje, że taki zbiór wszelkich książek byłby w gruncie rzeczy bezkresną
pustynią, na której nie sposób doszukać się jakiegokolwiek sensu. By żyć,
musimy pomijać. „Życie jest sztuką wyboru”, jak głosi starożytna mądrość
z reklamy lodów Magnum.
Borges był filozofem opowieści. Przedmiotem jego zainteresowania są
niemal zawsze historie, które sobie opowiadamy, i to, jak wpływają na na-
sze życie. Dla Argentyńczyka mapa przykrywająca cesarstwo i bezkresna
pustynia Biblioteki Babel to przede wszystkim metafory świata bez do-
brych opowieści. Istotę każdej opowieści stanowi bowiem selekcja.
Historia, która nie upraszcza świata, nie jest dobrą historią. Przekonuje-
my się o tym na własnej skórze, ilekroć spotykamy osobę, która nie umie
opowiadać i stara się powiedzieć wszystko. Taki nieudolny narrator
grzęźnie w błocie nieistotnych szczegółów i rozmienia wątek na drobne,
w nieskończoność mnożąc dygresje. Najlepsze opowieści są proste.
Dziś zresztą prostota opowieści wystawiana jest na najsurowszą z mo-
żliwych prób. Każda narracja hartuje się w ogniu wojny o uwagę. Statystyki
serwisów internetowych pokazują, że zainteresowanie czytelniczki traci-
my po kilku pierwszych zdaniach nieciekawej opowieści, po kilku sekun-
dach nudnego filmu. Opowieść ma magiczną moc przeniesienia nas w jed-
nej chwili do szalupy dryfującej po oceanie. Ale czytelnicy są wybredni. To
duże wyzwanie. Zwłaszcza gdy nie jesteśmy influencerkami albo portalami
internetowymi żyjącymi z reklam i przyciągnięcie uwagi nie jest dla nas
celem samym w sobie, lecz tylko środkiem do przekazania treści, które
uznajemy za ważne.
Teorie spiskowe, pseudonaukowe, słowa oszustów i guru lepiej radzą so-
bie na wymagającym rynku uwagi. Hochsztaplerzy sugerują, że świat jest
prosty. Ich historie zacierają granice między prostą mapą a złożoną rzeczy-
wistością. Oczywiście to tylko fantazja. Tak naprawdę, wbrew pragnie-
niom tropicieli spisków i wyznawców cudownych panaceów, świat wciąż
pozostaje skomplikowany. Iwermektyna nie jest cudownym lekiem na ko-
ronawirusa, witamina C – nawet w największych dawkach – nie leczy no-
wotworów, od gadania o lewicowych spiskach klimat nie przestanie się
ocieplać. Zaklęcia może i kusząco opisują świat, ale go nie zmieniają. Na-
uka musi iść o krok dalej.
Najlepsze opowieści są proste, ale nie każde uproszczenie jest równie
dobre. Nie każda mapa prowadzi nas do celu. Nie sztuka narysować prostą
i czytelną mapę, jeżeli w żaden sposób nie ogranicza nas rzeczywistość. Jak
jednak uczynić zadość potrzebie czytelności, a jednocześnie tworzyć mapy,
które powiodą nas do celu? Będzie to jedno z wyzwań towarzyszących nam
w kolejnych rozdziałach.
Stare i nowe
Kochamy stare historie, ale pożądamy nowych.
Od wielu lat współpracuję z edukatorami i specjalistkami od tropienia
dezinformacji. Niezależnie od tego, czy moimi partnerami są uczniowie
szkół podstawowych (pozdrawiam Uniwersytet Dzieci!), czy uznani eks-
perci od bezpieczeństwa w sieci (nie mogę pozdrowić, bo to sprawy ściśle
tajne), nasza dyskusja w ramach warsztatów i przerw kawowych nie-
odmiennie schodzi na kwestię „przepisu na idealnego fake newsa”. Co de-
cyduje o tym, że niektóre informacje rozchodzą się w sieci jak wirusy? Dla-
czego jedne legendy miejskie toną natychmiast w szumie informacyjnym,
podczas gdy inne wydają się ludziom tak przekonujące i niepokojące, że
nie mogą się oprzeć pokusie powtórzenia ich wszystkim znajomym?
Odpowiedź na to pytanie jest oczywiście złożona. Sporą rolę odgrywają
zarówno przypadek, jak i celowe działania konkretnych osób i instytucji
siejących dezinformację. Pomiędzy ślepym trafem a mrocznymi sieciami
trolli istnieje jednak trzeci, kluczowy czynnik. Opisuje go złota zasada
w stylu mistrza z taniego filmu kung-fu: najlepsze opowieści mogą zmie-
niać się błyskawicznie dzięki temu, że w ogóle nie ulegają zmianom. Jak to
możliwe?
Popularne historie nieustannie ewoluują, przyswajając elementy prze-
obrażającej się rzeczywistości. Narracje, w szczególności te o charakterze
mitycznym, kochają nowinki bardziej niż dziennikarki modowe. Nowe ko-
stiumy, rekwizyty, postaci... Wszystkie dostępne zmysłowo konkrety,
o których mowa była wcześniej, zmieniają się z każdym sezonem.
Współczesne mity natychmiast zaczęły korzystać z rekwizytów typu te-
lefony komórkowe czy konkretne popularne aplikacje. Doskonale nadążają
za przemianami kulturowymi i geopolitycznymi. Jednocześnie pewne
ogólne schematy poznawcze okazują się tak trwałe, że możemy śledzić ich
rozwój przez tysiące lat. Swoi kontra obcy, mroczna siła czająca się w pod-
ziemiu, tabu kulinarne i lęk przed uprowadzeniem naszych dzieci –
wszystko to, co intrygowało naszych pra-pra-...-pradziadów, znajdziemy
we współczesnych mitach. Tyle że w nowej oprawie.
Historie o członkach wrogiego plemienia porywających i pożerających
dzieci (lub nawet podstępem podsuwających je do zjedzenia nam samym)
ewoluują nieustannie. Przez lata opowiadane były o Romach albo Żydach.
W latach dziewięćdziesiątych zmieniły się w doniesienia o psach porywa-
nych do chińskich restauracji, by stopniowo przerodzić się we współczesną
mitologię kebabową. Podobnie pradawne lęki przed stworami czającymi
się w mroku zmieniły się we współczesne historie o przerażającej grze
w Niebieskiego wieloryba czy złowrogiej lalce Momo, która zagaduje dzieci
przez WhatsAppa, zlecając im coraz niebezpieczniejsze misje prowadzące
w końcu do samobójstwa. Oto kolejna ważna reguła działania opowieści:
narracja wyjaśnia nowe dzięki zakorzenieniu go w starym[20].
Zięba wykorzystuje ten efekt mistrzowsko. Choć w swoich książkach,
wystąpieniach publicznych i popularnych wpisach w mediach społeczno-
ściowych porusza bardzo wiele zagadnień, wszystkie złączone są klamrą
głównego wątku. Niezależnie od tego, czy akurat zachwala skuteczność wi-
taminy C, przestrzega przed mammografią czy utyskuje na „wściekłą cen-
zurę, która szaleje w tej chwili na YouTubie”[21], zawsze porusza się w ob-
szarze prostego przeciwstawienia:
ONI MY
Fałszywa wiedza (kłamstwo) Prawdziwa wiedza
Pycha Pokora
Formalne kwalifikacje („papier”) Mądrość, wrażliwość, otwartość
Autorytety Samodzielne myślenie
***
Podsumujmy wszystko, czego dotychczas dowiedzieliśmy się o narracjach.
Bierzemy zmysłowy konkret i zestawiamy go z ogólnym schematem.
W ten sposób ogólne zostaje zakotwiczone w konkretnym. Jednocześnie
odbywa się równoległy proces, w którym nowe zostaje wpisane w stare
i dobrze znane. Wszystko to jest możliwe, jak przed chwilą pokazaliśmy,
dzięki niezwykłej zdolności naszego umysłu do natychmiastowego wype-
łniania pustych miejsc w opowieściach szczegółami zaczerpniętymi z do-
tychczasowych doświadczeń. Oznacza to, że opowieści wydają się spójne,
nawet gdy takie nie są. Ten sam niestrudzony głos w naszej głowie, który
w ułamku sekundy zmyślił związek między kurą a szuflą do odśnieżania,
jest w stanie równie przekonująco zamaskować wszelkie logiczne niespój-
ności w naszej historii. Dlatego właśnie narracje są tak cennym na-
rzędziem dla szarlatanów. I dlatego musimy potraktować je naprawdę po-
ważnie, jeżeli chcemy z szarlatanami wygrać.
Pora teraz na ostatni krok. Wszystkie te mrożące krew w żyłach historie
o rażonych prądem szczurach i przecinanych spoidłach mogły stworzyć
wrażenie, że opowieści są czymś, co rozgrywa się w zaciszu naszego mó-
zgu. Nic bardziej mylnego!
Wspólnota
Nie jestem neurokognitywistą – nie kroję mózgów, nie wtykam w nie elek-
trod i w ogóle mam z mózgiem niewiele wspólnego poza tym, że staram się
go od czasu do czasu używać. Zajmuję się badaniami nad kulturą – czyli
software’em, nie zaś hardware’em odpowiadającym za nasze zaangażowa-
nie w narracje i wykorzystywanie ich do antycypowania. Coś więcej niż za-
wodowe skrzywienie każe mi jednak widzieć największe wyzwanie właśnie
we wspólnotowym aspekcie opowieści.
Każdemu z nas towarzyszy nasz osobisty Dariusz Szpakowski albo Kry-
styna Czubówna, którzy nie milkną ani na chwilę, ale snute przez nich
opowieści wcale nie są prywatne. Choć nie zdajemy sobie z tego sprawy,
świat opowieści jest zawsze społeczny. Nasze encyklopedie i słowniki
przez lata wypełniały się cudzymi słowami. Jak poruszająco ujął to filozof
George Steiner: „Nasze dialogi erotyczne, seksualne, niechby najbardziej
intymne, najbardziej osobiste z powodu zupełnie prywatnych i utajonych
wyobrażeń, są żałośnie publiczne. Miliony były tu przed nami. Szepty na-
szych ekstaz są chóralne”[36]. Głos wewnętrznego narratora, ta mowa, która
wyjaśnia wszelkie nasze poczynania i nadaje im sens, jest mową cudzą –
składa się z cytatów, parafraz, zapożyczeń. Nasze opowieści są własnością
wspólnoty.
Dlatego naprawdę fascynujące rzeczy zaczynają się dziać, gdy wiele mó-
zgów połączymy w sieć, a więc kiedy zaczynamy wymieniać się opowie-
ściami. Narracyjne oprogramowanie, jakim dysponujemy, czyni nas kom-
patybilnymi lub niekompatybilnymi z innymi ludźmi. Opowieści dzielą
nas na swoich i obcych, budują struktury władzy i zaufania, stanowią na-
rzędzia wpływu społecznego i zarzewia buntu, motor innowacji i ostoję
konserwatyzmu.
Znów Jerzy Zięba posłużyć nam może za wzór. Nie tylko potrafi intere-
sująco opowiadać o świecie, ale też umiejętnie zarządza społecznością,
która się tworzy wokół snutych przez niego historii. Komunikacja Zięby
jest zawsze dwustronna. Autor Ukrytych terapii zwraca się wprost do od-
biorców i chętnie odpowiada na ich pytania. Zaprasza słuchaczy do wspó-
łtworzenia opowieści, umiejętnie zakotwiczając je w codziennych do-
świadczeniach i pozostawiając pustą przestrzeń do wypełnienia własnymi
przeżyciami. Na tym jednak nie koniec, bo dzięki przywołanej wyżej Ste-
inerowskiej zasadzie cudzej mowy Zięba mówi nawet wtedy, gdy milczy.
Elementy jego opowieści rozproszone są w historiach, które jego fani opo-
wiadają sobie nawzajem w mediach społecznościowych i kolejkach do leka-
rza. W ten sposób powstaje gęsto spleciona sieć narracji. Dwukierunkowa
komunikacja pionowa (od lidera grupy i z powrotem) wspierana jest przez
wielokierunkową komunikację poziomą pomiędzy ludźmi tworzącymi
wspólnotę.
Opowieści i rytuały kreują rzeczywistość społeczną zdolną do wywiera-
nia na członków wspólnoty przymusu równie silnego jak przemoc fizycz-
na. Pokazały to już badania klasyków socjologii, takich jak Émile Durkhe-
im, Maurice Halbwachs czy Marcel Mauss. Pewne czyny, słowa czy nawet
myśli stają się niedostępne nie dlatego, że są fizycznie niewykonalne czy
niemożliwe do pomyślenia, lecz dlatego, że ogranicza je kultura, w której
zostaliśmy wychowani. W tej kulturze dana wspólnota może przejrzeć się
niczym w lustrze, uświadamiając sobie własną wyjątkowość i odrębność.
Tak właśnie według Durkheima działają święta religijne czy ceremonie pa-
mięci.
Durkheimowską definicję religii jako siły przezwyciężającej indywidual-
ne na rzecz wspólnotowego przejęli później badacze inspirowani teorią
ewolucyjną. Jak ujmuje to często cytowana maksyma jednego z nich, reli-
gia nauczyła nas „przedkładać interes grupy nad własny”[37]. Za sprawą ta-
kich badaczy jak wspominany tu kilkakrotnie Jonathan Gottschall, autor
The Storytelling Animal, teorię tę zaadaptowano także do badań nad narra-
cjami. Narracje tworzą poczucie wspólnoty i nadają sens naszym poczyna-
niom. Zmniejszają znaczenie tego, co indywidualne, i podkreślają elemen-
ty wspólne. W ten sposób opowieści pozwoliły nam zsynchronizować wysi-
łki dużych grup. Dzięki temu zyskaliśmy przewagę konkurencyjną nad po-
zostałymi naczelnymi.
Czy presja ewolucyjna naprawdę wyjaśnia powstanie starożytnych mi-
tów, wielkiej dziewiętnastowiecznej powieści rosyjskiej i seriali HBO? Czy
darwinizm przynosi ostateczną odpowiedź na znane i lubiane pytanie „co
autor chciał przez to powiedzieć?”? Nie sądzę. Metafora „narracyjnych
małp” jest bardzo poręczna, ale osobiście traktuję twardy paradygmat ewo-
lucjonistyczny raczej jako inspirację i źródło nowych kontekstów niż jako
ostateczną odpowiedź na pytania, które pani od polskiego zadawała nam
na lekcjach. Nie trzeba jednak w pełni podzielać ewolucyjnego podejścia do
teorii literatury, by dostrzec związek między opowieściami a tworzeniem
się wspólnot międzyludzkich.
Dociekania na ten temat od dawna zajmowały badaczy zainteresowa-
nych mitem. Mit jest szczególnym rodzajem opowieści. Jego zadaniem jest
nadawanie sensu światu i synchronizowanie ludzkich działań. Daje to
wielkie możliwości, ale też rodzi ryzyko. Mitologia czy ideologia, aby prze-
trwać, muszą nie tylko mieć sens, lecz także zachować zdolność do moty-
wowania zbiorowości: stawiać przed nią wyzwania, proponować rozwiąza-
nia, prowadzić o krok dalej, obiecywać zawsze coś więcej.
Stąd właśnie problem z „nieludzkimi” opowieściami o przyszłości, oma-
wianymi w pierwszej części tej książki. Zaangażowanie słuchaczy tracą za-
równo ci, którzy proponują świat, gdzie wszystko jest łatwe i oczywiste, jak
i ci, co sugerują, że wszystko stracone. Wspólnototwórczą moc zachowują
wyłącznie opowieści ukazujące wyzwania i zarazem dające nadzieję na
sprostanie im.
George Orwell zwrócił na to uwagę już w latach czterdziestych XX wie-
ku. Jego nazwisko kojarzymy dziś często z fikcyjnym totalitaryzmem
z Roku 1984, zapominając, że był przede wszystkim uważnym obserwato-
rem realnych systemów politycznych swojej epoki. W 1940 roku przestrze-
gał, że siły demokratyczne mylnie zakładają, iż „ludzie nie pragną niczego
więcej ponad łatwe życie”. Tymczasem Adolf Hitler, wyjaśniał Orwell w po-
czątkowych dniach wojny, rozumie, że „ludzie pragną czegoś więcej niż
komfort, bezpieczeństwo, krótszy czas pracy, higiena, kontrola urodzeń
i ogólnie rozumiany zdrowy rozsądek”. Dlatego właśnie „nazizm jest psy-
chologicznie solidniejszy niż jakakolwiek hedonistyczna koncepcja życia.
To samo zapewne tyczy się stalinowskiego zmilitaryzowanego socjalizmu.
Kapitalizm i (demokratyczny) socjalizm oferują masom niezłe życie. Tota-
litaryzmy proponują im walkę, niebezpieczeństwo i śmierć. Niemcy zerwa-
li się na baczność”[38].
Orwell nie był osamotniony w swoich rozpoznaniach. Przez cały XX
wiek wielu myślicieli zwracało uwagę na tę samą kwestię. Rozsądne pro-
jekty budowania lepszej przyszłości szybko stają się nudne. Ludzie zwraca-
ją się wówczas ku atrakcyjniejszym mitologiom, które oferują im udział
w epickiej walce światła i ciemności[39].
Niestety w XXI stuleciu te diagnozy w ogóle się nie przeterminowały.
Współcześni badacze wskazują na dokładnie te same źródła popularności
dżihadu wśród młodych imigrantów, na przykład w Szwecji. Liberalne
wartości nie są atrakcyjne. Fanatyzm religijny proponuje piękną opowieść
o samopoświęceniu i walce o ocalenie świata[40].
Raz jeszcze pozostaje powtórzyć: świat bez mitów to iluzja. Nie mamy
wyboru między mitami a ich brakiem. Możemy natomiast wybierać mi-
ędzy mitami dobrymi i złymi. Jak celnie ujął to John Gardner, potrzebuje-
my mitów, „wedle których można żyć, a nie takich, dla jakich warto umie-
rać”[41].
