Naprawic Przyszlosc

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 379

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
Spis treści

Karta redakcyjna

Dedykacja

Wstęp
Część I: Dwie opowieści
1. Człowiek bez przyszłości
Elliot • Cztery talie • Prospektywna małpa • Postęp • Opowieści • Rzeczywi-
stość
2. Krótka historia o tym, jak prawie uratowaliśmy świat
Dekada, w której prawie uratowaliśmy Ziemię • Polityka nicnierobienia
• Polityka paniki • Kasandra w kinie
3. Opowieść o dwóch opowieściach
Połykacz mieczy • Rozpustny małpiszon • Klub optymistów • Plemię Paleo
• Partia Ograniczonych • Bitwa książek
4. Manowce
Bez pośpiechu • Samochody, alarmy i biedni ludzie • Negacja nauki • Pra-
dawni bogowie • Etyka szalupy • Na krawędzi szalki • Niepokojące podobie-
ństwa
5. Czy postęp jest niemożliwy?
Wezwanie do wyprawy • Jeździec Apokalipsy • Założycielska czwórka • List
• Ziarno • Duma • Wstyd
6. Czy postęp jest gwarantowany?
Kampus • Czego możemy się nauczyć od Filipin? • Jak działa Azja i dlaczego
czasem nie działa? • Sens w wielkim mieście • Krwawa rewolucja? • Powrót
wypartej polityki
Część II: Dwa plemiona
7. Przepaść
Afera Snowa • Jednorożce • Olbrzymy • Kto będzie recytował poezję w Doli-
nie Krzemowej?
8. Krótka dygresja o jutrzejszym dżemie
9. Czego muszą się nauczyć humaniści?
Dlaczego żałuję, że nie uważałem na matematyce • Analfabetyzm matema-
tyczny w służbie pseudonauki • Matematyka w służbie przyszłości • Całkiem
inna lekcja historii
10. Czego możemy się nauczyć od humanistów?
W paszczy robota • Opowieści jako narzędzie empatii • Dlaczego warto stu-
diować magię • Efekt wróżki • Fact-telling
Część III: Cztery żywioły opowieści
11. Jak działają opowieści
Teleportacja • Materialny konkret • Uproszczenie rzeczywistości • Stare
i nowe • Wypełnianie białych plam • Ważna dygresja: narrator w naszej
głowie i antycypacja • Wspólnota • Wojna narracji • Najlepszy dzień mojego
życia
12. Struktura, czyli jak płynie czas
Nieprzesądzone • Cóż to jest czas? • Polifoniczne Żółwie Ninja • Mapy czasu
• Upadek • Postęp • Bez zmian • Wyzwanie • Przesilenie i zmierzch
13. Kod, czyli jak wygląda wolność
Mapa prądów • Metafory • Archetypy
14. Medium, czyli jak podróżuje informacja
Przekaźnik jest przekazem • Słowo mówione • Pismo • Druk • Radio i telewi-
zja • Media społecznościowe
15. Wspólnota, czyli mosty i mury
My i oni • Polaryzacja • Konformizm i nonkonformizm • Ku wspólnocie bez
wroga
Zakończenie: 10 pomysłów na lepsze opowieści o przyszłości
1. Podmiotem opowieści uczyń ludzkość
2. Zasypuj przepaści
3. Poznaj prawdziwą cenę nierówności
4. Szukaj ukrytych kosztów
5. Myśl wielowymiarowo
6. Podążaj za energią
7. Strasz groźnym, oswajaj niegroźne (współczynnik hipopotama)
8. Nie hakuj mózgów
9. Zrozum, jak dużo nie wiesz
10. Poprawiaj swoje opowieści
Nadzieja

Źródła ilustracji
Przypisy
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
Opieka redakcyjna: PIOTR TOMZA
Redakcja: JOANNA ZABOROWSKA
Korekta: ANNA DOBOSZ, BIANKA DZIADKIEWICZ, MICHAŁ KOWAL, AGNIESZKA STĘPLEW-
SKA, ANETA TKACZYK
Projekt okładki i stron tytułowych: KIRA PIETREK
Ilustracja na okładce: © CSA Images/Getty Images
Opracowanie graficzne: MIRON KOKOSIŃSKI
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ

© Copyright by Marcin Napiórkowski


© Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2022

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-08-07787-0

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.


ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

Konwersja: eLitera s.c.


===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
Dla Adasia, Tosi i Julka,
do których należy przyszłość
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
WSTĘP

Zanim przyszłość stanie się faktem, jest opowieścią.


Ściślej – wieloma rywalizującymi opowieściami o możliwych przyszło-
ściach. Te opowieści łączą nas i dzielą, kierują naszymi poczynaniami i na-
dają im sens. Niszowi pisarze i reżyserzy hollywoodzkich hitów, naukowcy
i inwestorzy, politycy i buntownicy, a także twój wujek, król dyskusji przy
imieninowym stole – wszyscy angażujemy się w opowieści o przyszłości.
Trudno o coś bardziej ludzkiego niż to wyczekujące wpatrywanie się w ju-
tro.
Wiąże się z tym niepokojący paradoks. Nawet jeśli nie potrafimy trafnie
przewidzieć przyszłości, często umiemy ją sprowokować. Nasze wyobraże-
nie jutra wpływa na nasze działania (lub ich brak!), a te z kolei przesądzają
o tym, co się wydarzy. Jeśli wszyscy uwierzymy, że katastrofy klimatycznej
nie da się powstrzymać, to faktycznie czeka nas rzeczywistość jak z Mad
Maxa. Tak długo, jak będziemy przekonani, że państwa są niezdolne do in-
nowacji i sprawnego działania, skuteczna walka z kolejnymi epidemiami
faktycznie będzie je przerastać, bo po prostu nie damy im odpowiednich
narzędzi. Wyobrażenia przyszłości określają kursy walut i ceny akcji, pro-
wadzą do nieuzasadnionej paniki albo sprawiają, że do ostatniej chwili nie
widzimy nadchodzącego niebezpieczeństwa.
Przeszłość jest ważna i może nas wiele nauczyć. Ale ostatecznie naszą
ojczyzną jest jutro, nie wczoraj. To nie pamięć, lecz wychylenie ku temu, co
ma dopiero nadejść, czyni nas ludźmi i wyróżnia spośród innych gatun-
ków. Jeśli zagubimy nadzieję na lepszą przyszłość, sami będziemy zgubie-
ni.
Człowiek bez przyszłości tworzy przyszłość bez człowieka. Krótko-
wzroczne skupienie na szybkim zysku, nostalgiczna idealizacja przeszłości
albo naiwna fiksacja na technologii nie są bezstronnymi obserwacjami rze-
czywistości. To strategie działania. Samospełniające się proroctwa, które
już dziś zapowiadają nam nieludzką przyszłość. Dlatego właśnie tak bar-
dzo potrzebujemy mądrych opowieści o jutrze.

***
Tematem tej książki będą dwie opowieści o przyszłości. To współczesne
mitologie, które przenikają sztukę i kulturę popularną, kształtują badania
naukowe i ich odbiór na internetowych forach, wpływają na głosowania
w Parlamencie Europejskim i dyskusje przy rodzinnym stole. Z ich istnie-
nia większość z nas nie zdaje sobie sprawy, ponieważ są tak wielkie, że
obejmują zjawiska, które postrzegamy jako zupełnie niepowiązane ze
sobą. Nie doczekały się nawet powszechnie uznanych nazw. Na potrzeby
tej książki określę je mianem „technooptymizmu” i „technopesymizmu”.
Technooptymizm to opowieść o historii, teraźniejszości i przyszłości
skupiona na rozwoju. Nauka i technologia czynią nasze życie lepszym, mó-
wią technooptymiści. Postęp jest faktem. Spójrzcie tylko na wykresy przed-
stawiające spadającą śmiertelność niemowląt, obniżający się poziom anal-
fabetyzmu albo rosnący PKB. Technooptymiści twierdzą także, że postęp
jest pewny. Zdarzają się zawirowania, a siły reakcji mogą zablokować lub
nawet czasowo cofnąć rozwój, jednak historia jest zasadniczo drogą jedno-
kierunkową – wielką autostradą prowadzącą ku lepszemu jutru. Do obozu
technooptymistów można zaliczyć postaci tak różnorodne, jak: Hans Ro-
sling, mistrz wizualizacji danych i autor rewelacyjnego Factfulness, Ronald
Reagan (chyba nie trzeba przedstawiać), a także Bill Gates i większość
przedsiębiorców z Doliny Krzemowej, gdzie technooptymizm był przez
lata niemal religią. Technooptymizm to nadworna filozofia kapitalizmu,
politycznego liberalizmu i neoliberalizmu. Trochę niezręcznie mi wymie-
niać własne nazwisko w jednym akapicie z Reaganem, Roslingiem i Gate-
sem, ale uczciwość nakazuje przyznać, że w konflikcie tych dwóch ideolo-
gii i ja nie byłem bezstronny. Nim rozpocząłem badania, które doprowa-
dziły do powstania tej książki, ja również byłem gorliwym technooptymi-
stą.
W przeciwległym narożniku do kolejnej rundy szykuje się technopesy-
mizm. Pierwsza zasada tej wielkiej narracji głosi, że postęp jest złudze-
niem, a ściślej – oszustwem narzucanym przez tych, którzy czerpią zyski
z technologii. W rzeczywistości rozwój technologiczny tworzy więcej pro-
blemów, niż ich rozwiązuje, niszcząc środowisko, przyczyniając się do
wzrostu nierówności, a także dostarczając państwowym i korporacyjnym
dyktaturom nowych form kontrolowania ludzkości. Jeśli technooptymizm
jest dyżurną filozofią kapitalizmu, liberalizmu i neoliberalizmu, to techno-
pesymizm napędza współczesne ruchy ekologiczne i antykapitalistyczne.
Pewne jego formy stanowią źródło fantastycznych teorii spiskowych
i pseudonaukowych, inne z kolei leżą u podstaw poważnej krytyki wyzysku
i kolonializmu, inspirując filozofię postwzrostu (ang. degrowth) oraz głów-
ny nurt walki z katastrofą klimatyczną. Reprezentantami różnych nurtów
technopesymizmu są na przykład ekonomista Jason Hickel, ekolożka Van-
dana Shiva oraz autorzy licznych, modnych ostatnio książek na temat uro-
ków prehistorycznego życia i zalet diety paleo. Co ciekawe, bardzo podob-
ną wizję świata mają ci, którzy o klimat, środowisko i sprawiedliwość
troszczą się najmniej. Technopesymistyczną opowieść o świecie proponują
nam dziś politycy tacy jak Donald Trump. Skoro świat i tak schodzi na psy,
cywilizacja wkrótce upadnie i nastanie wojna wszystkich przeciw wszyst-
kim, to postąpimy rozsądnie, dbając wyłącznie o własne interesy i zajmu-
jąc pole position w wyścigu po ostatnią szklankę wody.
„Postęp jest pewny” kontra „potęp jest niemożliwy”. Żadna ze stron kon-
fliktu nie musi mieć racji. Dekonstrukcja tych wielkich mitologii jest wa-
żna, bo pomiędzy nimi otwiera się przestrzeń nienaiwnej nadziei. Techno-
logia może być naszą sojuszniczką w walce o lepszą przyszłość, ale może
też przyczyniać się do wzrostu nierówności czy dewastacji środowiska.
Niestety, siła przyciągania biegunów jest tak wielka, że nawet bardzo roz-
sądni ludzie mają tendencję do naginania lub negowania faktów, jeżeli te
nie chcą się wpasować w prostą wizję „dobrej” lub „złej” technologii, jedno-
kierunkowego postępu lub beznadziejnego upadku.
Im dłużej analizowałem tę opozycję, przebijając się przez setki książek,
artykułów, filmów i przemówień polityków, tym bardziej byłem przekona-
ny, że fundamentalny problem nie tkwi w samej technologii, lecz w jej
skomplikowanym uwikłaniu w relacje społeczne.

***
Niestety, mamy tendencję do ignorowania roli narracji w kształtowaniu
przyszłości. Naukowcy i specjaliści bywają tak bardzo skupieni na danych,
że zapominają, iż czyste fakty rzadko mają wpływ na ludzkie decyzje.
W najlepszym wypadku ekspertów udaje się namówić do obalenia fałszy-
wych informacji. To za mało. Ci, którym zależy na lepszej przyszłości, mu-
szą już dziś aktywnie współtworzyć narracje kształtujące zbiorową wy-
obraźnię. Dlatego, co postaram się pokazać w tej książce, fact-checking, czyli
samo sprawdzanie faktów, nie wystarczy. Weryfikowanie informacji jest
bardzo ważne, ale musimy iść krok dalej. Potrzebujemy fact-tellingu, a więc
połączenia faktów i danych ze zrozumiałymi opowieściami mobilizującymi
do działania. Najwyższy czas zaprząc do pracy naukową wiedzę o narra-
cjach i storytellingu.
Przez specjalistów od nauk ścisłych podejście narracyjne postrzegane
jest jako ćwiczenie z PR-u czy wręcz propagandy. Coś, co zamiast pomóc
nauce, miałoby skalać jej czystość. „My mamy rację, im zostawmy narra-
cję”. Tymczasem patrzenie na świat w kategoriach opowieści sprawdza się
świetnie nie tylko w mówieniu, ale przede wszystkim w słuchaniu, co inni
mają do powiedzenia – dlaczego podejmują określone decyzje, na co liczą
i czego się obawiają. Lepsza przyszłość zależy nie tylko od rozwoju nauki
i technologii, ale i od społecznych ram, jakie wokół nich budujemy. Nawet
kiedy specjalistkom wydaje się, że prezentują czyste fakty – dane, liczby,
wyniki badań – odbiorcy będą je odczytywać przez pryzmat opowieści. Dla-
tego tak istotna jest dziś mądra współpraca między przedstawicielkami
nauk ścisłych a humanistami.
Musimy poznać nasze opowieści, żeby odzyskać nad nimi kontrolę. Ina-
czej to one będą kontrolować nas.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
CZĘŚĆ I
DWIE OPOWIEŚCI

===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
1
CZŁOWIEK BEZ PRZYSZŁOŚCI

Utrata pamięci przybiera różne postaci, więc o tytuł „człowieka bez prze-
szłości” rywalizowało przynajmniej kilkunastu słynnych pacjentów.
Benjaman Kyle obudził się z urazem czaszki przy śmietniku za Burger
Kingiem. Nie miał żadnych wspomnień, nikt go nie rozpoznawał. Trafił na
czołówki gazet i do najpopularniejszych programów telewizyjnych, a w po-
szukiwania jego tożsamości zaangażowały się całe Stany Zjednoczone.
Z kolei Henry Molaison po operacji mózgu stracił zdolność do nabywania
nowych wspomnień. Podobnie jak mężczyzna o inicjałach E.P., któremu
wirus uszkodził ośrodkowy układ nerwowy, więżąc go na zawsze w kilku-
dziesięciosekundowej pętli wiecznej teraźniejszości. Najmniejsze rozpro-
szenie uwagi sprawiało, że świadomość E.P. ulegała resetowi. Spotkanie
z nim dziennikarz Joshua Foer opisuje w błyskotliwej książce Jak zostałem
geniuszem pamięci. O sztuce i technice zapamiętywania[1].
Szukając przeciwieństwa człowieka bez przeszłości, zwykle zwracamy
się ku osobom obdarzonym doskonałą pamięcią. Na przykład opisywany
przez rosyjskiego psychologa i neurologa Aleksandra Łurię mnemonista
był w stanie przywołać wszystko, co mu się kiedykolwiek przydarzyło. Z ko-
lei wspomniany przed chwilą Foer wypracował doskonałą pamięć dzięki
systematycznemu ćwiczeniu specjalnych mnemotechnik, co pozwoliło mu
zdobyć mistrzostwo USA w zapamiętywaniu. Dlatego jego rozmowa z uwi-
ęzionym w teraźniejszości E.P. była tak poruszająca. Takie zestawienie nie
oddaje jednak istoty sprawy. Człowiekowi bez przeszłości powinniśmy
przeciwstawić nie osobę z przeszłością doskonale utrwaloną, lecz człowie-
ka bez przyszłości. Ale gdzie takiego znaleźć? W poszukiwaniu kogoś, kto
pomógłby mi wyobrazić sobie, jak wyglądałoby życie pozbawione jutra,
długo przeczesywałem publikacje naukowe opisujące najdziwniejsze przy-
padki znane medycynie. Wreszcie trafiłem na Elliota.
Przypadki E.P., Kyle’a, mnemonisty czy Molaisona uświadamiają nam
rolę, jaką w naszej osobowości i codziennym funkcjonowaniu odgrywa
zdolność pamiętania i zapominania. Historia Elliota pozwala zrozumieć,
jak koszmarne byłoby życie bez możliwości wychylenia się w przyszłość.

Elliot
Rodzeństwo Elliota opowiadało potem naukowcom, że w dzieciństwie sta-
nowił dla nich wzór. Był najstarszy z całej piątki. Dobrze się uczył, otaczało
go grono przyjaciół. Zaraz po szkole wziął ślub i ciężko pracował, by opłacić
studia, które wkrótce pozwoliły mu znaleźć zatrudnienie w księgowości.
Miał dwoje dzieci, stabilną pracę, udzielał się w lokalnej wspólnocie religij-
nej. Wszystko układało się doskonale. Aż do feralnego dnia, kiedy życie El-
liota legło w gruzach.
Zaczęło się niepozornie – od zaburzeń widzenia i bólów głowy. Potem
przyszła diagnoza – nowotwór mózgu. Na szczęście to jeden z niezłośli-
wych guzów, stosunkowo łatwych do operacyjnego usunięcia, przekonywa-
li lekarze. Operacja się powiodła. Pacjenta już po dwóch tygodniach wypi-
sano ze szpitala, a jego rekonwalescencja przebiegała błyskawicznie. Trzy
miesiące później wrócił do swojego gabinetu, by ponownie zasiąść nad
rzędami cyfr oznaczających przychody i rozchody niewielkiej firmy bu-
dowlanej. Wtedy ujawniła się przemiana.
Elliot, wcześniej głos rozsądku, autorytet i filar lokalnej wspólnoty, uwi-
kłał się nieoczekiwanie w spółkę z dawnym współpracownikiem, mającym
złą reputację. Ignorując ostrzeżenia rodziny i przyjaciół, zainwestował
w nią wszystkie oszczędności, które – jak łatwo było przewidzieć – wkrótce
przepadły. Rozpoczęła się wieloletnia tułaczka Elliota od jednego praco-
dawcy do kolejnego. Próbował swoich sił jako magazynier, kierownik bu-
dowy i księgowy w hurtowni części samochodowych. Z każdej pracy zwal-
niano go za spóźnianie się i brak organizacji. Elliot zachował swoje umie-
jętności, jego charakter też wydawał się bez zmian, jednak jako pracownik
zawalał wszystko, czego się tknął. Jak gdyby nic go nie obchodziło.
Podobne kłopoty wkrótce zaczęły rujnować jego życie prywatne. Żona
zabrała dzieci i wysłała mu papiery rozwodowe. Po siedemnastu latach
szczęśliwego małżeństwa mężczyzna wrócił na farmę rodziców. Niemal
natychmiast ożenił się ponownie, znów ignorując ostrzeżenia życzliwych
mu osób. Po raz kolejny pożałował: małżeństwo przetrwało zaledwie dwa
lata. W tym czasie Elliota wyrzucano z kolejnych miejsc pracy tak szybko,
że zaniepokojona rodzina namówiła go na ponowną wizytę u lekarza, oba-
wiając się, że guz mózgu powrócił, uszkadzając ważne funkcje poznawcze.
Badania niczego nie wykazały. Nie licząc śladu po operacji, mózg wy-
glądał zwyczajnie. Wszystkie testy dowodziły, że inteligencja, pamięć
i zdolność wnioskowania Elliota były w porządku. A jednak przeczyło temu
całe jego życie. Co rano zamiast zebrać się do pracy, spędzał długie godzi-
ny, wpatrując się w lustro. Zakup najprostszego przedmiotu stanowił dla
niego wyzwanie. Zamierał przed półką, bez końca porównując marki
i ceny. To samo dotyczyło wyrzucania czegokolwiek. Pokój Elliota zmienił
się wkrótce w dziwaczne muzeum, zawierające w swej kolekcji m.in.:
uschnięte rośliny doniczkowe, stare książki telefoniczne, sześć zepsutych
wentylatorów, pięć niedziałających telewizorów, trzy worki pustych puszek
po soku pomarańczowym i piętnaście zapalniczek.
Przerażone rodzeństwo widziało, że ukochanemu bratu coś dolega. Jed-
nak ilekroć wysyłali go na badania, rezultat był ten sam – Elliot jest zdrowy.
Wszystkie wyniki są w normie. Nie było mowy o rencie, o terapii, o jakich-
kolwiek dokumentach potwierdzających niepełnosprawność. Mamy do
czynienia albo z symulantem, albo z człowiekiem nadzwyczajnie gnuśnym,
powtarzali lekarze.
Aż wreszcie Elliot trafił pod opiekę Antónia Damásio, wybitnego portu-
galskiego neurologa i badacza umysłu, od lat pracującego w USA. Damásio
i jego współpracownicy opisali przypadek Elliota (pod inicjałami E.V.R.)
w kilku artykułach naukowych, z których korzystam w rekonstrukcji
przedstawianych tu zdarzeń. Mężczyzna został także jednym z bohaterów
głośnej książki Damásio Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg[2]. Co
prawda neurolog nie był w stanie wyleczyć Elliota, zdołał jednak stwier-
dzić, co mu dolega, a w konsekwencji zdobyć dla niego rentę.
Początkowe badania potwierdzały opinię lekarzy. Na pozór z Elliotem
wszystko było w porządku. Jego pamięć spisywała się bez zarzutów, wyka-
zywał normalne kompetencje społeczne i poczucie humoru, choć – jak za-
uważa Damásio – jego stosunek do świata wydawał się dość cyniczny. El-
liot chętnie wdawał się w dyskusje na tematy polityczne, z przejęciem roz-
prawiając o programie Reagana (była połowa lat osiemdziesiątych) i niepo-
kojach w Ameryce Południowej czy w Polsce. Wykazywał się przy tym zna-
jomością praw ekonomii i dużą dozą zdrowego rozsądku. Potrafił popraw-
nie rozwiązywać skomplikowane dylematy moralne, jego wyobraźnia ta-
kże była w normie. Niemniej po opuszczeniu gabinetu lekarskiego wracał
do normalnego życia, a tam podejmował absurdalne decyzje. Właśnie szy-
kował się do kolejnego nieprzemyślanego małżeństwa, tym razem z kobie-
tą, którą sam opisywał jako „zepsutą”. Planowali założyć luksusowe biuro
podróży obwożące bogatych ludzi kamperem po Ameryce. W biznesplanie
nic się nie zgadzało.
Damásio szybko doszedł do wniosku, że problem nie dotyczy braku wie-
dzy czy zdrowego rozsądku. Elliot miał ich aż nadto. Po prostu nie próbo-
wał ich stosować w życiu. Jak gdyby między jego wiedzą i działaniami ziała
przepaść. Jej materialną formę badacze dostrzegli także na zdjęciach mó-
zgu. W wyniku nowotworu i późniejszej operacji Elliot stracił niewielki
fragment tkanki w brzuśno-przyśrodkowych okolicach kory czołowej. Sku-
tek był taki, podsumowuje Damásio, że „Elliot wiedział, lecz nie czuł”[3].
W laboratorium był w stanie wymyślić mnóstwo scenariuszy zachowania
w hipotetycznych sytuacjach. Po wygłoszeniu całej listy możliwości rzucał
jednak mimochodem, że „w dalszym ciągu nie wie, co właściwie należałoby
zrobić”[4].
Diagnoza nie była prosta. Ostatecznie naukowcy doszli do wniosku, że
mają do czynienia z niecodziennym upośledzeniem. Pacjent posiadał nie-
zbędną pamięć kontekstualną (wiedzę o tym, jak działa świat i jak należa-
łoby się zachować), ale nie był jej w stanie wykorzystać w praktyce. „Jak
gdyby niedostępne były automatyczne programy, które wprawiałyby go
w ruch – czytamy w jednym z artykułów naukowych. – Budził się, ale nic
nie wskazuje na to, żeby automatyczny wewnętrzny program był gotowy
popchnąć go do codziennych rutynowych aktywności jak higiena czy je-
dzenie, nie wspominając o wybraniu się do pracy czy podjęciu obowiązków
w danym dniu. Zupełnie jakby «zapominał pamiętać» o krótko- i średnio-
terminowych celach”[5].
Gdzieś w mózgu mężczyzny uszkodzeniu uległ ośrodek odpowiedzialny
za... No właśnie, za co dokładnie? Problem polega na tym, że mózg nie jest
komputerem, w którym poszczególne podzespoły odpowiadają za konkret-
ne czynności. Trudna do nazwania władza poznawcza utracona przez El-
liota była związana z emocjami, podejmowaniem decyzji, ale też z relacja-
mi międzyludzkimi (Damásio określa wręcz stan Elliota mianem „nabytej
socjopatii”).
Damásio i jego współpracownik, Paul Eslinger, poddawali pacjenta ko-
lejnym testom. Wszystkie przechodził doskonale. Potrafił przekonująco
kończyć fikcyjne scenariusze, zapamiętywał karty, odgadywał kolejne mo-
żliwe układy. A potem opuszczał laboratorium i postępował irracjonalnie.
Przez długi czas żaden dostępny test nie był w stanie w warunkach labora-
toryjnych wykazać, gdzie leży problem.
Ostatecznie praca z Elliotem doprowadziła portugalskiego neurologa do
sformułowania słynnej hipotezy, która stała się fundamentem książki Błąd
Kartezjusza. Zaburzona emocjonalność upośledza racjonalne podejmowa-
nie decyzji. Musimy odczuwać emocje, żeby trzeźwo myśleć. Fałszywa oka-
zuje się tym samym jedna z najważniejszych opozycji, na których opieramy
zwykle nasze myślenie o człowieku. Emocje nie oddalają nas od racjonal-
ności. Bez emocji w ogóle nie potrafilibyśmy kalkulować[6]. Sprowadzenie
tego niezwykłego przypadku do emocji może jednak sprawić, że przegapi-
my coś istotniejszego. Pewien fascynujący eksperyment pozwoli nam lepiej
zrozumieć, w czym tkwił problem Elliota z podejmowaniem decyzji.

Cztery talie
Przed tobą cztery talie kart. W każdej są karty gwarantujące pewien finan-
sowy bonus oraz takie, których wybranie oznacza stratę. Twoim zadaniem
jest wyciągać karty, dopóki prowadzący nie zakończy gry. Za każdym ra-
zem możesz sięgnąć do dowolnego z czterech stosików. Tyle ci powiedzia-
no. Równie interesująca jest informacja, którą się z tobą nie podzielono.
Niektóre talie są dobre, inne – złe. W tych złych pojawiają się naprawdę
duże nagrody, ale raz na jakiś czas gracz trafia na prawdziwą minę – ol-
brzymią stratę przekreślającą wszystkie dotychczasowe zyski. Dobre talie
nie oferują wprawdzie fajerwerków, ale gwarantują stabilny zysk bez więk-
szych niespodzianek. Jak szybko zorientujesz się, o co tu chodzi, i za-
czniesz sięgać tylko po karty z dobrych talii?
Jeżeli przypominasz któregoś z typowych uczestników eksperymentu
przeprowadzonego przez badaczy z University of Iowa, to po 40–50 pró-
bach rozpracujesz system i zaczniesz sięgać niemal wyłącznie po bezpiecz-
ne karty. Okazuje się jednak, że twój organizm rozgryzie reguły gry znacz-
nie szybciej niż ty. Pomiar reakcji skórno-galwanicznej uczestników (to
wskaźnik pobudzenia wykorzystywany m.in. w wykrywaczach kłamstw
znanych z filmów szpiegowskich) sugerował, że sięgając po karty ze złych
talii, gracze odczuwali nieuświadamiane reakcje stresowe po zaledwie
dziesięciu próbach. Tyle wystarczyło, żeby organizm zaczął antycypować
niebezpieczeństwo[7].
1. Porównanie strategii typowej osoby zdrowej i Elliota w Iowa gambling
task

Eksperyment ten, znany jako Iowa gambling task (IGT), zyskał światowy
rozgłos m.in. za sprawą książki Błysk! Potęga przeczucia Malcolma Gladwel-
la. Jeden z najbardziej poczytnych autorów popularnonaukowych bestselle-
rów opisuje go jako przykład intuicyjnego rozumowania, które odgrywa
kluczową rolę w naszym życiu, choć wcale sobie tego nie uświadamiamy[8].
Twórcą eksperymentu był Antoine Bechara, a w gronie współpracowników
– tak się szczęśliwie złożyło – znaleźli się António Damásio i jego żona. Ba-
dacze natychmiast pomyśleli o tym samym, co ty i ja: ciekawe, jak w tym te-
ście poradziłby sobie Elliot?
Dowiadujemy się tego z artykułu opublikowanego w 1994 roku. Bechara
i Damásio opisują wyniki Elliota i porównują je z uzyskiwanymi przez ba-
danych z grupy kontrolnej. „Zwyczajni” gracze mniej więcej w połowie eks-
perymentu rozgryzali zasady i wybierali karty niemal wyłącznie z dobrych
talii. Dzięki temu kończyli grę na plusie. Wynik Elliota był fatalny. Opusz-
czał gabinet z olbrzymią stratą (na szczęście gra toczyła się na „zabawowe”
pieniądze). Damásio nareszcie znalazł test, który w warunkach laborato-
ryjnych wykazał, co dokładnie dolega jego pacjentowi. Graficzne porówna-
nie strategii typowej osoby bez zaburzeń i Elliota (ilustracja po lewej) ujaw-
nia w pełnej okazałości mechanizm, który rujnował jego życie. Wbrew
zdrowemu rozsądkowi, ignorując zarówno intuicję, jak i zdobyte informa-
cje, Elliot uporczywie sięgał po karty ze złych talii, łakomiąc się na szybkie
nagrody i lekceważąc oczywistą wizję strat. Jak gdyby dolegała mu „krótko-
wzroczność wobec przyszłości” – wyjaśniają badacze[9].
Brak pewnych uczuć uwięził Elliota w teraźniejszości, odcinając go od
tego, co ma nastąpić. Jego świat był czarno-biały, wyprany z emocji, lecz
przede wszystkim pozbawiony horyzontu czasowego. W wyniku uszkodze-
nia mózgu Elliot stał się nie tylko człowiekiem bez uczuć, lecz – przede
wszystkim – człowiekiem bez przyszłości.

Prospektywna małpa
Zwykle zajmowałem się przeszłością. To doświadczenie większości huma-
nistów. Katedry historii są lepiej obsadzone niż katedry futurologii; histo-
ria sztuki, muzyki czy literatury odgrywa rolę donioślejszą od rozważań
nad ich przyszłością. Humaniści są strażnikami świętego ognia. Do na-
szych zadań należy raczej ocalenie przeszłości niż budowanie lepszego ju-
tra. (O tym, dlaczego tak się dzieje, opowiem szerzej w dalszej części ksi-
ążki). Przyszłość jest przez humanistów zaniedbana. Pozostaje domeną in-
żynierów, wynalazców, polityków lub ekonomistów. Jak gdybyśmy zakła-
dali, że jest mniej ludzka od historii, mniej uwikłana w rytuały, symbole
i opowieści.
A przecież „co będzie dalej?” to najbardziej ludzkie pytanie[1*]. Postawy,
o których mowa w tej książce – optymizm i pesymizm, progresywizm
i konserwatyzm, nadzieja i lęk – są wtórne wobec fundamentalnej ludzkiej
zdolności wybiegania myślami ku jutru. Nie będzie podziału na optymi-
stów i pesymistów, jeśli w ogóle utracimy zainteresowanie przyszłością.
Wspólna przyszłość czyni nas ludźmi w większym stopniu niż wspólna
przeszłość.
Taką tezę stawia Martin Seligman w książce Homo Prospectus. Źle nas na-
zwano, przekonuje Seligman. Homo sapiens, człowiek myślący, to w najlep-
szym razie wyraz naszych aspiracji, a nie opis tego, w czym jako gatunek
jesteśmy dobrzy. Wyróżnia nas nie głębia myśli, lecz prospektywność (od
łacińskich słów pro specio oznaczających „spoglądam naprzód”) – zdolność
do wybiegania w przyszłość, porównywania możliwości i wybierania naj-
lepszej. Czyli dokładnie to, czego po operacji zabrakło Elliotowi. Nawet gdy
rozmyślamy o przeszłości, nasza wyobraźnia skierowana jest ku jutru.
Przeszłe wydarzenia i teraźniejszy stan rzeczy zyskują sens tylko wówczas,
gdy rozważamy ich przyszłe skutki. To spostrzeżenie doprowadziło Selig-
mana do przeformułowania najważniejszych pojęć ze słownika psycholo-
gii:

Co jeżeli w postrzeganiu nie chodzi o rejestrowanie tego, co obecne, lecz o tworzenie godnej
zaufania halucynacji tego, czego można się spodziewać? Co jeżeli pamięć nie jest szufladą pe-
łną fotografii, lecz zmienną kolekcją możliwości? Co jeżeli emocja nie jest pobudzeniem wyni-
kającym z teraźniejszości, lecz przewodniczką ku przyszłości? Co jeżeli szczęście nie jest spra-
wozdaniem z bieżącego stanu rzeczy, lecz przewidywaniem tego, jak się rzeczy będą miały kie-
dyś? Co jeżeli umysł nie jest magazynem wiedzy, lecz maszyną do prognozowania przyszłości?
W skrócie: [jak zmienia się psychologia – M.N.] jeśli nie jesteśmy popychani przez naszą prze-
szłość, lecz raczej pociągani ku przyszłości?[10]

Ta litania doskonale opisuje problem Elliota. Bez wychylenia ku przyszłości


jego percepcja była tylko rejestracją, jego pamięć – kolekcją obrazów, jego
emocje – niczym więcej jak raportem z organicznego pobudzenia. Potrze-
bujemy przyszłości, żeby pozostać ludźmi.
Nim zainteresowałem się przyszłością, pracowałem w dziedzinie znanej
jako memory studies – społeczne badania nad pamięcią. Elementem tej dys-
cypliny jest dostrzeganie powiązań między mechanizmami pamięci indy-
widualnej (fałszywymi wspomnieniami, amnezją, sprytnymi technikami
zapamiętywania) a pamięcią zbiorową, a więc grupowymi praktykami
przywoływania i celebrowania przeszłości. We wspólnotę pamięci łączą
nas podręczniki historii, wspólne świętowanie, ale też nieuświadamiane
stereotypy.
Badacze tej dziedziny zdają sobie sprawę, że indywidualna psychologia
pamięci znajduje odbicie w tym, co nazywa się pamięcią zbiorową czy kul-
turową. Pamiętamy nie jako jednostki, pisał Maurice Halbwachs, ojciec no-
woczesnych badań nad pamięcią zbiorową, lecz jako członkowie określo-
nych grup[11]. Wiele naszych najważniejszych wspomnień dzielimy z lu-
dźmi podobnymi do nas. W moim wypadku – z Polakami, urodzonymi pod
koniec XX wieku mieszkańcami średnich miast. Te wspólne wspomnienia
stają się tworzywem opowieści. Umożliwiają komunikację, synchronizację
działań, mobilizację do zbiorowego wysiłku. Jednostka oderwana od prze-
szłości stałaby się natychmiast wyobcowana społecznie.
Poznawszy historię Elliota, zacząłem się zastanawiać, czy także „upośle-
dzenie prospektywności” może przybierać wymiar kulturowy. Skoro istnie-
je człowiek bez przyszłości, czy możemy mówić także o społeczeństwach
jej pozbawionych? Czy nasze wspólnotowe wychylenie w przyszłość może
się załamać, tak jak załamała się jednostkowa zdolność Elliota? Jak świat
bez przyszłości mógłby wyglądać z perspektywy zbiorowości, nie jednost-
ki? Czy w ogóle potrafimy go sobie wyobrazić? Odpowiedź na swoje pyta-
nia znalazłem nieoczekiwanie u współczesnego amerykańskiego filozofa
Samuela Schefflera.
Życie po śmierci (ang. afterlife) to dla ludzi sprawa najważniejsza, prze-
konuje Scheffler w cyklu wykładów Death and the Afterlife (Śmierć i życie po
śmierci). Nie byłoby w tym nic zaskakującego – w końcu podobną opinię
głosiło na przestrzeni wieków wielu filozofów wyznających wiarę w Niebo,
wędrówkę dusz czy reinkarnację. Tyle że już w pierwszym zdaniu pierw-
szego wykładu Scheffler podkreśla, iż sam nie ma w sobie nawet cienia ta-
kiej wiary. „Przeciwnie – wyznaje – jestem pewny, że biologiczna śmierć
oznacza ostateczny i nieodwracalny koniec życia jednostki”[12]. Niemniej
świat, którego horyzont kończyłby się naszym zgonem, kontynuuje filozof,
byłby światem nieludzkim. Istnieje życie po śmierci. Co więcej, troszczymy
się o to życie. To właśnie ta troska, nieobojętność wobec przyszłości wykra-
czającej poza nasz kres, staje się przedmiotem namysłu Schefflera. Jego
wykłady doskonale rezonują z podejmowanymi przez Damásio próbami
zrozumienia, czego brakowało Elliotowi.
Scheffler zaczyna swój wywód od następującego eksperymentu myślo-
wego:

Załóżmy, że dowiedziałbyś się, że choć tobie samemu przyjdzie przeżyć normalnej długości ży-
cie, to trzydzieści dni po tym, jak umrzesz, nasza planeta zostanie całkowicie zniszczona w na-
stępstwie zderzenia z olbrzymią asteroidą. Jak świadomość tego faktu wpłynęłaby na resztę
twojego życia?[13]

Otrzymawszy tę tragiczną wiadomość, zostalibyśmy, niczym Elliot, odcięci


od naszej przyszłości, dokładnie zaś od jej wartości emocjonalnej. Bez
przyszłych pokoleń w pewnym punkcie naszej świadomości pojawiłby się
po prostu koniec drogi i wielki neon z napisem „WSZYSTKO JEDNO”. Ja-
kie byłyby skutki?
Wyobraźmy sobie, zachęca Scheffler, że pracujemy nad lekiem na raka.
Czy informacja o końcu świata nie storpeduje motywacji do dalszych ba-
dań? Dzisiejsza praca może przełożyć się na konkretne rozwiązania za
wiele lat lub dziesięcioleci. Nawet gdybyśmy działali z gwarancją szybkiego
sukcesu – czy apokaliptyczny scenariusz, pozbawiając nas horyzontu cza-
sowego, nie unieważni odkrycia? Wszak naszym celem było powstrzyma-
nie śmierci i cierpienia, które wkrótce i tak się skończą.
Żeby dobitniej zilustrować swoją tezę, Scheffler przywołuje powieść
P.D. James Ludzkie dzieci, szerzej znaną dzięki ekranizacji Alfonso Cuaróna
z roku 2006. W jej świecie w 2021 roku (czyli wtedy, gdy piszę te słowa) epi-
demia bezpłodności sprawia, że nie urodzą się już żadne dzieci. Nie będzie
asteroidy, nie będzie fajerwerków, ofiar, dnia zagłady, nikt nie umrze
przedwcześnie. Każdy żyjący na Ziemi człowiek dotrwa spokojnie do końca
swych dni. Nie narodzą się jednak kolejne pokolenia. Horyzont czasowy
znów zostaje ograniczony ścianą. Także ta sytuacja, przekonuje Scheffler,
doprowadziłaby – jak to się dzieje w powieści – do anarchii i podważenia
tego, co to znaczy być człowiekiem.
Dla opowieści tworzących tkankę naszej kultury narodziny przyszłych
pokoleń są ważniejsze od fantazji o nieśmiertelności tych, którzy już przy-
szli na świat. Nie przeraża nas, że wszyscy ludzie mijani na ulicy, w poci-
ągu czy restauracji wkrótce umrą. Paraliżuje nas dopiero myśl o tym, że
przyszłość mogłaby być bezludna.
Kryzys klimatyczny zajmuje dziś tak istotne miejsce w zbiorowej świa-
domości, że wizja Schefflera nie wydaje się wcale czystym eksperymentem
myślowym. Technopesymiści wierzący, że rozwój nauki i technologii wie-
dzie nas ku zniszczeniu środowiska naturalnego i zagładzie, często propo-
nują taką właśnie opowieść o przyszłości. Również konkurencyjna mitolo-
gia jutra, czyli opowieść technooptymistów, pcha nas niebezpiecznie
w kierunku świata bez ludzi.
Robotyzacja, wypychanie z rynku pracy, sztuczna inteligencja, dewasta-
cja środowiska, rosnące nierówności, hakowanie mózgów... Niezależnie od
tego, czy spoglądamy na jutro z lękiem czy nadzieją, wiemy, że nie będzie
ono podobne do dziś, ani tym bardziej do wczoraj.
„Przeszłość to obcy kraj. Tam wiele rzeczy robi się inaczej”[14]. Zdania
otwierające Posłańca L.P. Hartleya stały się mantrą badaczy pamięci zbioro-
wej i tytułem jednej z najważniejszych książek z tej dziedziny (The Past Is
a Foreign Country Davida Lowenthala[15]). Żyjemy jednak w przedziwnych
czasach, kiedy nieoczekiwanie to przyszłość, a nie przeszłość, stała się ob-
cym krajem. Ziemią jałową, która wydaje nam się dziwaczna, niegościnna,
a coraz częściej także nieludzka.
W ten sposób docieramy do kluczowej myśli towarzyszącej mi podczas
pisania tej książki. Przyszłość bez człowieka kształtuje człowieka bez przy-
szłości. Dominujące współcześnie opowieści o świecie proponują wizję ju-
tra, w którym człowiek już się nie liczy. To niebezpieczne. Jeżeli uwierzymy
w takie jutro, nasza prospektywność – wspólnotowe wychylenie w przy-
szłość – ulegnie upośledzeniu.
Badacze pamięci zrozumieli to już dawno: jednostka bez przeszłości tra-
ci poczucie sensu i więzi z innymi ludźmi. To samo powiedzieć można
o przyszłości. Łączy nas nie tylko wspólna pamięć, lecz – co najmniej w tym
samym stopniu – wspólne wychylenie ku czasom, które mają dopiero na-
dejść. By być ludźmi, musimy niczym w dziwacznej grze w klasy jedną
nogą twardo stać w przeszłości, drugą zaś odważnie wkraczać na pole
z napisem „przyszłość”.
Postęp
Jak to się stało? Dlaczego po tysiącach lat przyjmowania przyszłości z po-
kornym fatalizmem stanęliśmy nagle w obliczu kryzysu jutra? Odpowie-
dzią na to pytanie jest, rzecz jasna, postęp. Dogłębna, radykalna, błyska-
wiczna i wciąż przyspieszająca zmiana świata, której doświadczamy od
pewnego czasu. Bo oprócz nowych odmian pszenicy i pustyń tlenowych
w oceanach, oprócz szczepionek i nowych form akumulacji kapitału, po-
stęp ma jeszcze jedną, głębszą konsekwencję, której często nie dostrzega-
my. Sprawia, że żyjemy w zmieniającym się świecie.
Warto sobie uświadomić, jak bezprecedensowa jest to sytuacja. Selig-
man twierdzi, że człowiek jest prospektywną małpą, nieustannie wychylo-
ną ku jutrzejszemu dniu. Nie zostaliśmy jednak przygotowani do tego, by
przewidzieć jutro radykalnie inne od dnia wczorajszego. Tymczasem pew-
nego ranka prospektywna małpa obudziła się w świecie, który jest bardziej
prospektywny niż ona.
Wyobraźmy sobie Egipcjanina z epoki Starego Państwa, który po pracy
w polu zagląda do piramidy i – ku radości Ericha von Dänikena oraz in-
nych ekspertów od starożytnych kosmitów – znajduje w niej portal czasu.
Niewiele myśląc, nasz śmiałek wskakuje do portalu i przenosi się 4 tysiące
lat do przodu, czyli, powiedzmy, gdzieś do XVI wieku. Wychodzi z pirami-
dy jakiś czas po upadku państwa Mameluków. Egipt niedawno znalazł się
pod władzą Turków osmańskich. Naszego podróżnika sporo ominęło:
Nowe Państwo, podbój przez Aleksandra, Ptolemeusze, Rzymianie, Arabo-
wie... Ile czasu zajmie mu zorientowanie się w nowej rzeczywistości?
W Egipcie panuje teraz inna religia, rozmawia się w innym języku. Ale to
wyzwania zupełnie zwyczajne, musiałby im sprostać także podróżnik, któ-
ry trafiłby do Afryki Północnej z innego kontynentu, a nie z innego tysiąc-
lecia. Jak wygląda życie codzienne? Jakie są dostępne technologie, źródła
utrzymania, sposoby podróżowania? Wygląda na to, że przez 4 tysiące lat
niewiele się zmieniło. Praca na roli wciąż jest ciężka i zależy od siły ludz-
kich mięśni. Regularne wylewy Nilu, jak za faraonów, odpowiadają za ży-
zność gleby w wąskim zielonym pasie przecinającym pustynię. Przy odro-
binie szczęścia po kilku tygodniach nasz podróżnik mógłby się wtopić
w tłum i zacząć zarabiać na życie.
Załóżmy jednak, że zamiast tego postanawia raz jeszcze skorzystać
z portalu w piramidzie. Wyczerpane baterie kosmiczne nie pozwalają mu
na kolejny skok o 4 tysiące lat (warto zauważyć, że trudno byłoby nam
w ogóle wymyślić wiarygodny obraz świata w roku 5540!). Energii starczy
tylko na lat czterysta. To będzie łatwe, myśli nasz bohater, wiedząc już, że
świat nie zmienia się zbyt szybko. Przecież przez 4 tysiące lat nie wydarzy-
ło się w gruncie rzeczy nic godnego uwagi.
Portal wyrzuca go koło roku 1940. W Egipcie mieszka kilkanaście milio-
nów ludzi. Przez pustynię mkną czołgi, nad nią śmigają samoloty. Rolnic-
two jest zmechanizowane, Egipt przecina Kanał Sueski. Nic nie przypomi-
na świata, który znał. Przerażony zgiełkiem podróżnik wraca do portalu.
Tym razem mocy starcza zaledwie na skok o czterdzieści lat.
I znów szok. Świat w roku 1980 wyraźnie różni się od tego sprzed zaled-
wie czterech dekad! Populacja Egiptu zwiększyła się do 40 milionów (dziś
to prawie 100 milionów). Wielka Tama Asuańska całkowicie zlikwidowała
wylewy Nilu i przyniosła energię elektryczną do milionów egipskich do-
mów. Niestety, przerwało to cykl naturalnego nawożenia i doprowadziło
do wyjałowienia ziemi, która przez tysiąclecia była spichlerzem basenu
Morza Śródziemnego.
Wyimaginowany podróżnik z krainy faraonów doświadczył właśnie na
własnej skórze przyspieszającej przemiany świata. My też musimy uświa-
domić sobie charakter tego przyspieszenia, by zrozumieć, na czym polega
współczesny problem z przyszłością. Technooptymiści i technopesymiści
mogą się różnić w detalach, ale łączy ich całkiem uzasadnione poczucie, że
przyszłość będzie inna. Radykalnie zmieni się miejsce człowieka, relacje
społeczne i więź łącząca ludzkość z przyrodą.
Przez tysiące lat przyszłość, podobnie zresztą jak przeszłość, stanowiła
miejsce swojskie, gdzie łatwo się było zadomowić. Najgłębszą prawdę
o czasie słuchacz mógł wyciągnąć z poezji Hezjoda lub rolniczego almana-
chu – po zimie przyjdzie wiosna, po wiośnie lato, po porze siewu pora
żniw. Oglądany z lotu ptaka czas przypominał koło. W życiu kolejnych po-
koleń nie wydarzało się nic istotnie nowego, więc wiedza odziedziczona po
przodkach była zasobem bezcennym. Świat nie zmieniał się lub robił to
niezwykle powoli, w sposób niezauważalny dla niedoskonałej ludzkiej pa-
mięci, ograniczonej do baśni i legend przekazywanych z pokolenia na po-
kolenie.
Co stało się dalej z naszym dzielnym podróżnikiem w czasie? Zapewne
bardziej matematycznie zorientowane czytelniczki już to obliczyły. Egip-
cjanin utknął na dobre gdzieś w połowie orwellowskiego roku 1984. Z roku
1980, gdzie go zostawiliśmy, przeniósł się o kolejne cztery lata, potem
o cztery dziesiąte roku, cztery setne roku, czyli czternaście dni, następnie
o 1,4 dnia, trzy godziny i dwadzieścia minut, a po kilku kolejnych próbach
uświadomił sobie, że portal w ogóle nie przenosi go w czasie w sposób za-
uważalny. Dla fikcyjnego bohatera przyspieszenie czasu spowolniło do
zera. Teraźniejszość stała się wiecznością.
Naszym doświadczeniem jest dziś proces przeciwny. Żyjemy w świecie,
który jest odwróconą wersją tego zmyślonego wehikułu kosmitów. Skoki
wykonywane przez naszą cywilizację są (w wielu dziedzinach życia) coraz
gwałtowniejsze. W pewnym momencie świat zaczął się zmieniać. Od tam-
tej pory robi to coraz szybciej, tak że wyzwaniem staje się już nie sama
zmiana, lecz jej rosnące tempo[16]. Obserwujemy postępujące zawężenie te-
raźniejszości, która zamiast być stabilną platformą, staje się coraz węższą
półką skalną czy granią. Doświadczamy przyspieszonego przemijania –
dzisiaj coraz gwałtowniej zamienia się we wczoraj. To, co minione, staje
się natychmiast przedmiotem nostalgii – jednej z najpotężniejszych sił kul-
turowych naszych czasów[17]. W przeszłość błyskawicznie odchodzą mody,
technologie, ale również wzorce relacji międzyludzkich, które wydawały
się uniwersalne i niezmienne. I choć wobec zmniejszania się głodu i biedy
czy dzięki nowym sposobom walki z chorobami nasze dzisiaj może być
bezpieczniejsze niż kiedykolwiek dotychczas, to jednocześnie jutro staje
się wielką niewiadomą[18]. Coraz większego znaczenia nabiera w związku
z tym napięcie między pokoleniami, gdyż każde z nich doświadcza innego
świata niż poprzednicy i następcy[2*].
Żyjemy w świecie ukształtowanym przez postęp. Niemal wszystkie
przedmioty, które nas otaczają, są produktem technologicznej cywilizacji.
Nasze losy zależą od nauki. Nasze społeczeństwa organizuje postępująca
specjalizacja. Czy w takim świecie można się jeszcze zadomowić? Czy mo-
żna się odważnie wychylić w stronę przyszłości, która stała się królestwem
nieznanego?
Opowieści
Wróćmy raz jeszcze do Iowa gambling task – eksperymentu z kartami, który
pozwolił badaczom zrozumieć naturę problemu Elliota.
Być może eksperyment z dobrymi i złymi taliami to wielka metafora ży-
cia, w trakcie którego każdy z nas uczy się w końcu unikać pewnych ludzi,
miejsc czy sytuacji. Sama okoliczność wybierania kart, w dodatku z elek-
trodami podłączonymi do ciała, jest jednak dziwaczna. Czy istnieje jakaś
zwyczajna sytuacja życiowa, kiedy nasz mózg i całe nasze ciało zaangażo-
wane są w podobny proces inwestowania, formułowania hipotez i oczeki-
wania na rezultaty?
Owszem. Istnieje wersja tego eksperymentu, w której bierzemy udział
każdego dnia. Choć zwykle nie jesteśmy tego świadomi, co dzień z drże-
niem odsłaniamy kolejne karty – przeżywamy sukcesy, cierpimy z powodu
porażek, nasz umysł bez reszty wypełnia antycypacja, jak gdybyśmy na
chwilę przenieśli się do przyszłości. Dzieje się to za każdym razem, kiedy
z zaangażowaniem słuchamy opowieści albo w wyobraźni snujemy własne
historie[19].
Narratolodzy, czyli badacze zajmujący się strukturą opowieści i mecha-
nizmami ich działania, od wielu lat przekonują, że każda opowieść jest
w gruncie rzeczy skomplikowaną grą między nadawczynią i odbiorczynią,
opierającą się, całkiem jak Iowa gambling task, na zastawianiu pułapek i roz-
mieszczaniu nagród. Opowiadająca buduje u słuchaczki oczekiwania – bo-
hatera spotka coś złego albo dobrego, w jaskini będzie się krył smok lub
skarb, mordercą okaże się ogrodnik, a może raczej stary hrabia. Niektóre
z tych oczekiwań zostają zaspokojone, inne – umyślnie wywrócone do góry
nogami (wówczas mamy do czynienia z niespodzianką lub zwrotem akcji).
Dobra opowieść trzyma w napięciu, igrając z inwestycjami, które zaanga-
żowana odbiorczyni poczyniła w świat przedstawiony.
Jeżeli czytaliście lub oglądaliście Grę o tron albo przynajmniej słyszeliście
kogoś z pasją rozprawiającego o kolejnych nieoczekiwanych zwrotach akcji
w tej fabule, to doskonale rozumiecie, o co chodzi. Nie udało mi się znaleźć
eksperymentu, w którym mierzono reakcję skórno-galwaniczną ogląda-
jącym Grę o tron, ale nie mam wątpliwości, że organizm wyczuwa, iż nasz
ulubiony bohater nie jest bezpieczny (to gotowy pomysł na doktorat, chęt-
nie oddam go w dobre ręce!). Naukowcom badającym narracje udało się za
to rozłożyć na czynniki pierwsze strukturę „talii” w sadze Geor-
ge’a R.R. Martina, która posłużyła za podstawę serialu, i wyjaśnić fenomen
napięcia, w jakim trzymała ona czytelników. Okazuje się, że przepis na
wart miliardy dolarów bestseller jest zaskakująco prosty. Nim jednak
przedstawię wyniki tych badań, musimy przyjrzeć się przez chwilę samej
naturze związku między opowieściami a antycypacją przyszłości.
Literaturoznawca Gerald J. Prince, jedna z najważniejszych figur wspó-
łczesnej narratologii i autor podręczników z tej dziedziny, utrzymuje, że
choć opowieści mogą pełnić wiele funkcji, to jedna z nich wysuwa się wyra-
źnie na pierwszy plan. Jak sugeruje sama etymologia „narracji”, pocho-
dzącej od łacińskiego narratio, spokrewnionego z kolei ze słowem gnarus
(osoba wiedząca, ekspert), jest to przede wszystkim „specyficzny rodzaj
wiedzy, która nie tylko odzwierciedla to, co się dzieje, lecz także odkrywa
i tworzy to, co dopiero może się stać”[20]. Opowieści służą do przewidywa-
nia przyszłości.
W rozdziale o strukturach narracyjnych – zachęta do antycypacji! – po-
każę, jak dzięki budowaniu mostów między przeszłością i przyszłością
narracje porządkują nasze życie, umożliwiają interpretację rzeczywistości
(czasem prowadząc nas w pułapki), a także – co najważniejsze z punktu
widzenia historii, którą tu opowiadam – pozwalają się tymi interpretacja-
mi dzielić i synchronizować wysiłki w określonym kierunku. Na razie jed-
nak skupmy się na fundamentalnej właściwości, dzięki której narracja
może spełniać wszystkie te funkcje. Jak to zgrabnie ujął pewien filozof,
czytanie i słuchanie fikcyjnych opowieści jest „formą przygotowania się do
naszego niefikcyjnego życia poprzez ćwiczenie nieustannej antycypacji”,
stanowiącej – o czym boleśnie przekonał się Elliot – warunek normalnego
życia w ludzkim świecie[21].
Dlatego właśnie tak wielu specjalistów od opowieści podkreśla znacze-
nie prolepsis[22]. Prolepsis, czyli po prostu uprzedzenie, lepiej znane dziś jako
flash forward, to figura retoryczna polegająca na zapowiedzeniu tego, co
wydarzy się później. Tak jak zrobiłem to na początku poprzedniego akapi-
tu. (Teraz z kolei wykorzystałem analepsis, czyli powrót do tego, co było
wcześniej). Dzięki takim zabiegom opowiadający staje się na chwilę władcą
czasu, budującym mosty między tym, co już się wydarzyło, a tym, co dopie-
ro ma nastąpić. Czasem prolepsis przybiera formę rozbudowanego obrazu,
gdy razem z bohaterami zanurzamy się w przyszłości, czasem ogranicza
się do prostej zapowiedzi – jak słynna strzelba, która zaprezentowana
w pierwszym akcie musi wystrzelić w trzecim. Niektóre zabiegi prolep-
tyczne to jedynie drobne sugestie. Ich wagę uświadamiamy sobie dopiero
w momencie zakończenia (ach, więc to dlatego ogrodnik miał podrapane
ręce!), choć być może nasza reakcja skórno-galwaniczna zdradziłaby, że
już wcześniej domyślaliśmy się pułapki czyhającej w tej talii. To właśnie ta-
kie mosty między działaniami bohaterów a ich konsekwencjami mamy na
myśli, mówiąc, że dobra opowieść „wciąga”, „angażuje” czy „trzyma w na-
pięciu”. Chodzi tu o ten sam rodzaj zaangażowania, jakiego brakowało nie-
szczęsnemu człowiekowi bez przyszłości.
Dlaczego jednak poprzestawać na nieprecyzyjnych terminach typu
„trzymanie w napięciu”, jeżeli możemy dokładnie policzyć, jak bardzo za-
skakujące są zwroty akcji w poszczególnych opowieściach? Takie właśnie
ścisłe podejście do zagadnienia proponują Jeffrey Ely, Alexander Frankel
i Emir Kamenica – ekonomiści, którzy wykorzystali narzędzia matematyki
do analizy suspensów i niespodzianek[23]. Informacja dostarcza rozrywki,
przekonują. Nie w sensie informacyjnych michałków o człowieku, który
pogryzł psa, upychanych na końcu wieczornego serwisu z wiadomościami,
lecz w głębszym znaczeniu. Nie chodzi o to, że sama informacja ma być
śmieszna czy zaskakująca, lecz o przyjemność, jaką odczuwamy, gdy kolej-
ne kawałki układanki wskakują na swoje miejsce. Ta przyjemność może zo-
stać spotęgowana przez odwlekanie w czasie (budowanie napięcia) lub nie-
oczekiwane zwroty akcji.
W związku z tym, jak twierdzą Ely i jego współpracownicy, „istnieje pe-
wien optymalny wzór na ujawnianie informacji w czasie, tak aby zmaksy-
malizować oczekiwany suspens lub zaskoczenie, jakiego doświadcza racjo-
nalna Bayesowska publiczność”[24]. Ten „racjonalny Bayesowski odbiorca”
(który oczywiście nie istnieje nigdzie poza modelami ekonomistów) to,
w pewnym uproszczeniu, doskonały umysł matematyczny, który wykorzy-
stując sformułowane przez Thomasa Bayesa wzory, oblicza na bieżąco
prawdopodobieństwo wystąpienia pewnych zdarzeń na podstawie wiedzy
o tym, co już się wydarzyło. Ely i jego zespół odkryli, że angażując się
w narrację, działamy jak hazardziści i obstawiamy prawdopodobieństwo
zdarzeń, które mają nastąpić. Nasza satysfakcja zależy od tego, czy narra-
cja umiejętnie igra z naszymi oczekiwaniami, dostarczając nam w odpo-
wiednich proporcjach wygranych (trafnie odgadliśmy, co się wydarzy)
i przegranych (solidnie umotywowanych zaskoczeń). Każde kolejne ujaw-
nione zdarzenie buduje nasze oczekiwania wobec następnych, toteż mani-
pulując „zapowiedziami” i „fałszywymi tropami”, możemy ułożyć optymal-
ną talię, która zmaksymalizuje zaangażowanie i zaskoczenie odbiorczyni.
W ten sposób matematycznie nastawieni ekonomiści pokazali, że opowia-
dając historie, tak naprawdę rozmieszczamy na kartach nagrody i kary,
wciągając odbiorców w grę antycypacji. Sprawiamy, że ich umysł i ciało
wychylają się w przyszłość. Igramy z tym, co w nich najbardziej ludzkie.
Na marginesie warto zauważyć, że podobieństwo z Iowa gambling task
jest nie tylko powierzchowne. Badania pokazują, że ludzie z uszkodzeniem
kory przedczołowej faktycznie nie radzą sobie z uporządkowaniem zda-
rzeń w logiczne ciągi – nie łączą ich w znaczące struktury. Kiedy pacjen-
tom z problemami podobnymi do tego, który zrujnował życie Elliota, czy-
tano proste bajki, nie mieli problemów z odpowiedzią na pytania doty-
czące poszczególnych faktów. Ale już poproszeni o ułożenie zdarzeń w ko-
lejności chronologicznej i pokazanie zależności przyczynowo-skutkowych
między nimi radzili sobie wyraźnie gorzej niż grupa kontrolna. Wygląda
na to, że ich problem nie dotyczył pamięci, lecz wynikał z faktu, że słucha-
jąc opowieści, nie wczuwali się w nią i nie oczekiwali łapczywie, co będzie
dalej. Gdy jedne epizody po prostu następują po drugich bez antycypacji,
umyka nam sama istota opowieści jako wehikułów do podróżowania
w czasie[25].
A teraz, po krótkiej przerwie, wracamy do Gry o tron. Emocjonującą hi-
storię fikcyjnego kontynentu Westeros wzięła niedawno pod lupę grupa
badaczy podchodzących do zagadnienia narracji podobnie jak zespół
Ely’ego. Artykuł o zgonach w powieści George’a R.R. Martina udało im się
opublikować w „PNAS” („Proceedings of the National Academy of Scien-
ces”), czyli drugim najczęściej cytowanym periodyku naukowym na świe-
cie. To nie lada osiągnięcie, bo na te szacowne łamy można się przebić wy-
łącznie z badaniami, które nie tylko są wzorem doskonałości naukowej, ale
także odpowiadają na ważne społeczne zapotrzebowanie. Dlatego właśnie
każdy artykuł w „PNAS” rozpoczyna się od krótkiej sekcji „Significance”,
w której autorzy wyjaśniają doniosłość swego odkrycia. Oto jak z zadaniem
tym poradzili sobie Thomas Gessey-Jones i jego współpracownicy:

Zastosowaliśmy metody matematyczne i statystyczne, by sprawdzić, jak obszerna, dynamicz-


na, skomplikowana narracja o ogromnej skali zdobyła popularność i uznanie, nie rezygnując
przy tym ze złożoności. [...] Ten mariaż nauk ścisłych i humanistyki otwiera drogę do porów-
nawczych studiów literackich. Dostarcza też dowodów o charakterze ilościowym dla poparcia
szeroko rozpowszechnionego przekonania, że zgony [w książkach Martina – M.N.] wydają się
losowo rozmieszczone w narracji, choć w rzeczywistości tak nie jest[26].

Ups, spoiler. Dokładnie tak brzmi ujawniony przez badaczy przepis Marti-
na na spektakularny sukces. W opowieści (a więc w strukturze samych ksi-
ążek czy serialu) zgony bohaterów następują w przypadkowych odstępach.
Oznacza to, że nie sposób przewidzieć kolejnej wstrząsającej śmierci na
podstawie czasu, jaki upłynął od poprzedniej. A jednak w świecie przedsta-
wionym zgony układają się w sensowny wzór z kumulacjami i przerwami,
przypominający dystrybucję zdarzeń, jaką znamy z rzeczywistości. Gdyby
wszystkie wydarzenia opowiedziane zostały w porządku chronologicznym,
w jednostajnym tempie, otrzymalibyśmy bardzo regularne fale śmierci.
Tymczasem Martin uzyskuje nieprzewidywalność, przyspieszając i zwal-
niając tok narracji, a także cofając się w czasie (analepsis) i wybiegając do
przodu (prolepsis) dzięki snuciu opowieści z punktu widzenia wielu ró-
żnych postaci. W ten sposób zastawia na czytelniczki pułapkę analogiczną
do Iowa gambling task, zachęcając je do zainwestowania emocji w bohate-
rów, których wkrótce uśmierca.

Rzeczywistość
Mamy sporo dowodów na to, że antycypacja ćwiczy się i realizuje przez
opowieści, swoiste wehikuły czasu, dzięki którym możemy wybiegać
w przyszłość jako jednostki i zbiorowości. Teraz pora na ostatni krok na
naszej drodze do zrozumienia prospektywnej małpy.
Potęga antycypacji nie kończy się na fikcji. Przeciwnie, Gra o tron to do-
piero początek. Za pomocą narracji komunikujemy i przyswajamy ryzyko
całkiem realnej śmierci, w tym naszej i naszych bliskich. Mało kto opowia-
da o tym tak przekonująco jak Christoph Bode.
Burza siwych włosów, wąsy i spiczasta bródka, okulary w cienkich owal-
nych oprawkach i torba przerzucona przez ramię – Christoph Bode jest ży-
wym dowodem, że pozory nie zawsze mylą. Wygląda jak literaturoznawca,
mówi jak literaturoznawca i jest literaturoznawcą. Przez wiele lat analizo-
wał opowieści snute przez angielskich pisarzy, jednak jego zainteresowa-
nia stopniowo odsuwały się od fikcji i zaczęły dotyczyć rzeczywistości. Od
skupienia na dziejach ludzkości Bode przeszedł do badania jej (niepew-
nych) przyszłych losów. W zakończonym kilka lat temu projekcie nauko-
wym on i jego zespół udowadniają, że opowieści mogą uratować świat,
a przynajmniej że „narracje o przyszłości stanowią klucz do naszej przy-
szłości”[27]. Oto jak sam Bode opowiada o swoim nawróceniu na przyszłość.
Pewnego ponurego dnia siedział w jednej z oksfordzkich kawiarni, czy-
tając w „Guardianie” o Światowej Konferencji Klimatycznej na Bali. Jego
wzrok przyciągnął wielki wykres przedstawiający scenariusze w wypadku
zmiany globalnej temperatury o 1, 2, 3 i 4 stopnie Celsjusza. „Setki naukow-
ców pracowały latami nad niewyobrażalnymi zbiorami danych, przepusz-
czając je przez niesamowicie zaawansowane programy komputerowe, aby
zasymulować najbardziej złożone procesy fizyczne, jakie znamy na tej pla-
necie – opowiada Bode. – A jednak by przedstawić wyniki swojej pracy de-
cydentom, interesariuszom (czyż wszyscy nie jesteśmy nimi w tym wypad-
ku?) i szerokiej publiczności, uczeni musieli zamienić obliczenia na opo-
wieści”. To był moment olśnienia. Nawet najbardziej złożone dane, najle-
piej dopracowane teorie i najdoskonalsze technologie, żeby wpłynęły na
losy świata, muszą wpierw uwikłać się w liczącą tysiące lat sztukę snucia
opowieści. „Wtedy właśnie wyciągnąłem ze stanu zawieszenia swój stary
pomysł Narracji o Przyszłości [Future Narratives]. I zamówiłem kolejną caf-
fè mocha”[28].
Bode i inni naukowcy pracujący dziś nad społecznym postrzeganiem
przyszłości rzucają wyzwanie wielu ugruntowanym stereotypom. Pokazu-
ją, że nauki nie sposób czasem oddzielić od polityki – bez dobrej polityki
rezultaty badań pozostają tylko publikacjami zapełniającymi cyfrowe i pa-
pierowe archiwa. Także opozycja między rzeczywistością i narracją, która
wielu z nas przychodzi na myśl, ilekroć mowa o opowieściach, staje się nie-
aktualna, gdy tylko zrozumiemy, że opowieści są instrukcją obsługi rzeczy-
wistości. Jak zgrabnie ujął to jeden z badaczy, nie możemy zrozumieć rze-
czywistości – ludzkiej rzeczywistości – nie biorąc pod uwagę tego, w jaki
sposób świat zmienia się, gdy ubieramy go w słowa[29].
Chrześcijaństwo i filozofia platońska, komunizm i nazizm, liberalizm
i konserwatyzm, mistycyzm i rygor nowoczesnej nauki – wszystko to tylko
opowieści. Ale takie opowieści ukształtowały historię świata, a dziś, wraz
ze zwiększeniem mocy oddziaływania ludzkości, kształtują także jego kra-
jobraz czy biologiczną różnorodność. Mają skutki równie realne i namacal-
ne jak prądy morskie, procesy erozyjne albo kolejne mutacje rdzy źdźbło-
wej. Nawet jeżeli moc wyjaśniania świata zawarta w niektórych opowie-
ściach okazuje się bardzo ograniczona (bo opierają się na błędnych prze-
słankach), w niczym nie umniejsza to ich mocy zmieniania świata tak, by
pasował do zawartej w nich wizji, czasem naprawdę przerażającej.
Bo nasze opowieści nie tylko mniej lub bardziej trafnie próbują przewi-
dzieć przyszłość. One ją formują. Dlatego właśnie takim niepokojem po-
winny nas napawać narracje o nieludzkiej przyszłości.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
2
KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK PRAWIE URA-
TOWALIŚMY ŚWIAT

Podobno mężczyźni pochodzą z Marsa. W wypadku Jamesa Hansena to


nieprawda. On wychował się na Wenus. Hansen urodził się w rolniczym
stanie Iowa. Jako młody człowiek wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo
i zaczytywał w książkach astrofizyka Roberta Jastrowa. Poruszała go myśl,
że wszyscy jesteśmy zbudowani z materii wytworzonej w sercach uma-
rłych dawno gwiazd. Wkrótce Hansen poznał osobiście swojego idola
z dzieciństwa, a kilkanaście lat później zastąpił go na stanowisku dyrekto-
ra Goddard Institute for Space Studies w NASA[30].
Niczym w filmie science fiction Hansen trafił w swoich badaniach na
trop niebezpieczeństwa zagrażającego naszej planecie. Tyle tylko, że nie
miało ono postaci asteroidy ani statku obcych. Zagłada nie przybywała
z odległych rejonów galaktyki, lecz z naszych własnych domów, samocho-
dów i elektrowni.
Ostatecznie bowiem Hansen nie został astrofizykiem jak Jastrow. Wy-
brał karierę fizyka atmosfery. Droga do zrozumienia fundamentalnego
problemu z Ziemią wiodła przez obserwacje Wenus. To właśnie studiując
klimat tej kosmicznej szklarni, której atmosfera przesycona jest gazami
cieplarnianymi, Hansen zorientował się, jakie piekło szykujemy sobie na
naszej planecie. Okręt Ziemia zmierza w kierunku góry lodowej. Emitowa-
ne przez nas gazy cieplarniane mogą wkrótce poważnie zmienić klimat.
Gdy tylko uświadomił sobie skalę problemu, Hansen natychmiast wyruszył
do Waszyngtonu, żeby porozmawiać z kapitanem Titanica i nakłonić go do
zmiany kursu, póki to jeszcze możliwe. Może i jesteśmy zbudowani z ma-
terii wykutej w rozgrzanych piecach gwiazd, ale naszym domem jest ta
mała, niebieska planeta.
Wszystko to działo się pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wie-
ku.

***
Nawet jeżeli śledzisz na bieżąco doniesienia o globalnych zmianach klima-
tu i interesujesz się tym zagadnieniem, jest bardzo prawdopodobne, że
o jednej rzeczy masz mylne wyobrażenie. Pewnie wiesz, że naukowcy
ostrzegają przed wiszącą nad nami katastrofą już od kilkudziesięciu lat.
Ale zapewne jak większość publiczności myślisz, że doniesienia te były
konsekwentnie ignorowane. Tymczasem lata osiemdziesiąte ubiegłego
wieku to czas błyskawicznego budowania świadomości społecznej w kwe-
stii klimatu i zaskakująco zdecydowanych politycznych działań. Hanseno-
wi oraz jego kolegom i koleżankom prawie się udało! Nathaniel Rich, re-
porter „New York Timesa” i autor książki Losing Earth, przekonuje, że
przed rokiem 1989 mieliśmy „dekadę, w której prawie zatrzymaliśmy zmia-
nę klimatu”[31]. Na poparcie swojej tezy posiada solidne argumenty.
Rich przeprowadził wywiady ze wszystkimi kluczowymi postaciami tej
historii i przygotował niezwykle szczegółowe sprawozdanie. Jak stwierdził
jeden z jego redakcyjnych kolegów, to szokujące, jak dokładnie ludzie w la-
tach osiemdziesiątych „zdawali sobie sprawę z problemu i jak bliscy byli
jego rozwiązania”[32]. Dzięki nieustającym wysiłkom i pomysłowości akty-
wistek i badaczy takich jak Hansen udało się nie tylko postawić trafną dia-
gnozę, lecz także sformułować konkretną propozycję terapii. Do ambitne-
go planu redukcji emisji Hansen i jego towarzysze zdołali przekonać poli-
tyków, liderki opinii publicznej, a nawet, co brzmi dziś kompletnie nie-
prawdopodobnie, przedstawicieli branży paliw kopalnych.
Niestety! Kiedy już się wydawało, że problem globalnego ocieplenia zna-
lazł szczęśliwe rozwiązanie, nim na dobre się zaczął, cały misterny plan
diabli wzięli. Wysiłki rozbiły się nagle o skały, których nikt nie przewidywał
na trasie. Zawiniła nie chciwość, nie lęk przed nieznanym, lecz znacznie
trudniejsza do uchwycenia siła kształtująca nasz los. Świetnie rokujące wy-
siłki na rzecz powstrzymania zmian klimatycznych zderzyły się z dwiema
potężnymi opowieściami, które opanowały globalną wyobraźnię na przeło-
mie stuleci.

Dekada, w której prawie uratowaliśmy Ziemię


Efekt cieplarniany odkryto już w XIX wieku. Dostrzeżono wówczas, że nie-
które gazy mogą działać jak szklarnia, wpuszczając energię słoneczną do
układu, ale utrudniając jej odpływ na zewnątrz. Co by się stało, gdyby ta-
kim układem była cała planeta? Tak się składa, że od ponad stulecia prze-
prowadzamy na wielką skalę eksperyment, który przynosi odpowiedź na to
pytanie. Przeważającą większość energii uzyskujemy dziś bowiem ze spa-
lania (a więc utleniania) związków węgla, czyli z produkcji CO2, jednego
z gazów cieplarnianych.
Dzisiaj efekty emisji CO2 widzimy, wyglądając za okno lub zerkając na
termometr, ale czterdzieści lat temu globalne zmiany klimatu stanowiły
dopiero opowieść o przyszłości. Widać je było w modelach matematycz-
nych, na wykresach i na Wenus.
Dzięki bohaterom takim jak James Hansen rządzący USA i szeroka pu-
bliczność dowiedzieli się o poważnym zagrożeniu związanym ze zmianą
składu ziemskiej atmosfery, spowodowaną przez człowieka. Eugene Lin-
den, autor Fire and Flood, „ludowej historii zmian klimatu”, nazywa ten czas
„fałszywym świtem”. Wtedy jednak nikt nie mógł wiedzieć, że przed nami
jeszcze długa noc[33].
Wbrew temu, do czego przyzwyczajano nas w XXI wieku, u progu lat
osiemdziesiątych, a więc dekady kluczowej w tej historii, politycy, dzienni-
karze, a nawet przedstawiciele przemysłu wydobywczego potraktowali te
ostrzeżenia poważnie. Pierwszym odruchem koncernu naftowego Exxon,
który wkrótce zasłynie z finansowania wątpliwości i mydlenia oczu opinii
publicznej, było ufundowanie poważnego programu badawczego; pojawił
się też plan porzucenia paliw kopalnych na rzecz innych źródeł energii.
Prezydent Jimmy Carter niezwłocznie podpisał Energy Security Act i zlecił
National Academy of Sciences przygotowanie rozbudowanego raportu,
który pozwoliłby ocenić ryzyko i wdrożyć program wyjścia z kryzysu. Po-
nieważ stworzenie tego rodzaju dokumentu miało zająć kilka lat, żeby
uniknąć opóźnień, niemal natychmiast zwołano spotkanie na Florydzie,
podczas którego eksperci mieli wymienić się danymi i przygotować szybki
plan działania.
„Powinniśmy zacząć od pytania emocjonalnego – rozpoczął wówczas
Thomas Waltz, ekonomista z National Climate Program. – To pytanie fun-
damentalne dla naszego człowieczeństwa: czy nam zależy?” A jednak, jak
zauważa Nathaniel Rich (bardzo w duchu naszej opowieści): „W gruncie
rzeczy pytanie nie dotyczyło emocji, lecz ekonomii, i brzmiało: jak bardzo
cenimy sobie przyszłość?”[34].
Spotkanie na Florydzie wyznaczyło odważny i odpowiedzialny kurs na
nadchodzące lata. Jego uczestnicy nie mieli wątpliwości, że konieczne są
zdecydowane i natychmiastowe działania. Niestety, cztery dni później od-
były się wybory, a nowym prezydentem USA został Ronald Reagan.
Były gwiazdor filmowy doszedł do władzy, uwiódłszy amerykańską pu-
bliczność zestawem iście westernowych haseł. Przedstawiany przez niego
świat przypominał Dziki Zachód. Tu liczyły się odwaga i parcie naprzód.
Jakiekolwiek regulacje były przeciwieństwem zasad westernu. Nic dziwne-
go, że administracja Reagana uznała całe to „gadanie o klimacie” za konia
trojańskiego wymierzonego w amerykańskie wartości, amerykański prze-
mysł, przede wszystkim zaś – we wspaniałą amerykańską przyszłość[35].
W planie Reagana sektor paliw kopalnych miał być jednym z pierwszych
zderegulowanych obszarów. Miał napędzić potencjał amerykańskiej go-
spodarki, wreszcie wyzwolonej z biurokratycznych okowów, i dać jej siłę
w ostatecznej konfrontacji dobra ze złem. Większe samochody i większe
domy nie były tylko kwestią wygody, ale bronią w walce z ciemnością. Ame-
ryka musiała zwyciężyć, bo alternatywę stanowiły komunizm i rządy impe-
rium zła. Każdy, kto opóźniał Amerykę w marszu ku przyszłości, był albo
pożytecznym idiotą, albo agentem ZSRR.
W Polsce mamy niezłe powody, żeby wspominać Reagana z sentymen-
tem, wszak niczym odważny rewolwerowiec uwolnił naszą wioskę spod ty-
ranii paskudnej bandy oprychów. W tej historii prezydent USA jest jednak
czarnym charakterem. Od momentu, gdy zamieszkał w Białym Domu, na-
sza opowieść staje się kroniką kolejnych zderzeń między faktami nauko-
wymi i opartymi na nich modelami a potężną, uwodzącą masy narracją
o przyszłości. Za Reagana zmiana klimatu stała się kwestią polityczną[36].
W tej sytuacji zaskakuje, jak dzielnie radzili sobie naukowcy i eksperci
w starciu z polityką przez całe lata osiemdziesiąte. Pod koniec dekady wy-
dawało się wręcz, że wyjdą z niego zwycięsko, mimo że na drodze do ura-
towania świata napotkali tyle przeszkód.
W 1983 roku ukazał się wreszcie raport, którego powstanie zainicjował
jeszcze prezydent Carter przed pierwszą konferencją klimatyczną na Flo-
rydzie. Dokument nosił tytuł Changing Climate. Z dzisiejszej perspektywy
jest dość dziwną lekturą. Z jednej strony rzetelnie przedstawia sprawę nie-
wyobrażalnej skali zmian, do jakich może doprowadzić wzrost stężenia
CO2 w atmosferze, z drugiej zaś przesycony jest technologicznym optymi-
zmem, który dziś wydaje się nam dość obcy. „Powinniśmy nadal poświęcać
temu zagadnieniu uwagę, ponieważ przypomina nam ono o potrzebie roz-
wiązywania problemów intelektualnych i społecznych, które są ważne z in-
nych, być może pilniejszych powodów” – czytamy w raporcie. „Miejmy na-
dzieję, że CO2 stanie się bodźcem nie tylko do integracji dyscyplin nauko-
wych, lecz także do rozwoju coraz skuteczniejszego podejścia do global-
nych problemów, opartego na współpracy”[37].
Krótko mówiąc: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Może gro-
zi nam zagłada, ale to przecież doskonała okazja, by przezwyciężyć nasze
ograniczenia, zjednoczyć się i pokazać, na co stać gatunek ludzki. Można
te słowa odczytać dwojako. Jako wezwanie do szybkiego, odważnego dzia-
łania, ale też jako zapewnienie, że wszystko będzie dobrze i nie ma się co
martwić. W dodatku podczas konferencji prasowej towarzyszącej publika-
cji raportu William Nierenberg podkreślał, że mamy czas i nie trzeba po-
dejmować pochopnych działań. „Lepiej poczekać i zobaczyć. Lepiej posta-
wić na to, że amerykański geniusz uratuje sytuację – podsumowuje tę kon-
ferencję Nathaniel Rich. – Duże interwencje w narodową politykę energe-
tyczną, podjęte pochopnie, mogą się okazać droższe i mniej efektywne od
działań, które moglibyśmy przedsięwziąć dekady później, gdy już będzie-
my wiedzieć więcej. [...] Ameryka rozwiązała dotychczas każdy egzysten-
cjalny problem, z jakim się mierzyła, i nie da się zastraszyć nadmiarowi
dwutlenku węgla”[38]. Wolny rynek sprosta wyzwaniom dużo skuteczniej
niż regulacja. Wyczekujący optymizm Nierenberga (zresztą związanego
z administracją Reagana) natychmiast stał się oficjalną doktryną polityki
ekologicznej Białego Domu.
Nawet wówczas eksperci się nie poddali. Hansen i jego towarzysze nie-
strudzenie biegali z jednego przesłuchania w Kongresie na kolejne. Opra-
cowywali wciąż nowe dane, szukając narracji, które przekonałyby amery-
kańską publiczność, że czekanie, aż klimat się ociepli, jest naprawdę złym
pomysłem. Przeciwko sobie mieli wprawdzie potężną machinę admini-
stracji Reagana, ale na ich korzyść zadziałało kilka szczęśliwych zbiegów
okoliczności. Największa pomoc przyszła z najbardziej nieoczekiwanej
strony – od samej natury.
Pod koniec lat osiemdziesiątych naukowcy zajmujący się atmosferą zda-
li sobie sprawę, że rosnący poziom CO2 nie jest jedynym poważnym pro-
blemem wywołanym działalnością człowieka. W atmosferze zmniejszała
się zawartość ozonu (O3), który pełni rolę filtra chroniącego powierzchnię
Ziemi przed promieniowaniem UV. Wyglądało na to, że wkrótce cała pla-
neta będzie się opalać w pełnym słońcu bez kremu ochronnego. Odkrycie
zjawiska, które dziś znamy pod nazwą „dziury ozonowej”, to wbrew pozo-
rom jedna z najbardziej optymistycznych historii ostatnich dekad. Od
zdiagnozowania problemu do jego rozwiązania minęło zaledwie kilkana-
ście lat. Ustalono, że za niszczenie warstwy ozonowej odpowiada pewien
rodzaj emitowanych przez ludzi chemikaliów. Opinia publiczna, przerażo-
na wizją zabójczego promieniowania „wpadającego przez dziurę”, wymu-
siła na politykach błyskawiczne działanie. Niebawem podpisano protokół
montrealski, w ramach którego sto dziewięćdziesiąt siedem państw świata
solidarnie zrezygnowało z emisji substancji niszczących warstwę ozono-
wą. Zapobiegnięto katastrofie.
Dziś o dziurze ozonowej często wspomina się ironicznie, twierdząc, że
każda dekada ma swoją panikę, a potem sprawa rozchodzi się po kościach.
Nic bardziej mylnego! Problem dziury ozonowej nie rozwiązał się sam dzi-
ęki temu, że ignorowaliśmy go dostatecznie długo. Przeciwnie. Udało nam
się posprzątać bałagan (który sami wcześniej zrobiliśmy), ponieważ wzięli-
śmy odpowiedzialność za wyrządzone szkody i wdrożyliśmy środki zarad-
cze. Nic dziwnego, że sukces w walce z dziurą ozonową natchnął optymi-
zmem Hansena i jego drużynę, wytyczając szlak, którym – jak się wszyscy
spodziewali – za chwilę podąży walka z globalną zmianą klimatu.
Drugim sprzyjającym zbiegiem okoliczności było wyjątkowo gorące lato
roku 1988. Wśród zapachu stopionego asfaltu i przy akompaniamencie led-
wo wyrabiających się klimatyzatorów przemówienie wygłoszone przed
Kongresem przez Hansena wybrzmiało z pełną powagą i trafiło na pierw-
szą stronę „New York Timesa”.
Globalne ocieplenie to nie kwestia jutra. Ono już tu jest – grzmiał Han-
sen. – Na 99% możemy je przypisać działalności człowieka. Gwałtowne zja-
wiska pogodowe, które widzicie za oknem, są jego skutkiem. W przyszłości
będzie ich znacznie więcej. Przed nami niespotykane dotychczas susze,
huragany, pożary, ale także ulewne deszcze związane z faktem, że gorące
powietrze przyjmuje więcej wilgoci niż zimne. Jeżeli w ciągu najbliższych
lat nie zrezygnujemy ze spalania opartych na węglu paliw kopalnych, czeka
nas pogodowy chaos[39].
Trzydzieści cztery lata później możemy stwierdzić z całą pewnością, że
Hansen miał rację. Niestety, zdecydowaliśmy się nie ufać modelom, woleli-
śmy jego tezy przetestować w praktyce. Jednak tamtego gorącego lata sytu-
acja wyglądała zupełnie inaczej! Pod koniec lat osiemdziesiątych aż 79%
Amerykanów deklarowało, że słyszeli o globalnym ociepleniu, poziom
świadomości w tej kwestii był więc większy niż w latach dziewięćdziesi-
ątych i na początku obecnego stulecia[40].
Światowi przywódcy, zainspirowani protokołem montrealskim, uwie-
rzyli, że globalne wyzwania związane ze skutkami ubocznymi rozwoju
technologii można i trzeba rozwiązywać. Ludzkość musi po sobie po-
sprzątać i zmienić swoje myślenie o planecie i jej zasobach. W tym duchu
30 czerwca 1988 roku rozpoczęła się konferencja w Toronto, nazywana
„Woodstockiem zmiany klimatu”. Porównując ją z pierwszym, kameral-
nym spotkaniem ekspertów w hotelu na Florydzie, trudno nie dostrzec ró-
żnicy skali. Wkrótce grupa państw pod wodzą USA przyjęła ambitny cel re-
dukcji emisji o 20% do roku 2005. Organizacja Narodów Zjednoczonych
powołała do życia IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change),
międzynarodowy zespół ekspertów zajmujący się monitorowaniem zmian
klimatycznych. Na froncie walki o systemowe rozwiązania znalazła się na-
wet Margaret Thatcher, dotychczas największa sojuszniczka Reagana
w polityce deregulacji. Kandydaci na kolejnego gospodarza Białego Domu
– demokrata Michael Dukakis i republikanin George H.W. Bush – przez
całą kampanię prześcigali się w deklaracjach stanowczości w walce z glo-
balnym ociepleniem. Możemy pokonać greenhouse effect dzięki White House
effect, przekonywał Bush.
Wszystko wskazywało na to, że jesteśmy na najlepszej drodze do zlikwi-
dowania problemu globalnej zmiany klimatu, i to zanim jeszcze na dobre
zaistniał! „W dekadzie 1979–1989 mieliśmy doskonałą szansę na rozwiąza-
nie kryzysu klimatycznego – pisze Rich. – Światowe potęgi znalazły się
o zaledwie kilka podpisów od zaakceptowania wiążącego, globalnego pla-
nu redukcji emisji. Nigdy potem nie byliśmy już tak blisko. [...] W zasadzie
nic nie stało nam na drodze. Nic poza nami samymi”[41].
Co się stało? Dlaczego wróciliśmy na pole „Start” (nie pobierając pre-
mii)? Jak to możliwe, że trzy i pół dekady oraz miliardy ton CO2 później
systemowe rozwiązania są dalej, a nie bliżej?
Na to pytanie nie ma jednej prostej odpowiedzi. Fizyka atmosfery jest
trudna do modelowania, ale precyzyjne uchwycenie ludzkich interakcji
w skali globalnej to wyzwanie jeszcze większe. Rzut oka na oś czasu suge-
ruje jednak, że istnieje bardzo konkretny, możliwy do wskazania punkt
zwrotny, przegapiony przez większość komentatorów i badaczy zajmu-
jących się historią walki z katastrofą klimatyczną. To wydarzenie, które do-
skonale znacie, ale z pewnością nie skojarzyliście go z suszami, burzami
i podniesieniem się poziomu oceanów.

Polityka nicnierobienia
Czwartego czerwca 1989 roku demokratyczna opozycja w Polsce odnosi
druzgocące zwycięstwo w wyborach. Caitlin Werrell i Francesco Femia
z Center for Climate and Security ujmują to następująco: „Tadeusz Mazo-
wiecki został pierwszym niekomunistycznym premierem w Europie
Wschodniej”. I nic nie było już takie samo. „Po upadku muru berlińskiego
w roku 1989 sytuacja bezpieczeństwa międzynarodowego zmieniła się
gwałtownie i w dużej mierze w sposób nieprzewidywalny, odwracając
uwagę od długoterminowych, nietypowych rodzajów ryzyka, takich jak
zmiana klimatu”[42]. Jak tu zajmować się czymś tak ulotnym (dosłownie)
jak skład atmosfery, gdy na naszych oczach zmienia się porządek świata?
Niestety, pierwszą mapą, jaką nasze dzieci poznają w przedszkolu, jest
zwykle mapa polityczna. Granice państw i imperiów wydają nam się czymś
ważniejszym, bardziej obiektywnym i brzemiennym w skutki niż układy
łańcuchów górskich albo przebiegi prądów morskich. Gdy zamykamy oczy,
widzimy świat podzielony na państwa, a nie strefy klimatyczne czy płyty
tektoniczne. A przecież mapy też są opowieściami albo, ściślej mówiąc, ich
zaczynami. Takie będziemy mieć opowieści i taką przyszłość, jakich map
nauczymy dziś siebie i swoje dzieci.
W 1989 roku mapa globu podzielonego między dwa wrogie światy i na
dwa kolory ustąpiła nagle jednokolorowej mapie końca historii.
Koniec lat osiemdziesiątych był czasem bezprecedensowej ugodowości
w skali globalnej. Werrell i Femia wymieniają kolejne sukcesy z tego okre-
su. Pierwszego lipca 1988 roku USA i ZSRR podpisały umowę zakładającą
rezygnację z rakiet średniego i krótkiego zasięgu. W kwietniu 1989 roku,
po kilku latach prac, zakończyła się kolejna runda negocjacji w ramach
GATT (Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu). Historyczne po-
rozumienie 123 krajów stanowiło milowy krok na drodze do powołania
Światowej Organizacji Handlu (WTO). W sierpniu tego samego roku pod-
pisany został wspomniany już protokół montrealski, w którym sto dziewi-
ęćdziesiąt siedem krajów zdecydowało się podjąć szybkie i odważne środki
przywracające właściwy poziom ozonu w atmosferze ziemskiej.
Rewolucja polityczna, która zaczęła się w Polsce, podważyła sens tych
wszystkich wysiłków. Po co negocjować, skoro już wiadomo, kto wygrał?
Podobnego zdania jest Naomi Klein, czołowa krytyczka panującego mo-
delu gospodarczego i autorka książki To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra
klimat. Po roku 1989 świat ogarnął nastrój triumfalizmu i przekonanie, że
teraz istnieje już tylko jedna droga naprzód. Rozpoczęła się realizacja glo-
balnego scenariusza, którego istotą były „prywatyzacja sfery publicznej,
deregulacja świata finansów i w ogóle wszystkiego, co mogłoby przeciw-
działać swobodnemu przepływowi kapitału, a także oszczędności w sferze
publicznej”[43]. Niestety, jak podkreśla Klein, przyjęty plan walki z katastro-
fą klimatyczną zakładał coś dokładnie odwrotnego – regulacje, ogranicze-
nie wzrostu i spore wydatki. Nic dziwnego, że nie pasował do nowej fali
globalnego samozadowolenia.
Gdy Tadeusz Mazowiecki dowiaduje się, że zostanie premierem, ma
mieszane uczucia. Niedawno przekonywał kolegów, że Solidarność nie po-
winna jeszcze brać odpowiedzialności za rządzenie Polską. Gospodarka
jest w fatalnym stanie. Opozycji antykomunistycznej po latach walki o to,
żeby władza w ogóle uznała jej legalność, brakuje zaplecza eksperckiego
i programu. Przyszły premier doskonale to rozumie. Decyduje się jednak
spróbować. W panice szuka kogoś, kto przyjąłby tekę ministra finansów.
Puka do drzwi jednego ekonomisty, słyszy: „Kraj jest w ruinie, nie mam
pojęcia, jak to naprawić, nikt nie przeprowadzał wcześniej tego rodzaju
transformacji”. Zagląda do drugiego, słyszy to samo: „Kraj w ruinie, nie
wiadomo, jak to naprawić”. Wreszcie znajomy poleca mu Leszka Balcero-
wicza. Postać wówczas niszową, niezaangażowaną wcześniej zanadto
w opozycję demokratyczną i nieznaną bliżej Mazowieckiemu. Przyszły pre-
mier puka do jego drzwi i słyszy: „Kraj jest w ruinie, nie wiadomo, jak to
naprawić, bo nikt wcześniej nie przeprowadzał takiej reformy... To kiedy
zaczynamy?”[3*]. Mimo nieco teatralnego uproszczenia scenka ta przedsta-
wia głęboką prawdę o transformacji. Mazowieckiemu naprawdę odmawia-
li inni poważni kandydaci, a Leszek Balcerowicz faktycznie podjął się zu-
chwałej misji i był tego w pełni świadomy. Jak sam to ujął: „Taka szansa
zdarza się jeden jedyny raz w historii, i to nie tylko Polski, ale wręcz świata.
Przecież nigdy jeszcze nikt nie zmieniał w warunkach demokracji socjali-
zmu w kapitalizm”[44]. Choć oczywiście można na to patrzeć również tak,
jak Robert Krasowski, autor przystępnej historii politycznej III RP: „Powie-
dzieć, że był zarozumiały, to mało. [...] Balcerowicz miał ego w rozmiarze,
dla którego brakuje pojęć. Nikt w polskiej polityce nie gardził tak ostenta-
cyjnie cudzymi opiniami, nikt inny nie traktował otoczenia tak protekcjo-
nalnie”[45].
Misja, jaką powierzył mu Tadeusz Mazowiecki, była o tyle łatwiejsza, że
Balcerowicz podejmował ją w momencie dziejowym, w którym wydawało
się, że ku przyszłości prowadzi tylko jedna, szeroka autostrada. Można je-
chać nią z pełną prędkością lub się ociągać. Nie ma objazdów, bocznych
dróg, nie ma alternatywy dla liberalnej demokracji i neoliberalnego kapita-
lizmu[4*].
Faktycznie, jeżeli porównać wszystkie transformacje w regionie, wy-
glądają one nadzwyczaj podobnie. Politycy uwielbiają przypisywać sobie
zasługi lub ciskać oskarżenia, ale wydaje się, że w gruncie rzeczy niewiele
od nich zależało. Węgry, Czechy, Litwa czy Estonia, które nie miały Balce-
rowicza, Mazowieckiego i Wałęsy, nie wylądowały ani na śmietniku histo-
rii, ani w raju. Wykresy ilustrujące PKB na mieszkańca czy średnią długość
życia niemal wszystkich krajów Europy Środkowo-Wschodniej przebiegają
równolegle. Smutnym wyjątkiem pozostaje Ukraina.
W roku 1989 czas roztopił się, stając się przestrzenią. Przyszłość nie była
już dłużej czymś nieznanym, co czaiło się za kolejnym zakrętem historii.
Dla milionów Polaków, Czechów, Węgrów, Bułgarów, a wkrótce także Ro-
sjan, Kazachów czy Litwinów przyszłość leżała po prostu na Zachodzie.
Miała bardzo konkretny wygląd, brzmienie, a nawet smak. Jak celnie ujęli
to Iwan Krastew i Stephen Holmes: „Liberalna rewolucja normalności nie
była pomyślana jako skok w czasie z mrocznej przeszłości do świetlanej
przyszłości. Zamiast tego wyobrażano ją sobie jako ruch w fizycznej prze-
strzeni, jak gdyby wszyscy Europejczycy ze Wschodu mieli przenieść się do
Świątyni Zachodu, oglądanej wcześniej wyłącznie na fotografiach i fil-
mach”[46].