Czy da się stworzyć taki mit? Czy da się zbudować opowieść o postępie,
który jest ludzki – możliwy, ale nie gwarantowany? Opowieść motywującą
do walki o lepszy świat? Czy możemy wykorzystać naszą wiedzę o atrakcyj-
nych narracjach nie do tego, aby lamentować nad własną słabością, ale po
to, by inaczej opowiedzieć o tym, co dla nas ważne? W końcu trudno sobie
wyobrazić walkę bardziej heroiczną niż ta, która toczy się dziś o przyszłość
naszej planety.
Wojna narracji
Pamiętacie jeszcze farmera z Nowej Zelandii? Tego, który witaminą C wy-
leczył jednocześnie świńską grypę i białaczkę? Jeżeli ten rozdział czytali-
ście w autobusie, w drodze do apteki po zapas witaminy – pohamujcie nie-
co entuzjazm.
Farmer nazywa się Alan Smith i jest bohaterem filmu dokumentalnego
Living Proof (2010), wyemitowanego przez jedną z nowozelandzkich stacji
telewizyjnych. Jego przypadek nie jest żadnym sekretem – Smith to dyżur-
ny przykład cytowany na większości stron głoszących niezwykłe zalety
zwykłej witaminy C[42].
Peter Griffin, dziennikarz naukowy z Wellington, który szczegółowo
zajmował się sprawą, pokazuje, że przypadek cudownego uzdrowienia
Smitha jest bardziej skomplikowany, niż mogłoby się wydawać. Przede
wszystkim farmer wcale nie przerwał konwencjonalnej terapii i trudno
orzec, co dokładnie doprowadziło do jego wyleczenia. Po drugie, osobą naj-
częściej wypowiadającą się w tej kwestii w mediach nie był żaden lekarz,
tylko prawnik, który z przypadku Smitha uczynił sztandarowy casus z za-
kresu praw pacjenta i jego rodziny do decydowania o terapii[43]. To za spra-
wą krucjaty owego prawnika terapia witaminą C zyskała ogólnonarodową
rozpoznawalność.
Wciąż jednak macie prawo pójść za sugestią Jerzego Zięby i nie ufać fir-
mom, które chcą zarabiać kupę kasy na sprzedawaniu wam drogich specy-
fików. W takim wypadku naukowa uczciwość każe mi odesłać was wprost
na stronę samego Zięby – ukryteterapie.pl. Tam w sklepiku możecie od
razu nabyć liposomalną witaminę C z rutyną, która postawi was na nogi
niczym nowozelandzkiego hodowcę owiec. Zięba zachwala ją następująco:
„Liposomy są jednym z najlepszych środków zwiększania biodostępności
substancji podanych drogą doustną. Jest to technologia droga, jest to tech-
nologia skomplikowana, ale dająca bardzo dobre efekty, jeśli chodzi
o wchłanialność produktów, które zamknięte są w tych tak zwanych liposo-
mach”[44].
Trzydzieści saszetek takiej witaminy z rutyną kosztuje 185 złotych. Mo-
żliwe, że to najdroższy rutinoscorbin, jaki w życiu widzieliście. Ale na
zdrowiu nie warto przecież oszczędzać. Zwłaszcza że, jak czytamy na stro-
nie sklepu: „Innowacyjna technologia Easysnap®, zastosowana w suple-
mencie Visanto, pozwala na otwarcie saszetki jedną ręką i szybkie dodanie
produktu do spożywanego posiłku lub napoju”[45]. Warte każdej ceny.
W drugiej ręce można w tym czasie trzymać książkę Zięby.
Mówi się czasem o ludziach obdarzonych wyjątkowym talentem perswa-
zji, że mogliby sprzedawać piasek na pustyni. Moim zdaniem trzydzieści
dawek (dużych, to fakt) rutinoscorbinu za 185 złotych to jeszcze wyższa
liga. Jerzy Zięba naprawdę potrafi snuć opowieści. Szkoda, że wirusy, bak-
terie czy nowotwory nie są podatne na narracje. Gdyby dobrze opowiedzia-
ne historie ratowały życie, Zięba ocaliłby więcej istnień niż Avengersi. Nie-
stety nawet najlepsze opowieści nie leczą. Do tego potrzebujemy nauki.
Tyle że, jak widzimy, bez dobrych historii medycynie konwencjonalnej
trudno zdobyć zaufanie pacjentów i zbudować u nich poczucie sensu.
A bez tego nie przekonamy ich do obrania drogi wyboistej i stromej, choć
potencjalnie prowadzącej do zdrowia. Dlatego nie powinniśmy wybierać:
medycyna oparta na dowodach czy dobre opowieści. Potrzebujemy do-
brych opowieści, które wyjaśnią zawiłości współczesnej medycyny, osadzą
je w dostępnych zmysłowo konkretach i nadadzą sens doświadczeniu pa-
cjentów. Toczy się wojna o życie i zdrowie ludzi. Nie możemy jej przegrać.
Mam osobiste powody, by w tej wojnie odważnie stanąć po stronie nauki
i medycyny opartej na dowodach.
Sobota:
110 m, 120 m – 30. miejsce
Niedziela:
130 m, 140 m – 3. miejsce
Sobota:
140 m, 130 m – 3. miejsce
Niedziela:
120 m, 110 m – 30. miejsce
Nieprzesądzone
Co łączy moje oceny z liceum i wyniki konkursu w skokach z ubiegłego
weekendu? Liczby są w ich wypadku zastane. Nasze opowieści mogą wpły-
nąć na to, jak postrzegamy dane i co z nich wyczytamy, ale samych wyni-
ków nie zmienią. Tymczasem w opowieściach o przyszłości, które intere-
sują nas w tej książce, liczby często pozostają nieprzesądzone. Jutro jesz-
cze nie nadeszło. Ostatnia klasówka i decydujący skok wciąż są przed
nami. W jaki sposób uwikłanie w narracje przekłada się na dane dotyczące
przyszłości? Tu pojawia się fascynujące wyzwanie.
Przyjrzyjmy się kolejnemu przykładowi, na pozór bardzo podobnemu do
dwóch poprzednich. Oto wartości globalnej emisji dwutlenku węgla
z ostatnich trzech dekad. Tyle gazu cieplarnianego w poszczególnych la-
tach ludzkość uwolniła do atmosfery. Każdy z nas dołożył do tego swoją ce-
giełkę:
1990 – 27 Gt CO2
1995 – 28,2 Gt CO2
2000 – 29,7 Gt CO2
2005 – 33,7 Gt CO2
2010 – 37,6 Gt CO2
2015 – 40,2 Gt CO2
2020 – 38 Gt CO2[47]
To już się wydarzyło. Nie możemy nic zmienić. Oczywiście moglibyśmy
się teraz zająć roztrząsaniem alternatywnych scenariuszy przeszłości (co
nie zawsze jest bez sensu!) i zbudować opowieść na zasadzie „co by było,
gdyby...”. Ach, gdzie bylibyśmy dziś, gdybyśmy w 1988 roku posłuchali Ja-
mesa Hansena i zabrali się do roboty! Lecz z punktu widzenia ratowania
świata te gorzkie żale są mniej istotne niż inne pytanie: co dalej?
W momencie gdy czytasz te słowa, ścieżki nagle się rozwidlają. Zamiast
jednego scenariusza przyszłości dostajemy ich wiązkę. Każdy z nich jest
powiązany z jakimiś działaniami lub brakiem działań (niepodjęcie decyzji
też jest decyzją!). Każdemu towarzyszy też nieco inna opowieść. Którą
z nich wybierzemy?
Możemy opowiedzieć publiczności o tym, co się stanie, jeżeli nie podej-
miemy działania:
2025 – 40 Gt CO2
2030 – 42 Gt CO2
2035 – 38 Gt CO2
Możemy też opowiedzieć o tym, co się stanie, jeśli już teraz przedsięwzi-
ęte zostaną solidne środki zapobiegawcze:
2025 – 30 Gt CO2
2030 – 22 Gt CO2
2035 – 13 Gt CO2[48]
To dwie zupełnie różne historie. Jedna z nich pokazuje stagnację, druga
ma wyraźny punkt zwrotny.
Która z tych opowieści jest prawdziwa? Na razie jeszcze żadna. Obydwie
są możliwe. Przyszłość, przynajmniej w pewnym stopniu, wciąż pozostaje
w naszych rękach.
Zastanówmy się więc, która z tych opowieści jest lepsza? I co w ogóle
znaczy w tym kontekście „lepsza”? Jeżeli obie opierają się na rzetelnych da-
nych, bez przekłamań, to kryterium wyboru nie może stanowić prawdzi-
wość. Jeśli przebieg przyszłości zależy od podjętych przez nas działań, to
trudno także przypisywać poszczególnym scenariuszom większe lub
mniejsze prawdopodobieństwo.
21. Możliwe scenariusze emisji CO2
Mapy czasu
A zatem podstawą każdej opowieści jest zmiana określonej wartości w cza-
sie. To właśnie z obserwacji tych zmian biorą się proste schematy, które
nasz mózg natychmiast nakłada na ciągi liczb. Mimo całego bogactwa opo-
wieści istnieje bardzo ograniczona liczba takich podstawowych kombina-
cji. Warto je poznać i zrozumieć. Tak się ciekawie składa, że to właśnie one
leżą u podstaw mitologii politycznych i ekonomicznych kształtujących na-
sze wyobrażenia przyszłości. W tym technooptymizmu i technopesymi-
zmu. I to wśród tych schematów trzeba szukać alternatyw wobec dominu-
jących dziś obrazów świata.
Analiza prostych, powtarzalnych kombinacji modelujących opowieści od
dawna stanowiła przedmiot zainteresowania narratologii, zarówno w wy-
daniu akademickim, jak i bardziej popularnym. Pełno ich w podręcznikach
przeznaczonych dla pisarzy, marketingowców czy autorek scenariuszy.
Badaczki zgłębiające to zagadnienie zwykle jednak interesowała fikcja. Na
tym tle wyróżniają się prace socjologa Eviatara Zerubavela, który od lat zaj-
muje się społecznym funkcjonowaniem czasu.
Zerubavel zaczął swoje dociekania od szczegółowej analizy zwyczajów
personelu szpitalnego, stopniowo rozszerzając swoją refleksję i formułując
coraz ogólniejsze spostrzeżenia[51]. W książce Time Maps zaproponował
określenie „mapy czasu” do opisania szerokich, ogólnych struktur, „za po-
mocą których historia jest zorganizowana w naszych umysłach”. Za kolej-
nym, niepokojąco brzmiącym terminem „psychospołeczna topografia
przeszłości”, kryją się bardzo proste kształty: ciągłość i zerwanie, wzgórza
i doliny, postęp lub upadek.
„W swojej książce przyglądam się temu, jak przeszłość utrwalana jest
i organizowana w naszych umysłach – wyjaśnia Zerubavel. – Znacznie
mniej zajmuje mnie więc, co Jezus, Kolumb czy Nabuchodonozor faktycz-
nie uczynili, niż ich znaczenie jako «figur pamięci». Innymi słowy, intere-
suje mnie przede wszystkim nie to, co się wydarzyło, lecz to, jak wydarze-
nia pamiętamy”[52]. I dalej: „Przyglądając się zjawisku pamięci ze ściśle for-
malnej, narratologicznej perspektywy, możemy analizować struktury na-
szych zbiorowych opowieści o przeszłości dokładnie w taki sam sposób,
w jaki badalibyśmy strukturę dowolnej fikcyjnej historii”[53]. Właśnie cze-
goś takiego potrzebujemy! Zerubavel przedstawia m.in. scenariusz po-
stępu, a także konkurencyjną, pesymistyczną wizję historii „osuwającej się
ku dołowi”, pisząc, że ona „zazwyczaj zawiera w sobie tragiczny obraz
świetnej przeszłości, która niestety, została utracona na zawsze”[54]. Brzmi
znajomo, prawda? Jeżeli dodamy do tego fakt, że historia może też układać
się w „zygzaki” zawierające w sobie „dramatyczną odmianę losu” lub prze-
ciwnie – pozostawać niezmienna, otrzymamy przedstawiony na s. 332 ze-
staw podstawowych schematów narracyjnych.
Przyjrzyjmy się teraz krótko każdemu z nich.
Upadek
To najstarsza kulturowa opowieść. Mieliśmy już wiek złoty, potem srebrny
i tak dalej. Dzisiaj żyjemy co najwyżej w wieku plastikowym. Świat schodzi
na psy. „Kiedyś było lepiej!” – oto bojowe zawołanie wyznawców mitologii
Upadku (francuski filozof Michel Serres poświęcił mu całą książkę – krót-
ką, ale błyskotliwą)[55]. Tutaj stawanie na ramionach gigantów oznacza
przede wszystkim, że wobec wielkich tytanów przeszłości jesteśmy karła-
mi. Wszystko, co ważne, wydarzyło się w przeszłości. Nam pozostaje jedy-
nie, niczym myślicielom i artystom epoki renesansu, odkrywać i odtwarzać
geniusz starożytnych. Ślady takiego obrazu dziejów znajdziemy w bardzo
wielu miejscach. Niektóre są oczywiste, inne dość zaskakujące.
Pierwszy, oczywisty trop prowadzi ku konserwatyzmowi politycznemu.
W różnych wersjach – od Edmunda Burke’a, przez Gilberta Chestertona,
aż po współczesnych polityków prawicy – konserwatyzm przestrzega
przed postępem i zmianą jako zakłóceniem porządku, który sprawdzał się
i ucierał przez stulecia. Lęk przed upadkiem wyraża się dziś, jak celnie za-
uważa historyk Timothy Snyder, w postaci „polityki wieczności” negującej
wszelkie formy postępu. Mitologia Upadku napędza poparcie dla Władimi-
ra Putina i Donalda Trumpa (który nie przypadkiem obiecywał uczynienie
Ameryki z n o w u wielką), Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbána, Jaira
Bolsonaro i Recepa Tayyipa Erdoğana. Tych polityków i ich programy różni
oczywiście bardzo wiele. Łączy natomiast wiara w przeszłość jako wzorzec
i kompas moralny, pragnienie przywrócenia jakiegoś rodzaju „dawnej
świetności” i sprzeciw wobec dominującej w poprzednich dekadach libe-
ralnej narracji Postępu, którą utożsamiają z rozkładem tradycyjnych war-
tości i tożsamości swoich narodów.
Poza rządowymi gabinetami i deklaracjami programowymi wiara
w Upadek wyraża się w różnych formach idealizacji przeszłości: od nostal-
gii, przez różne praktyki rekonstrukcji i głębokiej wiary w moc analogii hi-
storycznych, aż po to, co Zygmunt Bauman nazywa retrotopią, czyli pełne
odwrócenie utopii na rzecz wiary w raj utracony[56]. Mit Upadku sugeruje
nam, że dawniej wszystko było jakieś lepsze – jedzenie bardziej prawdzi-
we, ludzie serdeczniejsi, na ulicach człowiek czuł się bezpieczniej.
Taką tendencję do wysokiej oceny przeszłości znajdziemy w kluczowych
tekstach wielu ruchów ekologicznych. Ma to sens – protestując przeciw de-
gradacji środowiska, niewątpliwie opisujemy procesy, które da się zilustro-
wać funkcją malejącą. A jednak, jak starałem się pokazać w pierwszych roz-
działach tej książki, wielu obrońców przyrody daje się uwieść własnym
opowieściom o świecie. Czym innym jest wskazywanie na konkretne pro-
blemy, czym innym zaś idealizacja przeszłości, która sprawia na przykład,
że spojrzenie Vandany Shivy na potencjał indyjskiego rolnictwa przed zie-
loną rewolucją staje się nieobiektywne.
Podobna opowieść o Upadku święci dziś triumfy w dietetyce i coachin-
gu. Fałszywy obraz starego, dobrego świata bez chorób, pełnego naturalne-
go pożywienia, a zwłaszcza lepiej dostosowanego do „biologii człowieka”,
leży u źródeł prawdziwej zbieracko-łowieckiej kontrrewolucji. Jej skutkami
są bestsellerowe poradniki dobrego życia i całe półki w supermarketach
wypełnione żywnością „paleo” w opakowaniach inspirowanych estetyką
Flintstone’ów. Autorzy tych podręczników i sprzedawcy jedzenia przeko-
nują nas, że naturalnym stanem naszych zbieracko-łowieckich przodków
było doskonałe samopoczucie i sześciopaki na brzuchach, a o upadek ludz-
kiej rasy oskarżają wszystkich i wszystko, od rewolucji agrarnej, przez fast
foody, aż po wegan. Jeden z autorów, których poradniki dietetyczne anali-
zowałem na potrzeby tej książki, nazywa wegan „siłami zła”, „fałszywą eli-
tą moralną” i ze swadą opowiada o tym, jak wcinanie mięsa na każdy posi-
łek uratowało mu życie, poziom cukru i dobre trawienie, po tym jak za-
plątał się w szemrane towarzystwo hipisów[57].
Postęp
Narracja o Postępie jest odwróceniem historii o Upadku. Historycy dysku-
tują o tym, czy współczesne wersje tej opowieści są zakorzenione w wierze-
niach starożytnych albo w chrześcijańskiej wizji czasu i zbawienia[58]. Wie-
le argumentów przemawia jednak za tym, że myślenie o postępie, tak jak
go rozumiemy dzisiaj, stało się możliwe dopiero w oświeceniu i było bez-
pośrednio związane z nową wizją stawania na ramionach gigantów, o któ-
rej pisałem w rozdziale 7.
Podobnie jak wiara w Upadek i nostalgiczna idealizacja przeszłości zwi-
ązane były z konserwatyzmem politycznym, tak wiara w Postęp, a przynaj-
mniej w jego możliwość, kształtowała różnorodne ideologie progresywne
XIX i XX stulecia.
Postęp, wyrażany najpełniej przez prawo Moore’a (wieszczące regularne
podwajanie się mocy obliczeniowej procesorów), jest także nadworną filo-
zofią Doliny Krzemowej, i to przynajmniej w dwóch znaczeniach[59]. Po
pierwsze, umożliwia jej społeczne funkcjonowanie, dostarcza paliwa dla
„kultury kreatywności”, która nie boi się porażek, a ciągłe udoskonalanie
uznaje za oczywiste i konieczne. Move fast and break things to motto Facebo-
oka. Po drugie, umożliwia funkcjonowanie modelu biznesowego opartego
na przechodzeniu od start-upów do wielkich publicznych korporacji (spó-
łek akcyjnych), w którego ramach wartość firmy zależy tylko pośrednio od
generowanych zysków, bezpośrednio zaś od podtrzymywanych nadziei
i oczekiwań na wzrost.