2. PKB na mieszkańca Czech, Estonii, Litwy, Polski, Ukrainy i Węgier


Leszek Balcerowicz faktycznie podjął się bezprecedensowego wyzwania.
Zarazem jednak polityka, której symbolem wkrótce został, miała charakter
naśladowczy, jak zauważają Krastew i Holmes. Wszystko, co ważne, działo
się w Nowym Jorku czy Londynie. Warszawa, Bratysława albo Moskwa mo-
gły co najwyżej ścigać się w pilności i szybkości naśladownictwa. Kształt
przyszłości był już wyznaczony. My mogliśmy jedynie wypełnić go niczym
kolorowankę. Przez lata chwalono nas lub ganiono za to, czy kolorujemy
grzecznie, czy też wychodzimy za linie.
W takiej wizji dziejów nie było miejsca dla kontestatorów. W końcu
w 1989 roku historia ostatecznie udowodniła, kto ma rację. W telewizji mo-
żna sobie było wprawdzie ponarzekać na rosnącą przestępczość wśród na-
stolatków albo zanieczyszczenia, ale większość danych pokazujących ob-
szary, gdzie świat się pogarsza, a nie poprawia, była konsekwentnie igno-
rowana. To samo stało się z informacjami pochodzącymi od naukowców,
którzy alarmowali o konsekwencjach, jakie dla całej planety może mieć
utrzymanie wysokiej emisji gazów cieplarnianych.
Komunizm upadł nie pod ciosami arsenału atomowego, lecz przygnie-
ciony ewidentną przewagą amerykańskiego modelu wzrostu gospodarcze-
go. Szaleństwem byłoby w takim momencie porzucić paliwa kopalne, które
ten wzrost napędzały. Walka o globalny rząd dusz została wygrana. Ale czy
Polska, ZSRR, Afryka albo nawet Chiny podążą w nowe stulecie śladem
USA, jeżeli Waszyngton zaproponuje im zaciskanie pasa, ograniczenie
rozwoju i ścieżkę niepewnych, kosztownych inwestycji w technologie przy-
szłości? W jednej chwili katastrofa klimatyczna była oczywistym, udowod-
nionym naukowo wyzwaniem, które rządy planowały podjąć. Chwilę pó-
źniej dołączyła do zestawu apokaliptycznych przepowiedni w rodzaju glo-
balnego ochłodzenia albo końca świata z kalendarza Majów. Dopiero teraz
otworzyło się w pełni pole do popisu dla negacjonistów i handlarzy wątpli-
wości.
Dwunastego września 1989 roku Tadeusz Mazowiecki wygłosił w sejmie
pamiętne exposé, podczas którego zasłabł. Śmiał się potem, że doszedł do
stanu, w jakim znajduje się polska gospodarka, ale już z niego wychodzi.
Niecałe dwa miesiące później odbyła się kolejna konferencja klimatyczna,
tym razem w holenderskim Noordwijk. Podjęte zaledwie rok wcześniej
w Toronto inicjatywy zostały rozmontowane. Stany Zjednoczone, Japonia,
Związek Radziecki i Zjednoczone Królestwo wstały od stołu, wycofując się
ze zobowiązań do redukcji emisji. Nasza najlepsza szansa na zapobiegni-
ęcie katastrofie została zaprzepaszczona.
W ten sposób cała planeta znalazła się w sytuacji, w jakiej dwa miesiące
wcześniej była polska gospodarka. Tyle że nikt sobie tego nie uświadamiał.
Do zasłabnięcia miało upłynąć jeszcze trochę czasu. A przecież w roku 1989
rozwiązanie problemu było dużo łatwiejsze niż jest dzisiaj. Od tamtego
momentu, jak zwraca uwagę Rich, wyemitowaliśmy więcej dwutlenku
węgla niż, przez całą historię ludzkości – od pierwszych ognisk do konfe-
rencji w Noordwijk! Nasze rozumienie mechanizmów rządzących klima-
tem i dokładność symulacji tylko wzrasta. Wiemy z większą niż kiedykol-
wiek pewnością, co nas czeka. A jednak, zwiedzeni technooptymizmem, od
kilku dekad nie zrobiliśmy nic.
„Problem ignorowany dostatecznie długo rozwiązuje się sam” – powta-
rzam to głupie motto, ilekroć dziwne stukanie w rurach znika bez wsparcia
hydraulika, a ból zęba przechodzi mimo nieumówienia wizyty u dentysty.
Robię to jednak autoironicznie. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to idio-
tyczny przepis na życie, a cmentarze są pełne pacjentów onkologicznych,
którzy postanowili przetestować go w praktyce.
A przecież dokładnie do tego zachęcała nas globalna filozofia optymi-
zmu po roku 1989. Skoro już wjechaliśmy na autostradę do lepszego jutra,
wszystko będzie dobrze. Tyle że w tym wypadku brak działania też jest
działaniem. Brak decyzji jest decyzją. Nie robiąc nic, wybieramy bardzo
konkretną drogę do przyszłości. Niekończące się spory i rozważania nie
służą wyborowi najlepszej ścieżki działania, lecz same w sobie okazują się
ścieżką niedziałania. Jak ujął to w swojej książce James Hansen: „Każdy re-
mis w «debacie» o globalnym ociepleniu jest tak naprawdę przegraną, po-
nieważ to właśnie polityka nicnierobienia stanowi cel tych, którzy chcą
dyskutować o globalnym ociepleniu”[47].
„Problem ignorowany dostatecznie długo rozwiązuje się sam” – tak wła-
śnie można rozumieć przesłanie, jakie większość ludzkości wyciągnęła
z Końca historii Francisa Fukuyamy. Teraz wystarczy już tylko czekać. „Ko-
niec historii” rozumie się dziś często naiwnie i przywołuje niemal wyłącz-
nie ironicznie. Ale trzydzieści lat temu nie byliśmy idiotami. Nikt nie wie-
rzył, że oto z dnia na dzień skończą się wojny, rozmyją granice, zapanuje
wieczysty pokój. Książka Fukuyamy stanowiła – wbrew temu, co dziś chcą
z niej zrobić szydercy – dość subtelną analizę filozofii Hegla. Mówiła o ko-
ńcu historii, ale nie tyle jako o końcu dziejów, ile raczej pewnej formy opo-
wieści[5*]. Fundamentalne pytania o przyszłość zostały rozstrzygnięte. Te-
raz wystarczyło tylko utrzymać kurs.
Ten pomysł nie był bezsensowny. Po prostu okazało się, że Fukuyama
nie miał racji.

Polityka paniki
Globalna fala optymizmu lat dziewięćdziesiątych to już przeszłość. Wiele
ostatnio napisano i powiedziano na temat przyczyn jej załamania się. Jed-
ni eksperci wskazują na zamachy z 11 września 2001 roku i wytworzenie się
w zbiorowej wyobraźni nowego rodzaju zagrożenia. Inni podkreślają zna-
czenie późniejszego o siedem lat wielkiego kryzysu ekonomicznego. Ma to
sens. Zwłaszcza że obydwa te wydarzenia można interpretować jako pora-
żki przewidywania, a więc opowieści o czasach przyszłych[48]. Niektórzy
badacze podkreślają też znużenie związane z filozofią jednej autostrady do
przyszłości. Kraje świeżo „nawrócone” na liberalny kapitalizm miały się
rozwijać jedynie poprzez naśladowanie wzorców płynących z USA czy Eu-
ropy Zachodniej, co wiązało się z poczuciem niedowartościowania i zale-
żności. Próba skopiowania w każdej dziedzinie wyidealizowanego zachod-
niego modelu wpędziła narody tych krajów w udrękę nieustannej samo-
krytyki[49]. Polska dostarcza interesującego przykładu. Wstąpiliśmy do
Unii Europejskiej i NATO. Cele zostały osiągnięte. Czego chcieć więcej?
Spełnienie niektórych obietnic tym wyraźniej uwidoczniło brak możliwo-
ści wypełnienia innych. Ci, którzy osiągnęli sukces materialny, poczuli bez-
sens związany ze względną sytością. Pozostali, którym po piętnastu latach
budowania kapitalizmu powodziło się gorzej niż w 1989 roku, stracili goto-
wość do cierpliwego oczekiwania na odmianę losu, a wraz z nią – wiarę
w Balcerowiczowskie credo. Stąd w 2004 roku ze sprzecznych żywiołów
akcesji do Unii Europejskiej i sześćdziesiątej rocznicy powstania warszaw-
skiego rodzi się nowy paradygmat polityczny, który w swojej poprzedniej
książce określiłem mianem turbopatriotyzmu. Łączy on wiele elementów,
jednak jego istotą jest właśnie podważenie teorii autostrady do przyszłości.
W konserwatywnym zwrocie ogłoszonym przez Jarosława Kaczyńskiego
polityka przyszłości ustępuje polityce przeszłości.
W podobnym duchu wypowiadają się wkrótce liderzy polityczni na ca-
łym świecie. Wielka Brytania opuszcza Unię Europejską, Amerykanie wy-
bierają na prezydenta Donalda Trumpa, Rosja Władimira Putina z piskiem
opon zawraca z autostrady ku Zachodowi. (A może nigdy na nią nie wje-
chała? Może tylko projektowaliśmy na nią własne nadzieje i marzenia?)
Szybko poszło. Jeszcze na dobre nie oswoiliśmy się z triumfem globalnej
rewolucji liberalnej, a już zmiotła ją z powierzchni ziemi nieliberalna
kontrrewolucja.
Po triumfalistycznym nastroju 1989 roku nie ma już śladu. Czy w myśl
zasady „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” w tych kiepskich wia-
domościach kryją się też jakieś dobre wieści dla wszystkich zainteresowa-
nych skuteczną walką z globalnym ociepleniem? Nie wygląda na to. Opo-
wieść o zniszczeniu całej planety doskonale pasuje do „ducha czasów”. Pro-
blem polega jednak na tym, że szeroko rozpowszechniona wiara w nie-
unikniony Upadek nie musi wcale motywować do podjęcia działań na
rzecz poprawy sytuacji. Zamiast tego lęk przed końcem cywilizacji zmienia
się w fatalizm, zasilając nowe ruchy apokaliptyczne i, oczywiście, cyniczną
rywalizację o zasoby. Mapa naszej planety znów jest przede wszystkim po-
lityczna. Tym razem zamiast jednokolorowego świata Fukuyamy większo-
ść z nas widzi jednak nakreślone przez Samuela Huntingtona „zderzenie
cywilizacji”, a więc rzeczywistość, której istotą jest darwinowska walka
o zasoby.
Co więcej, analiza kultury popularnej i wypowiedzi polityków sugeruje,
że w najnowszej wersji zachodniej opowieści o Przesileniu i Zmierzchu nie
ma już żadnej cywilizacji, która mogłaby nas zastąpić na czele świata. Po
upadku naszego imperium ludzkość czeka jedynie chaos. Obcy koczujący
pod naszymi murami nie są bowiem konkurencyjną cywilizacją, lecz niecy-
wilizacją – barbarzyńcami zdolnymi wyłącznie do niszczenia. Gdy upadnie
Zachód, wojna o wyczerpujące się zasoby stanie się wojną wszystkich prze-
ciw wszystkim. Nadchodzi świat rodem z Mad Maxa. Naiwną wiarę w to,
że problemy rozwiążą się same, zastąpił równie niebezpieczny brak wiary
w to, że można je rozwiązać w sposób systemowy.
Ten nowy, pesymistyczny paradygmat jest tak rozpowszechniony, że
przeczucie, iż film nie skończy się dobrze, zwykle dopada mnie jeszcze
przed wejściem do kina. Intuicja zwykle się potwierdza. Popkulturowe
opowieści o przyszłości coraz rzadziej kończą się happy endem.
Na ekranach oglądamy postapokaliptyczne światy spustoszone przez
kryzys. Grupki niedobitków połączone plemiennymi więzami lojalności
przemierzają bezkresne pustynie w poszukiwaniu ostatnich spłachetków
zieleni albo kryją się przed hordami zombie w piwnicach zrujnowanych
miast. Dawna potęga technologii i cywilizacji leży obrócona w gruzy. Z jej
żałosnych resztek sprytni złomiarze próbują zespawać groteskową parodię
dawnego, bezpiecznego świata.
Jeżeli cywilizacja się nie rozpadnie, a przeciwnie – wzmocni i skonsoli-
duje – świat będzie jeszcze gorszy. Przyszłość odsłoni mroczne oblicze
technologii. Sztuczna inteligencja i ludzka chciwość podporządkują sobie
resztki wolności, przedłużając linię kreśloną przez całą historię. Pismo
uczyniło z nas właścicieli i poddanych, druk ustawił nas w równe rządki
w szkołach, fabrykach i na polach bitew, ale dopiero algorytmy ostatecznie
zapanują nad naszym życiem. Ikoną takiego wyobrażenia technologii
i przyszłości stał się serial Czarne lustro, ale przykładów jest znacznie wi-
ęcej. Ta sama estetyka rozlewa się także na produkcje dokumentalne – Ha-
kowanie świata (The Great Hack, 2019) Netflixa to nic innego jak Czarne lustro
osadzone w naszej rzeczywistości, z udziałem prawdziwych świadków
i ekspertów. Technologia nas eksploatuje. Algorytmy obsługujące ludzką
codzienność zaprojektowane są tak, by zwiększać nierówności, uzależniać
nas od ekranów i zmniejszać naszą zdolność do skupienia się na świecie
realnym. Nie musimy czekać na bunt maszyn ani inwazję replikantów.
Technologia już dziś kolonizuje kolejne obszary życia, na zawsze zmienia-
jąc definicję tego, co znaczy być człowiekiem. Jeśli na ekranie gości nauko-
wiec, to zapewne szalony. Jeżeli akurat będzie przy zdrowych zmysłach, to
jego ostrzeżenia będą ignorowane, a on sam szybko zostanie sprowadzony
do roli ciekawostki urozmaicającej program telewizji śniadaniowej. To nie
przypadek, że rzeczywistość Czarnego lustra i Mad Maxa tak bardzo przypo-
mina opowieści o świecie, które swoim wyborcom proponują wspomniani
wcześniej politycy kojarzeni z nieliberalną kontrrewolucją. Dobrze już
było. Technologia służy silnym. Przetrwają tylko najbardziej bezwzględni.
Albo otoczymy się murem, albo pęd czasu, przyspieszony przez globaliza-
cję i technologię, porwie nas i zmiecie z powierzchni Ziemi.
Jutro nie przyniesie niczego dobrego. Nie potrzebujemy przyszłości,
a przyszłość nie potrzebuje nas. Straciliśmy nadzieję. To bardzo źle, bo ona
– jak już wiemy – ma na tę przyszłość olbrzymi wpływ. Globalne inicjatywy
to delikatne twory zależne od naszej wiary. Kultura darwinistycznego ego-
izmu i pesymizmu nie sprzyja ich przetrwaniu. Wizja przyszłości bez ludzi
może uczynić z nas ludzi bez przyszłości.

Kasandra w kinie
James Hansen nie złożył broni. Na jakiś czas wycofał się z działalności pu-
blicznej i skupił na nauce, ale od początku nowego stulecia kontynuuje
walkę z obojętnością, która prowadzi ludzkość ku samozagładzie. W ksi-
ążce Storms of My Grandchildren opisuje swoje spotkania z przedstawiciela-
mi administracji George’a W. Busha (syna) i bezskuteczne próby przeko-
nania ich, by zajęli się problemem. Niestety, boleśnie rozczarował się także
Barackiem Obamą. Choć tyle mówił o przyszłości i powtarzał Yes, We Can,
pierwszy czarny prezydent USA zawiódł na całej linii w kwestii klimatu.
Hansen oskarża go wręcz o greenwashing, czyli budowanie sobie ekologicz-
nego PR-u przy braku rzeczywistych działań[50]. Niemniej przy wszystkich
swoich wadach Bush i Obama i tak zaliczali się jeszcze do późnych wnu-
ków filozofii globalnego optymizmu. Prawdziwy szok dla Hansena przy-
niosła dopiero prezydentura Donalda Trumpa.
Fizyk skarżył się niedawno, że w trakcie pandemii postępowanie prezy-
denta było przeciwieństwem naukowej solidności. Trump otoczył się szar-
latanami i religijnymi fanatykami, karmiąc swoich wyborców teoriami spi-
skowymi. Wszystko to w ramach budowania pogardy dla „elit”, wśród któ-
rych znaleźli się też naukowcy i eksperci. Nie można już było marzyć o bu-
dowie szerokiego konsensusu wokół walki ze zmianami klimatu. Przeciw-
nie – ekologia zaczęła być jedną z kwestii najbardziej dzielących społecze-
ństwo. Problemem, jak zwraca uwagę Hansen, stała się już nie radykalna
postawa kierowanych przez Trumpa republikanów, lecz sama polaryzacja,
która walkę o klimat uczyniła sprawą czysto polityczną. Demokraci i ich
wyborcy deklarowali pełne poparcie dla stanowiska nauki. Ale czy wynikało
to ze zrozumienia zagrożenia, czy też wyłącznie z chęci dołożenia politycz-
nym przeciwnikom?
Trump otwarcie deklaruje, że globalne ocieplenie to bzdura – „chińska
ściema”, jak nazwał je w jednym z wystąpień. A nawet gdyby nie było bzdu-
rą, w interesie każdego rozsądnego człowieka i narodu jest strategia nieko-
operacyjna. Niech inni tną emisje, jeśli chcą. My budujmy potęgę. Jeżeli
globalne ocieplenie jest faktycznie „chińską ściemą”, to nie ulegając szan-
tażowi, postępujemy rozsądnie. Jeśli zaś rację mają naukowcy, to apokalip-
sy nie sposób uniknąć i tym bardziej warto nawrócić się na nowy egoizm,
którego globalnym prorokiem pozostaje Trump.
I choć żywy Trump chwilowo czai się gdzieś za kulisami globalnej polity-
ki (gotowy jednak w każdej chwili powrócić), to znacznie groźniejszy może
się okazać jego wyobrażony cień, nadal padający na USA i Europę, na Rosję
i Chiny. Amerykanie mogli przy urnach odsunąć Trumpa od władzy, ale
jego ewangelia wciąż dźwięczy w globalnej polityce.
W ten sposób nastrój apokaliptycznego pesymizmu połączył się z głębo-
kim rozczarowaniem polityką. Nie tylko zmierzamy ku katastrofie, ale
w dodatku nie możemy nic zrobić, żeby jej przeciwdziałać. Tę wizję świata
doskonale oddaje jeden z najgłośniejszych filmów roku 2021, Nie patrz
w górę. Produkcja Netflixa opowiada historię pary astronomów, którzy od-
krywają, że wkrótce uderzy w nas kometa na tyle duża, by zakończyć życie
na Ziemi. Grani przez Jennifer Lawrence i Leonarda DiCaprio bohaterowie
tułają się po kolejnych studiach telewizyjnych, redakcjach i gabinetach po-
lityków, z rosnącą frustracją próbując przekonać ludzkość do działania.
Nikt ich nie słucha. James Hansen obejrzał Nie patrz w górę, i to jeszcze
przed oficjalną premierą. Ludzie z Netflixa byli mu winni przynajmniej
tyle. Po pierwsze, sam pomysł, żeby zmierzający w kierunku Ziemi obiekt
uczynić metaforą nadchodzącej katastrofy klimatycznej, został zaczerpni-
ęty z jego wykładu na konferencji TED (Technology, Entertainment and Design
– Technika, Rozrywka, Projektowanie) sprzed kilku lat. Po drugie, film ogląda
się jak trochę tylko podkoloryzowaną biografię Hansena. Podobny zapał,
chwilami podobna frustracja, zdecydowanie ta sama ściana obojętności.
„Netflix używa analogicznego pomysłu [ze zbliżającym się do Ziemi obiek-
tem – M.N.], by przyspieszyć czas o dwa rzędy wielkości – pisał Hansen po
premierze filmu. – Zamiast pięćdziesięciu lat niezbędnych do zmiany glo-
balnych systemów energetycznych dostajemy pół roku na zatrzymanie
asteroidy. Sześć miesięcy, by zmobilizować światową publiczność”[51].
Hansen przyznaje, że naukowcy są często sfrustrowani, próbując prze-
kazać, jak pilne jest wyzwanie, z którym się mierzymy. Muszą, tak jak w fil-
mie, stawić czoło „czarnym charakterom”, wśród których znajdują się
„chciwi przemysłowcy, niekompetentny, skorumpowany rząd, media rezy-
gnujące z odpowiedzialnego dziennikarstwa na rzecz podążania za
oglądalnością oraz publiczność skupiona na tabloidowej rozrywce”. Praw-
dziwa historia walki o klimat jest jednak o tyle bardziej skomplikowana, że
w grę wchodzi jeszcze więcej zmiennych.
Ostatecznie opinia Hansena o Nie patrz w górę jest raczej pozytywna. Ale
domyślam się, że musiał się czuć dziwnie. Film był skondensowaną do
dwóch godzin parodią czterdziestu lat jego życia. Naomi Oreskes, wspó-
łautorka głośnej książki Merchants of Doubt[52], demaskującej manipulacje
przemysłu paliw kopalnych, w rozmowie z „Guardianem” scharakteryzo-
wała Hansena jako bohatera tragicznego: „Ma w sobie coś z Kasandry. Jego
przekleństwem jest to, że potrafi zrozumieć i zdiagnozować sytuację, ale
nie potrafi przekonać ludzi, żeby coś z nią zrobili. Wszystkich nas wycho-
wano w przekonaniu, że wiedza to siła [knowledge is power]. Przypadek
Hansena pokazuje, że to nieprawda. Siła jest siłą [power is power]”[53]. A źró-
dłem potęgi tych, którzy znajdują się u władzy, są opowieści[54].
Nasz los, nasza przyszłość uwikłane zostają w dwie narracje. W jednej
z nich upadek jest przesądzony, a ludzie są potworami. W drugiej w ogóle
nie ma się czym martwić, bo wszystkie problemy rozwiąże czas. Oba te
nurty znajdują odbicie w polityce, ale też w kinie, rozmowach przy stole,
podręcznikach szkolnych... Choć dzieli je niemal wszystko, obydwa dokła-
dają cegiełki do tego samego muru, w który od czterdziestu lat bezsilnie
walą głową naukowcy tacy jak James Hansen.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
3
OPOWIEŚĆ
O DWÓCH OPOWIEŚCIACH

Uwielbiamy przygody ludzi. Losami zwierząt też nietrudno nas zaintereso-


wać, zwłaszcza gdy opowiadający, jak czarodzieje ze studia Walta Disneya,
udzielą im nieco ludzkich cech. Trudniej natomiast napisać pasjonującą
książkę o książkach. W zasadzie znam tylko jeden taki przypadek. Jona-
than Swift w Wojnie książek po prostu spersonifikował mieszkańców biblio-
teki i kazał im się okładać, przytrzaskiwać okładkami i zrzucać z półek. No
cóż, przygody idei zwykle nas nie pasjonują. Czy można poważnie zaanga-
żować się emocjonalnie we wzloty i upadki koncepcji, wyobrażeń albo roz-
strzygnięć teoretycznych? Dobrze by było, gdybyśmy nauczyli się pasjono-
wać przygodami opowieści, bo historia idei ma kluczowy wpływ na nasze
życie. Pokazuje to poprzedni rozdział, ale też historia wojen z ostatnich ty-
siącleci... Niniejszy rozdział będzie opowiadał właśnie o starciu idei. Jest
kluczowy dla tej książki. Przedstawię tu analizę kilkudziesięciu bardzo ró-
żnych książek i artykułów prezentujących różne opowieści o naszej historii
i przyszłości. Z tej analizy wyłania się obraz dwóch konkurencyjnych nar-
racji o czasach przyszłych, które określam mianem technooptymizmu
i technopesymizmu. I to właśnie te wielkie narracje, a nie poszczególni au-
torzy, są głównymi bohaterami rozdziału. Posłużę się cytatami z konkret-
nych dzieł i nazwiskami konkretnych ludzi, zawsze będą to jednak tylko
ślady, znaki czegoś większego. Ostatecznie mają nas naprowadzić na trop
tych dwóch potężnych sił, które ukrywając się w cieniu, od lat toczą wojnę
o władzę nad globalną wyobraźnią. Wszyscy jesteśmy ofiarami tej wojny.
Przedmiotem mojej analizy są książki i artykuły napisane w ciągu kilku-
dziesięciu lat przez autorki i autorów uprawiających różne gatunki, różni-
ących się wykształceniem i poglądami politycznymi. Ponieważ zagadnie-
nie „trajektorii ludzkiej historii” jest niezwykle obszerne, musiałem zdecy-
dować się na zawężenie materiału. Wybierałem książki o szerokim zasi-
ęgu, zwłaszcza te, które zyskały status bestsellerów i zostały przełożone na
wiele języków. Spośród licznych sporów o przyszłość zdecydowałem się
skupić na dość wąskim wycinku dotyczącym naszych relacji z przyrodą,
głównie systemów żywnościowych (ang. food systems), z uwzględnieniem
m.in. rolnictwa, diety oraz ich wpływu na środowisko. Do podobnych starć
między technooptymistami i technopesymistami dochodzi dziś m.in.
w debacie o nowych technologiach, medycynie, polityce czy ekonomii, jed-
nak – jak postaram się pokazać – rozpoczęcie wędrówki na polu lub w lesie
daje niezły punkt widzenia także na szkołę, fabrykę czy nowoczesny start-
up.
Niektóre z przedstawionych tu koncepcji mają status naukowy, a ich au-
torzy dołożyli wielu starań, by swoje wnioski wyprowadzać z rzetelnych
danych. Inne to niezłe dzieła popularyzatorskie lub eseistyczne. Są w anali-
zowanym materiale i takie pozycje, co do których merytorycznej wartości
można mieć bardzo poważne zastrzeżenia.
Zdarza się, że autorzy zaliczeni przeze mnie do jednego paradygmatu
powołują się na siebie wzajemnie i popierają, ale nie jest to wcale regułą.
Bywa i tak, że nie zgadzają się niemal we wszystkim. Na przykład indyjska
ekofeministka Vandana Shiva i Donald Trump właściwie w każdej kwestii
stają po dwóch stronach barykady. Shiva uważa, że Trump reprezentuje
„nieodpowiedzialność, chciwość i bezprawie”[55]. A jednak na najgłębszym
poziomie opowieści o świecie łączy ich zaskakująco wiele: wiara w to, że
świat był kiedyś lepszy; przekonanie, że cywilizacja ukrywa czy wypacza
pewne głębsze, biologiczne prawa; sceptycyzm wobec nauki, która zawsze
„reprezentuje czyjeś interesy”; przede wszystkim zaś podejrzliwość wobec
postępu. Wskazując na podobieństwa w narracjach, nie zrównuję tych au-
torów i nie sprowadzam ich do wspólnego mianownika. Różnorodność jest
ważną składową poruszanego tu zagadnienia. Dwie omawiane narracje
o przyszłości są tak potężne właśnie dlatego, że stanowią niewidzialne pole
energii, które otacza i przenika wiele różnych, na pozór niepowiązanych
opowieści o świecie. Zaliczenie w poczet technooptymistów lub technope-
symistów nie jest oskarżeniem. Nie oznacza, że dana postawa jest nie-
obiektywna czy nierzetelna, a jedynie że dany autor spełnił kilka z przed-
stawionych niżej warunków formalnych.
Idee nie biorą się znikąd. Podobnie jak ludzcy i zwierzęcy bohaterowie
opowieści, same historie także skądś przychodzą – mają swoich przodków
i następców, bliższych i dalszych krewnych. Ustalenie tego rodzaju gene-
alogii często pomaga lepiej zrozumieć zarówno poszczególne opowieści,
jak i zbudowane z nich systemy. Dlatego tam, gdzie to możliwe, staram się
prześledzić długi żywot poszczególnych idei i opisać ich historię. Było dla
mnie pewną niespodzianką, gdy koncepcje, które uważałem za bardzo
współczesne, jak na przykład krytyka nieograniczonego wzrostu leżąca
u źródeł ruchu degrowth (sprzeciwu wobec fetyszyzacji wzrostu gospodar-
czego jako miernika postępu), okazały się znacznie starsze, niż myślałem.
I znów – to, że coś mówiono wcześniej, nie czyni tego ani bardziej, ani
mniej prawdziwym.
Technooptymiści i technopesymiści to nie są dwie sekty, firmy czy partie
polityczne. Nie mają oficjalnej doktryny, instytucji, struktur, kierownic-
twa. Nie ma światowej centrali technopesymizmu ani żadnego Wielkiego
Mistrza Zakonu Technooptymistów, choć wiem, że są tacy, którzy chętnie
by w tej roli obsadzili Billa Gatesa. Tym, co łączy technooptymistów i tech-
nopesymistów – jak postaram się pokazać – jest wspólna narracja o prze-
szłości i przyszłości, która ma charakterystyczne struktury, kody (metafo-
ry, obrazy itd.) oraz typowe formy obiegu (media). Tylko tyle i aż tyle.
Nie sądzę, żeby zwolennicy teorii spiskowych mieli rację. Przyszłość
świata raczej nie zależy od walki potężnych, tajemnych organizacji, od-
wiecznego starcia dobra ze złem. Przedstawiona wcześniej historia walki
z globalnym kryzysem klimatycznym sugeruje jednak, że nasz los został
uwikłany w dwie potężne opowieści. Jedna proponuje nam ułudę i business
as usual, druga – beznadzieję. Nasze główne zadanie może polegać właśnie
na tym, żeby się z tego dualizmu wyplątać, uwolnić się z tyranii dwóch mi-
tologii, z których żadna nie przyczynia się do rozwiązania czekających nas
kryzysów. Przyjrzyjmy się uważnie tym dwóm opowieściom, bo mówią one
coś ważnego o naszych ograniczeniach poznawczych. A te ograniczenia są
częścią problemu. Tak samo jak emisja CO2, wzrost nierówności, wyjało-
wienie gleb czy pustynie tlenowe w oceanach.
Połykacz mieczy
Hansa Roslinga darzę szacunkiem i podziwem. Zmarły niedawno szwedz-
ki lekarz i profesor zdrowia publicznego stał się rozpoznawalny za sprawą
spektakularnego sposobu, w jaki potrafił opowiadać o danych. Sławę przy-
niosły mu wykresy bąbelkowe, ilustrujące zmiany poziomu produktu kra-
jowego brutto na mieszkańca, śmiertelności niemowląt czy oczekiwanej
długości życia. Na tle płynących po ekranie kolorowych piłeczek Rosling
wykonywał cudowny taniec, śledząc zmieniające się w czasie wartości
i z niezrównaną pasją opowiadając o tym, jak świat staje się lepszy. Jego fe-
nomenalne prezentacje zachwycały między innymi Billa Gatesa czy Barac-
ka Obamę, a przez pewien czas także Ala Gore’a.
Szeroka publiczność usłyszała o Roslingu za sprawą wystąpienia na kon-
ferencji TED w 2007 roku. Przez piętnaście minut prezentował tam dane
statystyczne z entuzjazmem, którym mógłby zawstydzić najlepszych ko-
mentatorów sportowych. Potem, jak gdyby nigdy nic, rozpiął kraciastą ko-
szulę, ujawniając ukryty pod spodem, wyszywany cekinami podkoszulek,
i na oczach przerażonej publiczności wsunął sobie do gardła zabytkowy
szwedzki bagnet[56]. Hans Rosling był człowiekiem wielu talentów, jednak
połykanie mieczy było czymś więcej niż tylko nieszkodliwym dziwactwem,
któremu oddawał się po godzinach. W wydanej pośmiertnie książce Fact-
fulness (2018; współautorami są jego syn i synowa) Szwed opisuje swoją
wiarę w związek łączący tę starożytną sztukę cyrkową z prezentacją da-
nych. Widowiskowy performance pozwala przyciągnąć uwagę i pomaga
zrozumieć przekaz. Wiele Roslingowi zawdzięczam. Niemniej po latach,
analizując uważnie całą narrację Factfulness, odnoszę wrażenie, że istnieje
obszar, w którym dawał się zwieść pięknu własnych prezentacji. Połykanie
mieczy to niebezpieczny sport – łatwo się skaleczyć.

3. Cztery poziomy dochodowe według Hansa Roslinga


4. Globalny rozkład dochodów

Świat jest jak gra komputerowa. To porównanie Roslinga, nie moje.


Ludzkość możemy podzielić na cztery „poziomy dochodowe” (ilustracja 3.
na s. 73). Na pierwszym znajdują się ludzie, których dzienny dochód wyno-
si poniżej 2 dolarów, na kolejnym zarabiający 2–8 dolarów, potem 8–32
oraz powyżej 32 dolarów.
Miara ta uwzględnia fakt, że zmiana poziomu życia nie dokonuje się li-
niowo. Kolejne poziomy to cztery razy większy dochód – stąd progi 2, 8 i 32
dolarów. Awanse między poziomami mogą dotyczyć poszczególnych jed-
nostek. Zazwyczaj jednak, jak zwraca uwagę Rosling, rozciągnięte są na
pokolenia i opisują życie większych grup społecznych.
„Ludzkość rozpoczęła życie na poziomie 1. Przez ponad 100 tysięcy lat
nikomu nie udawało się wspiąć na wyższe poziomy, a większość dzieci nie
dożywała wieku, w którym mogłyby zostać rodzicami. Jeszcze dwieście lat
temu 85% ludzkości żyło na poziomie 1, to znaczy w skrajnym ubóstwie”[57].
Potem w Europie i Stanach Zjednoczonych pojawiły się pierwsze większe
wyspy dobrobytu. A dziś? Dziś świat jest znacznie lepszy! Większość ludzi
znajduje się pośrodku, na poziomach 2 i 3. Standard ich życia przypomina
więc ten dominujący w Europie w latach pięćdziesiątych XX wieku (ilu-
stracja 4. na s 73–74).
Czas i przestrzeń się łączą. Przeszłość Europy jest teraźniejszością Azji
Południowo-Wschodniej, teraźniejszość Starego Kontynentu – jej przezna-
czeniem. Relacja przebiega też w drugą stronę. Według Roslinga, patrząc
na współczesność Afryki, widzimy nic innego jak tylko własną przeszłość.
Fundamentalny problem, przed którym stoi dziś ludzkość, nie dotyczy
więc samej przyszłości, bo ta zapowiada się świetnie, lecz złudzeń, jakim
ulegamy. Złudzenia te każą nam widzieć przemoc, biedę, głód i wojny,
mimo że jest ich znacznie mniej niż kiedykolwiek w dziejach. Rosling na-
zywa to zjawisko „dramatycznymi instynktami” i rozbija je na dziesięć
„wad wzroku”, takich jak „instynkt przepaści”, który sprawia, że dzielimy
świat na bogatych i biednych, albo „instynkt pesymizmu”, za którego spra-
wą widzimy lokalne katastrofy zamiast globalnej poprawy.
Przez lata swojej pracy Rosling stworzył cały szereg narzędzi optycznych
pomagających skorygować wspomniane wady wzroku. Założona przez nie-
go fundacja Gapminder prowadzi rewelacyjną stronę internetową gapmin-
der.org, dzięki której każdy może poczuć się jak Rosling i odtańczyć wła-
sny taniec radości na tle majestatycznie unoszących się bąbelków (ważne,
żeby oprzeć się pokusie połknięcia na koniec jakiegoś ostrego przedmiotu).
Częścią projektu jest Dollar Street – wirtualna ulica, przy której „zamiesz-
kuje” cała ludzkość uszeregowana wedle przedstawionego wyżej kryterium
dochodowego. Witryna pozwala nam zajrzeć do poszczególnych domów
i zobaczyć, jak różni się od naszego życie ludzi zmuszonych przetrwać za
dolara dziennie. W jaki sposób się przemieszczają, jak utrzymują higienę,
gdzie śpią i na czym przygotowują posiłki. Spacer po Dollar Street napraw-
dę daje do myślenia. Uświadamia mieszkańcom nieprzyzwoicie bogatego
Zachodu, z jakimi trudnościami muszą się na co dzień mierzyć ludzie, któ-
rzy w losowaniu kołysek mieli mniej szczęścia. Ale pozwala też dostrzec, że
światowy rozkład biedy i bogactwa wcale nie układa się w prosty obraz
dwóch światów podzielonych przepaścią. Rosling pokazuje, że 90% ludzko-
ści zamieszkuje dziś kraje o średnim lub wysokim poziomie dochodów.
„Pośrodku skali dochodowej żyje 5 miliardów potencjalnych konsumen-
tów, którzy cieszą się coraz lepszą jakością życia i potrzebują szamponów,
motocykli, artykułów higieny osobistej oraz smartfonów”[58].
Ten stan rzeczy ma dwoje rodziców: instytucje i technologię.
Instytucje sprawiają, że świat jest stabilny, a jednostkowa niekompeten-
cja rzadko może mu zagrozić. Rosling docenia instytucje za każdym ra-
zem, gdy odkręca kurek, a z kranu leci ciepła woda. (Polityka „ciepłej wody
w kranie” w najczystszym wydaniu!) Bohaterami postępu są więc zwykli
urzędnicy i hydraulicy, ludzie każdego dnia wykonujący swoją robotę i tka-
jący niewidzialną sieć społecznego zaufania.
Drugim rodzicem postępu jest technologia. Rewolucja przemysłowa
zmieniła życie miliardów ludzi dzięki temu, że umożliwiła rozpowszech-
nienie się takich wynalazków jak szczepionki, nawozy sztuczne, detergen-
ty czy pralki. Rosling wspomina dzień, w którym jego rodzice zakupili
pierwszą pralkę. „Hansie, załadowaliśmy ubrania do pralki i automat zrobi
swoje. A my możemy iść do biblioteki” – powiedziała mu wówczas mama.
Gdy mały Hans dorósł, ułożył całą litanię pochwalną dla technologii: „Dzi-
ękuję za uprzemysłowienie, dziękuję za huty stali, dziękuję za elektrownie,
dziękuję za przemysł chemiczny. Dzięki temu wszystkiemu mamy czas na
czytanie książek”[59]. Brzmi to świetnie i gdyby mnie ktoś pytał o zdanie, to
wolę czytać książki, niż jak babcia Hansa Roslinga pół dnia międlić pranie
w kotle podgrzanym na palenisku. Zadajmy sobie jednak jedno kluczowe
pytanie. Co się wydarzy, kiedy już wszyscy wygramy w tę globalną platfor-
mówkę? Jak będzie wyglądać planeta, kiedy pokonamy kolejnych przeciw-
ników i osiągniemy czwarty poziom z własnymi pralkami, samochodami
i elektrycznymi szczoteczkami do zębów?
Czy starczy ziemi, by produkować paszę dla świń, jeżeli wszyscy będą
chcieli jeść tyle mięsa co Amerykanie? Czy starczy terenu na pastwiska dla
wszystkich nowych krów? Co się stanie z naszą atmosferą, jeśli poziomy
emisji w tych „aspirujących” krajach zrównają się nawet nie z absurdalny-
mi poziomami z USA, ale choćby z tymi z Europy Zachodniej? Jeżeli posta-
nowimy zredukować emisje – gdzie ustawimy te wszystkie farmy wiatro-
we? Zamiast pastwisk, pól czy lasów? A może pól i lasów i tak już nie
będzie, bo zalejemy je, tworząc zbiorniki pod czystą energię z elektrowni
wodnych? Czy starczy nam rzadkich metali do produkcji paneli fotowolta-
icznych i akumulatorów niezbędnych do przechowywania energii? Czy wy-
starczy nam uranu dla nowych elektrowni jądrowych?
Jestem pewien, że Rosling zdawał sobie sprawę z tego, iż droga w lepszą
przyszłość wcale nie jest prosta. W pewnym momencie napisał nawet
wprost w kontekście emisji CO2, że my na Zachodzie „nie możemy już żyć
tak jak kiedyś”. A jednak problem granic wzrostu pozostaje na peryferiach
jego wizji. Inaczej szwedzki optymista musiałby kompletnie przebudować
swoją opowieść o globalnej grze komputerowej.
Podsumowując, oto credo Hansa Roslinga – jego wyznanie wiary i dekla-
racja programowa:

Stopniowo, rok po roku, sytuacja na świecie się poprawia. Oczywiście nie w każdej kwestii i nie
każdego roku, ale ogólnie rzecz ujmując. Choć przed nami jeszcze poważne wyzwania, już te-
raz poczyniliśmy ogromny postęp. Oto obraz świata oparty na faktach[60].

W odpowiednio długiej perspektywie czasowej postęp jest pewny jak śmie-


rć i podatki.
Oto najważniejsze zasady pierwszej z opowieści o świecie, którym po-
święcona jest ta książka. Przyjrzyjmy się teraz jej równie atrakcyjnej alter-
natywie. Bo tam, gdzie Rosling widzi same powody do radości, wielu do-
strzega historię upadku.

Rozpustny małpiszon
Hans Rosling ma poważną konkurencję. Kilka lat po tym, jak odtańczył
swój wspaniały taniec godowy dla postępu na tle kolorowych bąbelków, na
scenę TED Talks wyszedł Christopher Ryan, współautor książki Na początku
był seks[61]. Wbrew temu, co mogliście słyszeć, wyjaśnił Ryan słuchaczom
i słuchaczkom, nie pochodzicie od małp naczelnych. Jesteście małpami.
Ludzie to trzeci gatunek szympansów. Oznacza to, że chcąc lepiej zrozu-
mieć ludzką seksualność, powinniśmy się uważnie przyjrzeć nie podręcz-
nikom moralności, lecz naszym najbliższym krewnym. A ci krewni, zwłasz-
cza kuzyn bonobo, po prostu uwielbiają seks.
Ryan to zupełnie inny typ niż Rosling. Raczej nie uroczy cyrkowiec zako-
chany w danych. Bliżej mu do mówcy motywacyjnego, równie precyzyjnie
kontrolującego ruchy swoich dłoni, co wybuchy śmiechu publiczności. Wi-
zja świata, jaką przedstawił swoim odbiorcom, była jednak nie mniej atrak-
cyjna od Roslingowskiej opowieści o postępie.
Seksualne zachowania, które dziś uznajemy za domyślne – w tym trwałe
monogamiczne więzi – to wytwór kultury rolniczej, liczący sobie zaledwie
kilka tysięcy lat. Świeża moda na tle 200 tysięcy lat dziejów homo sapiens.
„Nasza ukształtowana ewolucyjnie seksualność jest w bezpośrednim kon-
flikcie z wieloma aspektami nowoczesnego świata”[62] – przekonuje Ryan.
Pożądanie zostało wymieszane z prawem własności, wprowadzając nas
wszystkich w zawstydzenie i poczucie niepewności tam, gdzie niegdyś były
czysta przyjemność i empatia. Ryan powtarza kilka razy, że nie wierzy
w „mit dobrego dzikusa”. A jednak sugestywnie przekonuje, że gdzieś tam,
kiedyś, istniał całkiem inny świat – seksualny raj, z którego wszyscy przy-
byliśmy. Jego opuszczenie jest naszym grzechem pierworodnym – źródłem
zazdrości, kompleksów, przemocy i dyskryminacji.
Nie pisałbym o tym, gdyby zainteresowania Ryana ograniczały się do sy-
pialni. Ten temat nie należał do koników Roslinga i trudno by ich było na
tym gruncie skonfrontować. Niedawno jednak ukazała się kolejna książka
Ryana, tym razem już napisana samodzielnie, w której logika raju utraco-
nego zostaje rozszerzona na niemal wszystkie sfery naszej egzystencji.
Ludzkość nie żyje już na wolności, czytamy w Civilized to Death (Zacywilizo-
wani na śmierć)[63], lecz w zoo, które sama sobie wybudowała. Żeby nasze
klatki uczynić choć trochę wygodniejszymi, musimy „poznać swój gatu-
nek”, a więc zrozumieć, jakie warunki są dla nas naturalne (czyli dobre). To
właśnie utożsamienie naturalnego z dobrym, a cywilizowanego ze złym,
szkodliwym, niebezpiecznym, frustrującym czyni książkę Ryana czytelną
przeciwwagą dla Factfulness.
Tam, gdzie Rosling widzi unoszące się ku górze bąbelki, Ryan dostrzega
idące na dno kamienie. Problem polega na tym, że przez lata wszyscy się
do tych kamieni mocno przywiązaliśmy. Dla Roslinga postęp był pewny.
Dla Ryana jest niemożliwy. A dokładniej: jest oszustwem, które wciskają
nam możni tego świata, żeby bez przeszkód zatruwać planetę i sprzeda-
wać nam kolejne niepotrzebne przedmioty. Według Roslinga technologii
udało się rozwiązać naturalne problemy, z którymi ludzkość borykała się
od tysiącleci. Ryan przekonuje, że to właśnie technologia je tworzy.
Podążając za filozofem i psychoanalitykiem Carlem Gustavem Jungiem,
Ryan twierdzi, że niesłusznie osunęliśmy się w fantazje o przyszłości.
„Pędzimy jak szaleni ku nowościom – cytuje Junga – wiedzeni rosnącym
poczuciem niedosytu, niezadowolenia i niepokoju. Już nie żyjemy tym, co
mamy, lecz obietnicami”[64].
Wszystko, co lepsze, nabywamy za cenę pogorszenia! „Większość zagro-
żeń, przed którymi rzekomo chroni nas cywilizacja – przekonuje Ryan –
została w rzeczywistości stworzona czy wzmocniona przez tę właśnie cy-
wilizację”[65]. Owszem, cieszymy się dziś antybiotykami czy dobrodziej-
stwami kardiochirurgii. Potrzebujemy ich jednak dlatego, że żyjemy stło-
czeni w wielkich miastach, pozbawieni słońca, ruchu i świeżego powietrza,
karmieni syntetyczną paszą o wątpliwych wartościach odżywczych.
Od kiedy świat zaczął schodzić na psy? Ryan uważa, że postępująca de-
grengolada nie zaczęła się dziesięć, sto ani nawet tysiąc lat temu. Porzuci-
liśmy Shire natury na rzecz Mordoru cywilizacji w momencie, gdy posta-
nowiliśmy spróbować sił w rolnictwie i udomowiliśmy pierwsze rośliny
i zwierzęta. Tak naprawdę, przekonuje Ryan, to one udomowiły nas. Od
czasu rewolucji agrarnej systematycznie pogarszało się wszystko – nasza
dieta, nasza wolność, nasze zdrowie i oczywiście życie seksualne. Skoro
tak, to chcąc poznać przepis na właściwą egzystencję, może powinniśmy
spytać o zdanie mędrców z dalekiej przeszłości? Co powiedziałaby kobieta
z paleolitu przeniesiona nagle w czasy współczesne? „Czy byłaby zachwy-
cona naszymi gadżetami, czy raczej przerażona ogromem tego, co zosta-
wiliśmy za sobą w pogoni ku coraz bardziej niepewnej przyszłości?”[66]
Ryan, podobnie jak Rosling, ma pełną świadomość, że jego książka nie
opowiada o świecie, lecz o... naszych opowieściach. Podczas gdy w Factful-
ness negatywnym bohaterem jest instynkt pesymizmu, Civilized to Death
umieszcza w tej roli złowrogą NPP – Narrację Permanentnego Postępu
(ang. Narrative of Perpetual Progress), która „zatruwa nasze ciała, umysły i re-
lacje międzyludzkie tak samo, jak zatruwa powietrze, wodę i ziemię”[67].
Według Ryana wiara w postęp jest dzisiaj oficjalnym dogmatem, które-
go nie da się kwestionować, nie narażając się na oskarżenie o świętokradz-
two. Od małego słyszymy, że pochodzimy od prehistorycznych przodków,
których życie wypełnione było niekończącymi się zmaganiami z głodem,
chorobami, drapieżnikami. Potem jakiś geniusz odkrył rolnictwo i od tego
czasu wszystko szło już jak z płatka, a świat stawał się coraz lepszy. Brzmi
znajomo? Powinno. Bo to dokładnie narracja proponowana przez Hansa
Roslinga! W ten sposób pesymiści i optymiści wchodzą w interesującą nar-
racyjną symbiozę – ich opowieści o świecie dostarczają sobie wzajem pali-
wa.

Klub optymistów
Charyzma Hansa Roslinga czyniła z niego postać wyjątkową. W ideach,
które głosił, nie był jednak osamotniony. Można go śmiało uznać za typo-
wego przedstawiciela szerokiego prądu myślowego, który określiłbym mia-
nem „Klubu Optymistów”. Należą do niego naukowcy, popularyzatorki
wiedzy, przedsiębiorczynie i politycy, których łączy kilka zasadniczych
cech. Po pierwsze, zainteresowanie danymi i przekonanie, że ukazują one
prawdziwy obraz świata, bardzo odmienny od potocznych wyobrażeń,
zwiedzionych anegdotami i sensacyjnymi nagłówkami. Po drugie – pewno-
ść, że ten prawdziwy obraz odsłania wyraźną, wznoszącą się linię, ponie-
waż nasz świat z każdym rokiem staje się coraz lepszy. Po trzecie wreszcie,
wiara w technologię i naukę jako najważniejsze siły kształtujące naszą
(świetlaną) przyszłość.
Po śmierci Roslinga nieoficjalnym prezesem Klubu Optymistów został
Steven Pinker. Choć jego główną profesją jest psycholingwistyka ewolucyj-
na – zajmuje się mechanizmami poznawczymi odpowiadającymi za to, że
możemy mówić i rozumieć – w ostatnich latach Pinker robi zawrotną ka-
rierę publicznego intelektualisty właśnie jako ewangelista postępu. W ksi-
ążkach Zmierzch przemocy i Nowe oświecenie przekonuje, że jest dokładnie
tak, jak ironizował Ryan – mamy szczęście, bo urodziliśmy się w najlep-
szych czasach[68]. Nigdy wcześniej w historii ludzkości nie było tak spokoj-
nie, bezpiecznie i zdrowo. Wszystko to dzięki oświeceniowej rewolucji
i nowemu, kumulatywnemu podejściu do wiedzy, jakie zaproponowała.
Metoda naukowa sprawia, że nasza wiedza jest nieustannie weryfikowana
i udoskonalana. Każde pokolenie buduje na doświadczeniach i porażkach
poprzedniego. Żyjemy coraz lepiej, bo coraz lepiej rozumiemy samych sie-
bie i otaczający nas świat.
Niestety, ta piękna historia o postępie jest zagrożona przez cztery po-
tężne siły, które – całkiem jak u Roslinga – utrudniają nam dostrzeżenie
prawdy, a nawet próbują zawrócić nas ze słusznie obranej drogi. Religia
odrzuca kumulatywny charakter wiedzy naukowej na rzecz niezmiennych
prawd objawionych. Drugim wrogiem nowego oświecenia jest nacjona-
lizm. Postęp nie ma większego znaczenia w świecie, w którym najwyższą
wartością jest naród, a istotą historii – nieustanna wojna. Lewica i ekolo-
dzy tworzą według Pinkera trzecią grupę wrogów postępu, fetyszyzując
naturę i opisując świat jako grę o sumie zerowej. Według lewicy wzbogace-
nie się jednych zawsze odbywa się kosztem innych.
Z punktu widzenia niniejszej książki najciekawsza okazuje się jednak
czwarta ze wskazywanych przez Pinkera grup „wrogów postępu”. To hu-
maniści. (Choć Pinker nie używa tego słowa, ponieważ termin „huma-
nizm” jest już w jego książce zajęty – to jeden z filarów oświecenia, ozna-
czający kluczowe dla postępu myślenie w kategoriach całej ludzkości). Au-
tor wprost odnosi się do Dwóch kultur C.P. Snowa i jego podziału na „dwa
plemiona”, któremu przyjrzymy się bliżej w drugiej części książki. Pinker
wierzy, że świat jest dziś faktycznie podzielony na ludzi technologii i ludzi
książki, a ci drudzy, niestety, wolą dumać o utraconych abstrakcyjnych
wartościach, niż dostrzec poprawę życia miliardów, które w ostatnich la-
tach wyszły ze skrajnego ubóstwa[6*]. (Mam nadzieję, że to fałszywa dycho-
tomia, a humaniści mogą się okazać ważnymi rzecznikami przyszłości).
Do Klubu Optymistów niewątpliwie można też zapisać dwóch kolejnych
(obok Roslinga) Skandynawów. Szwed Johan Norberg pracuje w neolibe-
ralnym think tanku Cato Institute, ma na koncie m.in. książkę Postęp. 10
powodów, by z optymizmem patrzeć w przyszłość. Z kolei Duńczyk Bjørn Lom-
borg zdobył popularność jako autor The Skeptical Environmentalist[69], po-
nadto jest założycielem think tanku Copenhagen Consensus. Obydwu – nie
będzie to zaskoczenie – łączy wiara w to, że sytuacja na świecie jest znacz-
nie lepsza, niż nam się wydaje.
Lomborg napisał The Skeptical Environmentalist w roku 1998. Książka za-
czyna się od czytelnej deklaracji programowej autora, tytułowego Scep-
tycznego Ekologa, bliskiej temu, o co walczył Rosling. Lomborg chciał
w danych odnaleźć prawdę o tym, dokąd zmierza świat. Analiza dostęp-
nych informacji prowadzi go do przekonania, że sprawy podążają w ca-
łkiem dobrym kierunku, a pesymiści mylą się znacznie częściej niż optymi-
ści.
W podobnym tonie dwie dekady później wypowiada się Norberg. To
przerażające, że większość z nas sądzi, iż świat schodzi na psy. To właśnie
błędne wyobrażenia o współczesności i przyszłości stanowią paliwo dla
strachu i nostalgii, na których swoją kampanię prezydencką zbudował Do-
nald Trump – przekonuje. A przecież:

Pomimo dołujących informacji, jakie docierają do nas z mediów i wielu instytucji, czasy, w któ-
rych żyjemy, cechuje największa w historii poprawa jakości życia na całym świecie. Wskaźniki
ubóstwa, niedożywienia, analfabetyzmu, bezrobocia oraz śmiertelności dzieci spadają szybciej
niż kiedykolwiek w dziejach ludzkości[70].

Komu zawdzięczamy wszystkie owe wspaniałości? Szczegółową odpo-


wiedź na to pytanie znajdziemy w kolejnej książce Norberga, pod tytułem
Open. The Story of Human Progress. Podobnie jak Christopher Ryan (ten od
jurnych małpiszonów) Norberg cofa się w swych wyjaśnieniach aż do cza-
sów prehistorycznych. Od tak dawna bowiem w człowieku mierzą się dwie
potężne siły. W każdym kraju, w każdej kulturze i w sercach nas wszyst-
kich z osobna ścierają się ze sobą otwarty na nowości Handlarz i „Trybali-
sta” nieufny wobec obcych i dbający o plemienną odrębność.
Norberg wyjaśnia sens tych dwóch żywiołów na przykładzie Ötziego.
Ten dzielny mężczyzna zmarł dawno, dawno temu podczas przeprawy
przez Alpy. Pięć tysięcy lat później, w 1991 roku, turyści odnaleźli jego ciało,
doskonale zakonserwowane przez surowe warunki. Mogłoby się wydawać,
że Ötzi (oczywiście nie znamy jego prawdziwego imienia, nazwano go tak
od miejsca znalezienia zwłok) wędrował sam, zaczyna Norberg. A jednak
„w każdą podróż zabierał ze sobą idee, wynalazki i wytwory pracy tysięcy
ludzi. Korzystał z odkryć, których nie dokonał, i narzędzi, których nie wy-
tworzył”[71]. Norberg wymienia nogawice i skórzane buty, tak dobrze wyko-
nane, że najprawdopodobniej stanowiły dzieło jakiegoś żyjącego 5 tysięcy
lat temu szewca, i kontynuuje wyliczankę, przeglądając cały dobytek zma-
rłego. Niektóre elementy jego ekwipunku pochodziły z miejsc bardzo odle-
głych od punktu, w którym Ötziego spotkał tragiczny los. Groty strzał
i sztylet wykonano z krzemienia wydobytego w przynajmniej trzech ró-
żnych złożach oddalonych od siebie o kilkadziesiąt kilometrów. Miedź,
z której zrobiona była siekiera, pochodziła aż z Toskanii. Dla Norberga to
dowód, że już w czasach Ötziego mieliśmy w Europie elementy wolnego
rynku i otwartych granic[7*]. Ötzi nie zmarł jednak śmiercią naturalną.
Jego ciało nosiło ślady walki, w tym ugodzenia strzałą. Wędrowiec napo-
tkał na swym szlaku wrogów.
Z jednej strony mamy więc społeczeństwo otwarte: wolny handel, drzwi
uchylone dla obcych i umysły podatne na nowe idee, z drugiej zaś przemoc,
plemienny egoizm i rywalizację o zasoby. Postęp zawdzięczamy Handla-
rzom. Jego największymi wrogami są Trybaliści. W książce Postęp. 10 powo-
dów, by z optymizmem patrzeć w przyszłość znajdziemy ich obszerną listę,
łączącą zaskakująco różne postaci. Terroryści i dyktatorzy, ekolodzy i prze-
pojeni nostalgią konserwatyści. Wszyscy ci, którzy „otwarcie sprzeciwiają
się globalizacji i współczesnej kapitalistycznej gospodarce”[72]. To zwykle
ludzie, których w tej książce określamy mianem technopesymistów. Ich ży-
wiołem wciąż pozostaje zamykanie drzwi (ta metafora przeniesiona w cza-
sy jaskiniowe traci nieco sensu) i strzelanie do obcych. Nietrudno zgadnąć,
że w sobie samym i w pozostałych Optymistach Norberg dostrzega konty-
nuatorów wspaniałej tradycji Handlarzy. To oni wyposażają współcze-
snych Ötzich w coraz doskonalsze narzędzia, wygodniejsze buty i śmielsze
idee. Problem polega na tym, że dzięki ich geniuszowi również Trybaliści
całego świata dostali dziś celniejsze łuki i potężniejsze strzały niż kiedykol-
wiek w dziejach.
Rosling, Pinker i Norberg to zaledwie cząstka Klubu Optymistów. Mo-
żna do niego zaliczyć także Teda Nordhausa, współautora m.in. An Ecomo-
dernist Manifesto i współzałożyciela Breakthrough Institute, Matta Ridleya
(The Rational Optimist) czy lewego skrzydłowego w postaci Rutgera Breg-
mana (Utopia dla realistów, Homo sapiens. Ludzie są lepsi, niż myślisz), który
technooptymistom przypomina stare, dobre postulaty skróconego tygo-
dnia pracy i powszechnego dochodu podstawowego[73]. Warto pamiętać, że
to żadna nowość – były to istotne wątki w najstarszych koncepcjach społe-
czeństwa dobrobytu Johna Maynarda Keynesa czy Johna Kennetha Galbra-
itha.
Przeglądając wszystkie te tytuły i biografie, mam czasem wrażenie, że to
żart i ktoś stworzył automatyczny generator Optymistów. Dodatkowe
punkty dostaje się za skandynawskie nazwisko (choć można też być, jak Ri-
dley, brytyjskim arystokratą), niemal obowiązkowe jest założenie jakiegoś
think tanku czy instytutu. Tytuły książek generuje algorytm. Wolne są jesz-
cze m.in.: Optymistyczny realista, Sceptyczny utopista oraz Dziesięć powodów,
dla których postęp jest lepszy, niż myślisz. (Chętnie odsprzedam jeden z nich –
tylko poważne oferty).

Plemię Paleo
Jak łatwo odgadnąć, Christopher Ryan nie stawia samotnie czoła wszyst-
kim tym racjonalnym optymistom i optymistycznym realistom. Jest człon-
kiem licznej grupy łowców-zbieraczy znanych jako Plemię Paleo. Od
dwóch dekad grasują oni na urodzajnych terenach księgarni rozciąga-
jących się od działu antropologii, przez poradniki i styl życia, aż po dział
kulinarny.
Kiedy zaczynałem pracę nad tym rozdziałem, na trzecim miejscu listy
bestsellerów „New York Timesa” w kategorii non fiction znajdowała się
książka A Hunter-Gatherer’s Guide to the 21st Century (Przewodnik po XXI
wieku dla łowców-zbieraczy) autorstwa Heather Heying i Breta Weinste-
ina[74]. Stanowi ona dobry przykład tego popularnego nurtu. Heying i We-
instein to małżeństwo biologów ewolucyjnych. W swojej książce przekonu-
ją, że największą bolączką współczesnego świata jest ślepa wiara w postęp
i wynikająca z niej pogoń za nowością. Owa wiara w postęp bez kosztów
(Heying i Weinstein używają pojęcia cornucopianism, wywiedzionego od
kornukopii, czyli mitycznego rogu obfitości) i naukowy redukcjonizm roz-
bijający wszystko na pojedyncze, mierzalne współczynniki doprowadziły
do wykorzenienia i zagubienia człowieka.
Ludzie są doskonale przystosowani do zmian. To jedna z cech, które we-
dług Heying i Weinsteina zadecydowały o naszym spektakularnym sukce-
sie ewolucyjnym. Obecnie tempo przemian wywołanych rozwojem techno-
logii jest jednak zbyt szybkie, by nasze mózgi i ciała miały szansę nadążyć.
Albo zwolnimy, albo zabije nas własna siła, jaką jest zdolność do innowacji.
Ludzie tworzą technologię, a następnie technologia zmienia ludzi. Sko-
ro nie potrafimy w pełni przewidzieć i kontrolować tej zmiany, powinni-
śmy być niezwykle sceptyczni wobec wszelkich nowych rozwiązań. Pro-
blem polega na tym, że wszyscy jesteśmy zaplątani w postęp i trudno się
z niego wywikłać.
Roland Wright, inny członek pesymistycznego Plemienia Paleo i autor
Krótkiej historii postępu, dla opisania tego zjawiska używa błyskotliwej meta-
fory piramidy[75]. Kamienne piramidy, które kojarzymy z cywilizacjami
Egiptu, Mezopotamii czy Mezoameryki, to nie tylko gigantyczne pomniki
czyjegoś ego i dowód rosnącej potęgi instytucji religijnych i państwowych.
To przede wszystkim widoczny symbol piramidy społecznej, podtrzymy-
wanej przez dostawy żywności i wszelkie inne transfery „naturalnego ka-
pitału” z zewnętrznego ekosystemu. Dzieje starożytnych imperiów poka-
zują nam jednak, że za tą metaforą kryje się coś jeszcze. Każda cywilizacja
przypomina piramidę finansową (ang. pyramid scheme). Podobnie jak wie-
lopoziomowe biznesy oszustów, rozwijające się tylko wówczas, gdy do
„systemu” przystępują kolejni naiwni klienci finansujący zyski tych, którzy
dołączyli wcześniej, cywilizacja kwitnie wyłącznie wtedy, gdy wzrasta. Bo-
gactwo wszelkiego rodzaju zagarniane jest z peryferii do centrum, a więc
na szczyt piramidy. Oznacza to, zwraca uwagę Wright, że każda cywiliza-
cja jest ostatecznie niestabilna. W miarę rozwoju wywiera bowiem coraz
większą presję zarówno na społeczeństwo, jak i na zasoby naturalne. Słyn-
nym przykładem mogą tu być dawni mieszkańcy Rapa Nui, znanej też jako
Wyspa Wielkanocna, którzy owładnięci szałem budowy bazaltowych po-
sągów ogołocili ostatecznie swą ojczyznę ze wszystkich drzew i popadli
w skrajną nędzę. Nie mogli nawet uciec z pustyni, którą sami stworzyli, bo
przecież do budowy łodzi potrzeba drzew... Zostały po nich tylko tajemni-
cze głowy, nad których powstaniem po wsze czasy będą dumać tropiciele
kosmitów (jakim cudem transportowano je z kamieniołomu, skoro na wy-
spie nie ma żadnych drzew?). Problem polega na tym, jak twierdzi Wright,
że wszyscy mieszkamy na Rapa Nui. Cywilizacja to pułapka!
Wróćmy jeszcze do Ryana (tego od chutliwych małpiszonów i seksualne-
go raju utraconego), który opisując nasze uwikłanie w postęp, kreśli obraz
nawet barwniejszy od piramid i ogołoconych wysp. W Civilized to Death czy-
tamy smutną historię o pewnym młodym człowieku ze Szkocji, który po-
stanowił obejrzeć start balonu. Niestety, silny wiatr zerwał konstrukcję za-
bezpieczającą i potężny statek powietrzny zaczął nagle odlatywać bez żad-
nej załogi. Ekipa techniczna chwyciła za liny, ale wiatr się wzmagał. Nie-
wiele myśląc, nasz bohater rzucił się na pomoc. I to go zgubiło. Gdy po-
tężny podmuch uniósł kosz w górę, zawodowcy wiedzieli, że trzeba na-
tychmiast puścić linę. Ich dzielny pomocnik trzymał ją jednak dalej. Balon
wznosił się coraz wyżej i wyżej ponad parkingiem, a on dyndał zawieszony
na sznurze. Wreszcie zdrętwiałe dłonie odmówiły posłuszeństwa i młody
bohater roztrzaskał się o beton.
Cywilizacja to balon, który zerwał się z uwięzi. A my wisimy na linie.
Mogliśmy się puścić, gdy od ziemi dzielił nas metr, dwa, może trzy. Teraz,
po 6 tysiącach lat lotu, jesteśmy już naprawdę wysoko. Nie ma powrotu na
bezpieczny parking. Gdzie popełniliśmy błąd?
Nasz balon odleciał naprawdę dawno – w chwili gdy porzuciliśmy zbie-
racko-łowiecki styl życia na rzecz rolnictwa. Jared Diamond, autor nagro-
dzonej Pulitzerem książki Strzelby, zarazki i stal[76] i jeden z ojców założycie-
li Plemienia Paleo, swojemu artykułowi o wynalezieniu rolnictwa, opubli-
kowanemu w 1999 roku, nadał tytuł The Worst Mistake in the History of the
Human Race (Najgorszy błąd w historii ludzkości)[77]. Ekolog i dziennikarz
Richard Manning oraz profesor antropologii James C. Scott, napisawszy
książki o początkach rolnictwa, zatytułowali je identycznie: Against the Gra-
in[78]. To nieprzetłumaczalna gra słów oznaczająca zarazem „przeciw ziar-
nu” oraz „pod prąd”, ponieważ – jak obydwaj przekonują – historia świata,
którą znamy, została opowiedziana przez następców cywilizacji rolniczych
i jest silnie skrzywiona na korzyść rolnictwa. Od podstawówki na każdym
kroku słyszymy, że przejście do osiadłego trybu życia po udomowieniu ro-
ślin i zwierząt było skokiem w lepszą przyszłość. Tymczasem, jak twierdzi
Manning, wprowadzeniu rolnictwa towarzyszyła dehumanizacja ludzi,
którzy zostali zmuszeni do przehandlowania swojego zdrowia i wolności
za odrobinę bezpieczeństwa. Scott, wybitny znawca nie tylko historii, lecz
także współczesnych społeczeństw żyjących na obrzeżach cywilizacji, pisze
wręcz, że udomowienie pierwszych roślin oznaczało kontrolę nad plonami,
zwierzętami, ale również ludźmi. Ziarna zbóż były poręczne i stosunkowo
łatwe w przechowywaniu. Pozwoliły na ujednolicenie miar i walut, łatwe
ściąganie podatków, a potem zagęszczanie populacji i budowanie między-
ludzkiej hierarchii. Dopiero wtedy problemem stał się brak zasobów[79].
Przed epoką zbóż ludzie żyli beztrosko i dostatnio. Plemię Paleo podziela
zaproponowaną już wiele lat temu przez antropologa Marshalla Sahlinsa
teorię „pierwotnego społeczeństwa dobrobytu”[80].
Ekonomiści tacy jak John Maynard Keynes czy John Kenneth Galbraith
pokazywali, że rozwój technologii prowadzi coraz większą część świata ku
egzystencji, w której podstawowe potrzeby są już zaspokojone, kolejne zaś
tworzy sam system. Czeka nas wszystkich wspaniała przyszłość – zdrow-
sze, dłuższe życie, krótszy tydzień pracy i czas wypełniony w coraz więk-
szym stopniu zajęciami towarzyskimi, pasjami i rozrywką. Sahlins posta-
wił ten model na głowie. Na podstawie obserwacji antropologicznej i da-
nych archeologicznych przekonywał, że społeczeństwo dobrobytu nie jest
utopią, do której zmierzamy dzięki rozwojowi technologii, lecz rajem, któ-
ry opuściliśmy wraz z wkroczeniem na ścieżkę cywilizacji. Oto credo Ple-
mienia Paleo, łączące Scotta i Manninga, Ryana i Diamonda, a także dzie-
siątki producentów żywności paleo i autorów poradników dietetycznych.
A ponieważ biologicznie wciąż pozostajemy niemal identyczni z naszymi
przodkami sprzed rewolucji agrarnej, wszystkie te „nowinki” są dla nas fa-
talne w skutkach. Postęp jest trucizną. Rosling i jego wykresy bąbelkowe
nie kłamią. Produkt krajowy brutto na osobę faktycznie zwiększa się
w skali globalnej w imponującym tempie, podobnie jak poziom edukacji.
Problem polega na tym, że mierzymy nie to, co potrzeba.
Technooptymiści, jako pilni uczniowie oświeceniowych filozofów, wie-
rzą, że nasze życie da się opisać za pomocą kilku odpowiednio dobranych
zmiennych. Za wartości uznają zamożność, wygodę, jaką daje nam techno-
logia, oraz czas wolny, który dzięki niej zdobywamy (pralka Roslinga!).
Wszystko to najlepiej wyrazić przy użyciu łatwych do porównywania wspó-
łczynników, takich jak długość życia, śmiertelność niemowląt, przede
wszystkim zaś – PKB na osobę. Technopesymiści z Plemienia Paleo propo-
nują holistyczne podejście do życia, a mierzenie jego jakości prostymi
współczynnikami uważają za nieuprawniony redukcjonizm. Co z sensem
życia, szczęściem, poczuciem wspólnoty? Co z zakorzenieniem w naturze
i stanem środowiska? A jeżeli już koniecznie coś musimy mierzyć, to raczej
nierówności, które Plemię Paleo uważa za znacznie ważniejsze od samego
wzrostu PKB.
Technooptymiści przekonują, że trzeba się skupić na pieczeniu coraz
większego tortu. Technopesymiści uważają, że najważniejsze jest to, jak
tort podzielono. Poczucie szczęścia i bezpieczeństwa daje nam nie napcha-
nie się ciastem, lecz świadomość, że każdy obecny na przyjęciu dostał po
jednym kawałku, więc świat jest w miarę sprawiedliwy.
Nierówności są kluczowym pojęciem w słowniku całego Plemienia Pa-
leo[8*]. Największą zaletą życia w pierwotnych wspólnotach zbieracko-ło-
wieckich był właśnie ich radykalny egalitaryzm – przekonanie, że ludzie są
równi. Przed nastaniem rolnictwa, jak twierdzi Ryan, przywództwo, jeśli
w ogóle występowało, miało wyłącznie charakter nieformalny. Wynikało
z szacunku lub konieczności sprawnej współpracy w konkretnej sytuacji,
na przykład na polowaniu. Pierwsze państwa były natomiast – tu z kolei
oddaję głos Scottowi – „maszynami do kontroli populacji”, w których przy-
mus stawał się narzędziem budowania i chronienia nierówności między
ludźmi, nierówności zaś pozwalały na skuteczne wywieranie przymusu[81].
Heying i Weinstein także pozostają bardzo sceptyczni wobec dobro-
dziejstw państwa i cywilizacji. Ich argumentacja w tej kwestii rzuca bezpo-
średnie wyzwanie dogmatom Klubu Optymistów, warto ją więc przyto-
czyć. Na przykład szkoła według autorów przewodnika dla współczesnych
łowców-zbieraczy to nic innego jak forma utowarowienia opieki rodziciel-
skiej i zlecenia jej zewnętrznemu podmiotowi. Szkoła, całkiem jak Hans
Rosling, skupia się na tym, co łatwe do policzenia i porównania, ignorując
jednocześnie wszystko, co wymyka się wykresom i tabelom. W ten sposób,
jak przekonują Heying i Weinstein, szkoła staje się miejscem pomiaru. Ce-
lebrując fakt, że coraz więcej dzieci na świecie uzyskuje coraz lepsze wyni-
ki w nauce, jesteśmy więc trochę jak człowiek, który schował coś za krza-
kiem, a potem cieszy się, że to znalazł. Szkolne testy oceniają tak naprawdę
szkołę, a nie postęp uczniów. Radując się wszystkimi tymi godzinami wy-
siedzianymi w ławkach, nie zadajemy sobie pytania, gdzie by dzieci były
i czego się uczyły, gdyby nie formalna edukacja.
Wiele lat temu, jeszcze jako student, byłem świadkiem następującej sce-
ny rozgrywającej się w szatni Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszaw-
skiego. Jeden z nobliwych profesorów odebrał swój płaszcz i w zamyśleniu
skierował się ku wyjściu. „A kapelusz?” – wrzasnęła za nim pani pracująca
w szatni. Profesor wrócił, ukłonił się, włożył kapelusz i wyszedł. Zapomina-
jąc tym razem szalika. „Ach, te profesory – westchnęła ciężko szatniarka. –
Czym który mądrzejszy, tym głupszy!”
Nie sądzę, żeby była przedstawicielką Plemienia Paleo, ale jej dewiza do-
skonale oddaje wizję ludzkości, jaką proponują nam Heying i Weinstein,
Ryan czy Diamond. Plemię Paleo opowiada smutną historię o tym, jak
współczesny świat nas wykorzenił, czyniąc ślepymi, bezbronnymi i za-
chwyconymi sobą. Zrobiliśmy z siebie gatunek uczonych fajtłap. Kuzyn
szympans nie byłby dumny.

Partia Ograniczonych
Technooptymizm jest dość jednorodny i znaczna część jego przedstawicie-
li przestrzega większości punktów regulaminu uprawniającego do wstępu
do Klubu Optymistów. Z technopesymistami jest inaczej. Plemię Paleo,
z jego fascynacją biologią ewolucyjną i niechęcią wobec rolnictwa, tworzy
jeden wyraźny nurt. Obok niego funkcjonuje jednak druga wersja techno-
pesymizmu, na tyle odmienna, że warto jej się przyjrzeć oddzielnie. Utrzy-
mując przyjętą dotychczas konwencję nazewniczą, można by tych myśli-
cieli i aktywistów określić mianem Partii Ograniczonych.
Antropolog ekonomiczny Jason Hickel to obecnie jeden z najbardziej
wpływowych przedstawicieli owego ugrupowania. Wielu krytyków de-
struktywnego kursu, jaki obraliśmy w kwestiach ekologicznych, posługuje
się terminem „antropocen” dla określenia trwającej epoki geologicznej,
w której ludzie wpływają na przyrodę w skali planetarnej. Hickel powtarza,
że to nieporozumienie. Zamiast „antropocen” powinniśmy raczej mówić
„kapitałocen”, bo to nie ludzkość jako całość odciska dziś przemożne pięt-
no na atmosferze, biosferze, skałach i oceanach, lecz dominujący na świe-
cie system ekonomiczny. To właśnie kapitalizm jest dla Hickela wrogiem
numer jeden. Według badacza problem z tym systemem polega na tym, że
jego najwyższym prawem jest nieustanny wzrost produkcji i konsumpcji
mierzonej przyrostem PKB. W tym celu kapitalizm musi pozyskiwać coraz
większe ilości surowców i energii, opanowywać coraz więcej przestrzeni,
wytwarzać coraz więcej dóbr.
Podstawową formą organizacji wielkich przedsiębiorstw są dziś spółki
akcyjne. Nikt nie będzie inwestował w akcje, które obiecują tylko zwrot
wpłaconych środków. Firmy muszą rosnąć, giełda musi rosnąć, gospodarki
krajów muszą rosnąć. To nie kwestia jednostkowej chciwości, lecz zasad,
na których zorganizowaliśmy nasz świat, twierdzi Hickel. Niestety, zasady
te stoją w oczywistej sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem.
Skromniutkie trzy procent wzrostu rocznie, wyjaśnia Hickel, wystarczy-
łoby, żeby globalna gospodarka powiększyła się dwukrotnie w niecałe ćwie-
rć wieku. Procent składany sprawiłby, że po niespełna pół wieku byłaby po-
nadczterokrotnie większa, po siedemdziesięciu pięciu latach wzrost byłby
niemal dziewięciokrotny, a po stuleciu aż dziewiętnastokrotny(!). Wszyst-
ko byłoby wspaniale, gdyby ten wzrost dało się generować w całkowitym
oderwaniu od fizycznych realiów. Niestety, wbrew powracającym co jakiś
czas marzeniom o decouplingu, czyli odpięciu wzrostu od eksploatacji su-
rowców, produkt krajowy brutto wciąż pozostaje silnie skorelowany ze zu-
życiem zasobów i energii.
Warto tu zrobić krótką dygresję i przypomnieć, że nowoczesny kapita-
lizm, nawet ten oparty na bankowości, usługach i nowych technologiach,
wcale nie jest tak niematerialny, jak nam się kiedyś wydawało. Nawet gdy
oglądamy sobie serial na Netflixie albo wykonujemy ultraszybkie transak-
cje bezgotówkowe, żeby zapłacić za wirtualne trampki dla naszego awatara
w grze, gdzieś blisko lub daleko musi pracować całkiem realna kopalnia
rzadkich minerałów, gdzieś dymić musi komin elektrowni. W ostatnich la-
tach boleśnie przypomina nam o tym szał na kryptowaluty. Miały być
ostatnim krokiem na drodze do nieważkiego, zdecentralizowanego kapita-
lizmu. Tymczasem kopalnie bitcoinów zużywają dziś na całym świecie tyle
energii, co duże przemysłowe państwo wielkości Szwecji! Niestety, w prze-
ciwieństwie do Szwecji, która ma całkiem niezły miks energetyczny (39%
energii atomowej, 39% z elektrowni wodnych, 12% wiatr), kopalnie krypto-
walut budowane są w krajach, w których prąd jest najtańszy, a więc oparty
na brudnym węglu. W dodatku powodują przeciążenia sieci i pozbawiają
energii elektrycznej mieszkańców okolicznych miejscowości. To, co za-
częło się jako nieszkodliwy eksperyment z nieważkością finansów na do-
mowych komputerach połączonych w sieć, zmieniło się szybko w nowo-
twór toczący planetę.
Wróćmy do Hickela. Wydaje mi się, że historia kryptowalut dobrze ilu-
struje podstawowy problem, jaki widzi on w kapitalizmie. W miarę jak
PKB rośnie (ku radości ekonomistów, polityków i inwestorów), światowa
gospodarka pożera coraz więcej energii i zasobów, produkuje też coraz wi-
ęcej odpadów, od plastikowych śmieci po niewidzialny gołym okiem dwu-
tlenek węgla w atmosferze. Ziemia nie jest z gumy. (Choć jeżeli utrzymamy
tempo produkcji odpadów, to niedługo może się okazać, że jest z plastiku).
W przyrodzie tylko jedna rzecz rośnie tak jak kapitalizm – bez wyraźnego
celu, w nieskończoność, zużywając wszystkie zasoby – to nowotwór.
Hickel twierdzi, że nie sposób zrozumieć kryzysu, stosując to samo re-
dukcjonistyczne myślenie, które nas do niego doprowadziło. Rozbijanie
wszystkiego na łatwo mierzalne współczynniki nie przybliża nas do praw-
dy, lecz pozwala łatwiej manipulować danymi. Jest to zarzut tym powa-
żniejszy, że według Hickela wzrost już dawno stał się usprawiedliwieniem
dla grabieży, wykorzystuje się go, by uzasadnić kolejne fale zawłaszczania
i kolonizacji. Żeby napompować PKB, grodzimy ziemię, prywatyzujemy
lasy i łowiska, a nawet wodę czy atmosferę.
Hickel przekonuje, że nierówności nie są produktem ubocznym kapitali-
zmu, lecz jego siłą napędową. Trzeba trzymać masy w biedzie, żeby praco-
wały odpowiednio ciężko. Gdyby chłopi mogli bez ograniczeń korzystać ze
wspólnych ziem uprawnych, pastwisk, łowisk czy lasów, jaki mieliby inte-
res w tym, by dzierżawić ziemię od panów albo przeprowadzać się do
miast i pracować w fabrykach? Bieda nie jest, jak twierdzą Pinker czy Ro-
sling, czymś, co wzrost może wykorzenić. Bieda jest warunkiem wzrostu.
Grzechem głównym naszego wieku okazuje się więc chciwość i związa-
ne z nią skupienie na podnoszeniu PKB. Oznacza to, że szybujące bąbelki
i wznoszące się linie, które tak cieszyły Roslinga i Optymistów, nie tyle od-
wracają naszą uwagę od rzeczywistych problemów – jak twierdzi Plemię
Paleo – ile s ą naszym największym kłopotem.
Rosling stanowi część problemu, uważa Hickel, wprost atakując Klub
Optymistów w artykule opublikowanym niedawno na łamach „New Inter-
nationalist”: „To pociągająca opowieść. Rzecz w tym, że w dzisiejszym kli-
macie politycznym nowy optymizm stał się bronią w rękach tych, którzy
próbują ocalić coraz mniej wiarygodny model gospodarczy”[82].
Hickel ma więc pełną świadomość, że jego książka Mniej znaczy lepiej
opowiada nie tyle o ekonomii, ile o starciu potężnych mitologii[83]. Odpo-
wiedzią na problemy nie jest dalsze pompowanie PKB, lecz przeciwnie –
uwolnienie naszej wyobraźni od pragnienia nieograniczonego wzrostu
oraz zbudowanie społeczeństwa i gospodarki opartych na poczuciu roz-
sądnych granic. Hickel posługuje się dla ich opisania kategorią degrowth
(postwzrostu). Idea ta została już wyartykułowana w książce The Population
Bomb (1968) ekologów Paula i Anne Ehrlichów (wrócimy do niej w jednym
z następnych rozdziałów) czy The Limits to Growth (1972), wspólnej pracy
grupy specjalistów od modelowania[84]. Analizy Charlesa Manna i Christo-
phera Lascha pokazują, że źródła takiego myślenia są równie stare jak
sama idea wzrostu[85]. Hickel nie próbuje zresztą udawać, że pomysł po-
stwzrostu jest czymś nowym. W swojej książce odwołuje się do wielu auto-
rytetów. Z naszego punktu widzenia najciekawszy jest jego związek z Van-
daną Shivą. Hickel wprost wspomina ją w swojej pracy, a fragment, w któ-
rym omawia tzw. zieloną rewolucję w rolnictwie, jest bardzo bliski ducho-
wi jej książek.
Shiva należy do najbardziej rozpoznawalnych postaci ruchu antyglobali-
stycznego i twórczyń nowoczesnego ekofeminizmu. Szerokiemu gronu
odbiorczyń znana jest przede wszystkim ze swojej płomiennej walki prze-
ciw GMO. Ostatnio Shiva stała się też mentorką najmłodszego pokolenia
aktywistek i aktywistów. Cytuje ją Hickel, a przedstawiciele międzynaro-
dowego ruchu oddolnego protestu Extinction Rebellion poprosili ją o napi-
sanie wstępu do swojego podręcznika[86].
Dla Shivy najnowsza historia ludzkości opiera się na pogwałcaniu kolej-
nych granic w nieustającym ciągu: eksploatacja – wyczerpanie zasobów –
nowy podbój – nowa ucieczka. To logika kolonializmu i opresji, a jej ukoro-
nowaniem są współczesne fantazje o poszukiwaniu „planety B”. Wszystko
to tylko „utrwala w nas zwodniczą ideę linearnego postępu człowieka, wy-
korzenionego z jedności z Ziemią i świadomości, że to nasz dom, jedyny,
jaki mamy. Nie potrafimy zrozumieć, że kryzys, w którym się znaleźliśmy,
jest tak naprawdę konsekwencją kolonizacji Ziemi, kolonizacji różnych
kultur i braku odpowiedzialności za spowodowane nią zniszczenia. To
właśnie ucieczka jest tym, co doprowadziło do kolonializmu w przeszłości,
ta sama logika panowania i podboju każe nam dziś wzywać do kolonizacji
i podboju innych planet”[87]. Oczywiście jest to tym bardziej niebezpieczne,
że żadnej planety B nie mamy!
Posługując się pojęciem spopularyzowanym przez ruch Occupy Wall
Street, Shiva nazywa technooptymistyczny model wzrostu „logiką 1%”,
opiera się on bowiem na grabieniu maksimum zasobów i oddaniu ich pod
kontrolę malutkiej grupie uprzywilejowanych. Elegancko zbudowanym
przeciwieństwem takiego myślenia jest „filozofia jedności” (ang. oneness),
której podstawę stanowi zrozumienie naszej wspólnoty z planetą, a zatem
także ustalenie granic dla wzrostu. Nie jesteśmy zewnętrznymi władcami
Ziemi. Jesteśmy częścią jej złożonego i delikatnego ekosystemu.

Wykorzenienie uznaje się dziś za drogę do postępu. Dlatego właśnie wysiedlenia są najbardziej
brutalnym aspektem obecnego modelu „rozwoju”. Każda tama, każda autostrada, każde rozra-
stające się miasto zbudowane są dzięki brutalnemu zagarnianiu ziemi, co prowadzi do długo-
trwałych konfliktów. Przymusowe oddzielenie od domu z powodu wojen, eksploatacji zasobów
i degradacji ekologicznej staje się dominującym stanem naszych czasów[88].

To mądre słowa – pięknie napisane i dobrze oddające sytuację życiową mi-


liardów ludzi na całym świecie. A jednak Vandana Shiva nie będzie pozy-
tywną bohaterką tej książki. Jej przykład, jak później pokażę, dobitnie ilu-
struje, że gdy zaczynamy za bardzo wierzyć we własne opowieści o świecie,
przestajemy je kontrolować i to one zaczynają kontrolować nas.
Hickel i Shiva nie cofają nas do paleolitu, ale także proponują swoją wi-
zję złotego wieku. Dla Hickela są to lata 1350–1500 naszej ery, czyli „złoty
wiek europejskiego proletariatu”, nim zaczęło się „wielkie grodzenie”. Eko-
nomista zwraca uwagę, że był to w historii Europy unikatowy czas, kiedy
na kontynencie zwiększyły się nie tylko poczucie szczęścia i zamożność,
lecz także zalesienie. Niestety, wkrótce wspólne lasy, pola i pastwiska od-
dane zostały we władzę rodzącej się arystokracji, a chłopów pozostawiono
z niczym. Zielona epoka skończyła się równie nagle, jak się zaczęła[89]. Shi-
va z kolei w swoich książkach idealizuje przedprzemysłową rolniczą prze-
szłość Indii i innych krajów Trzeciego Świata (to używane przez nią okre-
ślenie), kiedy to tradycyjni hodowcy i rolnicy pozostawali „strażnikami ge-
netycznego bogactwa planety i traktowali nasiona jako święte”[90].
Nie jest to może paleolit, ale logika nostalgii Partii Ograniczonych bar-
dzo przypomina tę, która ożywia książki o szczęśliwych łowcach-zbiera-
czach. Wynaturzenia współczesności ukazują się w pełnej krasie dopiero
w zestawieniu z utraconym rajem dawnego świata.
Bitwa książek
Żyjemy w świecie podzielonym wojną dwóch potężnych mitologii. Jedna
z nich jest nieco w odwrocie, druga nabiera rozpędu, ale debaty o zmia-
nach klimatu, medycynie, polityce czy ekonomii zwykle układają się
wzdłuż przepaści dzielącej te dwie wizje świata. Podsumujmy teraz cha-
rakterystykę dwóch głównych bohaterów tej książki. Braci bliźniaków, któ-
rzy w wielkiej bitwie o globalną wyobraźnię stoją dziś po przeciwnych stro-
nach barykady. Technooptymista wierzy, że postęp jest pewny i jednokie-
runkowy. Punktem wyjścia w jego opowieści jest zaczerpnięta od oświece-
niowego filozofa Thomasa Hobbesa wizja „wojny wszystkich przeciw
wszystkim”. Tak wyglądały początki ludzkości i tak wyglądałby świat, gdy-
by cywilizacja nie ujarzmiła przyrody, w tym tej najbliższej – zwierzęcych
cech w nas samych. Dzięki cywilizacji żyjemy dłużej i zdrowiej, a przemoc
jest w naszym życiu raczej wyjątkiem niż regułą. Narzędziami cywilizacji
są nauka, technologia, wolny rynek i polityczna otwartość. Większość tech-
nooptymistów wierzy też (za Alexisem de Tocqueville’em), że na dłuższą
metę rozwój technologii zmniejsza nierówności społeczne, a przyszłością
ludzkości jest jakaś forma powszechnego społeczeństwa dobrobytu. Zmie-
rzamy więc w kierunku nakreślonym przez jeszcze jednego geniusza
oświecenia, Immanuela Kanta, a zatem ku pewnej odmianie „wieczystego
pokoju” wynikającego z rozszerzenia na ład międzynarodowy sposobu roz-
wiązywania konfliktów, jaki obecnie funkcjonuje wewnątrz demokracji li-
beralnych. Na tym właśnie miał polegać „koniec historii” ogłoszony przez
Fukuyamę.
Filozoficzny panteon technopesymisty jest zupełnie inny, podobnie jak
kreślone przez niego historia ludzkości i mapa świata. Punktem wyjścia
staje się w tym wypadku wizja Jana Jakuba Rousseau, a więc opowieść
o „dobrym dzikusie”, czy – by ująć rzecz nowocześniej – „pierwotnym spo-
łeczeństwie dobrobytu”. Naturą ludzką jest egalitarna wspólnota. Dopiero
wygrodzenie własności prywatnej i podporządkowanie natury człowiekowi
przyniosły nierówności, niesprawiedliwość i wyzysk. Tam, gdzie technoop-
tymiści widzieli podział na przyrodę i kiełznającą ją cywilizację, technope-
symiści myślą raczej o naturze i wielu kulturach, które pierwotnie pozosta-
wały z nią w harmonii. Za Lawrence’em Goodwynem, historykiem ruchów
ludowych, technopesymiści wierzą, że im bardziej zaawansowana jest
technologia, tym większy wyzysk i koncentrację kapitału umożliwia. Dla
technooptymistów Hobbesowska wojna wszystkich przeciw wszystkim
stanowiła punkt wyjścia. Dla technopesymistów jest punktem, do którego
zmierzamy. Wraz z postępującą degradacją środowiska, rozwojem na-
rzędzi kontroli i zawłaszczaniem majątku przez najbogatszych zaczyna się
przed nami rysować przyszłość jak z Mad Maxa.
Najważniejsze cechy obydwu mitologii przedstawia w sposób syntetycz-
ny poniższa tabela.