Ta sama filozofia kieruje zwolennikami technologicznego optymizmu
w zakresie ekologii. Skoro technologia nieustannie się rozwija, to może nie
powinniśmy rozwiązywać długofalowych problemów dziś, skoro jutro
będzie to tańsze i prostsze? Także tu przekonanie o jednokierunkowości
historii prowadzi do ignorowania tych elementów otaczającego nas świata,
które nie zgadzają się z prostą wizją. Nawet specjaliści naprawdę uważnie
interpretujący dane nie widzą czystych liczb, lecz wyłaniające się z nich
narracje. Właśnie dlatego Bjørn Lomborg może tak niepokojąco tymi dany-
mi żonglować, a wspaniały Hans Rosling niemal ignorować w swojej ksi-
ążce globalne ocieplenie.
Bez zmian
Upadek i Postęp, którymi szczegółowo zajmowałem się w pierwszej części
tej książki, to nie wszystkie dostępne nam scenariusze. Właśnie dlatego
spolaryzowany duopol, jaki ustanowiły w ostatnich latach w przestrzeni
publicznej, powinien nas niepokoić. Przyjrzyjmy się trzem potencjalnym
alternatywom.
Na początek wizja świata niezmiennego, gdzie niemożliwy jest ani trwa-
ły postęp, ani rzeczywisty upadek. To wbrew pozorom bardzo atrakcyjna
narracja. Może się wydawać nieciekawa, ale obraz świata, jaki przedstawia,
jest niezwykle sugestywny i głęboko zakorzeniony w starych mitologiach
czasu cyklicznego.
Wyobraźmy sobie na przykład taki scenariusz – nada się zarówno do ko-
medii romantycznej, jak i reklamy suplementów diety. Młody, zabiegany
pracownik korporacji. Może w ostatnich tygodniach otarł się o stan przed-
zawałowy, a może po prostu czuje się zmęczony i wypalony. Pewnej nocy
przysypia za kierownicą i ląduje w zaspie gdzieś na poboczu. W ten sposób
trafia do niewielkiej miejscowości, gdzie ludzie żyją jak przed laty. Stop-
niowo dopasowuje się do ich rytmu i odnajduje szczęście, a może nawet
miłość? Co ważne, przesłanie tej historii nie mówi nam, że kiedyś żyło się
lepiej, a świat pozbawiony był problemów. Przeciwnie. Lekcja, którą z całej
przygody wyciąga bohater, a my wraz z nim, brzmi następująco: wszystko,
co w życiu najważniejsze, co czyni nas ludźmi i nadaje sens istnieniu, jest
niezmienne.
Część współczesnego technopesymizmu opiera się raczej na tej wizji
świata niż na prostym obrazie Upadku. Dominuje tu zasada „coś za coś”
(ang. trade-off). To ulubione motto Heather Heying i Breta Weinsteina. We
wspomnianej już książce A Hunter-Gatherer’s Guide to the 21st Century nie
przekonują wcale, że za czasów zbieracko-łowieckich było lepiej (tak twier-
dzi dla odmiany Christopher Ryan, autor Civilized to Death). Heying i Wein-
stein mówią coś zupełnie innego: że w gruncie rzeczy nigdy nie opuścili-
śmy tamtych czasów! W skali, która ich interesuje – determinowanej przez
biologię ewolucyjną – jesteśmy dokładnie tacy sami jak nasi przodkowie
z epoki kamiennej i wszystko, co naprawdę ważne, pozostało dla nas bez
zmian. Każda innowacja biologiczna ma swój koszt, podobnie jak społecz-
na czy technologiczna. Ptaki potrafią latać, ale ich kości są bardziej kruche.
Antybiotyki może i skutecznie leczą choroby bakteryjne, ale otwierają prze-
strzeń dla nowych, nie mniej groźnych zaraz. Nawozy podnoszą plony, ale
prowadzą do zakwitania oceanów. I tak dalej. Nie ma nic za darmo. Osta-
tecznie oznacza to, że świata nie da się poprawić.
Wyzwanie
To nie są wyścigi konne, a ja nie mam skłonności do hazardu, ale gdybym
musiał postawić na jeden ze schematów jako na koło ratunkowe, które po-
może nam uratować przyszłość, wybrałbym właśnie opowieść o Wyzwa-
niu.
Trudno o lepszy przykład tej narracji niż klasyczny już Armageddon.
W kierunku Ziemi zmierza asteroida. Jedyną nadzieją na uratowanie pla-
nety okazuje się wylądowanie na owej asteroidzie i umieszczenie w jej
wnętrzu ładunków nuklearnych. Dokonać tego może tylko Bruce Willis
i jego dzielna drużyna. Wbrew pozorom nie jest to absurdalna historia
o załodze platformy wiertniczej, która leci w kosmos. Bohaterami nie są
charyzmatyczny nafciarz i ekipa śmiałków, lecz cała ludzkość. Armageddon
to opowieść o tym, że w obliczu ostatecznego zagrożenia jesteśmy w stanie
przezwyciężyć swoje ograniczenia i animozje. Zjednoczy nas nauka, a in-
stytucje polityczne, takie jak państwo, w decydującym momencie nie za-
wiodą (stąd kluczową rolę odgrywa w filmie przemówienie prezydenta
USA).
Narracja ta, jak każda inna, ma swoje wady. Niemniej dzięki skupieniu
na „punkcie zwrotnym” pozwala nam dostrzegać i opisywać zarówno stre-
fy postępu, jak i miejsca, gdzie ewidentnie pokpiliśmy sprawy. Wyzwanie
nieźle nadaje się też do budowania narracji wielogłosowych.
Opowieści o Wyzwaniu spotykamy na każdym kroku. Na podstawie tego
schematu zbudowane są na przykład klasyczne baśnie i eposy bohaterskie
analizowane przez twórców nowoczesnej narratologii – Władimira Proppa
czy Josepha Campbella. W królestwie następuje jakieś nieszczęście, a boha-
ter wyrusza, by przywrócić równowagę. Jednym z etapów jego podróży jest
próba, a czasem wręcz śmierć i odrodzenie. Świat zostaje ocalony, ale to
już nie ten sam świat co przed wyprawą[60]. Nasz heros zmądrzał i nauczył
się nowych rzeczy, a wraz z nim zmieniło się królestwo, z którego przybył.
Na tym schemacie zbudowana jest dziś większość hollywoodzkich scena-
riuszy, świadomie bądź nieświadomie wykorzystują go pisarki, autorzy
gier czy twórcy reklam[61]. Dostarcza on narzędzi do budowania opowieści,
które są jednocześnie zrozumiałe i pozostawiają przestrzeń na zniuanso-
wanie.
Dlatego sądzę, że warto przemyśleć zastąpienie progresywnej polityki
bazującej na obietnicach i imperatywie wzrostu właśnie polityką opartą na
wyzwaniach. Tu nic nie jest dane i gwarantowane, nie istnieje też jedna au-
tostrada ku przyszłości dla wszystkich. Ale nie jest to też świat bez nadziei,
jaki kreśli przed nami opowieść o Upadku. Wyzwania motywują podobnie
jak wizja lepszej przyszłości, jednak nie przynoszą rozczarowań tak łatwo
jak niespełnione obietnice. Dobrze zaprojektowane narracje o Wyzwaniu
mają prócz tego moc jednoczenia ludzi. Tworzą przestrzeń dla nadziei
opartej nie na naiwnym optymizmie, lecz na poczuciu odpowiedzialności.
A takiej właśnie nadziei dziś potrzebujemy.
Przesilenie i zmierzch
Na współczesnej globalnej giełdzie idei istnieje jednak potężna konkuren-
cja dla opowieści o Wyzwaniu. Tak jak Wyzwanie może być następcą Po-
stępu, tak klasyczny, prosty scenariusz Upadku coraz częściej zastępowany
jest dzisiaj bardziej złożoną narracją o Przesileniu i Zmierzchu. Jej pod-
miotem są cywilizacje. Każda z nich przypomina organizm ludzki. Ma
swoje narodziny, wiek dojrzały, a wreszcie nieuniknioną starość, z którą
wiążą się słabość, stopniowy upadek i ulegnięcie młodszej konkurencji. Bo
w tej wizji historii cywilizacje nie mogą liczyć na spokojną śmierć. Gdzieś
za zakrętem zawsze czai się nowy pretendent do roli globalnego lidera.
Współczesne narracje tego nurtu zakorzenione są w Zmierzchu Cesarstwa
Rzymskiego Edwarda Gibbona (wydanego po raz pierwszy pod koniec XVIII
wieku) oraz w Zmierzchu Zachodu Oswalda Spenglera i pracach Arnolda Jo-
sepha Toynbeego, którzy biograficzne ujęcie cywilizacji przypomnieli dwu-
dziestowiecznej Europie. Najważniejszym współczesnym propagatorem
tej wizji okazał się jednak Samuel Huntington, autor głośnego Zderzenia cy-
wilizacji[62].
Uwodzicielska elegancja koncepcji Huntingtona zasadza się na połącze-
niu kalendarza i mapy. Zderzenie cywilizacji nie tylko powtarza starą Spen-
glerowską opowieść o młodości, triumfie i zmierzchu, lecz dodatkowo
przenosi ją na płaszczyznę geopolityczną, sugerując, że cały współczesny
świat podzielony jest między cywilizacje znajdujące się na różnych etapach
swojej dziejowej drogi. Na mapie znajdziemy wielką cywilizację zachodnią,
do której należą Europa Zachodnia (z Polską włącznie, gdyby ktoś pytał),
Australia i USA, ale już nie Meksyk i Ameryka Południowa (odrębna cywili-
zacja latynoska). Rosja i państwa Europy Wschodniej (ale również Grecja)
należą do cywilizacji prawosławnej, cała subsaharyjska Afryka to jedna cy-
wilizacja afrykańska (łącznie z RPA), lecz już Azja dzieli się na cywilizacje:
chińską (tu także m.in. Korea), japońską, buddyjską i hinduistyczną. Warto
od razu zaznaczyć, że z punktu widzenia badacza kultury nakreślona przez
Huntingtona mapa jest niezwykle arbitralna. Poszatkował on świat głów-
nie według kryterium religijnego, ale nie zachowywał szczególnej konse-
kwencji. Widać wyraźnie, że jego teorię z końca XX wieku inspirowało nie
tylko dziedzictwo Spenglera, lecz także trwająca wówczas wojna w byłej Ju-
gosławii, w której trakcie podziały religijne dały o sobie znać wyjątkowo
boleśnie. I faktycznie – Bałkany są chyba najciekawszym miejscem na na-
kreślonej przez Huntingtona mapie (s. 344–345).
Kiedy Huntington po raz pierwszy podzielił się swoimi intuicjami na ła-
mach „Foreign Affairs” w 1993 roku, świat żył jeszcze w paradygmacie ko-
ńca historii. Wizja kolejnych wojen i konfliktów, i to w dodatku motywo-
wanych czymś tak archaicznym jak ugruntowane w religii różnice kulturo-
we, wydawała się większości czytelników nieprawdopodobną abstrakcją.
Zamachy z 11 września 2001 roku radykalnie zmieniły sytuację. Z malkon-
tenta Huntington stał się nagle prorokiem, a „zderzenie cywilizacji” prze-
bojem weszło do słownika polityków i telewizyjnych ekspertów, by nie opu-
ścić go do dziś.
Opowieść o Przesileniu i Zmierzchu jest elastyczna. Podobnie jak histo-
rie o Wyzwaniu, może zawierać wątki zmian i na lepsze, i na gorsze. Głosi-
ciele organicznej wizji cywilizacji potrafią uznać, że przez jakiś czas doko-
nywał się postęp, i nie negują osiągniętych sukcesów. A jednak jest to wizja
dogłębnie pesymistyczna – ostatecznie upadek jest nieunikniony. Co wi-
ęcej, zwłaszcza w wydaniu Huntingtonowskim, historia Przesilenia
i Zmierzchu skupia się przede wszystkim na zderzeniach i konfliktach, sta-
jąc się w Europie i USA paliwem do niekończących się rozważań o „inwazji
muzułmanów”, „wymieraniu Zachodu” czy „nadchodzącym stuleciu Chin”.
26. Mapa cywilizacji według Samuela Huntingtona
***
Każdy z tych scenariuszy pozwala nam snuć opowieści o przyszłości, do-
strzegać i podkreślać pewne jej elementy, ale potencjalnie czyni nas ślepy-
mi na inne. Poszczególne opowieści w różny sposób motywują odbiorców,
odmiennie także przeprowadzają podziały między „swoimi” i „obcymi”.
Wiele wskazuje na to, że w przyszłości nie będziemy się już emocjono-
wać konfliktem prostych narracji Optymizmu i Pesymizmu. Najbliższa de-
kada stanie się raczej areną epickiego pojedynku między opowieścią o Wy-
zwaniu a tą skupioną na Przesileniu i Zmierzchu. O rząd dusz zawalczą
więc fabuły Armageddonu i Mad Maxa.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
13
KOD, CZYLI JAK WYGLĄDA
WOLNOŚĆ
Mapa prądów
Widzimy więc, że wartości są zawsze uwikłane w zmysłowe konkrety – ja-
koś wyglądają, mają określone faktury, kolory, kształty. To są właśnie kody
semiotyczne, które odpowiadają za to, co wyobrażają sobie ludzie, słucha-
jąc opowieści. Oczywiście te kody różnią się nie tylko między zwolennika-
mi różnych opcji politycznych. Dysponujemy odmiennymi encyklopediami
w zależności od wieku, klasy społecznej czy płci kulturowej, determinują je
przeczytane lektury i edukacja, jaką odebraliśmy.
Do pewnego stopnia kody możemy traktować jako zastane (choć wpro-
wadzanie nowych jest jak najbardziej możliwe). W społeczeństwie funkcjo-
nują określone wyobrażenia o wolności, organizmach modyfikowanych ge-
netycznie, uchodźcach albo energetyce jądrowej. Pewne słowa nacechowa-
ne są pozytywnie, inne wzbudzają lęk, jedne określenia konotują pogardę,
inne podziw.
Taką mapę kodów można porównać do mapy prądów w obszarze wod-
nym. Czy można się przemieszczać, wiosłując pod prąd? Jasne! Tylko po
co? Nie jest to raczej najefektywniejszy sposób dotarcia do celu. Semiotyka
może pomóc nam nakreślić mapę akwenu i uniknąć wiosłowania w górę
rzeki.
Dostrzeżenie własnych i cudzych kodów pozwala także uświadomić so-
bie, że gdy mówimy, nasze słuchaczki mogą mieć przed oczyma wyobraźni
coś zupełnie innego niż my. Słowa, które u nas wywołują dumę, ekscytację
czy poczucie pewności, u publiczności ukształtowanej przez inne opowie-
ści i dysponującej odmiennym repertuarem kodów mogą wzbudzać lęk,
niepewność czy zgrozę.
Kiedy słuchamy cudzych opowieści, świadomość znaczenia kodów i go-
towość do ich odcyfrowywania pozwala nam uruchomić empatię i rozpo-
cząć dialog. Kiedy budujemy własne opowieści o przyszłości, naszym celem
jest poznanie kodów funkcjonujących w społeczeństwie i w miarę możli-
wości zaprzęgnięcie ich do pracy na naszą korzyść. Niech nasze opowieści
pracują dla nas, a nie przeciw nam!
Czcionki, kolory, faktury, scenerie, dobór słów... Kody składają się
z mnóstwa elementów. Nie sposób nawet wymienić wszystkich, a co dopie-
ro zaproponować ich bardziej szczegółowy opis. Znaczna część badań se-
miotycznych, które prowadzę na co dzień, polega właśnie na rozplątywa-
niu kłębków dyskursu i wyplataniu z niego nici takich kodów. W tym miej-
scu chciałbym skupić się tylko na dwóch przykładach, dobrze ilustrujących
działanie mechanizmów encyklopedii i uzupełniania białych plam, o któ-
rych była mowa w rozdziale 11. Przyjrzyjmy się metaforom i archetypom.
Metafory
Nie uważałem na matematyce, ale to interpretacja wierszy na języku pol-
skim wydawała mi się zawsze najbardziej bezsensownym zajęciem, do ja-
kiego zmuszano nas w szkole. Poszukiwanie epitetów i porównań, zasta-
nawianie się, po co poetka ich użyła i czemu podmiot liryczny tak cierpi.
Dziś bardzo podobnie wygląda moja codzienna praca, z tym że zamiast
wersów Słowackiego interpretuję przemówienia polityków albo broszury
o globalnych spiskach. Zupełnie jak w wypadku wierszy, oprócz samej tre-
ści zajmuję się także cegiełkami, z których zbudowane są wypowiedzi, ta-
kimi jak metafory. Jest w nich coś niepokojącego. Bardzo mocno wpływają
na nasze postrzeganie rzeczywistości, ale wpływ ten pozostaje dla nas nie-
widzialny. Jak gdyby metafory były okularami, przez które postrzegamy
świat, w dodatku tak do nich przywykliśmy, że nawet nie wiemy, iż mamy
je na własnym nosie.
Doskonale ilustruje to jeden z moich ulubionych eksperymentów psy-
chologicznych. Paul Thibodeau i Lera Boroditsky przedstawili grupie bada-
nych raport o przestępczości w pewnym fikcyjnym mieście. Połowa uczest-
ników otrzymała wersję, w której przestępczość określono jako „bestię pu-
stoszącą miasto”, podczas gdy druga przeczytała, że „miasto zainfekował
wirus przestępczości”. Eksperymentatorzy chcieli się dowiedzieć, czy za-
stosowane metafory będą miały wpływ na rozwiązania problemu sugero-
wane przez badanych. Co się okazało?[63]
Metafora bestii skierowała uwagę osób uczestniczących w doświadcze-
niu na skuteczne łapanie i surowe karanie przestępców. Osoby, które
otrzymały tę wersję raportu, okazały się bardziej skłonne poprzeć zaostrze-
nie prawa. Tymczasem badani zainspirowani obrazem wirusa byli raczej
zainteresowani ustaleniem przyczyn epidemii przestępczości i wprowa-
dzeniem rozwiązań systemowych skupionych na wyzwaniach społecznych
w rodzaju biedy czy dostępu do edukacji.