TECHNOOPTYMIZM TECHNOPESYMIZM
Hans Rosling, Steven Pinker, Ted Nordhaus Christopher Ryan, Heather Heying i Bret Wein-
stein, Jason Hickel, Vandana Shiva
Postęp jest pewny Postęp jest niemożliwy
(jednorodny, jednokierunkowy) (jest oszustwem bogatych, narzędziem podpo-
rządkowania i wyzysku)
Technologia rozwiązuje problemy Technologia tworzy problemy
(kontrola obywateli, nierówności, zanieczyszcze-
nie środowiska)
Punktem wyjścia Hobbes Punktem wyjścia Rousseau
(brutalność stanu natury) (egalitarny mit szlachetnego dzikusa)
Zmierzamy w kierunku „wieczystego pokoju” Kan- Zmierzamy w kierunku „wojny wszystkich przeciw
ta wszystkim” Hobbesa
Wartości: zamożność, poziom życia, komfort, czas Wartości: sens, wspólnota, równość, natura
wolny, długość życia
Wzrost, lepsze życie Granice, dobre życie
Globalizacja i otwartość Lokalność przeciw globalizacji
Technokratyzm i polityka imitacji Pochwała wiedzy lokalnej i tradycji
(istnieje tylko jedna autostrada ku przyszłości) (jest wiele równoważnych ścieżek ku przyszłości)
Kumulatywny charakter wiedzy Zasada „coś za coś” – każdy nowy wynalazek ma
swoje koszty
Własność prywatna i państwo źródłem dobra Własność prywatna lub państwo źródłem wszel-
kiego zła
Kapitalizm i wolny handel są zwykle rozwiązaniem Kapitalizm i wolny handel to problem wymagający
problemów rozwiązania
Skupienie na rozmiarze tortu i bezwzględnym po- Skupienie na relacjach i nierównościach (ubóstwo
ziomie zamożności jako relacja, nieznajdowanie się pod progiem do-
chodowym)
Rozwój technologii zmniejsza nierówności Rozwój technologii zwiększa nierówności
(teza Tocqueville'a) (teza Goodwyna)
Świat zbudowany z przyrody i cywilizacji Świat zbudowany z natury i wielu kultur

***
Ten rozdział poświęcony był rekonstrukcji dwóch wielkich opowieści
o świecie. W kolejnym podejmę próbę ich dekonstrukcji – rozmontowania
na części i pokazania wewnętrznych błędów i sprzeczności. Zasadniczy
problem z tymi dwiema mitologiami polega bowiem na tym, że mają prze-
rażającą zdolność do wyprowadzania swych wyznawców na manowce.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
4
MANOWCE

Jest coś, co łączy obie analizowane tu opowieści o świecie. Zarówno tech-


nooptymiści, jak i technopesymiści uważają się za rebeliantów! Hans Ro-
sling przekonuje, że wszystko – od sposobu funkcjonowania naszych mó-
zgów aż po współczesne media – predysponuje nas do pesymizmu. Opty-
mizm wymaga tak wielkiej pracy nad sobą, że staje się niemalże aktem he-
roizmu. Podobną wizję „niewdzięcznego świata” kreśli Steven Pinker – im
większa jest skala zmierzchu przemocy i wzrostu zamożności, w tym czar-
niejszych barwach odmalowują świat siły reakcji.
Plemię Paleo i Partia Ograniczonych zamieszkują lustrzany wszech-
świat, w którym to potężne imperium optymizmu rządzi galaktyką, pesy-
miści zaś stanowią garstkę odważnych buntowników. Jak pisze Christo-
pher Ryan: „Sprawozdania z postępu mają tendencję do przesady i są bez-
krytycznie przyjmowane, podczas gdy każdy, kto kwestionuje korzyści pły-
nące z cywilizacji, zostanie zapewne uznany za cynika, utopistę lub jakąś
hybrydę obydwu”[91]. Podobnie wygląda świat widziany oczyma Jasona
Hickela, z tym że tutaj tendencja do przesady ma bardzo konkretne wyja-
śnienie – wystarczy, że zapytamy, kto płaci za te wszystkie narracje o po-
stępie: „[...] opowieści nowego optymizmu przyciągnęły wielu bogatych
sponsorów. A w szczególności jedną osobę – Billa Gatesa. Our World in
Data jest finansowany przez Gates Foundation; Gapminder wylicza Gatesa
jako jednego z największych donatorów. [...] Swoje dorzucili też bracia
Koch – miliarderzy i baroni naftowi, znani z promowania opowieści o tym,
że zmiany klimatyczne nie istnieją, a poza tym musimy radykalnie zdere-
gulować rynek. Wspierają projekty takie jak Rozum i Postęp Ludzkości, ko-
ordynowany przez libertariański Cato Institute, którego autorzy propagują
nowy optymizm jako część swojej prawicowej agendy”[92]. Podobnie przed-
stawiają się sprawy dla Vandany Shivy, według której Bill Gates stoi za ka-
żdym badaniem naukowym lub doniesieniem medialnym niepasującym do
jej obrazu świata, w którym GMO to czyste zło.
Być może to właśnie poczucie oblężenia i wszechogarniającej wojny do-
bra ze złem sprawia, że coś dziwnego dzieje się z przedstawicielami oby-
dwu nurtów. Własne narracje prowadzą ich na manowce. Jak gdyby
w pewnym momencie ludzie przestali snuć opowieści, a one same przejęły
nad nimi kontrolę i zaczęły przemawiać przez swoich twórców.

Bez pośpiechu
„Gdy ludzie mówią mi, że musimy natychmiast działać, zwykle zaczynam
się wahać. W większości przypadków próbują powstrzymać mnie przed ra-
cjonalnym myśleniem”[93]. W ten sposób Hans Rosling, ten od wspaniałych
wykresów bąbelkowych, zaczyna opowieść o swojej znajomości z Alem
Gore’em – byłym wiceprezydentem USA i weteranem walki z globalną ka-
tastrofą klimatyczną. Po jednej ze spektakularnych prezentacji Roslinga
Gore zaczepił go z prośbą o przygotowanie podobnej wizualizacji danych
dla zagadnienia zmian klimatu. „Musimy wzbudzić w ludziach strach!” –
miał przekonywać polityk. Roslingowi bardzo się to nie spodobało. Po
pierwsze, straszenie nie jest skuteczną metodą, a po drugie – ludzie i tak
już przecież wiedzą o globalnym ociepleniu. Też nie przepadam za strasze-
niem. Obawiam się jednak, że w tym wypadku Rosling zaplątał się we wła-
sne sidła.
Przez wiele lat badacz przeprowadzał na tysiącach ochotników test wie-
dzy o świecie: „Jak w ciągu ostatnich dwudziestu lat zmieniła się liczba lu-
dzi żyjących w skrajnym ubóstwie?”, „Ile dziewcząt kończy szkołę podsta-
wową w krajach o niskim PKB?” itd. Zarówno przypadkowa publiczność,
jak i eksperci słabo sobie radzili. Rosling, który – jak wspominałem – bar-
dzo lubił cyrk, porównywał wyniki osiągnięte przez ludzi z uzyskiwanymi
przez szympansy, które „odpowiadały na pytania” poprzez wybór jednego
z trzech bananów. Ku uciesze Szweda eksperci przegrywali z małpami.
Dlaczego tak się działo?
Otóż test został tak ułożony, że poprawną odpowiedzią była ta najbar-
dziej optymistyczna. Pesymistyczne instynkty, przekonywał Rosling, zabu-
rzały percepcję badanych, którzy nie potrafili uwierzyć, że w ostatnich de-
kadach świat tak bardzo się poprawił.
Jednak na jedno pytanie w teście większość publiczności udzielała po-
prawnej odpowiedzi: Czy według klimatologów w najbliższym stuleciu
średnia globalna temperatura wzrośnie, zmaleje czy pozostanie bez
zmian? Niestety, właściwa odpowiedź brzmi: wzrośnie. Dla Roslinga był to
dowód na olbrzymią świadomość problemu. Czyli... kolejny powód do
optymizmu!
Interpretując w ten sposób wyniki testu, Szwed działał jednak wbrew
własnej logice. Może uczestnicy badania udzielali poprawnej odpowiedzi
na pytanie o klimat nie dlatego, że byli dobrze poinformowani, lecz po pro-
stu dlatego, że pesymistyczne instynkty, którym Rosling poświęca całą ksi-
ążkę, tym razem wskazywały właściwy kierunek.
Jak wie każdy, kto zajmuje się analizą danych, fakt, że czasem lampka
zapala się niepotrzebnie, nie oznacza, że powinniśmy ignorować wszystkie
alarmy. Wynik fałszywie dodatni w kilku testach nie świadczy o tym, że
COVID-19 w ogóle nie istnieje. A jednak z jakiegoś powodu Rosling za naj-
ważniejszy morał z całej historii z globalnym ociepleniem uznał to, że choć
problem jest realny, to przede wszystkim nie powinniśmy panikować. Za-
gadnienie klimatu Szwed umieścił w rozdziale poświęconym „instynktowi
pośpiechu”, który skłania nas do pochopnych działań i zaciemnia obraz
rzeczywistości:

Zmiany klimatyczne to zbyt poważne zagrożenie globalne, aby je zignorować lub nie przyjmo-
wać go do wiadomości. [...] To także zbyt poważny problem, aby pozostawić go w rękach proro-
ków przepowiadających zagładę i malować niejasne pesymistyczne scenariusze[94].

To bardzo, bardzo niebezpieczny sposób myślenia. Przestrzegając (słusz-


nie) przed paniką i pochopnością, Klub Optymistów jednocześnie odwraca
uwagę od samego zagrożenia, dostarczając legitymizacji katastrofalnemu
w skutkach podejściu business as usual. Jeśli krytyka „panikarzy” okazuje się
dla nas ważniejsza od krytyki tych, którzy nic nie robią z poziomem emisji
CO2, to nasze priorytety naprawdę wymagają uporządkowania. To dokład-
nie logika Williama Nierenberga, zaprezentowana podczas premiery
wspomnianego raportu Changing Climate: nie ma tego złego, co by na do-
bre nie wyszło, damy sobie radę z problemem dwutlenku węgla i jeszcze
wiele się przy tym nauczymy. Ważne tylko, żeby nie wykonywać pochop-
nych, dyktowanych paniką ruchów. Działajmy spokojnie i wszystko będzie
dobrze. Ćwierć wieku „spokojnych działań” później jesteśmy wciąż
w punkcie wyjścia, a ludzkość wyemitowała drugie tyle CO2 co w całej swo-
jej wcześniejszej historii.
Rosling nie jest w tej diagnozie osamotniony. Wielu członków Klubu
Optymistów ma tendencje do poświęcania większej uwagi swoim konku-
rentom z technopesymistycznej opozycji niż problemom, które wymagają
rozwiązania. Na przykład Yuval Noah Harari (ciekawy przypadek – techno-
optymista, który jednocześnie uznaje, że rewolucja agrarna była „najwięk-
szym oszustwem w historii ludzkości”), lubi podkreślać, że panika to forma
nieposkromionej pychy. „Jeśli masz wrażenie, że biegniesz ulicą, krzycząc:
«Nadciąga apokalipsa!», spróbuj sobie powiedzieć: «Nie, to nieprawda. Po
prostu nie rozumiem, co się dzieje w świecie»”[95]. Brzmi to bardzo rozsąd-
nie, ale czy zawsze panika jest tylko wynikiem naszego nierozumienia
świata? Może kiedy się pali, trzeba po prostu powiedzieć, że się pali, a nie
podejmować pokorną refleksję nad brakiem dostatecznej wiedzy z zakresu
pożarnictwa?
Cały problem polega na tym, że dychotomia: business as usual kontra dzi-
ka panika jest po prostu fałszywa. Pomiędzy nimi mieści się olbrzymia
przestrzeń, którą musimy eksplorować. Jeżeli widzę, że z naprzeciwka
nadjeżdża wąską ścieżką drugi rowerzysta, nie powinienem ani jechać
z pełną prędkością na czołowe zderzenie, ani wrzeszczeć, przewracać ro-
weru i już nigdy więcej na niego nie wsiadać. Istnieje wachlarz znacznie
rozsądniejszych alternatyw. Można zahamować, zadzwonić dzwonkiem,
ostrożnie zjechać ze ścieżki...
Skupienie się wyłącznie na tym, by nie wpadać w panikę, to wyborny
przepis na czołowe zderzenie z rzeczywistością.

Samochody, alarmy i biedni ludzie


Rosling czy Harari to jednak przypadki miękkie. O krok dalej idą „twardzi”
technooptymiści, tacy jak Ted Nordhaus czy Bjørn Lomborg, którzy w glo-
balnym ruchu klimatycznym widzą spisek hamujący postęp. Jakby tego
było mało, obaj autorzy zarzucają aktywistom realizację swoich pokrętnych
celów kosztem najuboższych, którzy na „zielonej transformacji” mają rze-
komo stracić najwięcej.
Lomborg, który zyskał popularność jako Sceptyczny Ekolog, opublikował
ostatnio książkę pod tytułem False Alarm. How Climate Change Panic Costs Us
Trillions, Hurts the Poor, and Fails to Fix the Planet (Fałszywy alarm. Jak panika
wokół zmiany klimatu kosztuje nas biliony, krzywdzi biednych i nie napra-
wia planety[96]). Ten rozbudowany tytuł zdradza całą treść. Lomborg nie
neguje globalnych zmian klimatycznych. Uważa, że problem jest rzeczywi-
sty, lecz znacznie większy kłopot stanowi dla nas globalna panika związa-
na z wyolbrzymianiem zagrożenia przez aktywistów i media oraz wywoła-
na strachem, irracjonalna polityka.
W książce Lomborga powraca atrakcyjna metafora samochodowa, za
pomocą której Duńczyk wyjaśnia problem z obecną polityką klimatyczną.
Gdyby politycy zapytali naukowców, jak z dnia na dzień zmniejszyć liczbę
śmiertelnych wypadków samochodowych do zera, jedynym rozwiązaniem
okazałaby się konieczność wprowadzenia na terenie całego kraju limitu
prędkości pięć kilometrów na godzinę. A to przecież idiotyczne – w takim
tempie nigdzie byśmy nie dojechali. Podobnie, twierdzi Lomborg, jest
z globalnym ociepleniem. To nieprawda, iż „naukowcy mówią nam”, że
musimy natychmiast zredukować emisje. Według Duńczyka mówią nam
to politycy, a badania naukowe, którymi się podpierają, są po prostu odpo-
wiedzią na źle zadane pytanie. Jeżeli za cel postawiliśmy sobie niereali-
styczne ograniczenie wzrostu temperatury, to środkiem do jego osiągni-
ęcia będzie nierealistyczne ograniczenie emisji. Zupełnie jak z tymi samo-
chodami.
A przecież poprzednie stulecie przyniosło nam wspaniały postęp –
wzrost zamożności, zmniejszoną śmiertelność niemowląt, powszechną
edukację. Lomborg przytacza całą technooptymistyczną litanię (rozumiem
go, sam uwielbiam ją recytować), po czym dokonuje zabiegu, który uwa-
żam za niezwykle problematyczny. Na jednej szali kładzie cały ten wspa-
niały postęp, na drugiej – redukcję emisji. I każe nam wybierać.
Lomborg nie jest sam. Jego książka, jak zwykle w interesujących nas
przypadkach, to tylko przykład szerszego nurtu. W tym samym duchu wy-
powiada się Nordhaus, dla którego aktywiści klimatyczni są przede wszyst-
kim wrogami postępu[97].
W dużych księgarniach internetowych można obecnie kupić całe mnó-
stwo książek o „fałszywym alarmie” klimatycznym: Global Warming. False
Alarm; False Alarm. The Rise and Fall of the Carbon Dioxide Theory of Climate
Change; False Alarm. Global Warming – Facts Versus Fears; False Alarm. The Cli-
mate Issue from a Scientific Aspect; Apocalypse Never. Why Environmental Alar-
mism Hurts Us All. A to tylko tytuły wprost odnoszące się do alarmu! Choć
wydane przez bardzo różne wydawnictwa i przygotowane przez rozma-
itych autorów, wszystkie opierają się na prostej wizji świata. Z jednej stro-
ny postęp, rozum i umiarkowanie, z drugiej panika i polityczne interesy,
które kompletnie destabilizują codzienne życie milionów ludzi. Jeśli te ar-
gumenty niepokojąco przypominają wam modne ostatnio książki o „fa-
łszywej pandemii”, to słusznie! Przeciwnicy szczepionek, lockdownów
i maseczek też uwielbiają metaforę fałszywego alarmu. (Po polsku ukazała
się książka Koronawirus. Fałszywy alarm?)[98].
Dla Lomborga tytaniczna walka rozumu z szaleństwem to dopiero
punkt wyjścia. Duńczyk przemyślnie kieruje naszą uwagę na najbiedniej-
sze obszary globu, w miejsca, gdzie ludzie wciąż mierzą się ze skrajnym
ubóstwem energetycznym. Pokazuje nam biedną kobietę gotującą co dzień
na otwartym ogniu i pyta: czy naprawdę chcecie jej odmówić prawa do ta-
niej elektryczności opartej na węglu? Przecież potrzebujemy tej energii,
żeby miliardy ludzi wyprowadzić z ubóstwa i dać im szansę na zamożne
życie.
Poprawa w wielu dziedzinach życia to niezaprzeczalny fakt. Ale opozy-
cja, którą buduje Lomborg, jest fałszywa. Miliard najbogatszych ludzi na
świecie odpowiada za emisję aż 38% gazów cieplarnianych wytwarzanych
przez człowieka. Miliard najuboższych, o których tak troszczy się Sceptycz-
ny Ekolog – za 0,5%. Gdyby magicznym sposobem wszyscy mieszkańcy
Afryki z dnia na dzień podwoili swoje zużycie paliw kopalnych, oznaczało-
by to zmianę globalnych emisji zaledwie o 4%! Kiedy mówimy o konieczno-
ści ograniczenia emisji, nie musimy wrzucać wszystkich do jednego wor-
ka. Ckliwa historia o pani z afrykańskiej wioski i jej dzieciach nijak ma się
do tego, że facet, który lata po całym świecie prywatnym odrzutowcem, po-
winien może zrewidować swoje priorytety. Usprawiedliwianie prawa do
wysokich emisji troską o postęp jest w znacznej mierze chybione. Afryka
musi się rozwijać, a do tego rozwoju potrzebuje taniej, dostępnej energii.
W niczym nie usprawiedliwia to bizantyjskich poziomów konsumpcji
w krajach takich jak USA. Istnieje olbrzymia przestrzeń dla poprawy losu
najuboższych przy naprawdę nieznacznym globalnym wzroście konsump-
cji energii, a Lomborg i jemu podobni powinni się bardziej zainteresować
belką we własnym oku niż drzazgą w oku bliźniego (zobacz ilustracje 5a
i 5b na s. 114).

5a. Emisja CO2 według zamożności


5b. Emisja CO2 z podziałem na kontynenty

W dodatku kiedy Lomborg beztrosko mówi o stosunkowo niewielkich


konsekwencjach globalnych zmian klimatu, także oblicza je z punktu wi-
dzenia zamożnego Zachodu, wykorzystując jako główny miernik rosnące
PKB. „Najlepsze dostępne obecnie badania pokazują, że jeżeli nie podej-
miemy żadnych działań, to koszt zmian klimatu do końca stulecia [XXI –
M.N.] wyniesie około 3,6% światowego PKB – przekonuje Sceptyczny Eko-
log. – Obejmuje to wszystkie negatywne skutki, w tym rosnące koszty zwi-
ązane z silniejszymi burzami, z większą liczbą zgonów w wyniku fal upa-
łów oraz utratą terenów podmokłych wskutek podnoszenia się poziomu
mórz. Oznacza to, że do 2100 roku dochody mogą wzrosnąć «zaledwie»
o 434% zamiast o 450%. Jest to niewątpliwie problem. Ale z pewnością nie
katastrofa”[99].
Dla ludzi, którzy akurat będą mieli pecha i zasilą statystyki „większej
liczby zgonów”, będzie to katastrofa. Będzie to katastrofa dla ich bliskich
i przyjaciół. Będzie to katastrofa dla lokalnych społeczności, których ziemie
przestaną się nadawać do zamieszkania, a tradycje, dziedzictwo i styl życia
odejdą na zawsze. Będzie to katastrofa dla gatunków, które znikną z po-
wierzchni ziemi w wyniku procesu określanego już dziś „szóstym maso-
wym wymieraniem”. I tak się jakoś pechowo składa – co pokazują dane do-
tyczące wzrostu gospodarczego – że wszystkich tych katastrof najboleśniej
doświadczą właśnie ci najbiedniejsi, o których los tak bardzo troszczy się
Lomborg, czyli zupełnie inne grupy niż te cieszące się 434% wzrostu. Choć
oczywiście na bezpowrotnym zniszczeniu niezliczonych ekosystemów
straci każdy. Fakt, że siedząc w klimatyzowanym biurowcu i licząc odsetki,
można to wszystko przegapić, nie sprawia, że katastrofy nie będzie.
Z łatwością przyjmuję, że ludzie tacy jak Lomborg mają szlachetne in-
tencje. Ich troska o najbiedniejszych jest szczera, a związek ubóstwa z nie-
dostępnością energii, na który zwracają uwagę, jest faktem. Lomborg zwy-
kle opiera się na rzetelnych danych. Sęk w tym, że własna optymistyczna
opowieść o świecie wiedzie Sceptycznego Ekologa na manowce, każąc mu
mierzyć niewłaściwe zjawiska.
Pod tym względem samochodowa metafora z ograniczeniem prędkości
wydaje mi się czymś więcej niż tylko pomysłową ilustracją tezy autora. Jest
symptomem dręczącego go problemu. To nieprawda, że nie możemy uczy-
nić naszych ulic bezpieczniejszymi, bo jedyną drogą do drastycznej reduk-
cji wypadków byłoby absurdalne ograniczenie dozwolonej prędkości do pi-
ęciu kilometrów na godzinę. Zamiast wlepiać mandaty kierowcom, powin-
niśmy wspólnie pracować nad takimi aglomeracjami, po których będzie się
chciało poruszać na rowerach i komunikacją miejską. Możemy projekto-
wać miasta przyjazne ludziom, zacienione przez drzewa, oplecione
mądrze zaprojektowaną siecią tramwajów, autobusów i tras rowerowych.
Alternatywa: „śmierć na drodze” czy „straszne korki” jest równie fałszywa
jak wybór między dewastacją środowiska i biedą.

***
Zacząłem od krytyki technooptymistów, bo sam uważam się za jednego
z nich. Uwielbiam zachwycać się postępem, jaki ludzkość uczyniła w kwe-
stii zmniejszenia śmiertelności niemowląt czy walki z wieloma chorobami.
Factfulness Roslinga czytałem chyba z dziesięć razy, a egzemplarze podaro-
wałem wielu swoim przyjaciołom i znajomym. Mam też, jak już wspomina-
łem, niezdrową tendencję do działania w myśl maksymy „dowolny pro-
blem ignorowany dostatecznie długo rozwiązuje się sam”. Dlatego analiza
błędów poznawczych, do jakich prowadzić może logika promowana przez
Klub Optymistów, była dla mnie ważną lekcją pokory i autokrytyki. Nie
znaczy to jednak, że przyznaję, iż „racja” w tym sporze jest po stronie tech-
nopesymistów. Dyskretny urok apokalipsy sprowadza na manowce równie
silnie jak powab utopii.

Negacja nauki
Pierwszym elementem technopesymistycznej narracji, który budzi mój
niepokój, jest krytyka oświecenia. Choć poszczególni autorzy ubierają ją
w szaty rozmaitych tradycyjnych lub lokalnych mądrości albo przeciwsta-
wiają kobiece „czucie i wiarę” męskiemu „szkiełku i oku”, to w gruncie rze-
czy wszystkich ich łączy krytyczne podejście do nowoczesnej nauki.
Dobrym przykładem „miękkiego” podejścia do tego zagadnienia jest Ja-
son Hickel, który sporo miejsca w Mniej znaczy lepiej poświęcił krytyce du-
alizmu. W filozofii dualizmowi przeciwstawia się zwykle monizm lub plu-
ralizm, Hickel decyduje się jednak na zbudowanie opozycji między duali-
zmem a animizmem, który postrzega człowieka jako część natury i zakła-
da, że podobny rodzaj duszy przenika i spaja wszystko. Tymczasem du-
alizm, głoszony przez autorów takich jak Francis Bacon czy Kartezjusz,
opiera się na wyraźnym rozdzieleniu człowieka i przyrody. Natura staje się
obcym ciałem, które wolno nawet torturować, by wydrzeć jego sekrety[9*].
Oto, według Hickela, grzech pierworodny oświecenia. Logika prowa-
dząca od nauki do kolonializmu, wyzysku i dewastacji przyrody. To także
logika kapitalizmu. Jego podstawowa zasada głosi, że „świat nie jest na-
prawdę żywy, a już na pewno nie jest z nami spokrewniony, jest tylko czy-
mś tam, co możemy pozyskać i wyrzucić – i w zasadzie do tej kategorii zali-
czamy również większość współczesnych nam ludzi. Kapitalizm z samej
swojej istoty znajduje się w stanie wojny z życiem jako takim”[100]. Hickel
nie przekreśla wartości nauki. Przeciwnie – zwraca uwagę na potencjał wy-
jścia z pułapki dualizmu, dostarczany przez najnowsze odkrycia z zakresu
biologii roślin czy mikrobiologii, które sugerują, że granice między osobni-
kami a nawet gatunkami nie są tak oczywiste, jak nam się mogło wydawać.
Świat jest raczej gęsto utkaną pajęczyną powiązań niż zbiorem oddziel-
nych elementów.
Inni przedstawiciele technopesymizmu idą w swojej krytyce nauki
znacznie dalej.

***
W jednym z przemówień Vandana Shiva stwierdziła, że koncern biotech-
nologiczny Monsanto „kontroluje całą literaturę naukową na świecie, która
stała się [...] zaledwie przedłużeniem jego propagandy. Na świecie nie ma
już niezależnej nauki”[101].
Jest to nieco zaskakująca deklaracja z ust osoby, która sama bardzo chęt-
nie podaje się za przedstawicielkę nauk ścisłych. Na okładkach swoich ksi-
ążek i w oficjalnych biogramach Shiva przedstawia się jako „fizyczka”, „fi-
zyczka kwantowa”, a nawet „jedna z czołowych fizyczek w Indiach”. W rze-
czywistości Shiva ma licencjat z fizyki, a doktorat, którym bardzo lubi się
chwalić, obroniła z filozofii nauki. Nie ma w tym nic zdrożnego. Sam mam
doktorat z filozofii. Stosowałem w nim teorie semiotyczne m.in. do analizy
współczesnych form estetyzacji przyrody. Choć mój doktorat w jakiś spo-
sób dotyczył natury, nie przedstawiam się jako biolog ani czołowy ekspert
od drzew. Na moich książkach nie widnieje też adnotacja „wybitny polski
wiolonczelista”, choć udało mi się skończyć aż cztery lata podstawówki
muzycznej, grając na tym instrumencie, nim ktoś się zorientował, że je-
stem kompletnym beztalenciem.
Problem z Shivą nie polega jednak wyłącznie na tym, że lubi nieco pod-
koloryzować swoje CV.
Jak pokazuje artykuł opublikowany kilka lat temu w „Nature”, najsłyn-
niejsza teza Shivy – ta o związku między wprowadzeniem modyfikowanej
genetycznie bawełny a samobójstwami rolników w Indiach – nie znajduje
pokrycia w danych[102]. Ochrona patentowa ziaren nie pozwala na ponow-
ny zasiew, co według Shivy nakręca spiralę długów, która doprowadziła już
do samobójstwa 270 tysięcy zdesperowanych rolników. Tymczasem, jak
widzimy na ilustracji na s. 120, liczba samobójstw wśród rolników po
wprowadzeniu nowych ziaren w ogóle się nie zwiększyła. Co więcej, nawet
ich całkowita suma nie zbliża się do danych prezentowanych przez Shivę!
6. Wprowadzenie modyfikowanej genetycznie bawełny i liczba samo-
bójstw w Indiach

Shiva, złapana za rękę, twierdzi, że to nie jej ręka. Swoją odpowiedź au-
torce pracy wydrukowanej w „Nature” rozpoczyna w ten sposób: „Owszem,
jestem ekolożką i feministką. Ale jestem też naukowczynią – co Natasha
celowo pomija w swoim artykule. Jako fizyczka kwantowa zostałam wytre-
nowana do spoglądania na współzależności i nierozdzielność [interconnec-
tedness and non-separability] procesów, które mechanistyczny, redukcjoni-
styczny paradygmat postrzega jako oddzielne i niepowiązane”[103]. Po
czym następuje kilka stron wywodu naszpikowanego dziwacznymi, pozba-
wionymi znaczenia sformułowaniami, na przykład: „Kontekst wymaga
zrozumienia przyczynowości kontekstowej. Systemy wymagają zrozumie-
nia przyczynowości systemowej”. Następnie Shiva przywołuje przerażającą
liczbę 284 694 samobójstw (nie dowiadujemy się, z ilu lat są to dane), po
czym stwierdza: „Każdy człowiek na świecie powinien być oburzony tą tra-
gedią. A każdy naukowiec działający na rzecz odpowiedzialności społecz-
nej i ekologicznej powinien dążyć do odkrycia źródeł kryzysu, zamiast pró-
bować go ukryć za pomocą nienaukowych analiz i fałszywych twier-
dzeń”[104]. Pełna słuszność! Ale oburzenie nie zastąpi zdrowego rozsądku,
a uczenie brzmiące frazesy – metodologii. Jakim cudem genetycznie mo-
dyfikowana bawełna i związane z nią ograniczenia patentowe miałyby od-
powiadać za w s z y s t k i e samobójstwa rolników w Indiach?[105] Nawet
tych, którzy w ogóle nie uprawiają bawełny.
Shiva uważa zresztą, że nowe technologie w rolnictwie odpowiadają za
wszelkie zło tego świata. Uznaje, że sztuczne nawozy powinny być zabro-
nione, a glifosat – popularny składnik herbicydów – powoduje większość
chorób, z którymi się borykamy. „Jeżeli spojrzycie na wykres wzrostu
GMO, wykres stosowania glifosatu i autyzm, to tu jest dosłownie współwy-
stępowanie jeden do jednego. To samo dotyczy uszkodzeń nerek, cukrzycy
czy choroby Alzheimera”[106].
Brzmi niepokojąco podobnie do bzdur rozpowszechnianych przez ruchy
antyszczepionkowe? To nie przypadek. Za sceptycyzmem wobec szczepio-
nek często stoi ta sama logika. Głębokie przekonanie, że człowiek nie po-
winien „manipulować przyrodą” i zmieniać „naturalnego porządku rze-
czy”, dostarcza bardzo prostego schematu oceny całej rzeczywistości jako
dobrej („naturalnej”) i złej („sztucznej”). Sama Shiva wypowiadała się
zresztą na temat szczepionek sceptycznie. W jednym z podcastów przy-
znała, że zaszczepiła się na COVID-19, choć „dane nie są zbyt przekonu-
jące, bo w Anglii zmarło więcej osób zaszczepionych niż niezaszczepio-
nych”[107]. Kiedy prowadzący zwrócił jej uwagę, że popełnia błąd statystycz-
ny, nie uwzględniając, że większość populacji jest zaszczepiona, Shiva
skarciła go dokładnie tak samo, jak wcześniej autorkę publikacji w „Natu-
re”:

W każdym systemie występuje wieloaspektowa przyczynowość i dlatego musimy patrzeć na


system jako całość. [...] Logika kartezjańska blokuje nasze rozumienie zmiany klimatu i jego
skutków. Dlatego musimy również choroby rozumieć wieloczynnikowo i we wszystkich wy-
miarach. W trzech wymiarach przestrzeni, a nie tylko w dwóch wymiarach przestrzeni karte-
zjańskiej i czasu[108].

Tymczasem zjawisko, o którym mowa – większa liczba zgonów wśród osób


zaszczepionych – ma bardzo proste wyjaśnienie niewymagające obalania
kartezjańskiej logiki i odwoływania się do „wieloaspektowej przyczynowo-
ści”. Shiva popełniła po prostu błąd znany jako zaniedbywanie miarodajno-
ści (ang. base rate fallacy). Jeżeli odpowiednio duża część populacji przyjęła
szczepionkę, statystyki zgonów faktycznie wykażą, że większość zmarłych
to osoby zaszczepione, co jednak nie wynika z nieskuteczności szczepion-
ki. Umrze mało niezaszczepionych, bo w całej populacji było ich niewielu.
Nie ma to nic wspólnego z „Kartezjańską dwuwymiarowością”, czymkol-
wiek by ona nie była.

***
Epidemia COVID-19 była czasem próby dla wielu przedstawicieli techno-
pesymizmu. W ramach tego paradygmatu łatwo było ją wyjaśnić jako karę
natury za pychę człowieka[109]. Z tej perspektywy wszelkie szczepionki, ma-
seczki czy lockdowny traciły znaczenie, a nawet stawały się niebezpieczne.
Jak technologia, czyli coś, co przyniosło nam to nieszczęście, miałaby się
okazać wyjściem z sytuacji?
Heather Heying i Bret Weinstein, wspomniani autorzy przewodnika po
XXI wieku dla łowców-zbieraczy, stali się na przykład jednymi z najwa-
żniejszych w USA głosicieli teorii antyszczepionkowych i zagorzałymi pro-
motorami iwermektyny – leku stosowanego w chorobach pasożytniczych –
jako cudownego remedium na koronawirusa.

Pradawni bogowie
Socjolog Zygmunt Bauman zaproponował termin „retrotopia” dla opisania
odwróconej utopii – świata, w którym wyobrażony ideał leży nie w przy-
szłości, jak w wypadku utopii, lecz w przeszłości. Różnego rodzaju retroto-
pie stanowią istotny element wszystkich technopesymistycznych opowie-
ści o Upadku.
Ukochaną retrotopią Plemienia Paleo są czasy sprzed rewolucji agrarnej,
a więc przepastne tysiąclecia poprzedzające udomowienie pierwszych ro-
ślin i zwierząt. Christopher Ryan w książce Civilized to Death przekonuje, że
w zasadzie wszystko było wtedy lepsze. A lepsze oznacza w tym wypadku –
bardziej naturalne. Lepsze były relacje międzyludzkie oparte na równości
i współdzieleniu, lepsze było jedzenie, lepsza kondycja ludzi i ich samopo-
czucie. Nasi przodkowie pracowali mniej niż my, uprawiali za to więcej
seksu. Nawet bogowie byli kiedyś jacyś lepsi – bardziej wyrozumiali, mniej
skłonni do karania. Wraz z odkryciem rolnictwa te „hojne bóstwa dostat-
ku” zastąpił „wściekły, zazdrosny, mściwy i skąpy bóg”, którego czcimy do
dziś. Przypomina on raczej bezlitosnego właściciela niewolników niż do-
brych rodziców, jakimi według Ryana byli pradawni bogowie.
Dostępne dane archeologiczne dotyczące średniej długości życia na-
szych praprzodków pokazują jednak wyraźnie, że żyli znacznie krócej niż
my. Jak to się ma do tej sielankowej wizji? Otóż Ryan zna te dane i wprost
stawia im czoło. Okazuje się bowiem, że pradawni bogowie mają swój
mroczny sekret:

Żeby nie oskarżono mnie o romantyzowanie prehistorii, pozwólcie, że jedną kwestię postawię
jasno. Za swoje niezwykłe zdrowie, szczęście i wolność osobistą zbieracze płacą bardzo wysoką
cenę. A cena ta wyrażona jest w najdroższej walucie: martwych dzieciach[110].

Tak jest! Nie ma dla człowieka bardziej naturalnej rzeczy niż umrzeć przed
ukończeniem piątego roku życia. Pradawni bogowie za dnia mogą się pre-
zentować jako pogodni opiekunowie zbieracko-łowieckiej sielanki, ale
nocą ujawniają swoje drugie oblicze. Domagają się nieustannych ofiar
z dzieci. Obywają się, oczywiście, bez ołtarzy. Wystarczą im choroby, kon-
tuzje i sezonowe wahnięcia w dostępności pożywienia.
Nie wiem jak wy, ale ja nie jestem gotów płacić takiej ceny za brak polity-
ków, piętnastogodzinny tydzień pracy i wspaniałą sylwetkę. Wykres spa-
dającej śmiertelności dzieci (s. 126) jest dla mnie najpiękniejszym dziełem
stworzonym kiedykolwiek przez człowieka i jeśli kiedyś wreszcie docze-
kam się jakiegoś własnego kąta do pracy, powieszę go sobie nad biurkiem.
Pradawni bogowie nie byli sympatyczni. I wcale nie odeszli w przeszło-
ść. Oni wciąż tu są. Tylko czekają na nasze potknięcie, by znów opić się
dziecięcej krwi. Na razie wciąż jeszcze na dystans trzymają ich szumiące
łany pszenicy, antybiotyki, szczepienia i lodówki. Czyli wszystko to, na co
tak narzekają wrogowie postępu. Nieważne, jak pięknie technosceptycy
opowiadają o naturalnym świecie. Alternatywą dla postępu jest śmierć mi-
liardów ludzi, przede wszystkim dzieci.
Ale nie tylko Plemię Paleo proponuje nam raj okupiony krwią najsłab-
szych. Jeżeli przyjrzeć się uważniej, to w zasadzie każda retrotopia okazuje
się oparta na masowej śmierci. Pod tym względem „idealna przeszłość” jest
równie niepokojąca jak „idealna przyszłość”.

***
Jason Hickel nie każe nam się cofać aż do paleolitu. Swój złoty wiek, jak
wspominałem, lokuje w stuleciach XIV i XV, kiedy to przed epoką „wielkie-
go grodzenia” Europa była (przynajmniej w pewnym stopniu) krainą wol-
nych chłopów. Ludziom powodziło się nieźle, nierówności były mniejsze
niż wcześniej, nawet głodu było jakby mniej. Ponadto, co szczególnie cie-
szy Hickela, nastała wówczas epoka odrodzenia przyrody i ponownego za-
lesienia terenów dzisiejszych Niemiec czy Francji.

7. Spadająca śmiertelność dzieci


8. Gęstość zaludnienia w wybranych częściach Europy
(terytoria opisane według współczesnych granic państwowych)

Potwierdzają to dane archeologiczne i biologiczne. Od razu trzeba jed-


nak zwrócić uwagę, że wszystkie te zmiany na lepsze nie musiały mieć
żadnego związku z niekapitalistycznym duchem czasów, na który wskazu-
je Hickel. Istnieje znacznie prostsze wyjaśnienie późnośredniowiecznego
zielonego odrodzenia.
Widzicie tę dziurę na wykresie nr 8? Znaczna część mieszkańców Stare-
go Kontynentu przestała wywierać presję na przyrodę, gdyż zmarła w na-
stępstwie czarnej śmierci, czyli epidemii dżumy. Mniej ludzi to mniejsza
rywalizacja o zasoby i mniej brzuchów do wykarmienia. To także lepszy
„rynek pracownika”. Właściciel ziemski nie może stosować argumentu
„mam tu pięciu na pana miejsce”, jeżeli tych pięciu leży zakopanych pod
płotem, bo zabiła ich zaraza. Martwi ludzie nie zostawiają śladu węglowe-
go, nie zużywają wody, ziemi uprawnej i zasobów – stąd nagłe „zazielenie-
nie” Europy[111].
Nie było to, niestety, pierwsze ani ostatnie takie wydarzenie w historii
ludzkości. Warto od razu przypomnieć, że barbarzyńskie zdziesiątkowanie
rdzennych mieszkańców Ameryk dwieście lat później wywarło jeszcze ko-
rzystniejszy wpływ na przyrodę, i to w skali globalnej. W wyniku ludobój-
stwa dokonanego przez „strzelby, zarazki i stal”, które Jared Diamond nie
przypadkiem umieścił w tytule swojego bestsellera, dawne pola uprawne
pokryły się tak wielką liczbą drzew, że wchłonięty przez nie dwutlenek
węgla przyczynił się zapewne do globalnego obniżenia temperatury i wy-
stąpienia w Europie tzw. małej epoki lodowcowej. I znów cena za mniej za-
tłoczony, mniej obciążony ekologicznie świat uiszczona została w walucie,
w której w żadnym wypadku nie chciałbym płacić.

***
I jeszcze trzeci przykład, najświeższy. Wielu technosceptyków, od Vanda-
ny Shivy, przez Hickela, aż po publicystów takich jak Richard Manning
(autor jednej z bliźniaczych książek pod tytułem Against the Grain), szcze-
gólną antypatią darzy zmiany, które dokonały się w rolnictwie w drugiej
połowie ubiegłego wieku. Poświęcam temu zagadnieniu kolejne dwa roz-
działy, tutaj chciałbym tylko zasygnalizować jeden kluczowy aspekt sprze-
ciwu wobec tzw. zielonej rewolucji. Oto cytat z eseju The Oil We Eat, w któ-
rym Manning wysuwa ważny i prawdziwy argument, że każdy spożywany
przez nas pokarm powinniśmy rozważać także pod kątem energii, jaką po-
chłonęło jego wytworzenie. Na marginesie tego słusznego konceptu for-
mułuje jednak uwagi, które uważam za niemożliwe do przyjęcia:

Wnioski na temat kontroli populacji w krajach rozwijających się są już jasne: ludzie nie tyle
tworzą więcej ludzi, ile więcej ludzi biednych. W ciągu czterdziestu lat, począwszy od 1960
roku, liczba ludności świata podwoiła się, a niemal cały ten przyrost, wynoszący 3 miliardy, za-
silił najuboższe klasy społeczne, zarazem klasy najbardziej płodne. Sposób, w jaki zielona re-
wolucja zwiększyła produkcję zboża, przyczynił się w ogromnym stopniu do boomu populacyj-
nego, a to właśnie ciężar populacji sprawia, że ludzkość znajduje się obecnie w sytuacji nie do
utrzymania[112].