Thibodeau i Boroditsky byli ciekawi, jak wiele wskazówek potrzeba, by
nasz umysł zakotwiczył się w metaforycznym obrazie. Stopniowo zmniej-
szali więc liczbę nawiązań do wirusa i bestii rozproszonych w kolejnych
wersjach raportu. W ostatnim badaniu okazało się, że efekt jest możliwy
do zaobserwowania nawet przy wykorzystaniu zaledwie jednego słowa.
Samotna wzmianka o wirusie lub bestii w pierwszym akapicie raportu wy-
starczyła, by całkiem nowa grupa badanych spontanicznie wypełniła białe
plamy wszystkimi potrzebnymi skojarzeniami. Zasianie w czyimś umyśle
idei, jak w filmie Incepcja, jest możliwe![64]
Co więcej, ujawniono, że dobór przenośni decydował także o kierun-
kach, w jakich badani poszerzali swoją encyklopedię. Kiedy eksperymenta-
torzy dali im szansę na uzupełnienie wiedzy o fikcyjnym mieście, ci chęt-
niej decydowali się sięgnąć po te informacje, które pozostawały spójne
z pierwotną metaforą, a zatem wspierały wizję świata już obecną w ich
opowieściach.
Najlepsze przyszło jednak na koniec. Kiedy Thibodeau i Boroditsky za-
pytali osoby uczestniczące w eksperymencie o to, co właściwie wpłynęło na
ich rozumowanie, badani konsekwentnie ignorowali metaforę wirusa lub
bestii. W ogóle nie byli jej świadomi! Zamiast tego (całkiem jak mózgowy
interpretator opisywany przez Gazzanigę) układali skomplikowane racjo-
nalizacje o tym, jak decyzja o surowych karach lub wprowadzeniu progra-
mów społecznych została zainspirowana zawartymi w raporcie statystyka-
mi, które były przecież identyczne dla obydwu grup. Oznacza to, że meta-
fory nie tylko mają potężny wpływ na nasze rozumowanie, ale też, co rów-
nie ważne, że wpływ ten pozostaje w znacznej mierze nieuświadomiony.
To właśnie efekt okularów, o którym pisałem wcześniej.
Eksperyment z bestią i wirusem potwierdza to, co badacze metafor su-
gerowali od lat. George Lakoff i Mark Johnson w książce Metafory w naszym
życiu pokazują, że dostarczają one podstawowych schematów poznaw-
czych, za pomocą których postrzegamy świat i komunikujemy się[65]. Zupe-
łnie nieświadomie używamy na przykład metafor przestrzennych, mówiąc,
że „ktoś jest górą”, ktoś inny zaś „sięgnął dna”, wspinamy się po wyobrażo-
nych drabinach, spadamy w przepaści i tak dalej. To tylko oś pionowa –
oprócz tego mamy prawą i lewą, przód i tył, wnętrze i to, co na zewnątrz!
[66] A przestrzeń to dopiero początek. Równie atrakcyjny zestaw przenośni
To dobry przykład i ważna lekcja tego, jak metafory mogą służyć za modele
poznawcze.
Archetypy
Kiedy Władimir Propp, ojciec założyciel podejścia narratologicznego, badał
baśnie ludowe ze swej przepastnej kolekcji, zauważył, że powtarzają się
w nich nie tylko motywy (które nazwał funkcjami), lecz także charaktery-
styczne postaci: bohater (Protagonista), jego przeciwnik (Antagonista) czy
dziwaczny, ni to zły, ni to dobry Donator, obdarzający herosa magicznym
przedmiotem w nagrodę za pomyślne przejście próby[69]. Zainspirowało to
rosyjskiego literaturoznawcę do stworzenia czegoś w rodzaju galerii posta-
ci czy tablicy Mendelejewa, zestawiającej najważniejsze elementy składowe
opowieści.
Ten pomysł podchwytywali później kolejni badacze narracji, coraz
częściej do jej opisu wykorzystując termin „archetyp” zaczerpnięty z prac
psychoanalityka Carla Gustava Junga[70]. Archetyp to właśnie kulturowo
zakorzeniony (Jung używał w tym kontekście pojęcia „nieświadomość
zbiorowa”), powtarzalny obraz postaci. U Junga byli to na przykład Heros,
Cień (mroczny dubler naszego bohatera) albo Anima (jego kobiecy odpo-
wiednik). We współczesnych wydaniach lista archetypów zawiera zwykle
postaci nieco mniej enigmatyczne: Władcę, Błazna, Rycerza, Matkę, Ko-
chanka albo Czarodziejkę.
W ostatnich latach teoria archetypów zyskała olbrzymią popularność
w semiotycznych badaniach nad reklamą i przekazem marketingowym za
sprawą błyskotliwej książki Margaret Mark i Carol S. Pearson The Hero and
the Outlaw[71]. Opracowanie Mark i Pearson nie aspiruje do mistycznej głębi
Junga i jego bezpośrednich kontynuatorów. Zamiast tego autorki proponu-
ją czytelne i łatwe w użyciu narzędzie, jakim jest koło archetypów (s. 359).
Znajduje się na nim dwanaście typowych postaci tworzących, by posłużyć
się modnym w marketingu określeniem, „kulturowe DNA”, z którego bu-
dowane są opowieści.
28. Koło archetypów według Margaret Mark i Carol S. Pearson
29. Koło archetypów z przykładowymi markami
***
Ludzie myślą archetypami i metaforami, choć zwykle sobie tego nie uświa-
damiają. Każda i każdy z nas wykorzystuje je jako poręczne skróty do wy-
pełniania białych plam na mapach opowieści.
Nie możemy komunikować się bez kodów. Mamy wybór nie między po-
dawaniem „czystych faktów” a zapośredniczaniem ich przez kody. W rze-
czywistości wybieramy przemyślaną, skuteczną żeglugę po morzu kodów
albo dryfowanie na tratwie przez prądy i zawirowania kultury. Innymi sło-
wy: albo to my świadomie mówimy językiem, albo język mówi nami.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
14
MEDIUM, CZYLI JAK PODRÓŻUJE INFORMA-
CJA
Słowo mówione
Nad płaskowyżem zapada zmierzch. Odgłosy dnia już umilkły, odgłosy
nocy jeszcze drzemią. Krótką pauzę między dwoma światami wypełnia
trzask ogniska i jeszcze jeden dźwięk, ściśle z nim związany i podobnie jak
ogień wyróżniający człowieka spośród innych stworzeń dnia i nocy. To sło-
wo.
Człowiek, którego imienia nigdy nie poznamy, dorzuca do ogniska gałąź
odłamaną z pobliskiego drzewa. W zadumie spogląda na niebo rozświetlo-
ne miriadami gwiazd i na iskry, które wzbiły się ze świeżego drewna.
W jego umyśle kiełkuje skojarzenie, a zaraz po tym nagła chęć, by podzielić
się nim z innymi, którzy widzą to samo, ale jeszcze tak samo nie myślą.
Właśnie rodzi się pierwszy mit.
Choć nie możemy ich podsłuchać, wbrew pozorom wiemy całkiem sporo
o wieczornych rozmowach toczonych przed tysiącami lat. Mamy aż trzy
wiarygodne źródła informacji na temat słów, które tamtej nocy padły przy
ognisku.
Po pierwsze, biologicznie w zasadzie nie zmieniliśmy się przez te
wszystkie stulecia. Gdyby kobietę urodzoną 80 tysięcy lat temu ubrać
w modną sukienkę z sieciówki, nie wyróżniałaby się wśród przechodniów
w jednej z europejskich stolic (byłaby tylko bardzo stara). Znaczna więk-
szość niesamowitych zmian, jakie zaszły w życiu ludzi, skupia się na prze-
strzeni zaledwie 6 tysięcy ostatnich lat, i dotyczą one wyłącznie kulturowe-
go oprogramowania, nie zaś biologicznego osprzętu. Możemy więc zrozu-
mieć naszych praprzodków i wczuć się w ich wieczorną rozmowę, bo na
najgłębszym poziomie jesteśmy tacy sami. W tych magicznych chwilach
spędzanych przy ognisku dokonała się rewolucja, która odsunęła nas tak
daleko od innych gatunków, nawet tych niezwykle do nas podobnych, jak
bonobo czy szympansy zwyczajne, że często w ogóle zapominamy, że jeste-
śmy zwierzętami. Wszystko, co się wydarzyło potem – rewolucja agrarna
i narodziny miast, wyniszczające wojny i odkrycie antybiotyków, sonety
Szekspira i zbrodnicze ideologie – jest tylko rozwinięciem wątków zapo-
czątkowanych przy tamtym ogniu.
Po drugie, wiemy to i owo o opowieściach snutych przy ogniskach, gdyż
do naszych czasów przetrwały wspólnoty zbieracko-łowieckie, których ży-
cie w wielu aspektach przypomina egzystencję, jaką nasi przodkowie wie-
dli przez tysiące lat przed wynalezieniem rolnictwa, miasta i liter. W ciągu
ostatniego stulecia antropolodzy zebrali i przeanalizowali mnóstwo takich
historii, dając nam niezły wgląd w to, jak wspólnoty nieznające pisma two-
rzą rozbudowane instrukcje obsługi rzeczywistości.
Najbardziej fascynujący jest jednak trzeci powód. Bylibyśmy w stanie
z łatwością zrozumieć najstarsze opowieści o bogach i herosach, gdyż ich
elementy wciąż trwają w narracjach, którymi dziś dzielimy się za pomocą
smartfonów. Nowe media i nowe mity nie wypierają starych, lecz je rozwi-
jają. Nasz świat ma swój początek w historiach snutych przy ognisku i za-
wiera w sobie ich cząstkę. Jak gdyby tamten płomień nigdy nie zgasł, a jed-
na z iskier, które wystrzeliły pod niebo tamtej gwiaździstej nocy, tliła się
w sercu każdej z naszych opowieści.
Badania antropologiczne pokazują, że kultury słowa mówionego two-
rzyły rozbudowane systemy wiedzy oparte na rymie, rytmie, powtarzalno-
ści i emocjonalnym nasyceniu. Nasza pamięć słabo sobie radzi z czystymi
danymi. Nieźle zapamiętuje natomiast historie, z którymi możemy się uto-
żsamić, a więc rzeczy, które przydarzyły się ludzkim lub nie-ludzkim boha-
terom. Najlepiej jeszcze, żeby były gwałtowne, niesamowite, związane
z przemocą i seksem, straszne lub zabawne. To wyjaśnia, czemu mity za-
wsze były takie dziwne! Jeżeli kiedykolwiek studiowaliście opowieści lu-
dów przedpiśmiennych, to wiecie, o czym mówię. Papugi wydziobujące
pośladki, dziwaczne stosunki seksualne, wydłubywanie oczu i pożeranie
dzieci. To wszystko narzędzia mnemotechniki.
Badania nad pamięcią dowodzą, że wciąż jesteśmy podatni na te same
chwyty. Stosowali je zarówno starożytni retorzy, jak i współcześni „umy-
słowi siłacze”. Sztukmistrze zapamiętujący błyskawicznie całe talie kart
i setki bezsensownych numerów nie robią tego dzięki jakiejś niezwykłej
miłości do asów pik czy kodów binarnych, lecz dzięki umiejętności snucia
opowieści, które abstrakcyjne, nieangażujące dane zamieniają w ekscytu-
jące przygody bohaterów przypisanych do poszczególnych figur lub
liczb[86]. Z tego samego powodu przysłowia pozostają tak ważnym nośni-
kiem wiedzy potocznej. Łatwiej nam zapamiętać treści rymowane i zrytmi-
zowane, oparte na powtarzalnych formułach.
Wszystkie te triki podporządkowane są jednej naczelnej zasadzie. Kul-
tura słowa mówionego jest jak Scrooge z Opowieści wigilijnej – nie cierpi
marnotrawstwa. Oszczędność stanowi tutaj najwyższą cnotę. W świecie,
gdzie nic nie można zapisać, przechowywanie każdej informacji było bar-
dzo drogie. Dlatego należało zachować tylko to, co naprawdę ważne: infor-
macje o jadalnych i trujących roślinach, sposoby wytwarzania narzędzi,
podstawowe zasady współżycia społecznego.
Przeszłość zachowana w ustnej opowieści nie staje się historią, lecz mi-
tem[87]. Zbiorowa wyobraźnia w kulturze słowa mówionego ma charakter
repertuaru, nie archiwum. Brak ksiąg, zdjęć, teczek, które można by wyci-
ągnąć, by skonfrontować się z mądrością zbiorową. Są za to ludzie opowie-
ści, którzy noszą w sobie pamięć dawnych dziejów i najważniejsze prawdy
o świecie. Jak mówi afrykańskie przysłowie, śmierć starca to pożar biblio-
teki. Zabicie człowieka czy pozwolenie, by odszedł, nie przekazawszy swej
wiedzy następcom, oznacza bezpowrotny koniec dziesiątków opowieści
i unikatowych sposobów radzenia sobie w świecie, koniec mądrości, która
będzie musiała zostać odkryta na nowo metodą prób i błędów. Kultura
oparta na słowie mówionym ma dobre powody do sceptycyzmu wobec wie-
dzy prywatnej, specjalizacji oraz wobec innowacji i oryginalności. To, co
wie tylko jedna osoba, skazane jest na zapomnienie. Odpowiedzią jest
dzielenie wiedzy odtwarzanej wspólnotowo w postaci świąt, widowisk i ry-
tuałów[88].
Iskra z tamtego ogniska wciąż płonie w naszych sercach i opowieściach.
Gdy to zrozumiemy, stanie się jasne, dlaczego tak ważnym elementem ka-
żdej narracji jest jej wspólnotowy charakter. Przyjrzymy mu się uważniej
w następnym rozdziale, na razie zaś zobaczmy, jak kolejne medialne rewo-
lucje przesuwały granice wspólnot i ich opowieści.
Pismo
Konieczność ciągłego powtarzania opowieści, których nie dało się powie-
rzyć kamieniowi, papierowi czy twardemu dyskowi, sprawiała, że przecho-
wywanie jakichkolwiek danych wiązało się z nieustannym nakładem ener-
gii. Opowieści trzeba było nie tylko wyuczyć się na pamięć, lecz także regu-
larnie ją powtarzać, by zapewnić trwałość i transmisję międzypokolenio-
wą. Paul Connerton, badacz pamięci zbiorowej, określa tego rodzaju tech-
niki utrwalania informacji mianem „praktyk wcielania”. Zaliczają się do
nich gesty, wiedza, jak coś robić (na przykład umiejętność jazdy na rowe-
rze), i oczywiście słowo mówione. We wszystkich wypadkach, by utrzymać
informację, niezbędna była praca ludzkiego ciała. Rewolucja pisma otwo-
rzyła zupełnie nowy rozdział w gospodarce energią i danymi. Praktyki za-
pisu wymagają jednorazowego nakładu pracy, by utrwalić wiedzę, która
może następnie trafić na półkę lub okrążyć świat bez udziału swego ludz-
kiego twórcy[89].
Pismo, wbrew intuicji, którą możemy posiadać, nie ucieleśnia słowa,
lecz przeciwnie – dematerializuje je, odrywając od kontekstu i konkretnej
relacji międzyludzkiej. Przestrzegał przed tym już Sokrates. W Fajdrosie
czytamy: „Słowa pisane. Zdaje ci się nieraz, że one myślą i mówią. A jeśli
ich zapytasz o coś z tego, o czym mowa, bo się chcesz nauczyć, one wciąż
tylko jedno wskazują; zawsze jedno i to samo. A kiedy się mowę raz napi-
sze, wtedy się ta pisana mowa toczyć zaczyna na wszystkie strony i wpada
w ręce zarówno tym, którzy ją rozumieją, jak i tym, którym nigdy w ręce
wpaść nie powinna, i nie wie, do kogo warto mówić, a do kogo nie”[90]. Spi-
sane opowieści zaczynają żyć własnym życiem.
Nie oznacza to jednak, że ludzka cielesność zupełnie traci na znaczeniu
wobec magii pisma. Raz jeszcze chciałbym podkreślić, że nowe media roz-
budowują stare, nie zastępują ich. Przejście od słowa mówionego do ró-
żnych form zapisu nie ma charakteru nieciągłości czy zerwania, lecz prze-
ciwnie – stanowi ewolucję opowieści mówionych. Connerton pokazuje, że
każda praktyka zapisu ma swoją praktykę ucieleśniania. Pisanie związane
jest z nauką kaligrafii, odpowiedniej postawy i całą tresurą ciała, którą za-
pewne wszyscy pamiętamy z wczesnych lat szkolnych[91]. Podobnie czyta-
nie wymaga odpowiedniego oświetlenia, wzroku, odbywa się zawsze w ja-
kiejś sytuacji, a zdarza się nam przecież także czytać na głos (aż do śre-
dniowiecza była to reguła!). Pismo i słowo tworzą więc specyficzną sym-
biozę. Antropolog mediów Jack Goody zwraca z kolei uwagę na wytwarza-
jące się na ich pograniczu praktyki „lektooralności”, jak choćby uczenie się
wierszy na pamięć. W kulturze nieznającej pisma każde powtórzenie opo-
wieści było nieco inne. Pomysł, by różne wersje historii porównywać i usta-
nawiać tę kanoniczną, mógł się narodzić dopiero wobec możliwości utrwa-
lenia jej na piśmie. Podobnie zresztą jak przytoczone wyżej afrykańskie po-
rzekadło. W kulturze nieznającej pisma z całą pewnością nikt nie porów-
nywał śmierci starca do biblioteki. Verba volant, scripta manent. Ale dopiero
zapis uświadomił nam ulotność słowa. Bez stałego odniesienia w postaci
pisma nie uświadamialiśmy sobie, jak bardzo jest nietrwałe, zmienne i ka-
pryśne.
Wraz z utrwaleniem słowa pismo stworzyło przestrzeń dla innowacji.