Czytam ten tekst w dobrej wierze i w pełni rozumiem, że Manning ubole-


wa przede wszystkim nad wykorzenieniem lokalnych społeczności z wielo-
wiekowych tradycji drobnego rolnictwa. Słuszną troską napawa go stan
naszej planety. A jednak napisał to, co napisał. O miliardach zbędnych lu-
dzi, których płodność jest dla nas problemem i którzy – skoro Manning na-
mawia do odrzucenia zielonej rewolucji – najlepiej by zrobili, gdyby umar-
li.
Jaką alternatywę proponuje autor? Jedzenie lokalnych owiec karmionych
trawą i samodzielne poszukiwanie przez konsumentki i konsumentów
ekologicznych nisz w systemie[113]. Ale szczęśliwa owieczka z wielką ety-
kietką „ORGANIC” nie stanowi żadnej realnej alternatywy. Ma tylko uspo-
koić nasze sumienie i odwrócić uwagę od przerażających konsekwencji lo-
giki technopesymistów. Po pierwsze, mit luksusowego „etycznego jedze-
nia” jest szkodliwy. W ten sposób bylibyśmy w stanie wyżywić tylko garstkę
najbogatszych. Po drugie, sprowadzanie rozwiązań do jednostkowych wy-
borów konsumenckich jest zwyczajnie nieskuteczne. Nie poradzimy sobie
bez rozwiązań systemowych. Po trzecie wreszcie, Manning powinien wie-
dzieć, że mięso to jeden z najmniej efektywnych energetycznie sposobów
dostarczania kalorii do organizmu. Na każdą kalorię zawartą w kotlecie
owieczka Manninga musiała spożyć kilka lub kilkanaście kalorii pokarmu
roślinnego. Takie „pożeranie pastwisk” też ma swój wpływ na planetę. Dla-
tego nikt, komu naprawdę zależy na naszej przyszłości, nie powinien prze-
chwalać się konsumpcją mięsa, lecz raczej pomyśleć o tym, jak je ograni-
czyć w diecie.
Czy powinniśmy podjąć krytyczną refleksję nad przeludnieniem planety
i brzemieniem, jakie na nią nakłada nasz styl życia? Oczywiście, że tak! Czy
powinniśmy rozwiązać problem przeludnienia, odrzucając nowe technolo-
gie w rolnictwie i skazując na śmierć miliardy najsłabszych, czyli głównie
dzieci z najbiedniejszych regionów globu? Nie. Ponieważ to chory plan.
Najgłupsze w tej maltuzjańskiej tyradzie Manninga jest to, że – m.in.
dzięki odrzucanym przez technosceptyków zmianom w rolnictwie – samo
przeludnienie nie jest już fundamentalnym problemem. Przypomnijmy so-
bie wykres, który przywoływałem przy okazji krytyki Lomborga. To nie mi-
liardy biednych wywierają gigantyczny wpływ na ekosystem planety, lecz
najbogatsi zamieszkujący głównie Europę i Amerykę Północną. Zamiast re-
dukować populację w stylu, który zniesmaczyłby nawet Thanosa – ludobój-
czego giganta i głównego antagonistę Avengersów w uniwersum Marvela –
powinniśmy raczej radykalnie zmienić własny styl życia.
Etyka szalupy
Technopesymiści swoją krytykę przyszłości opierają na wartościach huma-
nistycznych. Tymczasem logika własnych opowieści prowadzi ich do od-
rzucenia technologii, mimo że bez niej miliardy ludzi mogą ponieść śmie-
rć. Co więcej, w potocznym wydaniu technopesymizm coraz częściej przy-
biera optykę, w której to my, ludzie, jako cały gatunek, jawimy się jako zło,
zaraza, pasożyt czy rak toczący naszą planetę.
„To ludzie są prawdziwym wirusem”, „Patrzcie, jak natura leczy się pod
naszą nieobecność” – te nagłówki stały się wiralowe na początku pandemii
COVID-19. Towarzyszyły im obrazy delfinów i rysiów wracających w rejo-
ny, w których nie widziano ich od lat. To niebezpieczna ścieżka. Jeżeli
uwierzymy, że to my jesteśmy problemem, w wersji pacyfistycznej naj-
prostszym rozwiązaniem faktycznie okazuje się złożenie wielkiej ofiary
pradawnym bogom.
W wersji bardziej agresywnej technopesymistyczna wizja świata prowa-
dzi do „etyki szalup”. Skoro nie ulega wątpliwości, że jest nas za dużo i pla-
neta nie zdoła utrzymać wszystkich, to może powinniśmy już teraz okopać
się na swoich pozycjach, a nawet trochę pomóc najbiedniejszym, żeby
szybciej odciążyli Ziemię, skoro i tak nie mają szans?
Coś takiego sugerował Garrett Hardin – ekolog, autor słynnego pojęcia
„tragedii wspólnego pastwiska”. Pułapka znana pod tą nazwą polega na
tym, że z uwagi na nieograniczony dostęp do wspólnych dóbr wszyscy
mają indywidualny interes w maksymalnym ich eksploatowaniu, nikt zaś
nie stoi na straży interesu wszystkich do zachowania tych dóbr. Dokładnie
to dzieje się właśnie z poziomem dwutlenku węgla w atmosferze. Każdy
z nas ma interes w tym, żeby korzystać z wygód, jakie dają nam tanie pali-
wa kopalne. Ale wszyscy stracimy naprawdę dużo, jeżeli jako ludzkość się
nie opamiętamy i nie ograniczymy emisji.
Byłoby świetnie, gdyby Hardin poprzestał na sformułowaniu tej teorii.
Niestety, poszedł o krok dalej, publikując w 1974 roku na łamach „Psycholo-
gy Today” artykuł pod bardzo niepokojącym tytułem Lifeboat Ethics: The
Case Against Helping the Poor (Etyka szalupy. Dlaczego nie powinno się pomagać
ubogim). Ziemia nie jest okrętem, jak chcieliby niektórzy, twierdzi Hardin.
Jest szalupą. Pozbawioną kapitana i dryfującą po oceanie. Ta szalupa ma
swoją pojemność. Bardzo ograniczoną. Jeżeli będziemy na nią wpuszczać
kolejnych ludzi – szalupa zatonie. W ten sposób „etyka granic”, bardzo wa-
żna dla technopesymistów, zostaje wypaczona w okrutną filozofię prze-
trwania najsilniejszych.
Zielona rewolucja, pisze Hardin, pozwoliła wykarmić tylu ludzi, że roz-
wój ludzkości można porównać do nowotworu toczącego organizm czło-
wieka. Dlatego właśnie, kierując się etyką szalupy, musimy natychmiast
zaniechać wszelkich programów pomocowych. Biedni są nienasyceni. Gdy
ich karmimy, produkują więcej biednych. Błędne koło. Jeżeli przestaniemy
dokarmiać biednych, populacje różnych krajów wrócą do normy. W tych
najuboższych zmaleją, w tych bogatych wzrosną. Ważne jednak, by utrzy-
mać drzwi zamożnych krajów szczelnie zamknięte przed imigrantami –
nawet jeśli „na potrzeby artykułu uznamy, że są oni równi ludziom z kra-
jów cywilizowanych”[114]. (Hardin naprawdę to wszystko pisze!)
Oczywiście amerykańscy liberałowie zaraz zaczną pytać, czy naród imi-
grantów może postępować w ten sposób – kontynuuje autor.

My, Amerykanie o nieindiańskim rodowodzie, możemy się uważać za potomków złodziei, któ-
rzy są winni moralnie, jeśli nie prawnie, kradzieży ziemi jej indiańskim właścicielom. Czy w ta-
kim razie powinniśmy ją oddać żyjącym obecnie potomkom Indian? Jakkolwiek moralnie i lo-
gicznie uzasadniona byłaby ta propozycja, ja osobiście nie zamierzam na nią przystać i nie
znam nikogo, kto by wyrażał taką chęć. Poza tym logiczne konsekwencje byłyby absurdalne.
Przypuśćmy, że odurzeni poczuciem czystej sprawiedliwości zdecydowalibyśmy się oddać na-
szą ziemię Indianom. Ponieważ wszystkie nasze bogactwa również pochodzą z tej ziemi, czyż
nie bylibyśmy moralnie zobowiązani do oddania także ich?[115]

I tu pada ostatni, najciekawszy argument. Nie mamy prawa zwrócić ziemi


i bogactw rdzennym mieszkańcom, nie mamy nawet prawa podzielić się
nimi, ponieważ... nie należą wyłącznie do nas, lecz także do naszych dzieci.
Egoistyczna troska o własny dobrobyt skłoniła naszych przodków do przy-
bycia do tego kraju i zagrabienia jego bogactw. Dziś z kolei dbałość o przy-
szłe pokolenia powinna nas skłonić do przyjęcia etyki szalupy, zamknięcia
granic i wyrzucenia za burtę wszystkich, którzy mieli pecha urodzić się
poza granicami naszego kraju. Wygodne, prawda?
Tezy Hardina są skandaliczne, podszyte rasizmem i trzeba uczciwie za-
znaczyć, że sami technopesymiści zwykle wykluczają go ze swojego gro-
na[116]. Warto jednak potraktować je jako zwierciadło powiększające, w któ-
rym ujawniają się niebezpieczeństwa zawarte w technopesymistycznej
opowieści o świecie. Poza tym etyka szalupy nie jest wyłącznie intelektual-
nym ćwiczeniem. Przez cztery lata była politycznym credem Donalda
Trumpa, za jego sprawą stając się jedną z najbardziej wpływowych filozofii
politycznych świata.

Na krawędzi szalki
Przyjmując – jak Manning, Shiva czy Ryan – że rewolucja agrarna i jej
współczesne kontynuacje są czystym złem, albo wpadamy w wizję walki
o zasoby rodem z Mad Maxa, albo tworzymy sobie obraz „gniewnej Gai”,
dla której ludzkość okazuje się rakiem. Ostatecznie okazuje się, że najlep-
szy sposób na obronę własnych interesów lub uzdrowienie planety kryje się
w słowach „wytępić całe to bydło”[10*].
Nie zgadzam się z tą perspektywą. Nieważne, czy mówi to dziewiętna-
stowieczny kolonizator, Adolf Hitler (on też sprowadzał całą historię ludz-
kości do walki o zasoby)[117], złoczyńca w filmie SF czy ekolog. Traktując
ludzkość jako zarazę, tracimy własne człowieczeństwo. Co więcej, jestem
przekonany, że odpowiedzią na trwający kryzys nie jest „mniej człowieka”,
lecz więcej. Oczywiście nie w kwestii liczebności populacji ani zakresu na-
szych ingerencji w przyrodę, lecz w kwestii refleksji i odpowiedzialności.
To nie posthumanizm uratuje świat, lecz więcej humanizmu – dostrzeże-
nie ludzkiego, zwłaszcza społecznego, wymiaru tworzonych przez nas
technologii.
Badania ekologów pokazują, że nasze wyobrażenia o ekosystemach,
w których populacje marchewek, zajączków i wilków zawsze się równowa-
żą, można między bajki włożyć. Całkowita eksploatacja i wyniszczenie śro-
dowiska jest czymś jak najbardziej naturalnym. Bakterie na szalce labora-
toryjnej czy renifery na wyspach namnażać się będą tak długo, póki nie wy-
czerpią wszystkich dostępnych zasobów i nie umrą. Wszystkie „historie
sukcesu” w przyrodzie mają ten sam scenariusz, pisze Charles Mann w fa-
scynującej książce The Wizard and the Prophet. „Populacja rośnie w zatrwa-
żającym tempie, przejmuje rozległe obszary i opanowuje środowisko, nie
napotykając oporu. A potem dochodzi do ściany. Topi się we własnych nie-
czystościach. Głoduje z braku pożywienia. Pojawia się coś zdolne ją zje-
ść”[118]. Taki jest porządek natury.
„Naturalne” byłoby więc zniszczenie naszej planety. To jej uratowanie
będzie „nienaturalne”. Będzie ludzkie. Ale żeby ten humanistyczny zwrot
(dosłowny) wykonać, musimy zacząć inaczej myśleć także o postępie.

Niepokojące podobieństwa
Technooptymiści i technopesymiści mogą się tak wyraźnie różnić, ponie-
waż wiele ich łączy. Podobieństwo zawsze jest warunkiem różnicy. Można
się spierać o wyższość Realu nad Barceloną albo majonezu Kieleckiego nad
majonezem Winiary, ale spór „Real czy Winiary” byłby bezsensowny.
Przede wszystkim zarówno technooptymiści, jak i technopesymiści pro-
ponują całościową wizję ludzkiej historii, teraźniejszości i przyszłości.
Obydwie te wizje są bardzo proste, zasadniczo możliwe do naszkicowania
jedną linią.
Istotnym elementem technopesymizmu jest nostalgia, która skłania do
idealizacji przeszłości. Duma z pochodzenia staje się w tym wypadku wa-
żniejsza od aspiracji. Jak błyskotliwie zauważył Christopher Lasch: „I ci,
którzy opłakują śmierć przeszłości, i ci, którzy się tym radują, przyjmują za
pewnik, że nasz wiek wyrósł z lat dziecięcych. Jedni i drudzy nie mogą
uwierzyć, że historia wciąż nawiedza naszą oświeconą, pozbawioną złu-
dzeń dorosłość”[119].
Ludziom sprzeciwiającym się banalnemu historyzmowi ślepej wiary
w postęp trudno uniknąć jej dokładnego rewersu, jakim jest równie naiw-
ne idealizowanie przeszłości[120]. To głębokie podobieństwo powinno nie-
pokoić zarówno tych, którzy wierzą w postęp, jak i niepodzielających tej
wiary.
Lista podobieństw jest dłuższa. Obydwie omawiane opowieści o świecie
mają wyraźny komponent polityczny. Nie tylko są opisem świata, lecz ta-
kże dostarczają informacji na temat tego, co można w nim zmienić. Jak
zwracał uwagę Timothy Snyder, badający pokrewne technooptymizmowi
i technopesymizmowi narracje „polityki nieuniknionego” i „polityki wiecz-
ności”, zdejmują one z jednostki istotny ciężar: „W świecie nieuchronności
nikt nie ponosi odpowiedzialności, gdyż wszyscy wiemy, że drobne proble-
my same się rozwiążą; w świecie wieczności nikt nie ponosi odpowiedzial-
ności, gdyż wszyscy wiemy, że wróg nadejdzie bez względu na to, co uczy-
nimy. Politycy wieczności głoszą, że rząd nie może pomóc całemu społe-
czeństwu – może jedynie strzec przed zagrożeniami. Postęp ustępuje miej-
sca katastrofie”[121]. Oznacza to, że obydwie mitologie współczesności pro-
ponują nam w gruncie rzeczy przyszłość nieludzką. Stare, dobre mity o bo-
haterach ratujących świat dzięki odwadze, poświęceniu i odrobinie
szczęścia ustąpiły miejsca opowieściom o całkowicie zautomatyzowanej
przyszłości, w której zmęczeni bohaterowie mogą się udać na zasłużony
odpoczynek. Ich obowiązki przejmują obiektywne prawa postępu przy-
odziane w szaty sztucznej inteligencji, która tylko czeka, by nas zastąpić
i uczynić zbędnymi. Edycja genomu doprowadzi do przezwyciężenia ogra-
niczeń kondycji ludzkiej, a może wręcz do stworzenia rasy długowiecz-
nych, odpornych na choroby, inteligentniejszych nadludzi. Jeszcze mało?
Dla proroków przyszłości takich jak Yuval Noah Harari czy Ray Kurzweil
w zasadzie na wyciągnięcie ręki znajduje się już nieśmiertelność.
Konkurencyjna wizja także jest nieludzka, choć w nieco innym znacze-
niu. Zamiast zrobotyzowanych luksusów i nieśmiertelności dostajemy bru-
talną walkę nowych plemion i świat zamieniony w pustynię. Miejsce po-
wszechnego dobrobytu zajmuje powszechny niedobór. Niezależnie od
tego, czy roboty nas wymordują, czy wyręczą, czy AI zniewoli nas, czy
uwolni z okowów cielesności, w obydwu wersjach technologia w jakimś
sensie pozbywa się człowieka z równania. Nasza przyszłość może być lep-
sza lub gorsza (większość z nas obstawia teraz tę drugą opcję), lecz z pew-
nością będzie nieludzka.
Technooptymiści zwracają uwagę na olbrzymie pozytywne zmiany, jakie
zaszły w życiu wielu ludzi w ubiegłym stuleciu, technopesymiści zaś na de-
gradację środowiska, wyzysk i nierówności.
W kolejnych rozdziałach pokażę, że obydwa te punkty widzenia są praw-
dziwe: w ubiegłym stuleciu dokonał się niewyobrażalny postęp, który ura-
tował życie setek milionów ludzi, kolejne miliony wyprowadził z biedy, gło-
du, analfabetyzmu. Jednocześnie grozi nam globalna katastrofa (lub kilka
naraz), a naszą odpowiedzią nie może być po prostu „więcej tego samego”.
W tym wypadku nie jest tak, że prawda leży pośrodku. Sprawa jest
znacznie bardziej skomplikowana. „Postęp jest pewny” i „postęp jest nie-
możliwy” – dogmaty głoszone przez technooptymistów i technopesymi-
stów – to nie sprzeczność logiczna, lecz opozycja kulturowa. Bardziej jak
zielony i czerwony niż jasny i ciemny. Istnieje nie tylko jakiś wyobrażony
punkt pomiędzy nimi, wyznaczający symetrystyczne „spotkanie pośrod-
ku”, lecz także możliwość przezwyciężenia czy unieważnienia całej
sprzeczności. By znaleźć drogę wyjścia z potrzasku i uratować świat, musi-
my tę możliwość odnaleźć.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
5
CZY POSTĘP JEST NIEMOŻLIWY?

Szalony. Zapewne właśnie to pomyślał Aureliano Campoy, kiedy zobaczył


nowego sąsiada. Sądząc po tym, jak potoczyły się ich dalsze losy, ta intuicja
nigdy do końca nie opuściła meksykańskiego rolnika. Z czasem jednak do-
łączyły do niej sympatia, potem szacunek, wreszcie – wdzięczność.
Na razie jednak Campoy odczuwa tylko bezbrzeżne zdziwienie. Z bez-
piecznej odległości spogląda na mężczyznę, który dopiero co wprowadził
się do porzuconego wiele lat wcześniej zrujnowanego ośrodka badawcze-
go. Nie ulega wątpliwości, że nowy sąsiad to biały gringo z Północy. Wielki,
krzepki gringo, który jednak teraz wykorzystuje swą siłę w sposób tak nie-
typowy, że Campoy nie może uwierzyć własnym oczom. Niczym drobny
rolnik z najbiedniejszego rejonu Meksyku gringo schwycił stary, zniszczo-
ny pług, który odnalazł w stacji, i zaprzągł się do niego, biorąc się do roboty
zarezerwowanej dla maszyn, zwierząt lub peones – kasty fatalnie opłaca-
nych robotników rolnych wykonujących najtrudniejsze prace fizyczne.
Mężczyzna zaprzężony do pługa nie jest jednak szaleńcem. Nazywa się
Norman Borlaug i jest naukowcem. Odkrycie, nad którym właśnie pracuje,
wkrótce zmieni świat i uratuje życie milionów ludzi.
Żeby zrozumieć, jak znalazł się w ruinach stacji badawczej w odludnym
meksykańskim stanie Sonora i co planuje posiać na swoim małym poletku,
musimy cofnąć się nieco w czasie i lepiej poznać naszego bohatera, a także
stojące przed nim zadanie. Zanim jednak to zrobimy, wyjaśnię krótko, dla-
czego w ogóle historia Borlauga powinna być dla nas ważna[122].

***
Postęp to podstęp. Oto esencja technopesymizmu. To, co istotne, nie ulega
zmianie. Nie da się u l e p s z y ć natury, nie da się fundamentalnie
p o p r a w i ć ludzkiej egzystencji. W najlepszym wypadku za każdym ra-
zem, gdy w jakimś obszarze życia zyskujemy, w innym tracimy. Jeżeli
mamy mniej szczęścia, tzw. postęp oznacza radykalne pogorszenie: niewo-
lę, rozpad więzi społecznych i degradację środowiska, ukryte za pięknymi
słowami. Ostatecznie postęp okazuje się więc zawsze narzędziem, za po-
mocą którego bogaci chcą panować nad biednymi.
Karty na stół. Uważam, że jest to pogląd szkodliwy, pchający nas w kie-
runku opowieści o nieludzkiej przyszłości, paraliżujący i unieważniający
wysiłki na rzecz lepszego życia dla miliardów ludzi. Przede wszystkim zaś
jest to pogląd nieprawdziwy.
Postęp jest możliwy. Istnieją obszary, w których osiągnęliśmy spektaku-
larne sukcesy. Tyle że z różnych powodów pozostajemy ich nieświadomi.
Historia odkrycia Normana Borlauga stanowi doskonały przykład takiego
osiągnięcia. Przykład tym bardziej wartościowy, że dalsze losy tej innowa-
cji pokazują wyraźnie, że postęp, choć możliwy, nie jest wcale prosty, jed-
nokierunkowy ani gwarantowany raz na zawsze.

Wezwanie do wyprawy
Norman Borlaug przychodzi na świat w miasteczku Cresco w stanie Iowa
25 marca 1914 roku. Od wczesnego dzieciństwa pracuje fizycznie na roli,
zbierając ręcznie kukurydzę. Wiele ważnych postaci świata nauki, polityki
i kultury, opuściwszy wieś, wspomina potem z nostalgią młode lata
spędzone w polu. Borlaug do nich nie należy. Przy każdej okazji będzie po-
wtarzał, że nienawidził tej roboty – ostrych liści kaleczących dłonie, fatal-
nych warunków, wielogodzinnego wysiłku.
Wybawia go traktor. Rodzina Borlaugów kupuje jedną z nowych maszyn
opracowanych w fabryce Forda. Dzięki temu może się obyć bez pracy jed-
nego z synów. Zapada decyzja, by zdolny Norman kontynuował naukę
w pobliskim mieście. (Zupełnie jak w opowiedzianej wcześniej historii
o pralce rodziców Hansa Roslinga!)
Swoją szansę młody człowiek wykorzystuje w pełni. Kończy szkołę śred-
nią, a nawet dostaje się na studia – nie tyle z powodu wybitnych wyników,
ile dzięki uporowi i sportowym sukcesom w drużynie zapaśniczej. Obie te
cechy – upór i tężyzna fizyczna – okażą się wkrótce kluczowe dla jego pracy
naukowej.
Borlaug studiuje nauki rolne, interesując się przede wszystkim leśnic-
twem. Marzy o posadzie leśniczego, która pozwoliłaby mu się zaszyć w głu-
szy. Najchętniej z poznaną właśnie koleżanką z pracy, Margaret Gibson,
która tak jak on zarabia na studia, podając jedzenie w jednej z knajpek
w pobliżu uniwersytetu.
Studia Normana i Margaret przypadają na okres wielkiego kryzysu. Co-
dziennie w drodze na kampus młodzi mijają bezdomnych i bezrobotnych,
od czasu do czasu napotykają zorganizowane grupki protestujących. Jak
zauważa Borlaug, łączy ich wszystkich jedno: głód. To wtedy po raz pierw-
szy nawiedzi go myśl, która wkrótce stanie się dla niego tym, co w bada-
niach nad mitem nazywamy „wezwaniem do wyprawy”: trzeba jakoś na-
karmić tych ludzi.
Kariera zapaśnicza Normana się rozwija. Młody Borlaug dociera aż do
półfinałów prestiżowego turnieju Big Ten. Będzie potem powtarzał, że
sport uczynił go twardym i nauczył stawiać czoło przeciwnościom. Traci
i zdobywa kolejne doraźne prace, równocześnie wytrwale brnąc ku końco-
wi studiów i rozglądając się za stałym, stabilnym zajęciem, które pozwoli-
łoby mu oświadczyć się i założyć rodzinę.
Na pierwszy rzut oka nie jest typem naukowca. Uniwersytet traktuje ra-
czej jako ścieżkę do zdobycia fachu niż fascynującą przygodę intelektual-
ną. Jest jednak bystry. W trakcie studiów poznaje jednego z najciekaw-
szych naukowców na swoim kampusie. Charles C. Stakman zwraca uwagę
na Borlauga nie na sali wykładowej, lecz na meczu zapaśniczym. Kiedy po-
tem spotyka go w jednym z laboratoriów, postanawia się przekonać, czy
ten twardziel z ringu równie dobrze radzi sobie z biologią. Bez uprzedze-
nia rozpoczyna krótki egzamin, wypytując Borlauga o pasożytnicze choro-
by na postawie kilku próbek drewna. Jest pod wrażeniem studenta, lecz ten
początkowo ma mieszane uczucia wobec swego przyszłego mentora.
Nieufność ustępuje podziwowi, gdy Borlaug uczestniczy w wykładzie
Stakmana wygłoszonym dla bractwa Sigma Xi. Wykład nosi intrygujący ty-
tuł Podstępni mali przeciwnicy, którzy niszczą nasze zboża, a jego bohaterem
jest rdza źdźbłowa – nemezis Stakmana, śmiertelny wróg o tysiącu twarzy,
którego pokonaniu naukowiec poświęcił całe życie.
Dokładnie tak jak w większości dobrych mitów Borlaug odrzuca pierw-
sze wezwanie do wyprawy i zapomina o rdzy źdźbłowej. Kończy studia
i dostaje wymarzoną pracę. Będzie leśniczym w odludnej części USA.
Otrzymawszy upragnioną wiadomość, biegnie do ukochanej i natychmiast
się jej oświadcza.
Wtedy właśnie następuje jeden z tych szczęśliwych zbiegów okoliczno-
ści, które na zawsze zmieniły historię świata. W wyniku cięć budżetowych
etat Borlauga zostaje zlikwidowany, nim zdoła objąć wymarzoną posadę.
Nasz bohater zostaje z młodą żoną bez źródła utrzymania i widoków na
przyszłość. Zdesperowany udaje się do Stakmana, by spytać go o możliwo-
ść kontynuowania studiów nad pasożytniczymi chorobami roślin. W ten
właśnie sposób – z głodu, nie z pasji – rozpoczyna się historia doktoratu
Borlauga i współpracy, która wkrótce zaprowadzi go na niewielkie poletko
na meksykańskim odludziu.

Jeździec Apokalipsy
Rdza źdźbłowa to choroba wywoływana przez grzyb Puccinia graminis, je-
den z tych dziwacznych organizmów, które wydają się stworzone wyłącz-
nie po to, by dręczyć młodych adeptów biologii. Atakuje m.in. pszenicę
i potrafi doprowadzić do gigantycznych strat, niszcząc całe plony. Zarażo-
ne chorobą rośliny pokryte są małymi rdzawymi plamkami – stąd jej na-
zwa. Cykl rozwojowy tego grzyba jest bardzo skomplikowany – wykorzy-
stuje dwóch żywicieli, a jego organizm przybiera wiele różnych form, co
razem czyni Puccinia graminis szalenie groźnym przeciwnikiem, zdolnym
do szybkich mutacji oraz błyskawicznego rozprzestrzeniania się. Niewi-
dzialne zarodniki, niesione wiatrem, mogą przebyć tysiące kilometrów.
Gdy już dotrą na pole, nie ma dla niego ratunku. Zabijając pszenicę, rdza
źdźbłowa zabija ludzi.
Nie ma dobrej opowieści o bohaterze bez wiarygodnego czarnego cha-
rakteru. Ale szwarccharakterem naszej historii nie jest wcale rdza źdźbło-
wa. Podstępny grzyb to tylko jeden z wielu szeregowych żołnierzy w słu-
żbie prawdziwego wroga ludzkości, jakim jest Głód. Jeździec Apokalipsy,
o którym zbyt łatwo zapomnieliśmy w sytych krajach Północy, cierpiących
raczej z powodu epidemii otyłości niż niedożywienia. Zupełnie niesłusz-
nie. Po pierwsze, Głód – do niedawna codzienność mieszkańców Europy –
wciąż zabija ludzi, tyle że chwilowo za horyzontem naszej empatii,
w częściach świata, o których istnieniu wolimy zapominać. Po drugie, jak
pokazały ostatnie dwa lata, powrót Jeźdźców do naszej wygodnej rzeczywi-
stości jest jak najbardziej możliwy. Morowe Powietrze przypomniało o so-
bie w postaci COVID-19, Ukrainę pustoszy właśnie Wojna. Jest oczywiste,
że ich śladem podąża Głód. Warto sobie przypomnieć, że jeszcze kilkadzie-
siąt lat temu uznawano go dość zgodnie za najpoważniejszego wroga na-
szego gatunku.
Rok 1968 jest z wielu powodów kluczowy dla narodzin nowoczesnych
mitów, o których opowiada ta książka. To właśnie wtedy ukazuje się praca
ekologów Paula i Anne Ehrlichów The Population Bomb (na okładce znalazło
się tylko nazwisko Paula). To prawdziwa biblia technopesymizmu, do któ-
rej mniej lub bardziej otwarcie do dziś nawiązuje większość pozycji tego
gatunku. Teza autorów jest prosta: „Walka o wyżywienie całej ludzkości
zakończyła się porażką. W latach siedemdziesiątych XX wieku setki milio-
nów ludzi umrą z głodu, niezależnie od wszystkich programów pomoco-
wych, jakie moglibyśmy wdrożyć. W tej chwili nic już nie jest w stanie za-
pobiec znacznemu wzrostowi śmiertelności na świecie”[123].
Ehrlichowie nie byli pierwszymi prorokami zagłady wieszczącymi rychłe
nadejście globalnego głodu. W swoich pracach podążali tropem bardzo sta-
rej teorii Thomasa Malthusa o przeludnieniu (zwanej od jego nazwiska
maltuzjanizmem) oraz późniejszych książek, m.in. Road to Survival (1948)
Williama Vogta, kolejnej lektury obowiązkowej w kanonie technopesymi-
stów.
Przepowiednie Ehrlichów były okrutne. W formie nieco przypominały
niektóre najczarniejsze technopesymistyczne scenariusze związane z glo-
balną zmianą klimatu. Kolejne wykresy obrazowały różne możliwe warian-
ty rozwoju sytuacji, a w żadnym nie było nawet iskierki nadziei.
Warto zwrócić uwagę na określenie „wyżywienie c a ł e j ludzkości” po-
jawiające się w przytoczonym cytacie. Ehrlichowie mówili wprost, że
znaczną część ludzi trzeba spisać na straty. Nie możemy uratować wszyst-
kich. Eksplozja demograficzna spowoduje, że nie będzie fizycznej możli-
wości nakarmienia miliardów nowych mieszkańców Afryki, Azji i Ameryki.
Te wyliczenia były sensowne, wszystko się zgadzało. Gdyby nawet obsiać
zbożem każdy wolny spłachetek ziemi, wyciąć i zaorać lasy, osuszyć bagna
– Ziemia okazywała się po prostu za mała, żeby wyżywić wszystkich ludzi.
Naprawdę byliśmy na kursie ku katastrofie.
Dlaczego miliard ludzi nie umarło z głodu, jak sugerowały oparte na rze-
telnych danych wyliczenia Ehrlichów i innych analityków? Co takiego się
wydarzyło? Odpowiedzią jest właśnie odkrycie Borlauga.

Założycielska czwórka
Jak już wspominałem, obawy przed głodem wynikającym z przeludnienia
są znacznie starsze niż publikacja The Population Bomb. Po drugiej wojnie
światowej ożyły w społeczeństwie ze szczególną siłą. I to właśnie one za-
chęciły Fundację Rockefellera do otwarcia w Meksyku nowego programu
pomocowego. W połowie lat czterdziestych kraj ten należał do obszarów
skrajnie zagrożonych klęską głodu. Niskie plony, prymitywne metody
uprawy oraz choroby takie jak rdza źdźbłowa sprawiały, że dla wielu
mieszkańców Meksyku głód był codziennością. W ramach programu Fun-
dacji Rockefellera naukowcy z USA mieli wspólnie z meksykańskimi kole-
gami i koleżankami wyhodować nowe odmiany zbóż: lepiej dostosowane
do lokalnych warunków i przynoszące wyższe plony.
Obok głównego programu poświęconego kukurydzy, stanowiącej pod-
stawę meksykańskiej diety, ruszył nieco mniejszy, w ramach którego bada-
cze mieli się zajmować pszenicą, ze specjalnym uwzględnieniem odporno-
ści na rdzę źdźbłową. Kierowanie tym projektem zaproponowano jednemu
z najwybitniejszych światowych specjalistów, znanemu nam już Charleso-
wi C. Stakmanowi. Jako że nie mógł się on podjąć tego zadania, zareko-
mendował swego dawnego ucznia, George’a Harrara, a na głównego wyko-
nawcę polecił mu nie kogo innego jak Normana Borlauga. Początkowo
Borlaug wyruszył do Meksyku sam. Tuż przed wyjazdem dotknęła go ro-
dzinna tragedia: Scotty, syn Borlaugów, urodził się z rozszczepem kręgo-
słupa i po krótkim czasie zmarł, nigdy nie opuściwszy szpitala. Margaret
dołączyła do męża dopiero później i małżonkowie mogli wspólnie przeżyć
żałobę.
W Meksyku Borlaug zastaje warunki nieporównywalnie gorsze od tych,
które zapamiętał z własnego trudnego dzieciństwa. Plony są beznadziejne,
a w dodatku rdza źdźbłowa pożera znaczną część z tego, co udało się wy-
hodować. Ze względu na napiętą sytuację polityczną i nieufność między
rządami Meksyku i USA, która jeszcze wiele razy miała zagrozić powodze-
niu projektu Borlauga, prace Fundacji Rockefellera zostają ograniczone do
niewielkich eksperymentalnych pól uprawnych w Bajío – biednym, nizin-
nym obszarze w samym środku kraju, gdzie do braku technologii i chorób
dokłada się jeszcze fatalna jakość gleby.
Swoją pracę Borlaug rozpoczyna bardzo rozsądnie: próbuje się naradzić
z miejscowymi specjalistami. Niestety, eksperci od rolnictwa kompletnie
go ignorują, dostrzegając w działaniach Fundacji po prostu kolejny akt
amerykańskiego imperializmu, a w Borlaugu raczej kolonizatora niż
sprzymierzeńca. Trzeba przyznać, że czerpiąc z historycznych doświad-
czeń, mieli pełne prawo do nieufności.
Na szczęście dla dalszych losów tej historii z Borlaugiem zdecydowali się
porozmawiać specjaliści od irygacji. Uzyskane od nich informacje począt-
kowo nie wydawały się istotne, ale wkrótce miały się okazać bezcenne. Tu-
taj, w Bajío, nic nie zdziałacie, przekonywali. Przyszłość meksykańskiego
rolnictwa jest w Sonorze. Tam mamy żyzne gleby, świetne projekty iryga-
cyjne. Problem polega na tym, że to koniec świata. Prawdziwy meksyka-
ński Dziki Zachód. Ziarno Sonory zostało tym samym zasiane w wyobraźni
Borlauga i wkrótce miało wykiełkować.
Na razie jednak nasz bohater skazany był na pracę na niegościnnych te-
renach Bajío. Z pomocą meksykańskich współpracowników, których szyb-
ko przekonał do siebie pracowitością i skromnością, zrealizował pierwszy
zasiew pszenicy. Miał do dyspozycji mnóstwo różnorodnych ziaren dostar-
czonych przez Fundację, Meksykanów, a także przez sympatyków projek-
tu, takich jak Edgar „Mac” McFadden – hodowca z Dakoty, który od lat eks-
perymentował, krzyżując współczesne odmiany pszenicy ze starożytnymi,
na przykład płaskurką[124].
W pierwszym sezonie pracy w Meksyku Borlaug posadził tysiące roślin.
Piękne, równe rzędy zielonych kiełków cieszyły oko. Później stały się złote.
A potem przyszła rdza źdźbłowa i zniszczyła wszystko. Spośród roślin za-
sadzonych na eksperymentalnym poletku przeżyły cztery. Te od McFadde-
na, który – w akcie proroczej wizji – nazwał jedną ze swych odmian
„Hope”, nadzieją. Borlaug ochrzci je potem „Założycielską Czwórką”.
Nakarmić Meksyk czterema kłosami pszenicy? To zadanie dla Mesjasza,
nie dla naukowca. A jednak Borlaug się nie poddawał. Przypomniał sobie
o Sonorze i wpadł na pomysł, który mógł uratować jego projekt. Jeżeli
chcemy nakarmić Meksyk, nie możemy pokładać całej nadziei w jego naj-
mniej żyznym fragmencie. Musimy spróbować pracy na bardziej urodzaj-
nych glebach. Żyźniejsze rejony dostarczą energii tym mniej żyznym.
Niestety, George Harrar, również uczeń Stakmana, a teraz bezpośredni
przełożony Borlauga w Fundacji, miał na ten temat zupełnie inne zdanie.
Było wiele dobrych powodów, żeby nie ruszać się z Bajío. Od ekonomicz-
nych (Sonora nie potrzebuje pomocy, tam ziemia jest dość żyzna), przez
polityczne (Meksykanie nie będą zachwyceni panoszeniem się po całym
kraju), aż po czysto biologiczne (Sonora leży setki kilometrów na północ,
w zupełnie innej strefie klimatycznej niż Bajío). Zwłaszcza ten ostatni
punkt był istotny, bo większość roślin kiepsko sobie radzi ze zmianą szero-
kości geograficznej. Odmiany, które dobrze sprawdzają się przy równiku,
tracą swe walory w miarę, jak sadzimy je coraz dalej na północ.
To jedna z kluczowych zasad rolnictwa – prawo przyrody, które przez ty-
siąclecia decydowało o losach świata. Nawiązuje do niego Jared Diamond
we wspomnianej już książce Strzelby, zarazki i stal. Żeby zrozumieć różnice
w historii Ameryk i Eurazji, wystarczy popatrzeć na kształty obu mas lądu.
Eurazja rozciąga się ze wschodu na zachód. W związku z tym innowacja
rolnicza rozwinięta w jednej części kontynentu może być, bez zmieniania
szerokości geograficznej, przeniesiona tysiące kilometrów na wschód lub
zachód. Tymczasem Ameryka rozciąga się z północy na południe. Odmiana
rośliny doskonale zdatna do uprawy w jednym punkcie kontynentu nie po-
radzi sobie, gdy przesadzimy ją tysiąc kilometrów na północ lub południe.
Borlaug zamierzał właśnie złamać tę kardynalną zasadę, toteż opór Har-
rara nie był bezsensowny. Ale zmiany szerokości geograficznej otwierały
możliwość, którą Borlaug chciał wykorzystać. Uprawa pszenicy w dwóch
różnych strefach klimatycznych pozwoliłaby zebrać plony dwa razy w ci-
ągu roku. To zaś mogłoby dwukrotnie przyspieszyć proces uprawy selek-
tywnej, a więc wyszukiwania roślin wykazujących pożądane cechy i krzy-
żowania ich z nadzieją, że cechy te się skumulują.
Ostatecznie Borlaug postawił na swoim, doprowadzając Harrara do
wściekłości i tracąc jego wsparcie. W ten sposób narodziła się innowacja
nazwana później uprawą wahadłową. Nim jednak do tego doszło, Borlaug
musiał jakoś dostać się do Sonory razem z nasionami, które przetrwały falę
rdzy źdźbłowej, i przygotować tam poletko. Wszystko to bez samochodu,
bez maszyn, bez personelu, bo wściekły Harrar pozwolił mu tylko na sa-
motną podróż.

List
Noel Vietmeyer, współpracownik i biograf Borlauga, napisze potem, że
mały woreczek nasion, który Norman wiózł ze sobą na północ, zawierał
w sobie „ciężar całego świata”[125]. Dwuśmigłowy DC-3 zabrał Borlauga do
Torreonu, kolejny podobny model przerzucił go stamtąd do Mazatlánu. Po-
tem noc w tanim hotelu i lot małym fokkerem do Sonory, gdzie Borlaug
postanowił się urządzić w Stacji Eksperymentalnej Doliny Yaqui. „To było
prawdziwe piekło” – wspomni po latach.

Pola dookoła pełne były zdziczałego owsa, a nie pszenicy. Kanały miały w sobie więcej zielska
niż wody, a całe bydło dawno stało się już czyimś obiadem. W równie tajemniczy sposób zagi-
nęły wszystkie maszyny rolnicze. Z wielkiego eksperymentalnego sadu pozostało zaledwie kil-
ka figowców i drzewek pomarańczowych oraz samotny grejpfrut.
Budynki były w nie najlepszym stanie. Z zewnątrz przypominały Berlin po bombardowaniu
– powybijane okna, powyrywane drzwi, zdarte dachówki. W laboratorium zalegały stare, rdze-
wiejące sprzęty, psujące się ziarno i gąbczaste stosy starych, zapleśniałych dokumentów.
Nigdy nie widziałem bardziej ponurej placówki naukowej, a niejedną ponurą placówkę w ży-
ciu zwiedziłem[126].

Tysiąc kilometrów od rodziny, bez telefonu, bez możliwości wydostania się


ze stacji badawczej, bo Harrar odmówił udostępnienia służbowego pojaz-
du, ze szczątkową znajomością hiszpańskiego Borlaug jest odcięty od
świata. W razie choroby lub wypadku nie może liczyć na pomoc. Człowiek,
który chce uratować świat od głodu, za całe pożywienie ma karton kon-
serw. Nie posiada nawet dostępu do bezpiecznego źródła wody pitnej.
Zmęczony podróżą, zjada zawartość puszki podgrzanej na niewielkim
ognisku i pada nieprzytomny na zaimprowizowanym posłaniu.
Następnego ranka zabiera się do pracy. Ręcznie, z użyciem najprymi-
tywniejszych narzędzi, przygotowuje teren pod plantację nowych odmian
pszenicy. To właśnie przy tej pracy zastaje go Aureliano Campoy.
Po kilku dniach przyglądania się zza płotu Meksykanin postanawia
wreszcie zapytać, co się właściwie dzieje w opuszczonej stacji badawczej.
Szczęśliwie dla Borlauga mówi całkiem nieźle po angielsku. Wyraża zdzi-
wienie, czemu Amerykanin pracuje w polu. Borlaug nie rozumie pytania.
Co w tym dziwnego? Wtedy dopiero Campoy uświadamia mu, że jest nie-
dziela. Nikt poza szalonym gringo nie pracuje. Ale skoro tak, stwierdza
w końcu Meksykanin, to równie dobrze Borlaug może pożyczyć jego trak-
tor. W końcu w niedzielę i tak stoi nieużywany. Od tego czasu sąsiad staje
się lokalnym aniołem stróżem Borlauga. Użycza mu swoich maszyn, a cza-
sem nawet obrabia jego poletko niewielkim kombajnem.
Pierwsze efekty pracy napawają optymizmem. Udaje się wyhodować ca-
łkiem sporo roślin wykazujących odporność na rdzę źdźbłową. Niestety,
wkrótce daje o sobie znać ciemna strona genów płaskurki wprowadzonych
do uprawy przez McFaddena. To klątwa, która gnębiła rolników na Bliskim
Wschodzie już tysiące lat temu. Duże kłosy osypują się pod wpływem wia-
tru. Znów z pomocą przybywa Campoy. Dzięki wcześniejszym żniwom
wiele nasion udaje się uratować. To zapowiedź wyzwań, z jakimi w kolej-
nych latach realizacji projektu będzie się mierzył Borlaug. Poszukiwanie
lepszych odmian pszenicy jest kwestią odpowiedniego zrównoważenia
bardzo wielu cech: wielkości kłosów, odporności na rdzę (w zasadzie na
kilka jej wariantów), odporności na suszę, zdolności przyswajania azotu
z gleby, a także – co okaże się kluczowym elementem układanki – wysoko-
ści roślin.
Na drugą połowę sezonu Borlaug wraca do Bajío. Tam czeka na niego
przykra niespodzianka. Harrar każe mu zakończyć eksperyment w Sono-
rze. Kukurydziana część projektu Fundacji Rockefellera nie spełniła ocze-
kiwań. Presja na pszenicę jest teraz jeszcze większa. Podobnie jak napięcie
między Stanami Zjednoczonymi i Meksykiem. W tej sytuacji Harrar nie
może sobie pozwolić na to, by jego kluczowy pracownik przez pół roku, za-
miast pracować na polach Bajío, organizował samotną krucjatę, która
w dodatku może rozdrażnić rząd gospodarzy. Meksykańscy rolnicy już
nam nie ufają, przekonuje Harrar. Nie wolno nam zrobić nic, co by zagro-
ziło powodzeniu projektu.
Borlaug stawia sprawę twardo. Bez drugiego pola w Sonorze cały proces
będzie trwać dwa razy dłużej. Przy tylu zmiennych, uprawiając rośliny je-
dynie na fatalnej glebie Bajío, skazujemy się na porażkę. Trzaskają drzwi.
Borlaug ma pakować swoje rzeczy i wracać do Stanów. I wtedy właśnie do
Fundacji Rockefellera przychodzi list, który odwraca losy projektu.

Doktorze Harrar,
pragnę pogratulować Fundacji Rockefellera. Po raz pierwszy w historii Meksyku ktoś napraw-
dę pomaga rolnikom. Podziwiam to, co robicie. Wasza praca będzie miała rzeczywisty wpływ
na losy Sonory.
Dlaczego jednak nie pomagacie własnemu personelowi? Dlaczego nie dajecie im sprzętu,
którego potrzebują? Borlaug i Rupert [współpracownik Borlauga, który dołączył do niego w So-
norze – M.N.] żyją i pracują w fatalnych warunkach. Dlaczego? Dlaczego traktujecie własnych
ludzi tak źle?[127]

Pod pieczołowicie wystukanym na maszynie dokumentem podpisany był


nie kto inny jak Aureliano Campoy. Kopia listu trafiła także do centrali
Fundacji. Nie można było zignorować głosu samych rolników, gdy cały
meksykański projekt rozpaczliwie potrzebował poparcia lokalnej ludności.
W ten sposób Aureliano Campoy zmienił przyszłość świata.

Ziarno
Historia Normana Borlauga pokazuje, jak przeszkody społeczne i przyrod-
nicze przeplatają się na drodze ku lepszej przyszłości. Wkrótce na poletku
w Sonorze urodziły się pierwsze ziarna, którymi warto było zainteresować
szerszą publiczność. Ale sprawa do łatwych wcale nie należała. Można ży-
wić sympatię dla szalonego gringo, który próbuje uratować świat od głodu,
ale żeby od razu powierzyć mu los swój i rodziny, siejąc na polu jego dzi-
waczne ziarna? Tym razem Amerykanin prosił o zbyt wiele.
Wiosną 1948 roku Borlaug spróbował zainteresować okolicznych rolni-
ków pierwszym dniem pokazowym. Odwiedził w tym celu stacje radiowe,
gazety i biura lokalnych instytucji. Wygospodarował nawet budżet na re-
klamę. Na plakatach wielkimi literami napisano: „Dzień Rolnika – darmo-
we piwo i grill”. Mimo to zainteresowanie lokalnej społeczności było mar-
ginalne.
Nadeszła niedziela. Campoy, jak zawsze pomocny, zorganizował półci-
ężarówkę, która pełniła funkcję sceny. Zgodnie z obietnicą były piwo i grill.
Zabrakło jednak publiczności. Do południa zjawiło się zaledwie dwadzie-
ścia pięć osób. W dodatku większość stanowili pracownicy lokalnego ban-
ku, przyprowadzeni w charakterze sztucznego tłumu przez zaprzyjaźnio-
nego z Borlaugiem ekonomistę. Wśród nielicznych rolników znalazł się
oczywiście Campoy, który przecież i tak wiedział już wszystko o projekcie.
Inni przyszli na piwo. Tylko jedna osoba chciała się czegoś dowiedzieć
o nowych odmianach pszenicy. Ale nawet ten ciekawski rolnik nie zamie-
rzał przyjąć przygotowanej przez Borlauga paczuszki z nasionami. Odmó-
wił też Campoy, tłumacząc się, że ma już najlepsze ziarna. „Nikt nie chciał
naszych nasion!” – wspominał Borlaug po latach. „Nie chcieli pomocy.
Może na nią nie zasługiwali?”[128] – zastanawia się Vietmeyer, który w swo-
jej narracji często przyjmuje mocno „północno-zachodnie” spojrzenie, nie-
pokojąco przywodzące na myśl dziedzictwo kolonializmu. Wreszcie Cam-
poy dał się przekonać. On i jeden z sąsiadów postanowili obsiać kawałe-
czek pola ziarnem dostarczonym przez szalonego gringo.
Rezultat był opłakany. Rośliny wydawały się brzydkie i niepozorne.
Mniejsze i bardziej rachityczne od hodowanych dotychczas w Sonorze.
Campoy był wściekły. Dopóki nie przyszły żniwa. Sekret, którego poszuki-
wał Borlaug, polegał m.in. na tym, by znaleźć pszenicę, która całą energię
wzrostu wpompuje w ziarno, nie w łodygę.
To był szok. Z kłosów płynął nieprzerwany strumień ziarna. Mylnie oce-
niając pszenicę po mizernych łodyżkach, Campoy kompletnie się tego nie
spodziewał. Zawołał pomocnika, żeby pobiegł po więcej worków na ziarno.
Kiedy przyniósł dwa czy trzy, Campoy zaczął wrzeszczeć na niego: „Do
diabła, człowieku, wracaj tam i przynieś mi jeszcze ze dwadzieścia albo
trzydzieści!”[129]. Przedsiębiorczy Campoy postanowił zrealizować plan
godny którejś z bajek Ezopa. Czym prędzej udał się do sąsiada, który za
jego radą także zdecydował się wziąć trochę ziarna od Borlauga, i... zapro-
ponował mu zamianę. Nie wiem, co Campoy powiedział sąsiadowi, ale wy-
obrażam sobie, jak z udawaną troską zwraca się do niego: „Słabo wyglądają
te eksperymentalne rośliny od szalonego gringo. Głupia sprawa, że cię w to
wpakowałem. Może wezmę od ciebie to pole pszenicy i dam ci jedno z mo-
ich?”.
Dotychczas Campoy był przyjacielem i sojusznikiem Borlauga. Po tym
wydarzeniu stał się jego apostołem. W październiku 1949 roku wyruszył do
stolicy, by spotkać się z siostrzeńcem pracującym dla jednej z gazet. „Przy-
jeżdżajcie, musicie to opisać!” Przyjechali. Gdy ujrzeli budę, w której praco-
wał Borlaug, poczuli się oszukani. Eksperymentalne poletko wyglądało ża-
łośnie. To ma być ten naukowy projekt robiony za amerykańskie pieni-
ądze? Rozczarowanie szybko ustąpiło jednak miejsca fascynacji.
Zobaczywszy kłosy i dane dotyczące plonów, dziennikarze nie mieli wąt-
pliwości. Amerykanin i jego niezwykłe rośliny trafili na pierwszą stronę „El
Universal”, stając się z dnia na dzień bohaterami narodowymi Meksyku.
„Pracuj tam, gdzie wszyscy mogą dostrzec rezultaty i je ocenić – powtarzał
potem Borlaug. – Rolnicy nie potrzebują wyjaśnień. Muszą to po prostu zo-
baczyć”[11*].

Duma
W 1948 roku, gdy zaczęły się poszukiwania nowych odmian pszenicy, Mek-
syk zamieszkiwało 25 milionów ludzi. Dla wszystkich było jasne, że dalszy
nieuchronny wzrost populacji przełoży się na masowe zgony. Meksyka-
ńskie pola po prostu nie zdołałyby wykarmić większej liczby mieszkańców.
Kolejne dzieci urodzone powyżej tej granicy byłyby skazane na śmierć lub
całkowitą zależność od pomocy międzynarodowej. Dziś populacja Meksy-
ku liczy 128 milionów. Nikomu nie grozi śmierć głodowa.
W kontrze do danych tak hołubionych przez Klub Optymistów trzeba od
razu zaznaczyć, że w kraju nadal występuje niedożywienie, a spora część
mieszkańców nie ma dostępu do zdrowej, różnorodnej, zbilansowanej die-
ty. Mówimy tu o większej wydajności z hektara, a nie o cudownym rozwi-
ązaniu, które zażegnałoby problem głodu na świecie. W tej kwestii jeszcze
długa droga przed nami. W dodatku nie jest to podróż, którą możemy
przebyć na autopilocie, co jednak nie umniejsza sukcesu Borlauga i jego
pszenicy. Gdyby nie zielona rewolucja, osoby w polu zaznaczonym na ilu-
stracji 9b na s. 156 zmarłyby z głodu (najpewniej w pierwszych latach życia)
lub nigdy by się nie urodziły.
Trzeba to wyraźnie powiedzieć: Ehrlichowie i inni katastrofiści przywo-
łujący w XX wieku tezę Malthusa o przeludnieniu mieli rację. Przepowied-
nie zawarte w The Population Bomb się sprawdziły. Liczba ludzi na świecie
faktycznie wzrosła do 5 miliardów, a potem rosła dalej. Dziś jest nas już 7,5
miliarda. Z głodu umiera jednak procentowo znacznie mniej, a nie więcej
mieszkańców globu. Składa się na to kilka przyczyn. Najważniejszą są bez
wątpienia systemowe zmiany w rolnictwie, których kluczowym elementem
były nowe odmiany zbóż opracowane przez Normana Borlauga.
Podobnych osiągnięć mieliśmy w ubiegłym stuleciu więcej. W Nowym
oświeceniu Steven Pinker wspomina o swoim ulubionym przykładzie użycia
czasu przeszłego w języku angielskim. Smallpox w a s an infectious disease
caused by one of two virus variants, variola major and variola minor – ta definicja
z angielskiej Wikipedii, mówiąca, że ospa prawdziwa b y ł a chorobą zaka-
źną, to zapis jednego z najwspanialszych triumfów w historii ludzkości,
przekonuje Pinker[130].
9a. Wzrost plonów pszenicy w Meksyku

9b. Wzrost populacji Meksyku


Nie zawsze podzielam jego dobre samopoczucie, ale w tej kwestii trudno
się z nim nie zgodzić. W samym tylko XX wieku ospa zabiła prawie pół mi-
liarda ludzi. Jej ofiary z poprzednich stuleci trudno wręcz zliczyć. Koszt ca-
łkowitej eradykacji choroby dzięki programowi szczepień to... 312 milio-
nów dolarów. Uratowanie tych wszystkich prawdziwych ludzi w prawdzi-
wym świecie kosztowało mniej, niż wynosi budżet jednego filmu o Aven-
gersach!
Medycyna potrafi już sobie poradzić także z wadą kręgosłupa, z powodu
której zmarło dziecko Borlaugów. Gdyby syn Normana i Margaret urodził
się dzisiaj, mógłby żyć.
Sukcesy, którymi tak emocjonuje się Klub Optymistów, nie są zmyślone.
Eradykacja ospy, szczepionki na kolejne choroby, odkrycie antybiotyków
i skutecznych sposobów leczenia wielu schorzeń – wszystko to udało nam
się uzyskać. Nie jest prawdą, że na miejsce każdej powstrzymanej choroby
natychmiast pojawiają się dwie nowe. Naprawdę żyjemy dłużej.
Nasze codzienne doświadczenie może nas wprowadzać w błąd – w ko-
ńcu słyszymy o wszystkich przypadkach chorób, a nikt nie ogłasza w tele-
wizji ani wśród znajomych, że jego bliski na coś nie zachorował albo nie
umarł. Mam świadomość, że ta argumentacja może wydawać się blada
w zderzeniu z faktem, że od przeszło dwóch lat trwa pandemia koronawi-
rusa. Ale nawet ta pandemia jest raczej dowodem na siłę postępu niż na
naszą bezsilność wobec chorób. Dziś, gdy nadchodzi globalna epidemia,
ludzkość nie mówi już: „Bóg tak chciał, pora umierać”, lecz wytacza prze-
ciw chorobie cały arsenał środków, jakich dostarcza nowoczesna nauka.
10. Norman Borlaug w dniu swoich dziewięćdziesiątych urodzin, 2004

Podejrzewam, że większość czytelniczek tej książki nigdy wcześniej nie


słyszała o Normanie Borlaugu i jego pracy nad nowymi odmianami zbóż.
Gdybym wkleił w tym miejscu zdjęcie Adolfa Hitlera albo Charlesa Manso-
na, zapewne wszyscy by je rozpoznali. Twarz Borlauga pozostaje anonimo-
wa. Wiele o naszych zainteresowaniach i opowieściach o świecie mówi to,
że natychmiast identyfikujemy ludzi, którzy zabili miliony (albo nawet kil-
ka osób), a nie znamy twarzy tych, którzy uratowali nieporównywalnie wi-
ęcej istnień. Dopóki to się nie zmieni, dopóki w szkole, w literaturze, w na-
szych codziennych konwersacjach postaci takie jak Borlaug nie staną się
przedmiotem zainteresowania, dopóty będziemy uwięzieni w upraszcza-
jących stereotypach na temat postępu lub jego braku. Tysiące ludzi pracują
nad przełomowymi odkryciami, każdego dnia udowadniając, że funda-
mentalna przesłanka technopesymistów jest błędna. Postęp jest możliwy.
Świat może być lepszy!
Jeżeli ta świadomość wprawiła was w dobry humor, to doskonale. Przy-
kro mi, że teraz będę go musiał popsuć.

Wstyd
Pod wieloma względami żyjemy w świecie bez porównania lepszym niż ten
sprzed stulecia czy kilku stuleci. Nostalgia niemal zawsze jest fałszywa –
przeszłość to naprawdę paskudne miejsce. A jednak nie powinniśmy po-
przestawać na pytaniu o to, czy postęp w ogóle jest możliwy.
Każde dziecko, które nie umarło z głodu lub z powodu ospy, to powód do
radości. Jest jednak coś głęboko niemoralnego w osiadaniu na laurach i ce-
lebrowaniu tych sukcesów, gdy wciąż umierają dzieci, które wcale nie mu-
siałyby rozstawać się z tym światem. W tym roku z powodu chorób, głodu
i powikłań okołoporodowych umrze ich około 5 milionów. O 5 milionów za
dużo. Najgorsze, że postęp w dziedzinie sanityzacji, leczenia czy produkcji
żywności naprawdę się dokonał i mamy wszelkie techniczne środki, by za-
pobiec większości owych zgonów. Jeżeli te dzieci umrą, to tylko dlatego, że
jesteśmy chciwi, skłóceni, źle zorganizowani, a niezbędne środki wolimy
wydawać na głupoty.
Jeszcze raz: te dzieci nie giną dlatego, że postęp jest niemożliwy, a śmie-
rć z powodu biegunki, odwodnienia czy niedożywienia to „naturalna część
cyklu życia”. Umierają dlatego, że na to pozwalamy, bo bardziej interesują
nas inne sprawy. Umierają dlatego, że pozostają dla nas niewidzialne i nie
ma dla nich miejsca w naszych opowieściach.
Jeszcze bardziej niepokojąco rysuje się kwestia katastrofy ekologicznej.
Prosta arytmetyka mówiąca, że zawsze jest „coś za coś”, i każde udoskona-
lenie niesie ze sobą koszt, który je unieważnia, jest w oczywisty sposób nie-
prawdziwa. Nie znaczy to jednak, że nowe rozwiązania nie mają swoich
kosztów i wad.
Nasiona Borlauga lepiej przyswajały azot z gleby. Azot to kluczowy
składnik niezbędny dla wzrostu roślin. Jego niedobór sprawia, w najwięk-
szym skrócie, że proces fotosyntezy nie przebiega w sposób optymalny
i roślina zamienia na wzrost znacznie mniejszą część energii słonecznej
docierającej do jej liści. Nowe odmiany pszenicy były więc jak sprawniejsze
baterie słoneczne. To świetnie!
Niestety, zapasy azotu w glebie są bardzo ograniczone. W naturalnej sy-
tuacji krąży on w obiegu zamkniętym. Gdy w lesie pada drzewo, jego pień
rozkłada się, ponownie uwalniając do gleby substancje mineralne, z któ-
rych skorzysta kolejna roślina. W wypadku pól to się nie sprawdza. Cały ich
sens polega na tym, że zbieramy i zjadamy znaczną część materii organicz-
nej. Gleba ulega więc szybkiemu wyjałowieniu. Odpowiedzią na to jest na-
wóz, który dostarczy jej azotu. Odkrycie niedrogiego sposobu zamiany
azotu zawartego w powietrzu na formę przyswajalną dla roślin (proces Ha-
bera–Boscha) było aktem równie rewolucyjnym jak praca Borlauga. Dziś na
całym świecie produkuje się tony sztucznych nawozów, dzięki którym do-
brze przyswajające azot odmiany zbóż mogą rosnąć jeszcze szybciej.
Brak umiaru w stosowaniu nawozów sprawia, że istotna część azotu
przedostaje się do rzek, a następnie do oceanów. Tam z substancji odżyw-
czych ochoczo korzystają morskie mikroorganizmy, które z kolei zużywają
cały tlen, tworząc zabójcze obszary pustyń tlenowych[131]. Czy oznacza to,
że powinniśmy odrzucić nawozy sztuczne i nowe odmiany pszenicy i po
prostu pozwolić umrzeć setkom milionów ludzi? A może, jak zachęca Ple-
mię Paleo, należałoby w ogóle porzucić rolnictwo i wrócić do całkowitej po-
pulacji kilkunastu milionów, która mogłaby się spokojnie wyżywić w trybie
zbieracko-łowieckim? Obie te odpowiedzi są nieakceptowalne. Oznaczały-
by po prostu ludobójstwo na skalę nieporównywalną nawet ze złowrogimi
dokonaniami Hitlera, Stalina czy Mao.
Prosta alternatywa w postaci „dawajcie tu tę ciężarówkę nawozu i chrza-
nić oceany” jest równie oburzająca, bo też niesie ze sobą ludobójstwo, tyle
że odroczone w czasie. To myślenie „pożeraczy przyszłości” (by użyć poru-
szającego określenia Tima Flannery’ego)[132]. Kontynuowanie tego kursu
oznacza po prostu życie na kredyt – zużywanie zasobów i niszczenie dóbr
wspólnych, których zabraknie dla kolejnych pokoleń. W ten sposób koszty
eksportujemy w przyszłość. Potrafimy je także skutecznie eksportować na
peryferie. Dokonuje się to, ilekroć korzyści z postępu czerpią bogaci miesz-
kający w „centrum”, a konsekwencje degradacji środowiska ponoszą bied-
ni zamieszkujący „peryferia”.
Odrzucenie rozwiązań technologicznych i cofnięcie się w czasie czy busi-
ness as usual i postępująca degradacja środowiska? Gdyby, jak sugerują do-
minujące dziś mitologie, nasz wybór ograniczał się do tych dwóch opcji,
sytuacja byłaby naprawdę nieciekawa. Na szczęście spektrum możliwości
jest znacznie szersze. Klucz do jego poznania stanowi przyjrzenie się nie-
wykorzystanym przestrzeniom postępu i zaprzepaszczonym szansom.
Pod tym względem postęp jest trochę jak pszenica. Żeby go poprawić,
musimy najpierw zrozumieć, na czym polegają dziś jego najważniejsze
ograniczenia.

***
Wytrwała praca na rzecz wykarmienia ludzkości przyniosła Normanowi
Borlaugowi Pokojową Nagrodę Nobla.
Gdy zadzwoniono do niego z tą wiadomością, Borlaug był jak zwykle na
polu. Odebrała Margaret, która natychmiast popędziła powiadomić męża.
„Norman, dostałeś Nobla!” – wrzasnęła do niego z samochodu. Borlaug tyl-
ko machnął ręką i wrócił do roboty. Myślał, że to głupi dowcip.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
6
CZY POSTĘP JEST
GWARANTOWANY?

Projekt zapoczątkowany przez Normana Borlauga miał swój nieoczywisty


ciąg dalszy na drugim końcu świata. Podróż, która zaczęła się w zrujnowa-
nej stacji badawczej, zaowocowała budową przedziwnej świątyni postępu.
Nie tylko Meksyk mierzył się z wyzwaniami przeludnienia i głodu. Od-
miany pszenicy opracowane przez Borlauga i jego współpracowników
w Sonorze dawały wysokie plony także gdzie indziej, odmieniając sytuację
rolniczą w Indiach czy Pakistanie. Szybko stało się jednak jasne, że nie ist-
nieje jedno uniwersalne rozwiązanie, pozwalające wykarmić cały świat.
I tak w kolejnych punktach globu zaczęły powstawać centra badawcze,
gdzie pracowano nad nowymi odmianami roślin jadalnych, przynoszącymi
wyższe plony i odpornymi na susze, powodzie i choroby. Jednym z takich
projektów był International Rice Research Institute (IRRI), czyli Międzyna-
rodowy Instytut Badań Ryżu, utworzony na przełomie lat pięćdziesiątych
i sześćdziesiątych ubiegłego wieku na Filipinach.

Kampus
Filipiny to idealny punkt do obserwacji ciemniejszej strony postępu i zwi-
ązanego z nim kolonializmu. Odkąd w 1521 roku na archipelag zawitał Fer-
dynand Magellan, o wyspy upominały się kolejne imperialne potęgi. Przez
wiele lat Filipiny znajdowały się pod panowaniem hiszpańskim. W 1898
roku Amerykanie wsparli antyhiszpańskie powstanie, a wyspy stały się de
facto kolonią USA i polem testowania tego, co jeden z badaczy nazywa cel-
nie „enklawami Ameryki”[133]. To tam od lat dwudziestych XX wieku po-
wstawała eksportowa architektura imperialna, która miała imponować
„tubylcom” – słynne amerykańskie soft power (za którym, jeżeli byłaby taka
potrzeba, mogło też postępować hard power).

11. Siedziba Międzynarodowego Instytutu Badań Ryżu w Los Baños na Fili-


pinach, 1961

Związek między kolonizacją Filipin a filozofią postępu doskonale uwi-


dacznia się w twórczości Thurmana Arnolda – czempiona Rooseveltow-
skiej modernizacji, którego jeden z badaczy nazywa wręcz „Machiavellim
rewolucji administracyjnej”. Gdyby Arnold żył dzisiaj, z pewnością byłby
gwiazdą Klubu Optymistów. Przez całe swoje życie twierdził, że sprawna
administracja, solidna produkcja i dobrze zorganizowana dystrybucja dóbr
to absolutnie wszystko, czego ludziom potrzeba do szczęścia. Wszelkie
inne kwestie przynależą do sfery metafizyki, a nie zarządzania[134].
Tak się składa, że Arnold był wielkim fanem amerykańskiej okupacji Fili-
pin. Dopiero tam, przekonywał, specjaliści od zarządzania są w stanie uzy-
skać to, czego nie mogli zdziałać, gdy ograniczały ich przestarzałe katego-
rie grzechu czy winy. Dopiero w kolonialnym entourage’u postęp może się
uwolnić z okowów moralności. Thurman doszedł do tego wniosku, patrząc
na nieefektywność rządowych programów w Chicago. Gdybyśmy tylko mo-
gli podbić Chicago i pracować nad nim jako nad zasobem narodowym, fan-
tazjował. Na Filipinach, pod sztandarami „humanitarnego imperializmu”
(ang. humanitarian imperialism), „choroby zostały ograniczone, a praca nad
społeczeństwem trwała, dopóki warunki życia nie poprawiły się tak bar-
dzo, że populacja kraju się podwoiła. Historia amerykańskiego rozwoju Fi-
lipin to opowieść o heroizmie i poświęceniu pionierów przepojonych du-
chem altruizmu” – cieszył się Arnold. Wszystko to dlatego, że „nie obawia-
liśmy się zepsuć charakteru Filipińczyków, bo nie traktowaliśmy ich jak
równych sobie i nie myśleliśmy, że w ogóle mają jakiś charakter, który mo-
żna zepsuć”[135]. „Humanitarny imperializm” to ładne określenie. Ale wspó-
łcześnie dysponujemy znacznie precyzyjniejszym słowem dla określenia
poglądów reprezentowanych przez Arnolda. To po prostu rasizm[136].
Uwolnieni z okowów moralności filantropi Arnolda są niczym innym jak
tylko nowym wcieleniem Kurtza z Conradowskiego Jądra ciemności – szale-
ńcami, w których tropikalna gorączka wyzwoliła kompleks białych bogów.
Na potrzeby prowadzonej tu analizy warto zwrócić uwagę, że Arnold był
świadomy, iż postęp potrzebuje przekonującej opowieści. Dbał więc o to,
by „humanitarnemu imperializmowi” towarzyszyła potężna, atrakcyjna
mitologia. Tyle że nie widział w niej nic poza opium dla mas[137]. Modelem
polityki był dla Arnolda szpital psychiatryczny, w którym personel stara się
zapewnić możliwie godziwe warunki życia pacjentom, uwzględniając jed-
nak fakt, że ma do czynienia z populacją irracjonalnych szaleńców[138].
Kampus IRRI stanowił więc nie tylko nową wersję szopy Borlauga, lecz
także kontynuację długiej tradycji amerykańskiego imperializmu, łączące-
go w sobie rasistowskie poczucie wyższości i niezachwianą wiarę w tech-
nologiczny postęp. Jak zauważa singapurski filozof i historyk Kishore
Mahbubani, „dar Zachodu dla świata”, jakim były oświeceniowa nauka
i rozwinięta na jej podstawie technologia, miał swoją ciemną stronę w po-
staci niesymetrycznych, kolonialnych zależności[139].
Tę asymetrię reprezentowały już same budynki IRRI. Za projekt kampu-
su, w którym mieści się siedziba Instytutu, odpowiadał Ralph T. Walker.
Ten ważny przedstawiciel architektonicznego modernizmu zasłynął wcze-
śniej konstrukcją budynków dla Bell Labs czy General Electric, a także
amerykańskich baz wojskowych. Walker dobrze rozumiał, że każdy budy-
nek jest opowieścią. „Będąc realistami, twardo stąpającymi po ziemi reali-
stami, łatwo zapominamy, że poprzez uczucia rządzą nami symbole. Rózgi
liktorskie, swastyka czy sierp i młot miały w sobie tę samą moc co krzyż
i półksiężyc, o czym boleśnie przekonał się świat europejski. Architektura
nadal podlega władzy symboli, tak samo jak w Reims i Konstantynopo-
lu”[140]. Tę siłę trzeba wykorzystać. Dlatego właśnie jest kluczowe, tłuma-
czył Walker, żeby „kultury, które spotkają się z USA poprzez budynki, [...]
mogły dzięki nim doświadczyć potęgi i bogactwa amerykańskiego stylu ży-
cia”[141]. Był to, podobnie jak w wizji Arnolda, nowy, dobry imperializm
oparty na „transferze specjalistycznej wiedzy, hojnie przekazywanej lu-
dziom zacofanym”[142]. Do naczelnych wartości, które miała wyrażać archi-
tektura, należały oczywiście postęp i technologia.
Według Walkera nie istniało coś takiego jak „styl filipiński”. Zresztą na-
cjonalizm to przecież tylko kolejna przeszkoda do przezwyciężenia na dro-
dze postępu. Dlatego właśnie – jak zwraca uwagę Nick Cullather, historyk
zielonej rewolucji – jeden z największych projektów architektonicznych, ja-
kie dotychczas przeprowadzono na Filipinach, nie czynił jakichkolwiek
ustępstw na rzecz lokalnego klimatu czy miejscowych tradycji budownic-
twa. Wzniesiono go w całości z importowanych materiałów, z ogromnymi
przeszkleniami i aluminiowym szkieletem.
Cały projekt powstał oczywiście za biurkiem, w jednym z nowojorskich
drapaczy chmur, choć w lutym i październiku 1960 roku Walker dwukrot-
nie odwiedził Filipiny, żeby nadzorować prace. Co ciekawe, nie wprowa-
dzono wówczas żadnych większych modyfikacji do projektu. Jak opowia-
dał Robert F. Chandler, pierwszy dyrektor IRRI (w latach 1959–1972), „filipi-
ńscy architekci szanowali ocenę Walkera i z przyjemnością podążali za
jego wskazówkami. On z kolei z uznaniem wypowiadał się o kompeten-
cjach Luza i Arguellesa, powtarzając: «Nieźli są ci chłopcy. Przydaliby mi
się tacy w moim warsztacie w Nowym Jorku»”[143].
Nieprawdą jest jednak, że przy budowie IRRI nie prowadzono żadnych
konsultacji społecznych i nie wdrażano zmian. Jak pisze Chandler:

Od czasu do czasu architekci musieli korygować błędne wyobrażenia laików, lecz zawsze robili
to w taktowny sposób. Na przykład kiedy moja żona i ja po raz pierwszy rozmawialiśmy z Ar-
guellesem o projektach domów dla pracowników, zasugerowaliśmy, aby we wszystkich budyn-
kach zastosować konstrukcję dwukondygnacyjną. Sami byliśmy przyzwyczajeni do tradycyj-
nych domów we wschodnich Stanach Zjednoczonych, z sypialniami na górze i przestrzenią
wspólną na dole. Po przyjeździe Wortmanów pani Wortman wyraziła jednak niezadowolenie,
ponieważ przez cały dzień musiała biegać po schodach za trojgiem swoich małych dzieci.
W tym czasie na kampusie Los Baños mieszkała grupa profesorów Uniwersytetu Cornella wraz
z rodzinami, wśród których przeprowadzono nieformalną ankietę na temat zalet domów dwu-
kondygnacyjnych i jednokondygnacyjnych. Około trzech czwartych rodzin opowiedziało się za
tym, aby wszystkie pokoje znajdowały się na jednym piętrze[144].

Takie myślenie to esencja kolonializmu, toteż nic dziwnego, że Chandler,


jako dyrektor instytucji, która miała pomagać lokalnej ludności, musiał się
nieustannie mierzyć z oskarżeniami o ekstrawagancję. Klimatyzowane
wnętrza i wszechobecne generatory prądu pozostawały w zbyt jaskrawym
kontraście do warunków życia zwykłych Filipińczyków mieszkających
w pobliżu. Chandler przekonywał jednak, że to wszystko jest dla nich. IRRI
miało być centrum nowoczesności oddziałującym na całą Azję Południo-
wo-Wschodnią (dziś powiedzielibyśmy zapewne: hubem). Dzięki klimaty-
zacji i przestronnym salonom „pracujący tam eksperci z Karaczi czy Sajgo-
nu będą mogli spojrzeć na problem zacofania [underdevelopment] z punktu
widzenia postępu”[145].

Czego możemy się nauczyć od Filipin?


Dlaczego opowiadam o tym wszystkim? Dlaczego nagle tyle uwagi poświ-
ęcam budynkowi, o którym z pewnością większość czytelniczek nigdy nie
słyszała, wzniesionemu w kraju, z którego istnienia rzadko w ogóle zdaje-
my sobie sprawę?
Przede wszystkim Filipiny są olbrzymim, stumilionowym krajem, a jego
nieobecność na naszej wyobrażonej mapie świata to także smutny relikt
kolonialnego myślenia. Ale to wcale nie o Filipiny chodzi. Dopóki nie zro-
zumiemy Filipin, nie zrozumiemy świata. Nie zrozumiemy także, jak zaraz
pokażę, Polski. Mapa, na której istnieją tak gigantyczne białe plamy, za-
wsze będzie mapą fałszywą i prowadzącą na manowce.
Filipiny są same w sobie fascynujące i warte bliższego poznania. Tym ra-
zem jednak są także kluczowe jako narzędzie zrozumienia tego, co
w ostatnich dekadach dzieje się w innych częściach świata. Kampus IRRI
pozwala nam uzmysłowić sobie, dlaczego – wbrew temu, co twierdzą tech-
nooptymiści – postęp nie jest gwarantowany. Nie wystarczą nawet najlep-
sze technologie i najbardziej zaawansowane centra badawcze, jeżeli za-
braknie innych czynników, na które wyznawcy gotowych projektów przy-
wiezionych z Nowego Jorku zwykle nie zwracają uwagi.

12. Wydajność upraw ryżu z hektara dla Filipin i innych krajów regionu
13. Wartość dodana w rolnictwie w przeliczeniu na pracownika

Najważniejsze w tej całej historii jest bowiem to, że IRRI na Filipinach


nie zadziałało. Przez całe dekady po otwarciu imponującego kampusu kraj
ten miał przerażająco niewydajne rolnictwo (ilustracje 12 i 13 na s. 170).
Niska wydajność nie dotyczy wyłącznie ryżu. Jak zwracają uwagę eks-
perci, przez lata skrajnie nieefektywny był także filipiński system uprawy
trzciny cukrowej czy kukurydzy. Rolnictwo pozostaje kluczowe dla całej
gospodarki, ale w oczywisty sposób nie działa jak należy. „W praktyce pa-
ństwo i kasta zamożnych zadusili rolnictwo na Filipinach”[146] – wyjaśniał
trzy dekady temu jeden ze znawców problematyki. Większość ludności Fi-
lipin została uwięziona w błędnym kole biedy, pozbawiona zarówno wła-
snej ziemi, jak i alternatywnych źródeł zarobku. Dlatego właśnie, podsu-
mował badacz, „mimo szeroko odtrąbionego sukcesu programów zielonej
rewolucji na Filipinach wydajność pracy w rolnictwie [...] pozostawała bar-
dzo niska w porównaniu z innymi krajami w regionie”[147]. Od czasu, gdy
ukazała się cytowana książka, niewiele się, niestety, zmieniło, co wymow-
nie ilustruje poniższy wykres, przedstawiający wartość wygenerowaną
przez każdą osobę pracującą w rolnictwie w danym kraju.
Żeby było jasne – nie podważam wartości IRRI i ciężkiej pracy naukow-
ców. Instytucja ta jest spadkobierczynią pionierskich działań Borlauga,
a rozwijane przez nią technologie pomagają w walce z głodem i ratują ży-
cie ludzi. A jednak na samych Filipinach zielona rewolucja nie poszła zgod-
nie z planem. W jakiś niepokojący sposób IRRI pozostaje oderwane od lo-
kalnej rzeczywistości. Budynek jest tu tylko symbolem, znakiem głębszego
problemu.

14. PKB na mieszkańca Filipin i innych krajów regionu w latach 1901-2018

W największym skrócie: przypadek Filipin pokazuje, że postęp nie dzia-


ła w oderwaniu od lokalności i codzienności. Nie działa, gdy jest wykorze-
niony. Jeżeli chcemy uniknąć nieludzkiej przyszłości, musimy na powrót
zakorzenić postęp – zrozumieć i ująć w naszych opowieściach o świecie
głębokie związki między lepszym jutrem a codziennym ludzkim doświad-
czeniem. To główny wątek, który chciałbym eksplorować w tym rozdziale.
Właśnie w tym kryje się kluczowa różnica, która odpowiada za przepaść
między Filipinami a pozostałymi krajami umieszczonymi na powyższym
wykresie, jak Korea Południowa czy Japonia.
Gdy myślimy o Korei czy o Japonii, natychmiast mamy przed oczyma
przemysł, technologię i potężne globalne marki. Większość z nas jest też
zapewne w stanie przywołać jakieś japońskie lub koreańskie produkcje fil-
mowe albo muzyczne, bo kultura tych krajów stanowi od lat coraz atrakcyj-
niejszy towar eksportowy. To popularne kierunki turystyczne, zamożni
i poważni gracze na światowym rynku produktów przemysłowych, techno-
logii i idei. Ale nie zawsze tak było.
Wpadamy w pułapkę, uznając, że Japonia czy Korea są po prostu „innym
rodzajem krajów” niż Filipiny. Zwłaszcza że – jak pokazuje wykres na s. 172
– stosunkowo niedawno wszystkie znajdowały się pod względem gospo-
darczym w bardzo podobnym miejscu. Jeszcze kilka dekad temu zrujnowa-
ne wojną Japonia i Korea nękane były biedą i głodem.
Korea, która dziś imponuje nam Samsungiem, Hyundaiem, serialem
Squid Game i oscarowym filmem Parasite, w latach pięćdziesiątych należała
do najbardziej wyniszczonych gospodarek świata. „Co trzeci Koreańczyk
pozbawiony był dachu nad głową – wymienia Daniel Tudor, autor książki
Korea. The Impossible Country – a po ulicach błąkały się bezdomne dzieci po-
szukujące jedzenia. PKB na mieszkańca wynosiło poniżej 100 dolarów,
a rząd był całkowicie zależny od pomocy międzynarodowej”[148]. Jakby tego
było mało, kraj pozostawał w stanie wojny ze swoim komunistycznym bli-
źniakiem z północy, na czele rządu stał zaś Syngman Rhee, bardzo daleki
od naszego wyobrażenia o dobrym demokratycznym przywódcy. Jedną
z nielicznych dostępnych dla mieszkańców form zatrudnienia były małe
rodzinne gospodarstwa oparte na tradycyjnych technologiach.
Najciekawsze w tej historii jest to, że droga Korei i Japonii ku świetlanej
przyszłości nie wiodła, jak może się nam wydawać z daleka, przez porzuce-
nie rolniczej przeszłości. Przeciwnie. Eksperci podkreślają zgodnie, że klu-
czowym elementem japońskiego i koreańskiego sukcesu było uwzględnie-
nie tradycji agrarnych w planach modernizacyjnych. Wieś nie była bala-
stem dla nowoczesności, lecz zasobem, z którego mądrze czerpano siły do
skoku w przyszłość. Przemiana zaczęła się tam dosłownie od korzeni. Czyli
odwrotnie, niż to próbowano uczynić na Filipinach.
O tej różnicy opowiada jedna z najciekawszych książek o postępie, jakie
opublikowano w ostatnich latach.

Jak działa Azja i dlaczego czasem nie działa?


Joe Studwell szybko zbudował sobie pozycję gwiazdy. Jest dziennikarzem
i analitykiem, ekspertem od Azji. Niedawno obronił doktorat na Cambrid-
ge, ale sławę zdobył wcześniej za sprawą książki How Asia Works[149]. Anali-
za Studwella bardzo się spodobała Klubowi Optymistów (sam Bill Gates
polecał ją jako lekturę obowiązkową)[150], ale kluczowy wątek How Asia
Works jest zaskakująco bliski temu, o czym od lat mówią i piszą wcale nie
technooptymiści, lecz technosceptycy.
Otóż Studwell przekonuje, że istnieje powtarzalny przepis, który zdecy-
dował o sukcesie azjatyckich krajów: Japonii, Korei, Tajwanu, a teraz Chin.
To dzięki tej sekretnej recepturze możliwy był najszybszy w historii ludz-
kości postęp od skrajnego ubóstwa do zamożności:
1. Maksymalizacja zysków z drobnego rolnictwa na bazie reformy rolnej.
2. Inwestycje w infrastrukturę, które pozwalają przerzucić się na pro-
dukcję przemysłową.
3. Interwencje w sektorze finansowym, kierujące kapitał ku intensywne-
mu rolnictwu w małej skali i ku rozwojowi produkcji przemysłowej.
W swojej książce Studwell pokazuje, że to właśnie drobne gospodarstwa
rodzinne, które prowadzą uprawę w trybie wymagającym dużych nakła-
dów pracy, były sprężyną dla imponujących skoków azjatyckich tygrysów,
ukazanych na umieszczonym wcześniej wykresie. W każdym przypadku
skok w nowoczesność zaczął się nie od porzucenia drobnego rolnictwa,
lecz od docenienia go, dowartościowania, przede wszystkim zaś od refor-
my rolnej, która przyznawała rolnikom własność ziemi. Porządna, uczciwa
reforma rolna to być albo nie być przyszłości, przekonuje Studwell.
Nieczęsto się zdarza, żeby Jason Hickel z Partii Ograniczonych zgadzał
się w czymś z Optymistą Billem Gatesem. Niewykluczone, że pierwszy ele-
ment zidentyfikowanego przez Studwella przepisu mógłby być takim wła-
śnie punktem wspólnym. Skrajna nierównowaga w posiadaniu ziemi, jej
ogrodzenie i zawłaszczenie przez wąską kastę najbogatszych blokuje roz-
wój, nawet gdy najnowocześniejsze technologie są na wyciągnięcie ręki.
Postęp nie działa w oderwaniu od realiów społecznych. Filipiny są tego
smutnym przykładem.
Jak wyjaśnia James Putzel, jeden z ekspertów od regionu, Filipiny to kraj
kontrastów. Lokalne życie i organizujące je tradycje zbudowane są tam wo-
kół języków malajskich, ale we wszelkich urzędowych sprawach mieszka-
ńcy od stuleci zmuszeni byli do mówienia najpierw po hiszpańsku, a po-
tem po angielsku. Życie społeczne ma więc jak gdyby dwa obiegi. Do tego
przepiękny archipelag jest podzielony na dwa światy. Obok milionów bar-
dzo ubogich pracowników najemnych, nieposiadających własnej ziemi,
kraj zamieszkuje wąska elita żyjąca w skrajnym luksusie. Elita ta odziedzi-
czyła zbudowaną przez kolonistów infrastrukturę oraz, w znacznym stop-
niu, kolonialną wyobraźnię i takiż sposób myślenia.
Szczególnie dobrze widać to na przykładzie przemysłu cukrowniczego.
Jeden z ekspertów od zagadnienia, Michael S. Billig, swojemu artykułowi
na ten temat nadał tytuł Syrup in the Wheels of Progress („Syrop w trybach
postępu”). To świetna metafora! Trzcinę cukrową uprawiano na wyspach
jeszcze przed przybyciem Magellana, ale aż do końca XVIII wieku była to
zaledwie luksusowa ciekawostka kulinarna, a nie towar eksportowy. Jesz-
cze w 1793 roku archipelag opuścił tylko jeden niewielki ładunek cukru. Ale
już kilka lat później brytyjscy kupcy zamawiali tyle towaru, że funkcjonu-
jący na wyspach system produkcji nie był w stanie podołać zapotrzebowa-
niu i niezbędne stało się opracowanie nowego, opartego na sacadas, czyli
klasie pracowników sezonowych zwożonych w porze żniw z innych pro-
wincji. Rosły fortuny posiadaczy ziemskich, pogarszała się sytuacja robot-
ników rolnych.
Dominacja amerykańska ostatecznie przebudowała gospodarkę kraju.
Od wprowadzenia w 1909 roku praw pozwalających na bezcłowy import do
USA wielu filipińskich dóbr rozpoczął się prawdziwy boom eksportowy.
Skorzystała na nim tylko niewielka kasta plantatorów. Jak pisze Billig: „Zy-
ski były ogromne. Choć część z nich przeznaczano na poprawę infrastruk-
tury, to niewiele przypadało samym pracownikom rolnym, którzy mierzyli
się z niedożywieniem, chorobami i wysiedleniami”[151]. Ponieważ na ka-
żdym wolnym spłachetku ziemi bardziej opłacało się uprawiać przyno-
szące wielki zysk rośliny eksportowe niż te niezbędne dla wyżywienia lo-
kalnej populacji, w ślad za migracjami i związanym z nimi wykorzenie-
niem podążyło także widmo głodu. Największe bogactwo kraju stało się
zgubą wielu jego mieszkańców.
(Filipiny nie są tu wyjątkiem – w podobny sposób potęgi kolonialne i ich
lokalni autokratyczni dziedzice przebudowywali rolnictwo na całym świe-
cie. W jednej z poprzednich książek przyglądałem się na przykład wpływo-
wi postkolonialnej monokultury kawy na eskalację sytuacji w Rwandzie.
W tym pięknym, żyznym afrykańskim kraju uzależnienie gospodarki od
eksportu popularnej w bogatych krajach używki w momencie załamania
globalnego popytu doprowadziło do zaostrzenia walki o ograniczone zaso-
by, a w konsekwencji do ludobójstwa na zatrważającą skalę)[152].
„«Baronowie cukrowi» zaczęli wkrótce słynąć z zamiłowania do luksusu
– dodaje Billig – a znaczną część zysków przeznaczali na zakup samocho-
dów i rezydencji, podróże zagraniczne i imprezy towarzyskie”[153]. Przyna-
leżność do elity generuje olbrzymie koszty. Nawet plantator dysponujący
zaledwie sześćdziesięcioma hektarami czuje się w obowiązku zatrudniać
w swojej rezydencji co najmniej tuzin służących i utrzymywać kosztowny
apartament w wielkim mieście[154].
W stolicy kraju, Manili, luksusowe wille otoczone są wysokimi murami,
na których rozsypuje się tłuczone szkło. Od lat na Filipinach działają setki
firm ochroniarskich. Niektóre z nich to tak naprawdę prywatne armie[155],
którym w lokalnym pejzażu przemocy, określanym jako „szara strefa sił
nieregularnych”, towarzyszą bojówki polityczne, grupy terrorystyczne,
uzbrojone organizacje przestępcze, a także lokalne milicje[156]. Skrajne nie-
równości są bardzo drogie w utrzymaniu. Zachowanie wysp bogactwa na
oceanie biedy generuje tym większe koszty, im głębiej w desperację ze-
pchnięci są najubożsi. Filipiny to pod tym względem niezła metafora na-
szego świata, taka Ziemia w miniaturze.
Dystrybucja dóbr na archipelagu jest bardzo nierówna. U źródła tych
nierówności leży podział gruntów. Znaczna większość mieszkańców pra-
cuje na roli, nie posiadając własnej ziemi. Ludzie, którzy na co dzień zaj-
mują się produkcją żywności, sami cierpią głód. Szczególnie trudna jest sy-
tuacja kobiet, jeszcze częściej niż mężczyźni pozbawianych prawa do zie-
mi i spychanych w skrajnie niestabilną sytuację ekonomiczną. Dziedzictwo
kolonialnej przeszłości blokuje rozwój kraju[157].
Nie dziwi więc, że reforma rolna stanowiła główny temat filipińskiej po-
lityki przez cały XX wiek. Mimo kilkunastu różnych projektów, rządowych
programów i kilku powstań chłopskich o różnym zasięgu nigdy jednak nie
doszło do redystrybucji ziemi. Nawet wówczas, gdy niedoskonały system
wreszcie przyznał rolnikom prawo do spłachetków gruntu, byli oni prze-
pędzani przez dawnych właścicieli i wspomniane wyżej prywatne armie.
Stąd właśnie wziął się tytuł książki Putzela. A Captive Land (Uprowadzona
ziemia) to określenie Jaime Tadeo, przywódcy chłopskiego. Opisuje ono ca-
łkiem dosłownie zjawisko przetrzymywania ziemi przez wąską grupkę elit,
a zarazem (metaforycznie) fakt, że całe państwo filipińskie, jego system
prawny i gospodarczy, pozostaje zakładnikiem potężnych klanów.
Magia IRRI nie zadziałała na Filipinach, ponieważ kasta plantatorów nie
miała w tym interesu. Symboliczny 1% najzamożniejszych Filipińczyków
myślał o własnym kraju dokładnie tak, jak wcześniej zagraniczni koloniza-
torzy. Co więcej, kolonialne tradycja i infrastruktura były przez nich sku-
tecznie wykorzystywane do utrzymania status quo. W ten sposób, wbrew
intencjom inicjatorów projektu, kolonialny kampus IRRI stał się symbolem
problemu, a nie jego rozwiązania.

Sens w wielkim mieście


Jak już wiemy, nowe rozwiązania w rolnictwie nie przynoszą poprawy ży-
cia najuboższych lub poprawa ta jest dalece niewystarczająca, jeżeli tech-
nologię wprowadza się w oderwaniu od realiów społeczno-kulturowych
i politycznych. Postęp nie jest gwarantowany, a relacje międzyludzkie oka-
zują się dla niego równie istotne jak rozwiązania technologiczne. Borlaug
nie odniósłby sukcesu, gdyby nie udało mu się zdobyć zaufania miejsco-
wych chłopów. Żadna rewolucja w rolnictwie nie wydarzy się bez dostrze-
żenia w rolnikach ludzi, którzy mają swoje lęki i marzenia. Przede wszyst-
kim zaś nie będzie żadnej rewolucji bez rewolucji, a więc bez zmiany status
quo, w ramach którego biedni utrzymywani są w biedzie przez zorganizo-
wany system opresji, blokujący im możliwość wykorzystania potencjału
nawet najwspanialszych technologii. Klucz do zmiany wsi nie leży w szkla-
nym laboratorium. Leży na wsi.
Skoro rzecz jest tak prosta, dlaczego ją przegapiamy? Jak to możliwe, że
w opowieściach o przyszłości snutych przez speców od technologii, mod-
nych intelektualistów i polityków rolnictwo, zwłaszcza małe rodzinne go-
spodarstwa, zwykle znajduje się po stronie obciążeń, a nie zasobów? Dla-
czego wciąż tak często wierzymy, niczym Thurman Arnold, w „humanitar-
ny imperializm” – modernizację prowadzoną z zewnątrz i z góry, opartą na
dobrych pomysłach z importu? Odpowiedzią znów okazują się opowieści,
które decydują o tym, jak postrzegamy świat, a dokładniej: ważny element
technooptymistycznej wizji świata, jakim jest urban bias, czyli odchylenie
(skrzywienie) miejskie.
To kluczowe pojęcie w słowniku Studwella, ale zaproponował je już czte-
ry dekady wcześniej ekonomista rozwojowy Michael Lipton, autor książki
Why Poor People Stay Poor. Urban Bias in World Development (Dlaczego biedni
pozostają biedni. Skrzywienie miejskie w rozwoju światowym)[158]. Lipton
przekonująco pokazuje, w jaki sposób wyobrażenie rządów i organizacji
pomocowych o tym, jak wygląda nowoczesność, przekłada się na konkret-
ne decyzje. Co jest bardziej nowoczesne: studnie, które pozwolą na nawod-
nienie małych poletek ryżu rozproszonych na znacznym obszarze, czy re-
prezentacyjny drapacz chmur w stolicy? Połączenia autobusowe czy wspa-
niała arteria z wiaduktami? To nie przypadek, że w świecie opisywanym
przez mitologię postępu ku przyszłości zmierza się autostradą (w domyśle:
samochodem), a nie autobusem pokonującym gęstą siatkę gruntowych
dróg. Lipton pokazuje, że miejskie elity, wykształcone w zachodnich mia-
stach i w te miasta zapatrzone, nie tyle pozostają ślepe na wiejski charakter
swych ojczyzn, ile wręcz tą wiejskością są zawstydzone. Projekty rozwoju
wsi opisuje się i formułuje w takich kategoriach, by wydawały się mniej
opłacalne i potrzebne od miejskich i by przegrywały w rzekomo uczciwych
konkursach. Z drobnym rolnictwem wygrywa wszystko, co błyszczące i no-
woczesne, zwłaszcza – zauważa Lipton z przekąsem – mecze na nowych
lśniących stadionach. Ostatecznie wieś staje się niczym więcej jak tylko
wstydliwą historią – czymś, z czego trzeba wyrosnąć, co trzeba porzucić, by
wjechać na autostradę ku przyszłości.
To olbrzymi błąd, przekonuje Lipton i opiera się na mocnych dowodach.
Skłonność do zaniedbywania rolnictwa na dłuższą metę okazywała się zła
nie tylko dla samych rolników, lecz także dla całych społeczeństw. Potwier-
dził to potem Studwell – w krajach, gdzie się udało, to właśnie drobne rol-
nictwo stanowiło fundament, na którym budowano przyszłość. Rację ma
więc Lipton, gdy ogłasza, że „żadna narodowa duma, żadna nauka przez
działanie i żaden jutrzejszy dżem nie zostaną zbudowane na całej masie
falstartów. Jeżeli marzy ci się uprzemysłowienie, bądź przygotowany na
rozwój rolnictwa”[159]. (To nie pomyłka w tłumaczeniu: zagadka tajemni-
czego „jutrzejszego dżemu” zostanie rozwiązana w jednym z kolejnych
rozdziałów).
Kluczowym elementem inwestycji w rolnictwo jest rozbijanie postkolo-
nialnych struktur wielkiej własności ziemskiej. Badania pokazują, że laty-
fundia nie tylko – co oczywiste – prowadzą do zubożenia szerokich mas
ludności, ale też hamują rozwój, ponieważ są zwyczajnie nieefektywne. I to
w niemal każdym wymiarze. Przynoszą straszliwe obciążenia i dla ludzi,
i dla przyrody, promują rabunkową gospodarkę i degradację środowiska,
jednocześnie rozbijając więzi międzyludzkie. A do tego są jeszcze niewy-
dajne. Jedyna ich zaleta (z punktu widzenia właścicieli ziemskich, rzecz ja-
sna) to niskie koszty pracy gwarantowane przez niemal niewolniczy sys-
tem zatrudnienia. Jak pokazują badania, nierówności w posiadaniu ziemi
spowalniają wzrost, a najboleśniejsze konsekwencje tego spowolnionego
wzrostu ponoszą najubożsi[160].
Poduszką chroniącą najbiedniejszych jest wieś ożywiona siecią społecz-
nych powiązań. Jak wyjaśnia Studwell:

Kraje ubogie nie oferują zasiłków dla bezrobotnych ani żadnych innych świadczeń socjalnych.
Dlatego w okresach spowolnienia gospodarczego ogromne znaczenie ma możliwość powrotu
migrujących pracowników fabryk do rodzinnych gospodarstw rolnych. Szacuje się, że na Taj-
wanie około 200 tysięcy osób zatrudnionych w przemyśle powróciło do pracy na roli podczas
kryzysu naftowego w połowie lat siedemdziesiątych. Podobne tymczasowe migracje miały
miejsce w Chinach w okresach zastoju gospodarczego w ostatnich latach[161].