Eksperymentowanie z opowieściami nie było już tak niebezpieczne, gdy
istniała szansa powrotu do ostatniej zapisanej wersji. A zatem, paradoksal-
nie, sprzyjające trwałości pismo stało się katalizatorem zmiany. Przed jego
wprowadzeniem wspólnoty ludzkie uwięzione były w czymś w rodzaju
wiecznej pętli teraźniejszości – bez „dysku twardego” zasób ich wiedzy
ograniczała pojemność wspólnotowej „pamięci roboczej”. Pismo sprawiło,
że po raz pierwszy wiedza mogła nabrać charakteru kumulatywnego. Do-
piero w świecie pisma mogliśmy sobie uświadomić, że stoimy na ramio-
nach olbrzymów. Wynalazek pisma zmienił nie tylko trwałość naszych
opowieści. Wpłynął także istotnie na ich zasięg. Jak barwnie opisuje to
Yuval Noah Harari, sam świetnie znający się na snuciu opowieści: „Zanim
wynaleziono pismo, granice opowieściom wyznaczała niewielka pojemno-
ść ludzkiego mózgu. Nie można było wymyślać zbyt skomplikowanych hi-
storii, bo ludzie by ich nie spamiętali”[92]. Pismo umożliwiło powołanie do
życia świata całkiem nowych bytów: państw i zorganizowanych religii, bo-
gów i potężnych władców, a wreszcie idoli zbiorowej wyobraźni i między-
narodowych korporacji:
Dla Sumeryjczyków Enki i Inanna byli równie prawdziwi, jak Google i Microsoft są prawdziwe
dla nas. W porównaniu do swych poprzedników – duchów i elfów z epoki kamienia – bogowie
sumeryjscy byli bardzo potężnymi bytami. Nie trzeba dodawać, że w rzeczywistości to nie bo-
gowie prowadzili swoje interesy – z tej prostej przyczyny, że nie istnieli poza ludzką wyobra-
źnią. Codziennym funkcjonowaniem świątyń zarządzali kapłani (tak samo Google i Microsoft
do prowadzenia swoich spraw muszą zatrudniać ludzi z krwi i kości)[93].
Druk
Pismo umożliwiło synchronizację coraz większych wspólnot, ale wciąż
zderzało się z problemem skali. Przygotowanie każdego kolejnego rękopi-
su wymagało olbrzymiego nakładu pracy. Każdy tekst był też nieco inny.
Używając przywołanych wcześniej określeń Connertona, można powie-
dzieć, że praktyki zapisu wciąż pozostawały silnie związane z praktykami
wcielania.
Genialny wynalazek Gutenberga zmienił zasady gry. Uniwersalna ma-
szyna do powielania tekstu zapoczątkowała erę reprodukcji technicznej,
w której żyjemy do dziś. Składamy czcionki raz i odbijamy stronę w niemal
dowolnej liczbie egzemplarzy. Ostatecznym ograniczeniem nie były już
możliwości czasowe skrybów, lecz chłonność rynku, wciąż niewielu miesz-
kańców Europy potrafiło bowiem czytać. Niemniej nowe idee mogły w bar-
dzo krótkim czasie dotrzeć do uczonych na całym kontynencie. Zasięg
opowieści stał się większy niż kiedykolwiek w dziejach. Wspinanie się na
ramiona gigantów jeszcze nigdy w historii nie było tak proste.
Po raz pierwszy zaczęła też obowiązywać reguła „zwycięzca bierze
wszystko” – historie poczęły ze sobą konkurować w zupełnie nowy sposób.
Tak jak pismo pozwoliło na porównywanie wariantów opowieści i wprowa-
dzenie nowych kryteriów wierności i prawdziwości, tak druk umożliwił ca-
łkowitą dominację jednego wariantu historii i wyparcie wszystkich pozo-
stałych. Rozpoczęła się Wielka Unifikacja Wyobraźni. Stopniowo ujednoli-
ceniu ulegały języki narodowe (kosztem bogactwa regionalnych dialek-
tów), baśnie i podania, kanony historii, a dzięki rozpowszechnieniu drze-
worytów i miedziorytów także wyobrażenia dotyczące wyglądu postaci hi-
storycznych czy bohaterów bajek. Czy przyszło wam kiedyś do głowy, że
przed dominacją druku i filmów Disneya każde dziecko wyobrażało sobie
Królewnę Śnieżkę zupełnie inaczej?
Druk książek stał się zaczynem wielkiej zmiany obejmującej niemal
wszystkie otaczające nas przedmioty. Za sprawą rewolucji przemysłowej ta
sama zasada, która ożywiała prasę Gutenberga, zaczęła wkrótce obowiązy-
wać w produkcji przeróżnych towarów. Jej ukoronowaniem stała się rucho-
ma taśma montażowa Henry’ego Forda. W ciągu zaledwie kilku stuleci
ludzkość przeszła ze świata, gdzie każdy przedmiot był unikatowy i ręcz-
nie wykonany – zwykle przez posiadacza lub znaną mu osobę – do rzeczy-
wistości, w której każdego i każdą z nas otaczają tysiące przedmiotów,
a prawie wszystkie z nich mają gdzieś na świecie tysiące czy miliony nie-
odróżnialnych kopii.
Nagle zaczęliśmy cenić rękodzieło, kreatywność, DIY... Walter Benja-
min, filozof związany ze wspomnianą wcześniej szkołą frankfurcką, słusz-
nie zauważył, że idea oryginału jako czegoś wyjątkowego mogła narodzić
się wyłącznie w świecie pełnym kopii. Podobnie jak trwałość pisma uświa-
domiła nam ulotność słowa, tak powielanie umożliwione przez prasę dru-
karską wytworzyło w nas poczucie wartości oryginału. Aura otaczająca
Mona Lizę, magia, jaką odczuwamy, stojąc naprzeciw niej w Luwrze, nie zo-
stała wytworzona przez samo dzieło, lecz stanowi produkt milionów po-
wieleń i przetworzeń tajemniczego uśmiechu, umieszczonych w albu-
mach, na koszulkach, kubeczkach i internetowych memach. To samo doty-
czy ręcznie wykonanego naszyjnika, a w pewnym stopniu nawet kraftowe-
go piwa. Wszystkie rzemieślnicze i artystyczne nostalgie są wtórnie zbu-
dowane na wszechobecności produktów masowych, typowej dla kultury
druku i rewolucji przemysłowej.
Warto mieć ten atak klonów w pamięci, bo gdyby na chwilę spersonifi-
kować druk i przypisać mu jakieś intencje, to jego „ukrytym celem” byłoby
właśnie takie przeprojektowanie całego świata. Z nami włącznie! Druk
uczynił ludzi podobnymi do siebie w niespotykanej wcześniej skali. Wy-
tworzył szereg instytucji, które dziś uważamy za oczywiste, a które, jeżeli
tylko przyjrzeć się im uważniej, okazują się społecznymi wcieleniami prasy
Gutenberga: nowoczesna armia oparta na masowym poborze, wiele insty-
tucji państwa, fabryka, uprzemysłowione, monokulturowe rolnictwo,
a nade wszystko szkoła. Związek powszechnej edukacji z drukiem dalece
wykracza poza podręczniki stanowiące formę standaryzacji wiedzy. Tu ka-
żdy uczeń traktowany jest jak biała karta, na której odbija się dokładnie tę
samą treść określoną w programie. Jedne odbitki wychodzą ostre, inne nie-
co rozmazane, jeszcze inne trzeba zawrócić do poprawki w procesie kon-
troli jakości.
W ten sposób druk stał się matrycą nowoczesności. W połączeniu
z oświeceniową filozofią i naukową racjonalizacją technologie zarządzania
przez czytelność rozwinęły się w najpotężniejsze w dziejach narzędzie syn-
chronizacji zbiorowości ludzkiej. Dzięki niemu możliwy był proces reduk-
cji przemocy w życiu codziennym milionów ludzi (na przykład przez ist-
nienie prawa czy policji) albo programy szczepień, którym zawdzięczamy
pokonanie ospy prawdziwej. Na tym samym fundamencie zbudowane są
jednak najstraszliwsze zbrodnie dwudziestowiecznych totalitaryzmów.
To nie przypadek, że współczesne koszary, magazyny, pola, klasy szkol-
ne i place apelowe oglądane z lotu ptaka wyglądają jak zadrukowane karty.
Wers po wersie, kolumna po kolumnie, równe rzędy takich samych obiek-
tów. Jeżeli pismo, jak sugeruje James C. Scott, umożliwiło stworzenie cywi-
lizacji dzięki rozplątaniu zawiłości lokalnych praktyk i uczynieniu świata
czytelnym, to druk rozwinął ten proces, wprowadzając nowe matryce stan-
daryzacji. Opowieści stały się do siebie bardziej podobne, wraz z nimi bar-
dziej podobne stały się też ramy ludzkiego życia, a wreszcie – sami ludzie.
Gdy już powszechna szkoła wykształciła rzesze czytelników, gazety po-
zwoliły im na wspólne przeżywanie radości i tragedii, wprowadzając kate-
gorię skandalu, a także nowe formy poczucia dumy i przynależności naro-
dowej. Wspólnota mogła błyskawicznie synchronizować się wobec bie-
żących wydarzeń. Fabryka opowieści ruszyła pełną parą. Niemniej na dro-
dze od ogniska do gazety opowieści nie tylko zyskiwały. Zwiększając zasi-
ęg, wierność rzeczywistości i tempo reprodukcji, straciły coś, co dla słowa
mówionego było naturalne – bezpośredniość wynikającą z bycia razem
grupy ludzi, którzy patrzyli sobie w oczy i słyszeli swoje głosy. Kolejne dwie
rewolucje technologiczne związane są z odwróceniem tego procesu i odzy-
skiwaniem bezpośredniości.
Radio i telewizja
Zgodnie z obawą Sokratesa pismo uwolniło słowo z kontekstu. Napisane
na kartce słowa faktycznie „wciąż tylko jedno wskazują; zawsze jedno i to
samo”. Na tym jednak nie koniec, bo nie dają nam również jasności co do
intencji czy nastroju osoby piszącej, nie wspominając już o jej wyglądzie.
Druk tylko to wyobcowanie pogłębił. Z odręcznie napisanego listu możemy
jeszcze odgadnąć gniew czy pośpiech, w rękopisie prześledzić zawahania
i skreślenia. Zadrukowana karta jest tylko tym, czym jest – nie niesie ze
sobą rozbudowanych wskazówek interpretacyjnych, jakich dostarcza nam
obecność drugiego człowieka, niezbędna dla funkcjonowania Connerto-
nowskiej praktyki wcielania.
Druk jest medium doskonale symbolicznym. Nośnikiem abstrakcji i lo-
gicznego rozumowania. Może produkować emocje, o czym wie każdy, kto
czytał powieść, ale słowo jest filtrem, przez który cała opowieść musi prze-
jść. Najpierw pełna kompresja obrazów, dźwięków, gestów do słowa, po-
tem ich dekompresja zapośredniczona przez encyklopedię konkretnej czy-
telniczki. To z jej wyobrażeń (ewentualnie wspartych ilustracjami) muszą
się odrodzić królowie i złoczyńcy. Druk przerywa także natychmiastowość
komunikacji. Czas, a wraz z nim dystans między nadawcą i odbiorcą, wy-
dłużają się rekordowo.
Radio i telewizja, nie rezygnując z zasięgu, przywracają kontekstualność
i natychmiastowość komunikacji. Radio pozwala przekazać brzmienie
i ton głosu, a nawet tło towarzyszące snutej opowieści („o, teraz właśnie
słychać strzały z oddali”, „kibice wiwatują, jak państwo sami słyszą”). Tele-
wizja pozwala opowiadać ruchomym obrazem. Pokazywać. Zapośrednicze-
nie przez słowo staje się niekonieczne.
Włoski politolog Giovanni Sartori dostrzegał w tym poważne zagrożenie
dla demokracji. „Telewidz staje się w większym stopniu z w i e r z ę c i e m
w i d z ą c y m niż zwierzęciem symbolicznym. To, co wyobrażone za po-
mocą obrazów, znaczy dla niego więcej niż to, co opowiedziane w sło-
wach”[96]. Wideopolityka, jak określa ją Sartori, oznacza z jednej strony po-
wrót homo sapiens do korzeni, „ku przedstawicielom gatunków, od których
człowiek się wywodzi”, zarazem jednak jest to kolejny krok na drodze do
świata jeszcze bardziej kontrolowanego przez opowieści, w tym do budowy
przerażających machin propagandy i dezinformacji. Nawet jeżeli telewizja
akurat nie kłamie, obraz wyrywa wydarzenia z kontekstu, budując jedno-
cześnie złudzenie bezpośredniego obcowania z prawdą. To, co pokazane
na ekranie, widzimy wszak na własne oczy. Łatwiej zwątpić w słowo niż
w obraz, mimo że oglądane nagranie ukazuje tylko starannie wybrany
i wykadrowany fragment rzeczywistości, a nawet może pochodzić z zupe-
łnie innego miejsca i czasu, niż sugeruje to towarzyszący mu komentarz.
A to przecież dopiero początek możliwości manipulacji, jakie stwarza wi-
deopolityka. Kolejne otwierają się, gdy na scenę wchodzi komputer.
Wielu komentatorów analizujących wpływ radia i (zwłaszcza) telewizji
na opowieści kształtujące nasze życie ostrzegało, że w tych mediach roz-
rywka wypiera informację[97]. Dziś wiemy, że sprawa nie jest tak prosta.
Każdy, kto choć raz oglądał program Johna Olivera, wie, że nie ma prze-
ciwwskazań, by rozrywka stała się nośnikiem informacji rzetelniejszej
i bardziej pogłębionej niż telewizyjna średnia. Można podejrzewać, że dość
częste przekonanie, iż telewizja powoduje „zubożenie procesu rozumie-
nia”, wynika przynajmniej częściowo z mylnych wyobrażeń o racjonalności
wyborcy i konsumenta epoki druku.
Obrazowość, bezpośrednie zaangażowanie i natychmiastowość przeka-
zu telewizyjnego sprawiają, że dzieje się jeszcze jedna interesująca rzecz:
rewolucja w obszarze wrażliwości. Jak pisze Sartori, przed telewizorami
„jesteśmy przebudzeni lub w każdej chwili można nas przebudzić”[98]. We-
dług historyka sztuki Petera Burke’a, autora książki Naoczność. Materiały wi-
zualne jako świadectwa historyczne, przekaz telewizyjny sprawił, że w XX wie-
ku dominujące wyobrażenie wojny to już nie obraz zwycięstwa poznawa-
nego z komunikatów i przemówień polityków albo pomników, lecz obraz
cierpienia dostarczany bezpośrednio do milionów domów za pośrednic-
twem telewizorów[99]. Po raz pierwszy wojna – nawet w krajach, które ją
wygrywały lub prowadziły daleko od swoich granic – zaczęła być postrzega-
na oczami ofiar, nie zaś strategów i propagandzistów. Od kultu herosów
przeszliśmy do empatii wobec skrzywdzonych[100]. Oczywiście nie należy
w tej kwestii popadać w nadmierny optymizm, bo odpowiedzią polityków
i nadawców na tę zmianę wrażliwości wcale nie musi być dążenie do poko-
ju, lecz raczej tworzenie iluzji „sprawiedliwej wojny”, „wojny bez ofiar” czy
„operacji specjalnych”, w których walczy się jedynie z terrorystami[101].
Można jednak uznać, że przesunięcie granicy empatii związane z naocz-
nością i natychmiastowością telewizji to ważny trop w naszych poszukiwa-
niach nowych opowieści dla przyszłości. Niemniej, co zauważa Johan Gal-
tung, norweski socjolog i jeden z twórców badań nad pokojem (ang. peace
studies) jako dyscypliny naukowej, współczesne dziennikarstwo wojenne,
jak sama nazwa wskazuje, wciąż pozostaje skupione na wojnie. Tymcza-
sem potrzebujemy czegoś nowego – dziennikarstwa pokojowego (ang. pe-
ace journalism). Wyobraźmy sobie, zachęca nas Galtung, że z mediów całko-
wicie usunięto jakiekolwiek wzmianki o medycynie. Choroby i epidemie
wciąż zajmują istotne miejsce w opowieściach dziennikarzy, co dzień w te-
lewizji widzimy ukazane z ogromną wrażliwością ofiary, a komentatorzy,
rzecz jasna, opowiadają się po stronie zdrowia i przeciw chorobie, ale nikt
ani słowem nie wspomina o tym, że istnieją skuteczne sposoby walki z epi-
demią. Czymś takim jest, według Galtunga, współczesne dziennikarstwo
wojenne. Dzięki bezpośredniości i naoczności jesteśmy dziś bardziej niż
kiedykolwiek uwrażliwieni na wojnę i cierpienie, także to odległe w czasie
i przestrzeni. To dobrze. Jednocześnie jednak trudno tę wrażliwość prze-
kuć na rzeczywiste działania. Jako widzowie pozostajemy samotni i bezsil-
ni z naszym współczuciem, oburzeniem i przerażeniem. Galtung proponu-
je zestaw konkretnych zmian, które sprawiłyby, że dziennikarstwo pokojo-
we mogłoby pomóc w upodmiotowieniu obywateli i aktywnej walce o lep-
szy świat. Powinno więcej uwagi poświęcać przyczynom konfliktów (wi-
rus, nie bestia!) i technikom ich rozwiązywania; unikać prostych podzia-
łów narodowych i opisywania wojny ze strony elit; zamiast zwycięstwa sta-
wiać za cel pokój[102]. Nie jest to, oczywiście, gotowy przepis na zmianę
świata, ale sensowny krok we właściwą stronę.
Warto też dostrzec elementy starego porządku medialnego – relikty epo-
ki druku – które kształtowały system komunikacji telewizyjnej. Przede
wszystkim wciąż mamy tu do czynienia z bardzo wysokim progiem we-
jścia. Nie każdy może posiadać własny kanał telewizyjny, nie każdy zapra-
szany jest do studia. Telewizja, nawet jeśli otwiera pewne obszary wrażli-
wości, wciąż pozostaje scentralizowanym głosem silnych. Ma też, podob-
nie jak druk, potężną siłę unifikacji. Komunikacja radiowa i telewizyjna
jest niesymetryczna (jeden nadawca dociera do wielu odbiorców) i niesie-
ciowa (odbiorcy nie komunikują się między sobą). Kolejne radiowe i telewi-
zyjne rewolucje – od nieznośnych programów z telefonami od słuchaczy aż
po Big Brothera i jego najnowsze ewolucje – stanowiły próby rozmontowa-
nia tej asymetrii i stworzenia przynajmniej pozorów radia i telewizji
otwartych na zwykłych ludzi[103].
Prawdziwego przewrotu w tym zakresie dokonał jednak dopiero następ-
ny zawodnik na medialnym ringu – internet i osadzone w nim media spo-
łecznościowe.
Media społecznościowe
Zataczając koło, wróciliśmy do współczesności. Czas jedynowładztwa tele-
wizji dobiegł końca. Internet zmienił reguły gry. Większość tego, co mia-
łem do powiedzenia na temat opowieści o świecie snutych w mediach spo-
łecznościowych, zasugerowałem już na początku tego rozdziału, we frag-
mencie poświęconym twitterowym rewolucjom. Teraz wracamy jednak do
Internetu bogatsi o kontekst historyczny, warto więc uzupełnić pierwotne
spostrzeżenia o kilka uwag.
W przeciwieństwie do druku i telewizji nowe media mają niezwykle ni-
ski próg wejścia. Każdy może napisać komentarz w internecie, założyć ka-
nał na YouTubie albo podzielić się swoimi przemyśleniami na Twitterze.
Sprawia to, że zamiast jednej scentralizowanej narracji przeszłość, tera-
źniejszość i przyszłość oglądane są jak gdyby w stłuczonym zwierciadle –
fragmentaryczne i nieustannie uchwytywane na nowo przez mozaikę roz-
proszonych opowieści.
Oprócz ekologii (tworzenia wspólnot) i obiegów energetycznych (wysoki
lub niski koszt wejścia, skalowalność) każde medium miało także unikato-
wy model ekonomiczny. Inaczej zarabiało się na opowieściach w świecie
wędrownych pieśniarzy, inaczej w epoce pisma, druku, a inaczej w dobie
telewizji. Internet proponuje dziś dwa modele ekonomiczne uczestnictwa
w opowieściach.
Pierwszy z nich to pośrednia monetyzacja treści, a więc po prostu zara-
bianie na reklamie. Z punktu widzenia opisywanych tu zjawisk jest to mo-
del bardzo, bardzo niebezpieczny. Na ogół w tej książce unikam mocnych
ocen i nawet o Jerzym Ziębie napisałem sporo ciepłych słów. Ale ekonomia
walki o uwagę w celu sprzedawania naszych danych i reklam jest po prostu
złem. Algorytmy promują dziś, z oczywistych powodów, te treści, które
najskuteczniej utrzymują nas przy ekranie i wywołują najwięcej interakcji.
A są to, tak się jakoś składa, teksty czy filmy najbardziej prymitywne, agre-
sywne, nasycone silnie pobudzającymi emocjami. Zresztą pośrednia mo-
netyzacja powiązana jest zwykle z modelem platformowym, w którego ra-
mach większość treści generują sami użytkownicy (albo nieopłacani staży-
ści), a właściciel medium nie bierze na siebie odpowiedzialności za to, co
publikuje się na jego stronach. Kultura clickbaitu ma druzgocący wpływ na
pejzaż opowieści, które nas otaczają. Badania pokazują jednoznacznie, że
model konkurencji o uwagę zwiększa polaryzację, podsycając konflikty
społeczne, niepokój i poziom agresji, a jednocześnie nie przybliżając nas
do jakichkolwiek sensownych rozwiązań. Ten model ekonomiczny oparty
jest na hakowaniu użytkowników, a więc takim wykorzystywaniu wiedzy
o działaniu mózgu i opowieściach, by maksymalnie uzależnić odbiorcę.
Wrócimy jeszcze do tego zagadnienia na zakończenie.
Drugi wyłaniający się obecnie model to model subskrypcyjny. Tak dzia-
łają Spotify czy Netflix, ale też abonamenty na cyfrowe wydania czaso-
pism. To znacznie lepszy model, buduje bowiem trwałe relacje z odbiorczy-
niami i wymaga od nadawców inwestycji w wysokiej jakości treści. Zasad-
niczym problemem jest tu wszakże bariera w postaci konieczności opłaty.
Media abonamentowe, schowane za paywallem, wykluczają tych, których
z różnych powodów nie stać na abonament. Trudno prenumerować
wszystkie gazety i serwisy z serialami. To także może prowadzić do po-
wstawania baniek, tym razem sterowanych nie przez algorytmy, lecz przez
portfele.
Czy możliwe są inne modele? Łączące zalety dwóch poprzednich i mini-
malizujące ich wady? Czy internet mógłby stać się bardziej dobrem pu-
blicznym? To wszystko pytania, które musimy sobie zadać, jeżeli chcemy
zbudować lepsze opowieści dla lepszej przyszłości.
Sartori już w 1999 roku przewidywał, że o ile telewizja pokazywała
(w miarę) rzeczywiste nagrania, to rozwój technik komputerowych kom-
pletnie zatrze granice między prawdą obrazu a intencjami propagandzi-
stów. I faktycznie, kolejną przyczyną niepokoju o wpływ nowych mediów
na obieg informacji jest zalew fałszywych informacji, w tym deep fakes –
zdjęć i filmów stworzonych z wykorzystaniem algorytmów zdolnych na
przykład podszywać się pod czyjś głos czy zastępować twarz aktora podo-
bizną dowolnej osoby.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o innego rodzaju transformacjach
opowieści. Każdy miłośnik science fiction mógł w ostatnich latach zauwa-
żyć wyraźne przeniesienie akcentu ze scenariuszy utopijnych i katastro-
ficznych (przyszłość jako Wyzwanie) na scenariusze postapokaliptyczne
(schemat Upadku lub Przesilenia i Zmierzchu). Dlaczego tak się dzieje?
Skąd nagła popularność filmów o udanej apokalipsie zombie albo samo-
chodowych gangach przemierzających bezkresną pustynię? Boom posta-
pokaliptyczny w kulturze ma oczywiście wiele przyczyn, ale jednym z ele-
mentów, których bym nie lekceważył, jest rosnące znaczenie rozbudowa-
nych fabuł serialowych kosztem zamkniętych całości. Każde nowe medium
związane jest z nową ekologią i ekonomią obiegu opowieści. Odbieramy je
w innych okolicznościach i środowisku, w nowy sposób za nie płacimy.
Nowe warunki premiują jedne opowieści kosztem innych. Dla platform
streamingowych rozbudowane, otwarte, wielowątkowe scenariusze są
atrakcyjniejsze od zamkniętych. Upadek da się podzielić na więcej rozdzia-
łów niż zwycięstwo. Ile razy można ratować świat? (Choć popularność uni-
wersum Marvela pokazuje, że i na to są sposoby). Trwa diamentowa era se-
riali. Z nich postapokaliptyczne wzorce rozlewają się na kino, które po raz
kolejny w swej stosunkowo krótkiej historii musi się zmienić i dostosować,
tak jak wcześniej zmieniło się pod wpływem telewizji.
***
Od Egiptu faraonów i Chin pierwszych cesarzy, przez greckie polis i śre-
dniowieczne księstwa feudalne eksplorowaliśmy możliwości kultury pi-
sma. Bogowie rodzili się i odchodzili w zapomnienie, powstawały i upadały
imperia, władcy i kapłani poszukiwali wciąż nowych sposobów kontrolo-
wania rzeczywistości w podległych im domenach. Druk zmienił reguły gry,
umożliwiając powołanie do życia nowoczesnego państwa narodowego, ja-
kie znamy do dziś. Jak przekonuje Benedict Anderson, autor jednej z naj-
ważniejszych książek opisujących ten proces, drukowane opowieści „stwo-
rzyły podstawy narodowej świadomości”, powołując do życia zupełnie
nowy rodzaj „wspólnoty wyobrażonej”[104]. Radio i telewizja zachowały ska-
lę druku i jego siłę integracji wspólnot wokół języków narodowych, przy-
wracając jednocześnie wysoki kontekst i natychmiastowość komunikacji,
jaka wcześniej cechowała wyłącznie słowo mówione. Wreszcie nadeszła
epoka internetu, która rozbiła dawne monopole komunikacyjne, w ich
miejsce tworząc jednak niepokojące strefy polaryzacji i bańki filtrujące.
Przed nami kolejne medialne rewolucje, związane z rozwojem technik
mobilnych, rzeczywistości wirtualnej i rozszerzonej oraz wielu innych,
nieznanych jeszcze technologii. Ale niezależnie od tego, jak nowoczesne
będą media wykorzystywane do snucia opowieści, sercem każdej z nich
pozostanie iskra, która po raz pierwszy zatliła się przy tamtym ognisku. Na
najgłębszym poziomie każda, nawet najbardziej narcystyczna historia od-
powiada na potrzebę bycia razem. Opowieści są mostami przerzucanymi
do bliskich i podobnych nam, ale są też murami, którymi odgradzamy na-
szą wspólnotę od nieprzyjaznego świata zapadającej ciemności. Każde me-
dium, ze względu na ograniczony zasięg, wyznacza pewne granice wspól-
noty. Za tymi granicami, niestety, chętnie lokujemy obcych, innych, wro-
gów. Wobec nich nie mają zastosowania reguły empatii.
Tym właśnie zagadnieniem zajmiemy się w kolejnym rozdziale.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
15
WSPÓLNOTA,
CZYLI MOSTY I MURY
My już bez Ukrainy przeżyjemy. Giedroyć już jest nieaktualny. My już jesteśmy umocowani
w świecie zachodnim. Oczywiście istnienie armii radzieckiej... armii rosyjskiej w tej chwili, na
granicy polsko-ukraińskiej czy wchłonięcie Ukrainy rzutowałoby negatywnie na bezpiecze-
ństwo Polski. Z czasem jakiś nowy mur berliński by tam wyrósł, na wschodniej granicy Polski.
Niemcy zachodni przeżyli z murem berlińskim i my byśmy przeżyli[106].
To nie żadna poufna rozmowa, wywiad był autoryzowany, stał się częścią
spektaklu teatralnego o stosunkach polsko-ukraińskich, który współtwo-
rzyłem. Te słowa wypowiedział były minister spraw zagranicznych. Ozna-
cza to, że jeszcze niedawno Ukraińcy także znajdowali się „po drugiej stro-
nie”. Oddzielał ich od nas – jeżeli nie dosłowny, to przynajmniej wyobrażo-
ny czy zaplanowany – mur. Stawialiśmy im warunki, patrzyliśmy na nich
z góry. Jak to się stało, że w ciągu dosłownie kilku dni nastąpiła tak rady-
kalna zmiana? Przyczyny są, oczywiście, złożone. Nie bez znaczenia jest tu
stosunek rządu, antyuchodźcza propaganda w mediach lub jej brak. Rasi-
zmu i uprzedzeń religijnych też bym nie lekceważył – niestety nikt z nas
nie jest od nich zupełnie wolny. A jednak najważniejsza wydaje mi się
nowa narracja, która wywróciła do góry nogami dotychczasowe pojęcie
wspólnoty plemiennej.
Ukraińcy i Ukrainki byli dotąd, w plemiennym rozumieniu, „innymi”.
Wybuch wojny pozwolił nam stworzyć nowe „my”. W naszej wspólnocie
znaleźli się nagle Polacy i Ukraińcy, może nawet „Europa” czy „Wolny
Świat” przeciw wspólnemu zagrożeniu i wspólnemu wrogowi. Wszelkie
podziały i zaszłości, które wcześniej czyniły Ukraińców obcymi, nagle prze-
stały mieć znaczenie wobec fundamentalnego podobieństwa. Razem jeste-
śmy wolnością przeciw niewoli, dobrem, które sprzeciwia się złu, światłem
otoczonym przez ciemność.
To samo nie wydarzyło się w wypadku Syryjczyków czy Erytrejczyków,
których wojen i nieszczęść nie znamy. Zaczęły się one i toczą gdzieś dale-
ko, poza horyzontem naszej wyobraźni, poza mapą naszego świata i nie-
stety, poza granicami naszej empatii. To nie nasza wojna, nie nasz pro-
blem. Obcy pozostali więc obcymi, innymi, którzy – niczym armia upiorów
z Gry o tron – szturmują granice naszego królestwa, niosąc ze sobą niepo-
kojący żywioł inności.
My i oni
Narracje są potężnymi narzędziami empatii. Poznając cudze narracje, zdo-
bywamy wgląd interpretacyjny w poczynania innych, a umieszczając in-
nych we własnych opowieściach, zaczynamy patrzeć na ich działania
w określonym kontekście, co – jak podkreślają badania – „stanowi kluczo-
wy krok na drodze do formowania wobec nich empatycznego stosunku”,
wywołując zachowania altruistyczne[107]. Historie pozwalają nam się
wczuć w innego, spojrzeć na świat oczyma bohatera, ale też rzutować na
niego własne lęki i uprzedzenia. Dzięki narracjom drugi człowiek może
stać się do nas podobny. Niestety mogą one też działać dokładnie odwrot-
nie, zawieszając reguły empatii i wypychając „obcych” poza granice soli-
darności. Narracje budują mosty i mury trwalsze od tych, które wyśnić
mogą politycy.
Zadaniem opowieści jest upraszczanie świata tak, by uczynić go zrozu-
miałym. W tym celu operują one zmysłowymi konkretami i losami określo-
nych bohaterów, by opowiedzieć o tym, co trudniej uchwytne, abstrakcyj-
ne, bardziej ogólne. Dlatego właśnie narracje tak świetnie nadają się do
tworzenia plemiennych podziałów. Dzielą świat na „my” i „oni”. W wypad-
ku „nas” podobieństwo wyprzedza i warunkuje różnice. Jesteśmy „tacy
sami”, więc możemy się interesująco różnić między sobą, każdy z „nas” jest
inny, niepowtarzalny, wyjątkowy. „Oni” są z kolei przede wszystkim fun-
damentalnie odmienni od nas, przez co stają się podobni do siebie. Indy-
widualne różnice między „obcymi” zacierają się, zmieniając ich w jedną,
nierozróżnialną masę, którą łatwo jest odczłowieczyć.
Wiele narracji wprost skupia się na nakreśleniu tych podziałów. Religij-
ne opowieści o pochodzeniu i związane z nimi obrzędy, mitologie narodo-
we i wszelkie mity założycielskie, dziś także w znacznej mierze pamięć
zbiorowa. Wszystkie te opowieści stanowią instrukcje obsługi zbiorowych
tożsamości – plemiennych, lokalnych, narodowych czy religijnych – i jaw-
nie porządkują świat społeczny. To jednak dopiero wierzchołek góry lodo-
wej. Każda narracja, nawet jeśli bezpośrednio nie porusza kwestii tożsa-
mości, odpowiada w jakiś sposób na pytanie o to, kto jest członkiem nasze-
go plemienia. Chociażby w sposób najbardziej oczywisty: „nasi” to ci, któ-
rzy opowiadają sobie te same historie, rozpoznają tych samych bohaterów
i metafory, korzystają z tej samej encyklopedii, by wypełnić białe plamy
w opowieściach. Właśnie tak działa kanon. „Nasi” to ci, którzy przeczytali
te same lektury, oglądają te same filmy czy seriale. Mamy wspólną prze-
szłość. Od przeszłości innych oddzielamy się murem niewiedzy. Na prze-
szłości się nie kończy. Jak staram się pokazać w tej książce, „nasi” to rów-
nież ci, którzy podzielają tę samą wizję przyszłości; to o ich los pytamy i się
troszczymy, nawet jeśli jeszcze się nie narodzili, i to wobec nich czujemy
się zobowiązani, projektując świat jutra. Los „obcych” albo znajduje się
poza horyzontem naszych scenariuszy przyszłości, albo pojawia się w nich
jako groźba – wówczas mamy do czynienia z wrogami.
Uznajemy za wiarygodne (oraz godne współczucia i szacunku) osoby,
które snują te same opowieści co my. Zależność ta działa wszakże również
w drugą stronę. Łatwiej wierzymy w opowieści pochodzące od ludzi po-
dobnych do nas albo tych, do których my chcielibyśmy być podobni. Uto-
żsamienie i aspiracja są potężnymi katalizatorami historii. „Kto to mówi?”
to jedno z pierwszych pytań, jakie zadajemy, słysząc coś nowego i zaskaku-
jącego.
Dlatego właśnie opowieści czynią nas podatnymi na plemienne podzia-
ły, zamykanie się w bańkach informacyjnych i konformizm. Z tego samego
powodu mądrze wykorzystane narracje stanowią nieocenione narzędzie
wychodzenia z tych pułapek.
Polaryzacja
Dla osoby badającej narracje polaryzacja stanowi dziś jedno z najważniej-
szych zagadnień. Wiele badań prowadzonych w różnych społeczeństwach
i kontekstach kulturowych podkreśla alarmujący wzrost znaczenia polary-
zacji politycznej, bezpośrednio związany, jak wspominałem w poprzednim
rozdziale, z mediami społecznościowymi i algorytmami kierującymi ich
funkcjonowaniem. Mnóstwo małych codziennych sporów zlewa się i łączy
w jedną wielką plemienną wojnę. Podział polityczny reprodukuje się wokół
niemal wszystkich istotnych społecznie kwestii.
Rozkład Gaussa ustąpił temu, co Giovanni Sartori (ten od telewizji) na-
zywa „pluralizmem spolaryzowanym”. Skrajności stopniowo przejmują
centrum (ilustracja na s. 400).
W tak ukształtowanej debacie narracje stają się narzędziami walki za-
miast dialogu. Tracą swą zasadniczą funkcję, jaką jest słuchanie innych.
Opowieść mediująca lub starająca się sproblematyzować sam konflikt zo-
staje uznana za „symetryzm” i odrzucona przez obie strony. Moralny żar
staje się ważniejszy od rozumienia, prowadząc do stanu permanentnego
wzmożenia moralnego, który – tak się akurat składa – doskonale pasuje do
algorytmów Facebooka czy Twittera. Sprzyja to umacnianiu istniejących
narracji, a bardzo utrudnia tworzenie nowych, dostosowanych do zmienia-
jącej się rzeczywistości.
Szeroka dystrybucja dawek przypominających [booster doses] stwarza ryzyko zaostrzenia nie-
równości w dostępie do szczepień, podnosząc zapotrzebowanie i przekierowywując zaopatrze-
nie [do krajów zamożnych – M.N.], podczas gdy priorytetowe populacje w niektórych krajach
lub rejonach nie otrzymały jeszcze pierwszej i drugiej dawki szczepionki. Powinniśmy nadal
skupiać się na szybkim zwiększeniu globalnego zasięgu szczepienia pierwszymi dawkami[2].
2. Zasypuj przepaści
Czy pamiętacie, co łączy technooptymistów i technopesymistów? Jeżeli
miałbym wskazać na jeden czynnik, który sprawił, że osoby tak mądre
i ciekawie patrzące na świat jak Hans Rosling i Jason Hickel dały się spro-
wadzić na manowce swoim opowieściom o świecie, to zwróciłbym uwagę
właśnie na polaryzację i przekonanie o własnej roli odważnych rebeliantów
walczących przeciw złowrogiemu imperium. Rosling czy Steven Pinker są
przekonani, że ludzie to z natury pesymiści, światem rządzą potężne nega-
tywne instynkty, a dołączenie do Klubu Optymistów wymaga heroizmu,
otwartego umysłu i wszelkich innych możliwych cnót. Według Hickela,
Christophera Ryana czy Vandany Shivy świat jest rządzony przez niepo-
prawnych optymistów, którzy w dodatku ładują mnóstwo pieniędzy w to,
by utrzymywać nas w przeświadczeniu, że wszystko jest wspaniale. W tym
sensie, przykro mi to pisać, większość technooptymistów i technopesymi-
stów niepokojąco przypomina Jerzego Ziębę, przekonanego o globalnym
spisku lekarzy i firm farmaceutycznych ukrywających prawdę o tym, że
niemal wszystko można wyleczyć witaminą C.
Problem polega na tym, że świat jest skomplikowany. Gdy bardziej za-
czyna nas interesować dokopanie wrogom niż zrozumienie i opisanie rze-
czywistości, nasze opowieści tracą subtelność. Z narzędzia poznania zmie-
niają się w broń, która ma nam dać przewagę w trwającym sporze. Stają się
ideologiami, a my niepostrzeżenie zmieniamy się w pałkarzy, z zapałem
młócących w ich służbie.
Walka z zagrożeniami w rodzaju katastrofy klimatycznej wymaga do-
skonałego planu i koordynacji olbrzymich sił i środków. W ich mobilizacji
z pewnością nie pomaga fakt, że w wielu krajach globalne ocieplenie stało
się zagadnieniem politycznym i na jego podstawie określa się partyjną to-
żsamość. To poważna zmiana na gorsze od czasu „dekady, w której prawie
uratowaliśmy świat”. Wówczas, mimo oporu administracji Reagana, na
pokładzie było wielu republikanów.
Może nam się wydawać, że skoro mamy rację, to polaryzacja jest na na-
szą korzyść. Trzeba dowalić tym, którzy sieją kłamstwa i sabotują naszą
przyszłość. Dzielimy się więc na dwie Polski, dwie Ameryki, dwa światy.
Palący węglem kontra odchodzący od niego, szczepieni przeciw nieszcze-
pionym, weganie przeciw mięsożercom... To pułapka! Wykopując rów i bu-
dując zasieki między plemionami, utrudniamy tym, którzy się mylą, po-
wrót na stronę prawdy. Przywoływane w poprzednim rozdziale badania
mediów społecznościowych pokazują bardzo dobrze, że polaryzacja nie
służy rozwiązywaniu problemów. Służy wyłącznie podtrzymaniu i wzmoc-
nieniu samej polaryzacji i interesom tych, którzy na niej korzystają – plat-
form cyfrowych monetyzujących skandale, tabloidyzujących się mediów,
cynicznych, radykalnych polityków grających na spór.
Liberał, któremu naprawdę zależy na rozwiązaniu problemów planety,
wcale nie ma interesu w wycięciu w pień konserwatystów. Jeśli faktycznie
leży mu na sercu lepsza przyszłość, a nie upajanie się własną wyższością
moralną, to w jego najlepiej pojętym interesie są narodziny i rozkwit zielo-
nego konserwatyzmu. Taki konserwatyzm będzie sojusznikiem, który tra-
dycyjne wartości zaprzęgnie do skutecznej walki o lepszą przyszłość[21*].
Szukajmy opowieści zdolnych zasypywać przepaści. Nie ufajmy tym,
które opierają się na prostym obrazie wroga, zwłaszcza gdy proponują
nam, słuchaczom, atrakcyjną tożsamość galaktycznych rebeliantów wal-
czących przeciw imperium zła.
5. Myśl wielowymiarowo
Technooptymiści (zwykle) mówią prawdę. Produkt krajowy brutto w więk-
szości miejsc na świecie faktycznie rośnie, rośnie także globalna gospodar-
ka. Jednakże wzrost gospodarczy nie jest tożsamy z lepszym życiem. Może
być jednym ze współczynników, za pomocą których mierzymy świat, ale
nie jest samym światem. By uniknąć pułapki mapy, która przykryła cesar-
stwo, musimy nauczyć się myśleć wielowymiarowo. Opowiadać historie
podobne do tej o Żółwiach Ninja i ich twórcach.
Żebyśmy mogli zorientować się w globalnej rzeczywistości, nasze opo-
wieści muszą się stać bardziej wielowymiarowe, ale także bardziej wielo-
głosowe. Zamiast szukać jednoznacznych rozwiązań, powinniśmy pozwo-
lić wybrzmieć różnym głosom, które – niczym w najlepszych dziewiętna-
stowiecznych powieściach – pozwoliłyby nam spojrzeć na świat jednocze-
śnie oczyma różnych narratorów. Taki fragmentaryczny, rozproszony ob-
raz zwykle okazuje się znacznie bardziej prawdziwy niż najdokładniejsze
nawet wykresy obrazujące przebieg tylko jednej zmiennej.
33. Porównanie kosztów ekologicznych używania różnych typów żarówek
6. Podążaj za energią
Nie zgadzam się z Richardem Manningiem. Kompletnie nie podzielam
jego pragnienia powrotu do przedrolniczego świata. Uważam je nie tylko
za naiwne, ale wręcz za niepokojące. Odzyskanie rzeczywistości swobod-
nego polowania na jelonki wymagałoby bowiem drastycznej redukcji na-
szej populacji. Potrafię jednak docenić, że esej The Oil We Eat opiera się na
ważnym i prawdziwym spostrzeżeniu.
Jemy energię. Uprawa roślin wymaga pracy ludzi, maszyn, nawozów.
Kolejne elementy łańcucha żywnościowego także nie mogą się obyć bez po-
tężnych nakładów energii. Od pola aż do naszej lodówki i naszego stołu
wyżywienie ludzi wymaga kolejnych operacji na energii. To samo dotyczy
medycyny, edukacji, rozrywki...
Zasada zachowania energii mówi nam, że nowej energii nie da się wy-
tworzyć. Możemy najwyżej zmieniać jej formy, używać w sposób efektyw-
ny lub mniej efektywny, a także koncentrować. Nierówności między lu-
dźmi, o których mówiliśmy wcześniej, da się opisać jako nierównowagę
energetyczną. Ostatecznie to energia stanowi najbardziej uniwersalną wa-
lutę, pozwala bowiem przeliczać na siebie różne wartości.
Na najbardziej ogólnym poziomie cała energia, jaką mamy do dyspozy-
cji, pochodzi ze słońca. Węgiel, który dziś spalamy, to energia słoneczna
zmagazynowana przez rośliny kilkaset milionów lat temu. Dzięki fotosyn-
tezie rośliny te rozbiły zawarty w atmosferze dwutlenek węgla (wymaga to
wkładu energii, bo wiązania „mocno się trzymają”) i zamieniły go w budu-
lec swoich tkanek, które potem pod wpływem ciśnienia i temperatury
zmieniły się w lśniące czarne bryły, znane nam jako węgiel kamienny. Mo-
żna powiedzieć, że energia świecącego miliony lat temu słońca jest teraz
zmagazynowana w skomplikowanych wiązaniach węglowodorów, które
tylko czekają, by pod wpływem temperatury uwolnić ją z powrotem do at-
mosfery. Wraz z nią uwolni się dwutlenek węgla. Cykl się zamyka. Nowa
energia nie została wygenerowana na żadnym etapie tej trwającej miliony
lat przygody. Za to w międzyczasie sporo się jej „zmarnowało”, bo żaden
rzeczywisty proces fizyczny nie jest doskonale sprawny. („Zmarnowana”
energia także nie znika – rozprasza się w postaci ciepła).
Przypomnienie sobie tej fundamentalnej lekcji fizyki powinno sprawić,
że w zupełnie inny sposób spojrzymy na opowieści o przyszłości. Kiedy fu-
turolodzy, posłowie albo prezesi firm wydobywczych przekonują nas, że
rozwiązaniem problemu globalnego ocieplenia będą maszyny usuwające
dwutlenek węgla z atmosfery, to musimy pamiętać, że jest to rozwiązanie
jak najbardziej realistyczne. Ale zasada zachowania energii mówi nam, że
każda taka maszyna musi zużyć nie mniej energii, niż uzyskaliśmy ze spa-
lenia paliwa, które ten dwutlenek węgla wyemitowało. W przeciwnym ra-
zie dostalibyśmy perpetuum mobile. Oznacza to, że na takim rozwiązaniu
zawsze będziemy stratni. Dopóki na świecie dymi choć jedna elektrownia
węglowa, fizyka mówi, że bardziej opłaca nam się zastąpić ją czystym, nie-
emisyjnym źródłem, niż wykorzystywać wygenerowaną energię do wy-
chwytywania CO2. Nie ma i nigdy nie będzie żadnej technologicznej drogi
na skróty.
To tylko jeden z wielu przykładów tego, jak myślenie w kategoriach
energii pozwala nam wykorzystać liczby do zakotwiczenia naszych opo-
wieści w rzeczywistości. Tak jak ostrzegał Aswath Damodaran, opowieści
są wspaniałe, lecz bez obciążenia w postaci solidnych danych mają tenden-
cję do ulatywania w rejony fikcji. Pamiętajmy, by mocno przywiązywać na-
sze scenariusze przyszłości do dostępnych danych.
Wielu autorów, których cenię, stosuje w swoich narracjach zasadę
„podążaj za pieniędzmi”. Dowiedziawszy się, kto na tym zarabia, lepiej
zrozumiemy otaczającą nas rzeczywistość. Moim zdaniem przeliczanie
wszystkiego na juany i dolary nie zawsze pozwala dojść do prawdy, a cza-
sem nawet ją maskuje. Pieniądze to nie wszystko. W swoich śledztwach
powinniśmy raczej podążać za energią.
Niegroźne Groźne
(1) (3)
Niestraszne
Słodki zajączek Hipopotam
(2) (4)
Straszne
Zaskroniec Tygrys
Pracę nad tą książką zaczynałem jako optymista. Obawiam się, że już nim
nie jestem. Ale nie zostałem też pesymistą.
Widzę teraz, że naiwny technooptymizm może wyprowadzić nas na ma-
nowce i uwięzić w sztywnych scenariuszach, czyniąc niezdolnymi do ko-
rekty kursu. Obietnice, że na pewno będzie dobrze, nie mają pokrycia. Po-
stęp nie przypomina jednokierunkowej autostrady. Nie jest gwarantowa-
ny, nie ma nań jednego przepisu, a technologia to nie czarodziejska
skrzynka ze stali i szkła, która działa zawsze i wszędzie bez uwzględnienia
uwarunkowań społecznych. Po analizie wszystkich tych książek i artyku-
łów o przyszłości nie uważam jednak, żeby pesymizm był lepszym rozwi-
ązaniem.
Osobiście zamieniam więc optymizm na nadzieję. Świat może być lep-
szy. Postęp nie jest gwarantowany, ale nie jest też zupełnie niemożliwy.
Kluczową różnicę czynią zaś nie konkretne technologiczne rozwiązania,
lecz ludzki, społeczny wymiar innowacji.
Christopher Lasch, autor jednej z książek, którym przedstawiona tu ana-
liza współczesnych mitologii bardzo wiele zawdzięcza, proponuje wyraźne
odróżnienie nadziei od optymizmu. Optymizm oznaczałby – zgodnie
z tym, jak przedstawiliśmy go w tej książce – wiarę w określony kierunek
zmiany świata. Nadzieja zaś byłaby cechą charakteru niezwiązaną z prze-
konaniem o konkretnym przeznaczeniu świata. Nadzieja nie oznacza, że
nie możemy spodziewać się kłopotów. „Ci, którzy mają nadzieję, są zawsze
przygotowani na najgorsze. Ich zaufanie do życia byłoby niewiele warte,
gdyby nie przetrwało przeszłych rozczarowań, a świadomość kolejnych,
które przyszłość niewątpliwie przyniesie, jest dokładnie tym, co potwier-
dza ciągłą potrzebę nadziei”[14]. Wyznawcy postępu widzą świat inaczej.
Lubią określać sami siebie jako apostołów nadziei, jednak w rzeczywistości
w ogóle jej nie potrzebują, ponieważ wierzą, że mają „historię po swojej
stronie”. To właśnie brak nadziei sprawia, że mimo swej inteligencji wpa-
dają w banalne pułapki, zwraca uwagę Lasch. „Brak planowania przyszło-
ści i ślepa wiara w to, że wszystko się jakoś ułoży, nie zastąpią gotowości,
by doprowadzać sprawy do końca, nawet wtedy gdy nie jest łatwo”[15].
Nie wiem, czy nadzieja, którą odczuwam i którą chciałem przekazać na
kartach tej książki, jest „radykalną nadzieją” w takim sensie, jaki termino-
wi temu przypisał Jonathan Lear, biograf upadającej cywilizacji i utrzymy-
wanej mimo wszystko nadziei. Z pewnością bliski mi jest podnoszony
przez niego problem „legitymizacji nadziei”. Także staram się pytać o wa-
runki, jakie musi spełniać nadzieja, by stać się siłą przeciwdziałającą kata-
strofie lub prowadzącą do odrodzenia, a nie środkiem ukojenia bólu zwięk-
szającym obojętność, która już i tak stanowi nasz podstawowy problem
w starciu z globalnymi wyzwaniami[16].
Wiem natomiast na pewno, ku czemu skierowana jest moja nadzieja.
Samuel Scheffler miał rację. To poczucie zobowiązania wobec kolejnych
pokoleń daje nam możliwość zaangażowania się w przyszłość także poza
horyzontem naszego życia. Wiedza, że po nas przyjdzie ktoś następny,
sprawia, że nie jesteśmy tylko zbiorem zamkniętych w kokonach jednostek
podobnych nieszczęsnemu Elliotowi. Przedmiotem mojej nadziei są moje
dzieci – Adaś, Tosia i Julek. Wierzę, że ich pokolenie stanie na ramionach
gigantów i znajdzie rozwiązania problemów, z którymi my nie potrafili-
śmy sobie poradzić.
Jednakże to właśnie ta nadzieja każe mi robić wszystko, by jak najwięcej
z tych problemów rozwiązać już dziś. Przyszłość należy do nich. Nie mamy
prawa jej pożerać.
***
Dziękuję za wspólną podróż.
To nie koniec opowieści. Mam nadzieję, że to raczej nowy początek.
Przyszłość wciąż jeszcze zależy od nas!
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
ŹRÓDŁA ILUSTRACJI
4. MANOWCE
[91] Christopher Ryan, Civilized to Death...
[92] Jason Hickel, Czy kapitalizm wyciąga...
[93] Hans Rosling, Ola Rosling, Anna Rosling Rönnlund, Factfulness...,
s. 245.
[94] Tamże, s. 249.
[95] Yuval Noah Harari, 21 lekcji..., s. 36.
[96] Bjørn Lomborg, False Alarm. How Climate Change Panic Costs Us Tril-
lions, Hurts the Poor, and Fails to Fix the Planet, Basic Books, 2020.
[97] Ted Nordhaus, Ted Nordhaus on How Green Activists Mislead and Hold
Back Progress, 2021, https://www.economist.com/by-invita-
tion/2021/11/19/ted-nordhaus-on-how-green-activists-mislead-and-
hold-back-progress [dostęp: 8.08.2022].
[98] Karina Reiss, Sucharit Bhakdi, Koronawirus. Fałszywy alarm?, przeł.
Marcin Masny, Prohibita, Warszawa 2020.
[99] Bjorn Lomborg, False Alarm...
[100] Jason Hickel, Mniej znaczy lepiej...
[101] Cyt. za Michael Specter, Seeds of Doubt, „New Yorker” 2014,
https://www.newyorker.com/magazine/2014/08/25/seeds-of-doubt [do-
stęp: 8.08.2022].
[102] Natasha Gilbert, Case Studies. A Hard Look at GM Crops, „Nature”
2013, nr 497, https://www.nature.com/articles/497024a [dostęp:
8.08.2022].
[103] Vandana Shiva, Response by Dr Vandana Shiva to an Article Published
on 1st May 2013 in „Nature” by Natasha Gilbert Titled „Case Studies. A Hard
Look at GM Crops”, 2013, https://web.archi-
ve.org/web/20160510192428/http://www.navdanya.org/blog/?p=744 [do-
stęp: 8.08.2022].
[104] Tamże.
[105] Na temat myślenia spiskowego u Vandany Shivy zob.: Joseph
E. Uscinski, Conspiracy Theories and the People Who Believe Them, Oxford
University Press, 2018.
[106] Cyt. za: Michael Specter, Seeds of Doubt...
[107] Vandana Shiva, Vandana Shiva and the Hubris of Manipulating Natu-
re, rozmowa Grega Daltona, 2021, https://www.climateone.org/au-
dio/vandana-shiva-and-hubris-manipulating-nature [dostęp:
8.08.2022].
[108] Tamże.
[109] Zob. Vandana Shiva, The Pandemic Is a Consequence of the War Aga-
inst Life, 2020, https://inthesetimes.com/article/vandana-shiva-bill-ga-
tes-war-against-life-extinction-pandemic [dostęp: 8.08.2022].
[110] Christopher Ryan, Civilized to Death... (wydanie elektroniczne).
[111] Thomas B. van Hoof i in., Forest Re-growth on Medieval Farmland after
the Black Death Pandemic – Implications for Atmospheric CO2 Levels, „Pala-
eogeography, Palaeoclimatology, Palaeoecology” 2006, nr 237(2–4),
s. 396–409.
[112] Richard Manning, The Oil We Eat, „Harper’s Magazine”, 2004, luty.
[113] Tamże.
[114] Garett Hardin, Lifeboat Ethics. The Case Against Helping the Poor,
„Psychology Today” 8.09.1974.
[115] Tamże.
[116] Vandana Shiva przeprowadziła krytykę pojęcia „tragedii wspólne-
go pastwiska” w jednym ze swoich artykułów: Vandana Shiva, The Vio-
lence of Reductionist Science, „Alternatives” 1987, nr 12(2), s. 243–261.
[117] Zob. Timothy Snyder, Czarna ziemia. Holokaust jako ostrzeżenie, przeł.
Bartłomiej Pietrzyk, Znak Horyzont, Kraków 2015.
[118] Charles C. Mann, The Wizard and the Prophet... (wydanie elektro-
niczne).
[119] Christopher Lasch, The True and Only..., s. 119.
[120] Mick Smith, Edward Hyams. Ecology and Politics „Under the Vine”,
„Environmental Values” 2011, nr 20(1), s. 95–119.
[121] Timothy Snyder, Droga do niewolności...
7. PRZEPAŚĆ
[1] Michael Flanders, Donald Swann, The Bestiary of Flanders and Swann,
Angel Records, 1963.
[2] Aferę Snowa analizuję tu, opierając się na kilku głównych źródłach:
Guy Ortolano, The Two Cultures Controversy. Science, Literature and Cultural
Politics in Postwar Britain, Cambridge University Press, 2009; Stefan Col-
lini, Introduction, [w:] F.R. Leavis, Two Cultures? The Significance of
C.P. Snow, Cambridge University Press, 2013; Rupert Cole, The Importan-
ce of Picking Porter. The Royal Institution, George Porter and the Two Cultures,
1959–64, „Notes and Records of The Royal Society” 2015, nr 69(2), s. 191–
216; Nicolas Tredell, C.P. Snow. The Dynamics of Hope, Palgrave Macmil-
lan, 2012; Cultures in Conflict. Perspectives on the Snow-Leavis Controversy,
eds. David K. Cornelius, Edwin St Vincent, Scott, Foresman and Com-
pany, Chicago 1964; Stefan Collini, Leavis v Snow. The Two-cultures Bust-up
50 Years On 16.08.2013, https://www.theguardian.com/bo-
oks/2013/aug/16/leavis-snow-two-cultures-bust [dostęp: 8.08.2022];
John Tasker, The Richmond Lecture. Its Purpose and Achievement, 1972,
https://www.stotesbury-reviews.com/the-richmond-lecture-its-purpo-
se-and-achievement-with-a-biographical-note/ [dostęp: 8.08.2022].
[3] C.P. Snow, Dwie kultury, przeł. Tadeusz Baszniak, Prószyński i S-ka,
Warszawa 1999, s. 79.
[4] Tamże, s. 89.
[5] F.R. Leavis, Two Cultures?..., s. 54.
[6] Aldous Huxley, Literature and Science, Harper & Row, 1963, s. 1.
[7] Stephen Jay Gould, The Hedgehog, the Fox, and the Magister’s Pox. Men-
ding the Gap Between Science and the Humanities, Harmony, 2003.
[8] C.P. Snow, Science and Government, Harvard University Press, 1961.
[9] C.P. Snow, Dwie kultury..., s. 82.
[10] Tamże, s. 96.
[11] W tym samym czasie co Snow pisał o tym Eric Ashby w Technology
and the Academics, St. Martins Press, 1966.
[12] C.P. Snow, Dwie kultury..., s. 114.
[13] Tamże, s. 115–116.
[14] Zob. Sophia Hendrikx, Monstrosities from the Sea. Taxonomy and Tradi-
tion in Conrad Gessner’s (1516–1565) Discussion of Cetaceans and Sea-Monsters,
„Anthropozoologica” 2018, nr 53(1), s. 125–137.
[15] Stephen Jay Gould, The Hedgehog, the Fox..., s. 42.
[16] Tamże, s. 36.
[17] Harald Weinrich, Lethe. The Art and Critique of Forgetting, Cornell Uni-
versity Press, 2004.
[18] I. Bernard Cohen, Franklin and Newton – An Inquiry into Speculative
Newtonian Experimental Science and Franklin’s Work in Electricity as an
Example Thereof, American Philosophical Society, 1956, s. 51.
[19] List Izaaka Newtona do Roberta Hooke’a z 5 lutego 1675 roku. Zob.
The Correspondence of Isaac Newton. Volume I. 1661–1675, red. H.W. Turn-
bull, Published for the Royal Society at the University Press, 1959, s. 416.
[20] Kim Renfro, „Devs” creator Alex Garland explains 5 references and details
you might have missed in his new series, „Insider” 8.05.2020:
https://www.insider.com/devs-creator-alex-garland-explains-details-
references-2020-4 [dostęp: 8.08.2022].
[21] James Morris, Either Side of the Snow Line, „Guardian” 7.11.1961, cyt.
za: Rupert Cole, The Importance of Picking Porter...
[22] F.R. Leavis, The Two Cultures?..., s. 65.
ZAKOŃCZENIE
[1] George Santayana, The Life of Reason, t. 1, Reason in Common Sense,
Prometheus Books, 2011, s. 172.
[2] Interim Statement on Booster Doses for COVID-19 Vaccination, 4.10.2021,
https://www.who.int/news/item/04-10-2021-interim-statement-on-bo-
oster-doses-for-covid-19-vaccination [dostęp: 8.08.2022].
[3] Ulrich Beck, Społeczeństwo światowego ryzyka, przeł Bogdan Baran,
Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2012.
[4] Daniel Kahneman, Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym,
przeł. Piotr Szymczak, Media Rodzina, Poznań 2019.
[5] Cass R. Sunstein, Richard H. Thaler, Impuls. Jak podejmować właściwe
decyzje dotyczące zdrowia, dobrobytu i szczęścia, przeł. Justyna Grzegorczyk,
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
[6] Zob. B.J. Fogg, Persuasive Technology. Using Computers to Change What
We Think and Do, Morgan Kaufmann, 2003.
[7] Zagadnienie to opisuje Nassim Nicholas Taleb w książce Czarny ła-
będź...
[8] Leonid Rozenblit, Frank Keil, The Misunderstood Limits of Folk Science.
An Illusion of Explanatory Depth, „Cognitive Science” 2002, nr 26(5),
s. 521–562.
[9] Philip M. Fernbach i in., Political Extremism Is Supported by an Illusion
of Understanding, „Psychological Science” 2013, nr 24(6), s. 939–946.
[10] Joseph A. Vitriol, Jessecae K. Marsh, The Illusion of Explanatory Depth
and Endorsement of Conspiracy Beliefs, „European Journal of Social Psy-
chology” 2018, nr 48(7), s. 955–969.
[11] Joanna Erbel, Wychylone w przyszłość. Jak zmienić świat na lepsze, Wy-
soki Zamek, Kraków 2022.
[12] K. Anders Ericsson, Ralf T. Krampe, Clemens Tesch-Römer, The Role
of Deliberate Practice in the Acquisition of Expert Performance, „Psychological
Review” 1993, nr 100(3), s. 363.
[13] Matthew Syed, Metoda czarnej skrzynki. Zaskakująca prawda o nauce na
błędach, przeł. Michał Jóźwiak, Insignis, Kraków 2021.
[14] Christopher Lasch, The True and Only..., s. 81.
[15] Tamże.
[16] Zob. Jonathan Lear, Radical Hope, Harvard University Press, 2008,
s. 105–107. Wydanie polskie: Jonathan Lear, Nadzieja radykalna. Etyka
w obliczu spustoszenia kulturowego, przeł. Marcin Rychter, Fundacja Augu-
sta hr. Cieszkowskiego, Warszawa 2013.
[1*] Trwają spory, czy człowiek jest jedynym gatunkiem zdolnym do
projektowania swojej pamięci epizodycznej na przyszłość i wyobrażania
sobie możliwych scenariuszy działań. Zob. Thomas Suddendorf, Micha-
el C. Corballis, The Evolution of Foresight. What Is Mental Time Travel, and Is
It Unique to Humans?, „Behavioral and Brain Sciences” 2007, nr 30(3),
s. 299–313.
[2*] Konstytutywnym elementem nowoczesności rozumianej jako czas
przyspieszenia są więc kolejne spory między tradycjonalistami i moder-
nistami, romantykami i pozytywistami itd. i związane z nimi następ-
stwo pokoleń, np. literackich (włącznie ze stylistycznym ojcobójstwem),
które wszyscy pamiętamy chociażby z lekcji języka polskiego w postaci
sinusoidy Krzyżanowskiego. Zob. Jacques Le Goff, Historia i pamięć,
przeł. Anna Gronowska, Joanna Stryjczyk, Wydawnictwa Uniwersytetu
Warszawskiego, Warszawa 2007, s. 96–100. W niniejszej książce skupię
się na jednym z takich sporów, jakim jest współczesne starcie inżynie-
rów i humanistów.
[3*] Tak o tym wszystkim po latach opowiadał sam Mazowiecki: „Wtedy
zakładałem, że potrzebny jest rozruch i że na tym polega projekt Balce-
rowicza, a potem – w miarę rozkręcania się gospodarki – będziemy
w większym stopniu włączali elementy społeczne. Poza tym liczyłem, że
równowagę dla Balcerowicza stworzy Jacek Kuroń. Oczekiwałem od
niego długofalowego planu stworzenia tej równowagi”. Tadeusz Mazo-
wiecki, Z grubsza normalny kraj, rozmowa Jacka Żakowskiego, „Polityka”
7.06.2008, s. 16, https://www.polityka.pl/archiwumpolityki/1859496,1,z-
grubsza-normalny-kraj.read [dostęp: 8.08.2022].
[4*] TINA, „There is no alternative”, to jedno z ważnych haseł neolibera-
lizmu.
[5*] Analogicznie do ogłoszonego przez Jeana-François Lyotarda końca
Wielkich Narracji.
[6*] W latach 1990–2015 liczba ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie
zmniejszyła się z 1,9 miliarda do 730 milionów. Jest to osiągnięcie tym
bardziej warte wzmianki, że dokonało się to przy jednoczesnym wzro-
ście całkowitej ludności świata z 5,3 miliarda do 7,35 miliarda. Jak celnie
ujęli to Max Roser i Esteban Ortiz-Ospina: „W ciągu ostatnich 25 lat ka-
żdego dnia powinien nas witać nagłówek «Liczba ludzi żyjących
w skrajnym ubóstwie zmniejszyła się od wczoraj o 128 tysięcy»” (Max
Roser, Esteban Ortiz-Ospina, Global Extreme Poverty, raport na stronie
OurWorldInData.org, https://ourworldindata.org/extreme-poverty [do-
stęp: 8.08.2022]). Warto od razu podkreślić, że wielu autorów polemizu-
je z tymi danymi, zwracając uwagę m.in. na bardzo niskie kryterium
dochodowe ustanawiające próg „wyjścia ze skrajnego ubóstwa” (zob. Ja-
son Hickel, Czy kapitalizm wyciąga ludzi z biedy?, przeł. Hubert Walczy-
ński, „Kontakt” 2.06.2020, https://magazynkontakt.pl/czy-kapitalizm-
wyciaga-ludzi-z-biedy/ [dostęp: 8.08.2022]).
[7*] Krytykę takiego rozumowania przeprowadzają David Graeber i Da-
vid Wengrow (zob. tychże, The Dawn of Everything: A New History of Hu-
manity, Macmillan, 2021).
[8*] Graeber i Wengrow w The Dawn of Everything nie zgadzają się z ta-
kim wykorzystaniem pojęcia nierówności.
[9*] Hickel podąża tu śladami Carolyn Merchant, autorki Death of Natu-
re. W jej książce animizm odgrywa jednak znacznie mniej istotną rolę
i nie urasta do rangi głównego komponentu filozoficznej opozycji.
[10*] To oczywiście cytat z Jądra ciemności Josepha Conrada. Określenie
to stało się znakiem tego, co najgorsze w kolonializmie. Zob. Sven Lin-
dquist, Wytępić całe to bydło, przeł. Milena Haykowska, W.A.B., Warsza-
wa 2011.
[11*] To nie był koniec historii Normana Borlauga i jego pszenicy. Im
większe kłosy, tym łatwiej wykłada się zboże. Konieczne więc było krzy-
żowanie nowych, odpornych na rdzę źdźbłową odmian z karłowatymi
roślinami wyhodowanymi wcześniej w Japonii. W kolejnych latach Bor-
laugowi udało się także i to. Kiedy już projekt wyszedł wreszcie na pro-
stą, pojawił się nagle nowy wariant rdzy źdźbłowej znany jako 15B, który
omal nie zniszczył całego wysiłku. Konieczne było połączenie kolejnych
odmian, posiadających różne mechanizmy odporności na rdzę źdźbło-
wą. Borlaug się nie poddawał. Na nowe wyzwania odpowiadał kolejny-
mi krzyżówkami.
[12*] W przystępny sposób związek nazizmu z antyoświeceniową filo-
zofią (zwracającą się także przeciw państwu) opisuje Timothy Snyder
w książce Czarna ziemia. Holokaust jako ostrzeżenie, przeł. Bartłomiej Pie-
trzyk, Znak Horyzont, Kraków 2005.
[13*] O rozwoju takiego podejścia do czasu opowiada fascynująca ksi-
ążka socjologa Roberta Mertona On the Shoulders of Giants. Merton z nie-
zwykłą skrupulatnością (i zaskakującym w tego typu pracach poczuciem
humoru) tropi wszelkie możliwe przykłady siedzenia i stania na ramio-
nach olbrzymów w sztukach wizualnych, rzeźbie i języku. Robert Mer-
ton, On the Shoulders of Giants, University of Chicago Press, 1993. Zob. ta-
kże Umberto Eco, Na ramionach olbrzymów, [w:] tegoż, Na ramionach ol-
brzymów, przeł. Krzysztof Żaboklicki, Noir sur Blanc, Warszawa 2019.
[14*] Owszem, tego rodzaju imperializm funkcjonuje na rynku idei od
pozytywizmu Auguste’a Comte’a aż po wydaną zaledwie dwie dekady
temu Konsiliencję Edwarda O. Wilsona. Wilson – utytułowany biolog, po-
pularyzator i zdobywca Pulitzera, a prywatnie dobry znajomy Goulda –
przedstawia w niej unowocześnioną wersję Comte’owskiej „drabiny
nauk”, w której sensownie uprawiane socjologia czy psychologia okazu-
ją się tylko bardziej zaawansowanymi wersjami fizyki, chemii i biologii.
Zob. Edward O. Wilson, Konsiliencja. Jedność wiedzy, przeł. Jarosław Mi-
kos, Zysk i S-ka, Poznań 2012.
[15*] Newton nie był, o ile mi wiadomo, specjalnie zainteresowany
przedsiębiorczością (choć fascynował się alchemią i próbował znaleźć
przepis na masową produkcję złota). Tego samego nie można powie-
dzieć o innym geniuszu oświecenia – Benjaminie Franklinie, którego
nie przypadkiem często zestawia się z Newtonem. Badacze zajmujący
się życiem i twórczością ojca założyciela USA zwracają uwagę na nie-
zwykłą osobowość, która czyniła go idealnym przedstawicielem ro-
dzącego się kapitalizmu, a zarazem modelowym naukowcem. Często
były to te same cechy – gotowość do zmiany zdania i uczenia się na
błędach, systematyczność, a przede wszystkim wyraźna orientacja na
przyszłość. Franklina cechowała niezwykła umiejętność skupienia się
na tym, co będzie, i poświęcenia dzisiaj w imię lepszego jutra. Wiara
w to, że przyszłość to projekt, który zależy od nas, stanowi esencję kapi-
talizmu. Osobowość i styl Franklina i ich związek z jego pracą naukową
są szczegółowo analizowane w: I. Bernard Cohen, Franklin and Newton,
American Philosophical Society, 1956, s. 70–78. Maria Ossowska zaś opi-
suje Franklina jako modelowego człowieka kapitalizmu.
[16*] Kto nie wierzy, niech sam policzy!
1 · 1,03100 = 19,22
1 · 1,05100 = 131,5
[17*] Katastrofa Essexu stała się inspiracją dla Hermana Melville’a, auto-
ra Moby Dicka. Jeżeli komuś jakimś cudem wyobraźnia zaszwankowała
i proza Philbricka nie wywołała przed oczyma jego wyobraźni widoku
wyniszczonych tułaczką rozbitków, to śpieszę donieść, że kilka lat temu
Ron Howard zekranizował W samym sercu morza, w ważnych rolach ob-
sadzając m.in. Chrisa Hemswortha (Thor z Avengersów) oraz Toma Hol-
landa (Spiderman). Tak tylko podpowiadam.
[18*] Termin wprowadzony przez Samuela Taylora Coleridge’a.
[19*] Co ciekawe, bodźce audiowizualne były z powodzeniem łączone
z odroczonym w czasie szokiem elektrycznym. Szczurzy mózg uznawał,
że błysk i hałas mogą mieć związek z porażeniem elektrycznym, a dziw-
ny smak – z mdłościami, ale nie odwrotnie.
[20*] Tak się składa, że skoki narciarskie stanowią przedmiot moich za-
interesowań od samego początku mej przygody z semiotyką. Pierwsza
praca roczna, którą jako student pierwszego roku napisałem na zajęcia
z antropologii kultury, dotyczyła Adama Małysza jako herosa kulturo-
wego na podstawie analizy artykułów prasowych z „Super Expressu”.
Do tematu wróciłem w książce Mitologia współczesna i tam właśnie odsy-
łam czytelniczkę zainteresowaną zagadnieniem skoków narciarskich
jako współczesnego rytuału i źródła nowych mitologii.
[21*] Pozdrowienia dla Jakuba Wiecha, autora książki Globalne ocieplenie.
Podręcznik dla Zielonej Prawicy (Defence24, Warszawa 2020), od którego
odebrałem ważne lekcje nie tylko w kwestii energetyki, ale także kon-
serwatyzmu, szacunku i dialogu.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==