Jest to spójne z tym, co ekonomiści i antropolodzy tacy jak Jason Hickel


mają do powiedzenia na temat wywłaszczania i głodu jako narzędzi presji
ekonomicznej na pracowników.
Skrzywienie miejskie okazuje się więc jedną z tych opowieści o postępie,
które mogą w gruncie rzeczy postęp hamować. Pod pozorem budowy auto-
strady ku przyszłości dokonuje się zamurowanie feudalnych relacji spo-
łecznych skutkujące tym, że jedyną przewagą konkurencyjną kraju okazuje
się nieuczciwie tania siła robocza.
Brzmi niepokojąco znajomo? Z umieszczenia na naszej wyobrażonej
mapie krajów takich jak Filipiny płynie bardzo konkretna lekcja dla Polski.
Nasza transformacja oglądana z pewnej odległości wygląda dokładnie jak
kampus IRRI! Lśniąca, sycąca pragnienie „szklanych domów”, ale zbudo-
wana z importowanych materiałów i bez głębszej refleksji nad warunkami
społecznymi i klimatycznymi. W niczym nie umniejszając technicznym
wyzwaniom, przed jakimi stanął nasz lokalny architekt Leszek Balcero-
wicz, gotowy wzór nowego gmachu przywieziono w teczce z Nowego Jor-
ku.
Jak już pisałem w jednym z poprzednich rozdziałów, transformacja
ustrojowa roku 1989 była modelowym przykładem zastosowania w prakty-
ce mitologii technooptymizmu. Na fali radości z „końca historii” nawet te
postaci, które dziś w Polsce powszechnie kojarzymy z lewicą, jak Jacek Ku-
roń, stały się entuzjastycznymi głosicielami neoliberalnej ewangelii po-
stępu.
Jaka była rola wsi w polskiej transformacji ustrojowej? Kompleksowy
plan na polskie rolnictwo nie stał się kluczowym elementem programu
żadnej z głównych sił politycznych III RP, z PSL-em włącznie. W zbiorowej
wyobraźni politycznej wieś pozostaje miejscem pustym, któremu prze-
jściową treść nadają jedynie anarchizujące ruchy kontestatorskie w rodza-
ju Samoobrony czy Agrounii. Kiedy na przełomie tysiącleci bezrobocie po-
szybowało do 20%, ostatnie pokolenie migrantów do miast nie mogło prze-
czekać kryzysu w rodzinnych gospodarstwach ani przekształconych PGR-
ach, bo tych gospodarstw już nie było. Wieś wymierała i wyludniała się nie
dlatego, że tak nakazywała logika modernizacji, lecz dlatego, że została
z modernizacji programowo wyłączona. Dziś, na fali popularności „ludo-
wych historii Polski”, wiejska przeszłość nawiedza Polskę w postaci ducha
Jakuba Szeli i przerażających opowieści o pańszczyźnie, w których chętnie
widzi się klucz do zrozumienia polskiej folwarcznej duszy. W ten sposób
zerwana ciągłość realnych przemian i całkowita utrata związku z wsią za-
maskowane zostają odzyskaną ciągłością mitologii. Dalej nie widzimy
prawdziwej wsi, ale teraz przynajmniej rozumiemy, że pada na nas jej dłu-
gi cień.

Krwawa rewolucja?
Nie wszyscy kochają Normana Borlauga. Vandana Shiva wprost oskarża
zieloną rewolucję o spowodowanie katastrofy ekologicznej i wojny w Pen-
dżabie. „«Cudowne nasiona» stworzone przez Borlauga miały przynieść
nieznaną dotąd obfitość i pokój. Nauce przypisywano magiczną zdolność
do usuwania biedy i przemocy” – zaczyna Shiva swoją książkę The Violence
of the Green Revolution (Przemoc zielonej rewolucji). Tymczasem rewolucja
ta „pozostawiła Pendżab spustoszony przez przemoc i wyjałowienie. Za-
miast obfitości dostały mu się zatrute gleby, uprawy zaatakowane przez
szkodniki, pustynie zalane wodą oraz zadłużeni i nieszczęśliwi rolnicy. Za-
miast pokoju otrzymał konflikty i przemoc. W 1988 roku w Pendżabie zgi-
nęły 3 tysiące ludzi. W 1987 roku liczba ta wynosiła 1544. W 1986 roku zgi-
nęło 598 osób. Kryzys w Pendżabie jest w dużej mierze tragicznym skut-
kiem eksperymentu z produkcją żywności, który pożerał zasoby i był scen-
tralizowany pod względem politycznym i ekonomicznym”[162].
Na fundamentalnym poziomie Shiva ma rację. Gdyby nie nowe odmiany
zbóż Borlauga, zapewne większość tych ludzi nie zginęłaby w plemiennych
konfliktach na tle religijnym. Nie stałoby się tak dlatego, że wcześniej
umarliby z głodu lub w następstwie chorób wywołanych niedożywieniem.
Jak wcześniej wspominałem, Shiva ma tendencję do posługiwania się
nieprawdziwymi danymi, a jej obraz zielonej rewolucji jest uproszczony
i krzywdzący. Niemniej zaproponowana przez nią argumentacja i ujęcie
problemu kształtują dziś sposób, w jaki przyszłość rolnictwa postrzega wi-
ększość technopesymistycznych intelektualistów.
Shivie wtóruje na przykład Jason Hickel:

Wydawało się kiedyś, że to dobry pomysł: przekazać ziemię wielkim firmom, rozebrać ogro-
dzenia, wyciąć drzewa i obsiać wszystko jednym gatunkiem zboża, opryskiwać uprawy z samo-
lotów, a później zbierać plony olbrzymimi kombajnami. Począwszy od połowy XX wieku całe
okolice zmieniały wygląd, przekształcane zgodnie z totalitarną logiką przemysłu zorientowa-
nego na zysk [...]. Nazwano to „zieloną rewolucją”, choć z ekologicznego punktu widzenia
określenie „zielona” jest tu zupełnie nie na miejscu. Złożone systemy ekologiczne redukowano
do jednego wymiaru, a wszystko inne znikało z pola widzenia[163].

Richard Manning, autor cytowanego już eseju The Oil We Eat, oskarża na-
ukowców o „majstrowanie przy architekturze zbóż, tak aby można je było
naładować wodą z nawadniania i nawozami chemicznymi”, a zieloną re-
wolucję określa wręcz mianem „najgorszej rzeczy, jaka kiedykolwiek przy-
darzyła się naszej planecie”[164] (z wyjątkiem samego udomowienia pszeni-
cy). Przypominam: zaraz potem Manning ubolewa, że innowacje Borlauga
sprawiły, iż Ziemię zamieszkują 3 miliardy dodatkowych, niepotrzebnych
ludzi.
Wątki zapoczątkowane przez Shivę rozwijają na łamach „Guardiana”
dziennikarze Christopher Reed i John Vidal w artykułach opublikowanych
odpowiednio w roku śmierci Borlauga i w stulecie jego urodzin. Reed (cy-
tując Shivę) zwraca uwagę, że przecież nowe ziarna Borlauga nie usunęły
zupełnie głodu ze świata (a powinny). Vidal idzie jeszcze dalej i w artykule
pod symptomatycznym tytułem Norman Borlaug: Humanitarian Hero or Me-
nace to Society? (Humanitarny heros czy zagrożenie dla społeczeństwa?)
przytacza głosy oskarżające badacza o współudział w ludobójstwie.
Logikę Shivy do skrajności doprowadził popularny lewicowy dzienni-
karz Alexander Cockburn, który stwierdził, że Borlaug był „największym
mordercą, jaki kiedykolwiek otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, a jego
«zielona rewolucja» i nowe odmiany pszenicy doprowadziły do śmierci mi-
lionów chłopów”[165]. Są to słowa niegodziwe i tym bardziej oburzające, że
stanowią odwrócenie tego, nad czym całe życie pracował Borlaug. Ta nie-
nawiść wyrosła z ziaren, które zasiała Vandana Shiva.
Jeżeli jednak cofniemy się o kilka kroków od „doprowadzenia do śmierci
milionów chłopów”, to okaże się, że w tym, co piszą technopesymiści, za-
wiera się pewna trafna intuicja, która dobrze odzwierciedla problem Fili-
pin. Mimo oburzenia muszę przyznać, że w świetle dostępnych danych
Shiva ma rację, gdy pisze, że w kontekście zielonej rewolucji nauka została
„sztucznie odizolowana od domeny polityki i procesów społecznych”[166].
Tyle tylko, że odpowiedzią na to nie powinno być obrzucanie błotem na-
ukowców takich jak Borlaug, ale krytyczna refleksja nad tym, co to oznacza
i dlaczego tak się stało.

Powrót wypartej polityki


Bez zbędnej egzaltacji i pochopnych oskarżeń zagadnienie to rozpracował
Michael Lipton, ten od pojęcia urban bias. W książce New Seeds and Poor Pe-
ople analizuje on przypadki krajów takich jak Filipiny, gdzie nowe odmiany
roślin wcale nie przyniosły spodziewanych rezultatów w redukcji biedy
i głodu.
Zacząć należy od tego, pisze Lipton, że już termin zielona rewolucja „od-
zwierciedla wyobrażenia naukowców z lat sześćdziesiątych, że same tylko
nowe odmiany [roślin – M.N.], bez żadnych politycznych przewrotów,
mogą spowodować rewolucyjną poprawę warunków życia najuboższych
ludzi na świecie”[167]. Specjaliści od roślin w swojej codziennej pracy niemal
zawsze starają się oddzielać naukę od polityki. Niestrudzenie stawiają czo-
ło rdzy źdźbłowej, starannie analizują dane klimatyczne, gotowi są pomy-
słowymi metodami zmieniać genom pszenicy czy ryżu. Kwestie zależności
klasowych, międzypokoleniowej transmisji wiedzy albo lokalnych kultur
rolniczych traktują jednak jako wartościowe zadane. Mogą, jak Norman
Borlaug, po cichu liczyć, że z nowych nasion wykiełkuje lepsza przyszłość
dla ludzi; od czasu do czasu mogą nawet podejmować negocjacje z lokalny-
mi działaczami i przywódcami. Ale politykę postrzegają zwykle jako pole
minowe, na które lepiej się nie zapuszczać.
„Nie jest zadaniem hodowców nowych odmian roślin «transformacja»
struktur dochodu czy stosunków władzy – pisze Lipton. – Niemniej ich na-
dzieje i motywacje, a także nadzieje i motywacje podmiotów finansujących
te badania, zawsze ogniskowały się na wierze, że większe i stabilniejsze
plony oznaczają mniej biedy i głodu. Czy te efekty da się uzyskać bez
«transformacji»?”[168] Oznacza to, że badacze muszą uwzględnić politykę
w swoich kalkulacjach. Nauka jest w tym sensie polityczna. Nowe ziarna
nie zadziałają bez nowych opowieści, które będą stanowić instrukcję obsłu-
gi nie tylko dla zasiewów, lecz także dla towarzyszącej im zmiany społecz-
nej.
Lipton wprost odrzuca zarzuty formułowane przez Shivę i innych. Na-
ukowcy, którzy opracowali nowe odmiany zbóż, oczywiście nie są winni
nieefektywności ich wdrażania w miejscach takich jak Filipiny. Nazywanie
Borlauga mordercą i obwinianie go za konflikty religijne w Indiach jest po
prostu podłe. Wiara, że nowe technologie mogą zadziałać w politycznej
próżni, jest z kolei naiwna. Lipton podsumowuje to w ten sposób:
Tak jak odrzucam technopesymizm, który o b w i n i a nowe odmiany roślin za bezrobocie
w sektorze rolnym, biedę i głód, tak samo odrzucam technooptymizm, który na siłę te nowe
odmiany promuje, kompletnie b e z u w z g l ę d n i e n i a z w i ą z k u z tymi nieszczęściami.
Badania nad rolnictwem powinny więc uwzględniać czynniki społeczne w taki sam sposób,
w jaki dziś coraz częściej biorą pod uwagę okoliczności agroklimatyczne i ekonomiczne[169].

To idealne podsumowanie wszystkiego, co chciałem powiedzieć w tej


części książki. Lipton używa nawet określeń „technooptymizm” i „techno-
pesymizm”! Byłem naprawdę zaskoczony, kiedy w toku badań znalazłem
je, dokładnie w tej postaci, w książce o rolnictwie i rozwoju. Uznałem to za
dobry omen i postanowiłem przy nich pozostać, choć pierwotnie „techno-
optymizm” i „technopesymizm” były jedynie tymczasowymi etykietami,
które zamierzałem zastąpić jakimiś bardziej atrakcyjnymi określeniami.
Postęp nie jest wyłącznie kwestią technologii. Ma nieodzowny kompo-
nent ludzki. Wbrew temu, w co chcieliby wierzyć technooptymiści, nauka
zawsze jest uwikłana w politykę. Co więcej, właśnie wtedy, gdy wydaje się
nam, że oddzielamy naukę od polityki, służymy bardzo konkretnej polity-
ce, a mianowicie zachowaniu obecnego stanu rzeczy. Każda technologia
ostatecznie działa w czyimś interesie. Umacnia relacje hierarchiczne lub je
osłabia. Prowadzi do akumulacji kapitału lub do zmniejszenia nierówno-
ści.
Oznacza to, że droga ucieczki z pułapki dwóch opowieści prowadzi naj-
prawdopodobniej nie przez samą technologię (lub jej odrzucenie), lecz
przez zrozumienie ludzkiego wymiaru każdej technologii. Przyszłość to
nie tylko kwestia wprowadzenia lub niewprowadzenia nowych rozwiązań;
to kwestia zbiorowej wyobraźni i zbudowanej na jej podstawie struktury
społecznej.
Dlatego właśnie wierzę, że kluczowym krokiem na drodze ucieczki z fa-
łszywej dychotomii „niemożliwego” i „gwarantowanego” postępu jest rady-
kalne przemyślenie współpracy między dwoma plemionami tkaczy przy-
szłości: ścisłowcami i humanistami.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
CZĘŚĆ II
DWA PLEMIONA

===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
7
PRZEPAŚĆ

Londyn, październik 1963 roku. W Haymarket Theatre zaczyna się właśnie


show Michaela Flandersa i Donalda Swanna. To brakujące ogniwo między
Kabaretem Starszych Panów a Latającym Cyrkiem Monty Pythona. Komi-
ków wyróżniają kameralne aranżacje na głos i fortepian, skontrastowane
z szeroką, często bieżącą tematyką. Nad nagraniem odbywającego się
przedstawienia czuwa sam George Martin. Oczywiście nie niespieszny au-
tor Gry o tron, lecz jego imiennik producent i dźwiękowiec nie przypadkiem
znany jako „Piąty Beatles”. Program otwiera kilka piosenek ze słynnego be-
stiariusza Flandersa i Swanna (m.in. inspirujący kawałek o leniwcu), prze-
plecionych utworami komentującymi ważne aktualne wydarzenia, jak no-
stalgiczna ballada Slow Train opowiadająca o zamykaniu linii kolejowych
(niestety, wciąż na czasie).
Wreszcie pod koniec pierwszego aktu wybucha prawdziwa bomba. Flan-
ders wychodzi na proscenium i rozpoczyna monolog:

Jeden z niewątpliwych wielkich problemów współczesnego świata polega na tym, że nie może-
my porozmawiać z naukowcami, bo nie rozumiemy nauki. Oni zaś nie mogą porozmawiać
z nami, bo nie mają pojęcia o czymkolwiek innym, biedaczyska.
Witamy się z takim uprzejmie i prosimy na przykład, żeby kopsnął nam funciaka. A ten tylko
gapi się na nas i nic nie rozumie[1].

Bo z naukowcami – wyjaśnia komik – trzeba rozmawiać ich własnym, spe-


cjalnym językiem. Podchodzisz do gościa i mówisz: „Ach, profesorze,
H2SO4! Proszę nie syntezować niczego, czego ja bym nie wysyntezował”.
Od razu zrozumie.
Niejaki C.P. Snow, donosi następnie Flanders, przekonuje ostatnio, że
nikt nie może uważać się za wykształconego, jeśli nie potrafi choćby
w stopniu podstawowym posługiwać się językiem nauki. Komik wpraw-
dzie podkreśla od razu, że książki rzeczonego Snowa nie czytał, bo czeka,
aż zrobią z niej musical, ale publiczność doskonale wie, o kogo chodzi. Sala
zanosi się śmiechem. Jeżeli akurat nie kojarzycie tego nazwiska (lub koja-
rzycie wyłącznie z Grą o tron), to za chwilę pojawi się okazja do nadrobienia
zaległości. „Afera Snowa” będzie głównym tematem tego rozdziału.
Tymczasem Flanders, na którego wyraźnie oddziałuje jakaś siła, pędzi
coraz szybciej przez monolog. Uniwersalnym testem na znajomość języka
nauki, mówi, jest pytanie o drugie prawo termodynamiki. „Ostatnio odkry-
łem z przerażeniem, że mój partner – tu wskazuje na Swanna – nie tylko
nie ma pojęcia o drugim prawie termodynamiki. On nie zna nawet pierw-
szego!”
Tak zaczyna się błyskotliwy, zabarwiony bluesem numer pod tytułem
The First and Second Law. Tekst ma formę lekcji czy katechizmu – Flanders
przy dźwiękach fortepianu recytuje uniwersalne prawdy o świecie, Swann
zaś powtarza je, imitując wkuwanie na pamięć. Z tej niezwykle pouczającej
piosenki, która z pewnością zasługuje na miejsce w kanonie lektur, dowia-
dujemy się między innymi, że „ciepło jest pracą, a praca ciepłem”, że „cie-
pło nie przechodzi naturalnie z obiektu zimniejszego do cieplejszego”,
a nawet czym jest entropia.
Flanders i Swann śpiewali z taką pasją, że aż się zgrzali. Numer przynosi
dramatyczne pytania. Dlaczego tak jest? Czy ciężka praca jest naturą
wszechświata? Czy kiedyś wszechświat tak się zapracuje, że całkiem osty-
gnie, a wszelki ruch w nim zamrze? Z perspektywy półwiecza wszystkie te
pytania ustępują wobec jednego: jakim cudem londyńska socjeta uznała za
coś najzwyczajniejszego w świecie piosenkę o drugim prawie termodyna-
miki? Jak to się stało – na początku lat sześćdziesiątych, przy tylu fascynu-
jących politycznych zwrotach akcji – że zagadnienie entropii zawładnęło
wyobraźnią londyńczyków?

Afera Snowa
Charles Percy Snow, urodzony w 1905 roku, publikujący jako C.P. Snow,
a znany również jako Baron Snow, był brytyjskim fizykiem i urzędnikiem,
a z powołania – pisarzem. W trakcie drugiej wojny światowej pracował na
wysokim stanowisku rządowym, a po jej zakończeniu – na Uniwersytecie
Cambridge. Nigdy nie porzucił marzenia o literaturze: publikował biogra-
fie, tomy eseistyczne oraz cykl powieści, które dziś zaklasyfikowalibyśmy
do gatunku „fikcja akademicka”. Taka Gra o tron, gdzie wszyscy spiskują
przeciw wszystkim, a trup ściele się gęsto i nieoczekiwanie. Tyle że za-
miast o Żelazny Tron bohaterowie walczą o fotel dziekana. I prawie wszy-
scy są starszymi białymi mężczyznami[2].
W roku 1959 Snow dostał propozycję wygłoszenia na Cambridge presti-
żowego dorocznego wykładu im. sir Roberta Rede’a. Postanowił przy tej
okazji pożalić się na przepaść dzielącą dwa równie ważne dla niego światy:
„intelektualistów literackich” (czyli humanistów i polityków) oraz „na-
ukowców” (dla Snowa reprezentantów nauk ścisłych i technicznych); starą
brytyjską elitę wykształconą klasycznie oraz nową elitę technologiczną.
„Życie intelektualne całego zachodniego społeczeństwa rozpada się na
dwa biegunowo odmienne środowiska”[3] – ubolewał Snow. Dwa modele
wykształcenia cechują przeciwne systemy wartości, inny tryb pracy, a nade
wszystko – odmienne języki. Humaniści i ścisłowcy nie tylko sobie nie ufa-
ją, ale wręcz mają coraz większy problem z tym, żeby się w ogóle porozu-
mieć.
Tu właśnie następuje najsłynniejszy fragment wywodu Snowa – ten, któ-
ry wkrótce zainspirować miał Flandersa i Swanna do napisania piosenki
o przewodnictwie cieplnym i entropii. Humaniści uwielbiają szydzić ze
ścisłowców, że ci nie przeczytali nigdy tego czy innego „wielkiego dzieła
angielskiej literatury”. Dostrzegają drzazgę w oku bliźniego. A co z belką
we własnym?

Uczestniczyłem wielokrotnie w spotkaniach ludzi, którzy wedle kryteriów tradycyjnej kultury


odebrali staranne wykształcenie i którzy z niemałą lubością wyrażali swoje zdumienie ignoran-
cją naukowców. W kilku przypadkach nie wytrzymałem i zadałem zebranym pytanie, jak wielu
z nich potrafiłoby opisać drugie prawo termodynamiki. Powiało chłodem: nikt nie potrafił.
A przecież pytałem o coś, co jest naukowym odpowiednikiem pytania, czy czytałeś któreś
z dzieł Szekspira[4].
Podzieliliśmy się na dwa plemiona zamieszkujące oddzielne terytoria, wie-
rzące w innych bogów, mówiące innymi językami. Wszyscy na tym podzia-
le tracimy. Nadmierna specjalizacja i – jak powiedzielibyśmy dzisiaj: za-
mknięcie w bańkach – czyni nasze życie uboższym. Nauka kształtuje się
w oderwaniu od kultury, a dwudziestowieczna kultura przyswoiła sobie
niepokojąco mało dwudziestowiecznej nauki.
Na początku nic nie zapowiadało burzy. Trzeba uczciwie powiedzieć, że
spora część spostrzeżeń Snowa jest trywialna. Humaniści mają inne zain-
teresowania i lektury niż inżynierowie? Któż by się spodziewał!
Od wykładu minęły w miarę spokojne trzy lata, po czym nastąpiła opó-
źniona eksplozja. W 1962 roku do tematu Dwóch kultur (pod takim tytułem
C.P. Snow opublikował swój wykład) zabrał się F.R. Leavis, nie przypad-
kiem nazywany najbardziej jadowitym krytykiem literackim swojej epoki.
Zaproszono go do wygłoszenia wykładu richmondzkiego (inne ważne cy-
kliczne wydarzenie w intelektualnym kalendarzu Anglików). Leavis wyko-
rzystał okazję, by przypomnieć światu wystąpienie Snowa, bezpardonowo
atakując przy tym jego autora.
Leavis nie bawił się w subtelności – Snow to żałosny, przemądrzały na-
ukowiec. Z pychą typową dla nowej elity technologicznej wypowiada się na
tematy, o których nie ma pojęcia. W kwestiach humanistycznych jest pre-
tensjonalnym dyletantem, którego głos nie ma najmniejszego znaczenia.
Powieści Snowa są beznadziejne. „Nie mam wątpliwości, że on potrafi [...]
wyrecytować drugie prawo termodynamiki – pisał o swoim adwersarzu. –
Ale bez przesady można powiedzieć, że w kwestiach takich jak historia, na-
tura cywilizacji i dzieje jej niedawnego rozwoju, historia rewolucji przemy-
słowej i ludzkich wartości w tę rewolucję uwikłanych czy wreszcie literatu-
ra, ten oparty na współpracy akt twórczy, jakim jest literatura, Snow prze-
jawia pełną samozadowolenia, bezgraniczną ignorancję”[5].
To już nie była refleksja samotnego uczonego nad kondycją świata. To
była wojna! Atak Leavisa uczynił kwestię Dwóch kultur i termodynamiki
pierwszoplanowym wydarzeniem towarzyskim. Po raz kolejny sprawdziła
się złota zasada popkultury: nieważne, jak mówią, ważne, by mówili.
Każdy komentator czuł się w obowiązku opowiedzieć się po stronie jed-
nego z adwersarzy. Najważniejsze czasopisma poświęcały kolejne szpalty
kwestii istnienia lub nieistnienia przepaści. Sam Aldous Huxley opubliko-
wał na ten temat całą książkę Literature and Science (Literatura i nauki ści-
słe), w której nietrudno usłyszeć echa Nowego wspaniałego świata. Już pierw-
sze jej słowa doskonale podsumowują towarzyską rangę konfliktu: „Snow
czy Leavis? Mdły scjentyzm Dwóch kultur czy brutalna, pozbawiona manier,
jednostronna, moralistyczna literackość wykładu richmondzkiego?”[6].
Scena intelektualna Wielkiej Brytanii, a wkrótce także Stanów Zjednoczo-
nych zmieniła się w miasto podzielone między dwa wrogie kluby piłkar-
skie. W każdej chwili na ulicy mogła napaść cię grupa chuliganów i zapytać
o drugie prawo termodynamiki. Od udzielonej odpowiedzi zależało towa-
rzyskie być albo nie być, przy czym dla kibiców jednej z drużyn hasło gwa-
rantujące przeżycie brzmiało: „Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi”.
Dziś tekst Snowa jest w zasadzie zapomniany. Jak to się często zdarza,
kontrowersja przykryła treść. Intelektualiści po obu stronach oceanu wciąż
pamiętają awanturę i hasło „dwie kultury”, ale do wykładu od dawna nikt
już nie zagląda – zauważa paleontolog i zasłużony popularyzator nauki
Stephen Jay Gould, którego poglądom na zagadnienie „dwóch kultur”
przyjrzymy się uważniej za chwilę[7].
Popłyńmy więc pod prąd i zróbmy właśnie to. Zajrzyjmy do tekstu. Co
właściwie kontrowersyjnego powiedział Snow? Spróbujmy zrozumieć, ja-
kim cudem proste stwierdzenie, że świat podzielił się na humanistów i ści-
słowców, wywołało skandal i dramatyczny kontratak przedstawicieli świa-
ta literackiego. Wszak dotychczas wygląda to najwyżej na licealną kłótnię
o wyższość jednego profilu nad innym.
Otóż pierwszą kwestią, którą zwykle się przegapia, wspominając dziś
aferę Snowa, jest wyraźny polityczny wymiar Dwóch kultur. Rok po wykła-
dzie rede’owskim Snow wygłosił kolejną głośną prelekcję, tym razem na
Harvardzie. Wkrótce ukazała się ona w wersji książkowej jako Science and
Government[8]. (Swoją drogą, gdy komicy Flanders i Swann wspominają
o książce Snowa, której nie czytali, bo czekają na wersję teatralną, wymie-
niają tytuł Science and Government, a nie Dwie kultury).
Na pierwszy rzut oka jest to po prostu biograficzna powiastka o losach
dwóch naukowców. Chemik Henry Tizard pracował nad rozwojem radaru,
wierząc, że nowa technologia pozwoli pokonać nazistów dzięki przewidy-
waniu przyszłości, udaremnianiu ich działań i precyzyjnym kontratakom.
Jego konkurentem był Frederick Lindemann, fizyk z Oxfordu, który prefe-
rując metodę brutalnej siły, rozpisywał plany zmasowanych nalotów na
cele cywilne w Niemczech z przekonaniem, że tylko potężnym uderzeniem
można zatrzymać horror wojny. Jak pamiętamy z lekcji historii, pomysł
Lindemanna wygrał. Nie dlatego, że był lepszy, a dane przemawiające na
jego korzyść bardziej przekonujące. Snow sugeruje, że Lindemann był po
prostu lepiej umocowany politycznie.
Rządząca Wielką Brytanią elita polityczna odebrała klasyczne wykszta-
łcenie humanistyczno-literackie. Osoby podejmujące kluczowe decyzje nie
rozumiały języka nauki. Przedstawiane przez uczonych argumenty przyj-
mowano na wiarę. Dlatego właśnie bliskość ucha Winstona Churchilla oka-
zała się istotniejsza niż jakość prezentowanego rozwiązania. A koszty były
ogromne.
Mówiąc o zasypywaniu przepaści między dwoma plemionami, Snow po-
stuluje w gruncie rzeczy formę czegoś, co dziś nazwalibyśmy „polityką
opartą na dowodach naukowych” (ang. evidence-based policy). Zależy mu na
budowie mechanizmów, które umożliwiłyby szybki i sprawny przepływ
wiedzy z laboratoriów do opinii publicznej i decydentów. Odcięcie elit poli-
tycznych i szerokiej publiczności od języka nauki i jej spojrzenia na świat
sprawia, że jako naród i ludzkość dryfujemy, zamiast świadomie sterować.
Dwie kultury od początku odczytywano i interpretowano właśnie w tym
kontekście. To nie był salonowy spór o wyższość Szekspira nad termodyna-
miką lub odwrotnie, lecz próba zadania pytania o przyszłość ludzkości.
Z politycznym wymiarem koncepcji Snowa ściśle wiąże się druga kwe-
stia zapalna. Prawdziwa bomba kryje się nie w samym podziale na dwa
plemiona, lecz w zapomnianej dziś drugiej połowie wykładu rede’owskie-
go. Snow nie gra w nim symetrycznie, lecz staje dość wyraźnie po stronie
plemienia ścisłowców.
Humaniści nadmiernie skupiają się na egzystencji jednostki, twierdzi.
Ta zaś, oglądana z pewnego punktu widzenia, jest niewątpliwie tragiczna.
Wszyscy umrzemy. Nie oznacza to jednak, że egzystencja ludzkości nie
może się poprawić i że nie powinna się poprawić! W godnej Hansa Roslin-
ga litanii Snow przekonuje, że ludzie na całym świecie mogliby żyć dłużej,
zamożniej i rzadziej padać ofiarami chorób:

Większość naszych bliźnich cierpi chroniczny głód i przedwcześnie umiera. W najbardziej ele-
mentarnym sensie to właśnie jest społeczna kondycja człowieka. Istnieje pewna moralna pu-
łapka, która ma swoje źródło w intuicji ludzkiej samotności: pojawia się pokusa, aby siedzieć
z założonymi rękami, zadowalając się rozpamiętywaniem własnej, jednostkowej tragedii, i po-
zwolić, by inni umierali z braku pożywienia[9].

Nie sądzę, by Snow miał to na myśli w sensie dosłownym. Niewielu za-


pewne było i jest filozofów, którzy zgodziliby się z opinią, że skoro i tak
wszyscy umrzemy, to nie ma co walczyć z suszą albo karmić głodnych.
A jednak znaczna część humanistów stała się wrogami technologii, czy-
tamy w Dwóch kulturach. Znawcy natury ludzkiej są „nowymi luddysta-
mi”[10], jak określa ich Snow, nawiązując do dziewiętnastowiecznego ruchu
burzycieli maszyn. Podobnie jak przerażeni robotnicy rozbijający młotami
krosna parowe, które miały zabrać im pracę, filozofowie, literaci i socjolo-
gowie przekonują dziś, że technologia nas odczłowiecza. Postęp zabija to,
co w ludziach najważniejsze. W skrajnej wersji tego antytechnologizmu,
którą znamy m.in. z prac Theodora W. Adorna i jego współpracowników
z tzw. szkoły frankfurckiej, to technologia i postęp doprowadziły do horro-
ru drugiej wojny światowej. Prosta droga (a dokładniej: prosty tor kolejo-
wy) wiedzie od oświecenia do Auschwitz[11].
Snow przekonuje, że było odwrotnie. Ma zresztą całkowitą rację. To nie
technologia, lecz antytechnologizm doprowadziły do Auschwitz. Hitler był
gorliwym wyznawcą paradygmatu technopesymistycznego, wierzącym
w niemożliwość postępu i nieunikniony charakter biologicznej wojny
wszystkich przeciw wszystkim[12*].
Naukowcy, widząc cierpienie, starają się dowiedzieć, czy coś da się
z tym zrobić, wyjaśnia Snow. Dopóki ktoś nie udowodni, że się nie da,
uznają zadanie za wykonalne. Humaniści tymczasem obsadzili się w roli
strażników „ludzkich wartości”, które błędnie utożsamiają z przeszłością
i sprzeciwem wobec technologii. Według Snowa industrializacja jest jedy-
ną nadzieją dla ubogich. Wiedzeni nieufnością wobec technologii humani-
ści odmawiają światu tej nadziei, utrzymując kolonialny podział na boga-
tych i biednych. To, co Snow pisze o nierównościach, jest poruszające i za-
skakująco aktualne:

Świat nie może przetrwać, zachowując podział na biednych i bogatych. Jest to po prostu nie-
możliwe. Zachód powinien udzielić poparcia tym przeobrażeniom. Kłopot polega na tym, że
Zachodowi z jego rozdwojoną kulturą trudno jest nawet pojąć, jak ogromne, a przede wszyst-
kim jak szybkie muszą być owe przeobrażenia[12].

Snow uważa także, że jesteśmy prospektywnymi małpami. Opisuje to za


pośrednictwem nietypowej metafory:

Zwykli ludzie mogą okazywać zdumiewający hart ducha w pogoni za jutrzejszą kromką chleba
z dżemem. Dzisiejsza kromka z dżemem nie wywołuje u ludzi szczególnej ekscytacji; kromka
z dżemem jutro – i możemy często zobaczyć, jak potrafią wydobyć z siebie to, co najszlachet-
niejsze[13].

Dlaczego właściwie kromka z dżemem? Czy nie chodziło po prostu


o kromkę chleba? Zaglądam do angielskiej wersji wykładu, a tam niespo-
dzianka. Znika nie smakowity dodatek, lecz sam chleb. Ludzie opisywani
przez Snowa w oryginale gonią po prostu za „jutrzejszym dżemem”, bez
żadnej kromki, która okazała się dodatkiem tłumacza, chcącego dżemowi
dodać konkretności i osadzić go lepiej w realiach języka polskiego. Ten
dżem nie dawał mi potem spokoju i w toku dalszych prac nad aferą dwóch
plemion udało mi się w końcu odkryć jego pochodzenie. Na razie jednak
zamknijmy wątek Snowa.
Autor Dwóch kultur oskarża humanistów o bezduszność, egoizm, brak
troski o bliźnich, kolonializm i imperializm, sugerując na marginesie, że to
właśnie tego rodzaju postawy, a nie rozwój filozofii oświeceniowej, dopro-
wadziły do Auschwitz. Ciężkie działa! Dopiero w tym kontekście zrozu-
miała staje się furia, z jaką Snowowi odpowiedział Leavis.
Oczywiście opisywany przez Snowa podział na dwa plemiona dotyczy
konkretnej sytuacji w Wielkiej Brytanii przełomu lat pięćdziesiątych i sze-
śćdziesiątych ubiegłego wieku. Mimo to nie stracił na aktualności. Podob-
ny brak łączności między dwoma światami napotykam na co dzień w swo-
jej pracy. Wraz z rozwojem technologii cyfrowych i genetycznych, kata-
strofą klimatyczną czy globalizacją handlu, epidemii i przepływów pieni-
ężnych wyzwania, o których pisał Snow, zyskały całkiem nowy wymiar.
Ale nim z wyjątkowo mroźnej londyńskiej zimy roku 1963 przeniesiemy
się do XXI wieku, zanurkujmy przez chwilę jeszcze głębiej w przeszłość
i zobaczmy, skąd właściwie wziął się ten spór, bo starcie Snow kontra Le-
avis nie stanowiło bynajmniej jego pierwszej odsłony. Zapraszam na krótki
wykład z historii wojen plemiennych. Żeby było ciekawiej, przewodnikami
po dziejach sporu uczyńmy jednorożce i olbrzymy.

Jednorożce
Renesans ma lepszy PR niż oświecenie. Często słyszę, jakim to geniuszem
nauki był Leonardo da Vinci, albo że nowoczesność zaczęła się w renesan-
sie. Mroczne wieki skończone, zapalamy światło, pora wyruszyć w marsz
ku przyszłości. W zestawieniu z latającymi machinami i monumentalnymi
freskami oświecenie wypada blado. To kraina filozofów w perukach i mate-
matyków rywalizujących o prymat w rachunku różniczkowym (również
w perukach). Renesans to szkolna gwiazda, artysta i kapitan drużyny spor-
towej w jednym. Oświecenie to jego młodszy brat kujon.
Tymczasem jeżeli na historię spojrzymy z punktu widzenia konfliktu
dwóch plemion, to renesansu nie można uznać za starszego brata oświece-
nia. Nie łączą ich geny. Wbrew obiegowej wiedzy utrwalanej przez mit ge-
nialnego Leonarda większość jego współczesnych nie była szczególnie za-
interesowana odkrywaniem rzeczywistości. Jak sama nazwa epoki wska-
zuje, ludzie renesansu żyli misją odrodzenia dawnej wiedzy. Starożytni
wiedzieli już wszystko, co potrzeba. Problem tkwił w tym, że zapomnieli-
śmy tę wiedzę. Wyjątkowo pouczającego przykładu dostarcza tutaj kwestia
jednorożca.
15. Ilustracja z XV-wiecznej relacji z podróży do Ziemi Świętej. Obok wiel-
błąda, krokodyla czy... żyrafy na pełnych prawach występuje również jed-
norożec
16. Jednorożec z Historia animalium Konrada Gesnera

W najważniejszych renesansowych opracowaniach na temat przyrody


jednorożec pojawia się obok kozy czy żyrafy. Autor pomijający jednorożca
naraziłby się na poważne zarzuty. Czyżby nie czytał Pliniusza? Czyżby nie
znał klasyków? Nie wiedział o istnieniu konia z rogiem, jego właściwo-
ściach, preferencjach i zwyczajach?
Weźmy monumentalne dzieło Historia animalium szwajcarskiego przy-
rodnika i erudyty Konrada Gesnera, publikowane w latach 1551–1587. Znaj-
dziemy tam opisy wielu dobrze znanych gatunków opatrzone pięknymi
ilustracjami. Tu konik się pasie, tam bryka dzik, gdzie indziej okrąglutki
hipopotam. Co kilka stron natrafiamy jednak na kurioza w rodzaju satyra,
jednorożca albo całej plejady morskich potworów. Co więcej, także przy
prawdziwych zwierzętach pojawiają się informacje co najmniej dziwaczne.
Niektóre z nich są ewidentnie bzdurne, inne dotyczą nie tyle samych zwie-
rząt, ile związanych z nimi przysłów, wierzeń czy zwyczajów. Jak gdyby
w mózgu Gesnera uszkodził się ośrodek odpowiadający za selekcję infor-
macji[14]. Nic nie można wyrzucić. Każda wiadomość jest bezcenna. Taki
książkowy odpowiednik szafy wypełnionej kubeczkami po jogurcie, sznur-
kami i starymi skarpetami. Przecież to się jeszcze może przydać! W dodat-
ku bestiariusze opisujące fantastyczne stworzenia zwyczajnie lepiej się
sprzedawały.
Nim narodziła się biologia, mieliśmy historię naturalną. Zasadnicza ró-
żnica między nimi polega na tym, że w wypadku tej drugiej wiedza przy-
rodnicza nie była oddzielona od wiedzy kulturowej. Obserwacja świata
i odnotowywanie, co na jego temat uważają ludzie, miały równie istotne
znaczenie. Swoją drogą taka optyka skłaniała renesansowych autorów do
postawy, którą dziś łagodnie moglibyśmy określić jako swobodne podejście
do kwestii praw autorskich. Kopiowanie całych fragmentów czy przeryso-
wywanie atrakcyjnych ilustracji nie były praktyką naganną, lecz przeciwnie
– świadectwem erudycji. W rezultacie idee funkcjonowały w obiegu za-
mkniętym. Książki potwierdzały książki. Każdy pragnął uwzględnić
wszystko. Zasób wiedzy puchł, nigdy nie ulegając redukcji. Tyle o renesan-
sie.
Ludzie oświecenia mieli na tę kwestię radykalnie odmienny pogląd. Oj-
cowie założyciele (brak matek odnotowany) trwającej do dziś rewolucji za-
częli budowę nowego gmachu nauki od ceremonialnego uśmiercenia uko-
chanych przez dzieci koników z rogami.
Oświeceniową rzeź fantastycznych stworzeń opisuje wspomniany już
Stephen Jay Gould – paleontolog, jeden z najznakomitszych dwudziesto-
wiecznych popularyzatorów nauki, człowiek obdarzony niezwykłą zdolno-
ścią opowiadania o najtrudniejszych sprawach w sposób prosty. A przy
tym, co kluczowe, zapalony kolekcjoner starodruków. Mimo ścisłego wy-
kształcenia Gould zdobył znaczną wprawę w czytaniu wczesnonowożytnej
łaciny i całymi dniami potrafił studiować odręczne dopiski na marginesach
bezcennych starodruków, jak gdyby były to okazy niezwykłych owadów. Tej
antykwarycznej pasji dał wyraz w książce The Hedgehog, the Fox and the Ma-
gister’s Pox (Jeż, lis i ospa magistra), interesującej propozycji pojednania
między humanistami i ścisłowcami, obszernie nawiązującej do afery Sno-
wa.
Gould porównuje renesansowe bestiariusze z dziełami uczonych oświe-
ceniowych, takich jak Nehemiah Grew, botanik, naturalista, człowiek dum-
nie noszący przydomek „ojca anatomii roślin”. Żeby na taki tytuł zasłużyć,
wprowadził dwie proste zasady. Dziś są one oczywiste, lecz w czasach Gre-
wa były kontrowersyjne, obrazoburcze i zuchwałe. Po pierwsze, należy od-
różniać twierdzenia prawdziwe od fałszywych, zamiast gromadzić wszyst-
ko, co dotychczas o danym gatunku powiedziano. Po drugie, powinno się
dokonywać owego rozróżnienia między prawdą a fałszem na podstawie
bezpośredniej obserwacji przyrody, a nie kierując się szacunkiem dla sta-
rożytnych myślicieli[15].
Oznacza to, że cele przyświecające oświeceniu – cele, które doprowadzi-
ły do rewolucji naukowej – były dokładnie przeciwne do tych, którymi kie-
rowali się erudyci doby renesansu[16].
Formułując rzecz jeszcze inaczej: żeby zrobić miejsce na nową wiedzę,
musieliśmy nauczyć się zapominać to, co stare. Renesans owładnięty był
obsesją utrwalania. To nie przypadek, że tak wysoko ceniono wówczas
sztukę pamięci we wszelkich jej formach. Oświecenie wprowadziło zupe-
łnie nowy system wartości, celnie określony przez jednego z badaczy mia-
nem „obliwionizmu naukowego”, czyli po prostu – naukowej sztuki zapo-
minania[17].
Nauka może się rozwijać błyskawicznie, ponieważ nieustannie porzuca
balast własnej przeszłości. Mylne ścieżki i ślepe zaułki idą w niepamięć. Na
lekcjach fizyki nie uczymy się dziś o eterze, teoria miazmatów nie jest
przedmiotem obowiązkowych wykładów na akademii medycznej. Liczy się
tylko aktualny stan wiedzy – solidny fundament, na którym możemy
wznosić wieżę nauki wyżej i wyżej, i wyżej.
Oznacza to upadek autorytetu rozumianego na sposób renesansowy,
kiedy wiedza związana z imionami dawnych mistrzów była święta. Wspó-
łczesny naukowiec może sobie cenić błyskotliwe poczucie humoru Richar-
da Feynmana albo genialną intuicję Alberta Einsteina, a nawet podziwiać
ich jako ludzi. Ale żaden wzór, fakt, żadna hipoteza nie będą „bardziej
prawdziwe” dlatego, że sformułował je ten czy inny wybitny uczony. Ge-
niuszom też zdarza się mylić. O prawdzie decydują nie autorytet, lecz eks-
peryment, obliczenia i jakość danych.
Oczywiście mowa tu o świecie idealnym, a nie o rzeczywistych układach
władzy na wydziałach fizyki albo w czasopismach naukowych. Jesteśmy
tylko ludźmi.
Dziś ta kluczowa różnica między wrażliwością renesansową a oświece-
niową przekłada się w znacznej mierze na opisywaną przez Snowa przepa-
ść między dwoma plemionami. Patronką humanistów wciąż jest Mnemo-
syne, bogini pamięci i matka muz. Tymczasem ścisłowcy wyznają kult
Lete, bogini zapomnienia. To dzięki niej mogą błyskawicznie zmieniać
zdanie za każdym razem, gdy fakty przeczą ich opiniom. Dla filozofa histo-
ria filozofii jest esencją jego wiedzy. Dla biolożki historia jej dyscypliny jest
najwyżej ciekawostką, nieszkodliwym hobby, któremu – jak Gould – może
się oddawać po godzinach wśród zakurzonych woluminów.
Brzmi jak ostateczne rozstrzygnięcie sporu? Wiadomo już, kto ma rację?
W końcu jednorożce nie istnieją. Otóż okazuje się, że sprawa wcale nie jest
taka prosta. Za humanistyczną fantazją o skatalogowaniu wszystkiego, co
kiedykolwiek powiedziano lub napisano, kryje się bowiem istotna intuicja,
której nie warto porzucać.
Renesansowi humaniści nie byli idiotami. Można podejrzewać, że wielu
z nich zdawało sobie sprawę, iż jednorożce i syreny nie istnieją, a nosoro-
żec wygląda nieco inaczej niż na słynnej rycinie Dürera. A jednak wiedzieli
też, że o ile same jednorożce czy nosorożce nie wywierają (z różnych powo-
dów) istotnego wpływu na historię Europy, o tyle utrwalone przez stulecia
wyobrażenia o nich kierują poczynaniami władców i ich poddanych, od-
krywców, zdobywców, kupców i kapłanów. Trudno to zmierzyć, ale jestem
przekonany, że gdy weźmiemy pod uwagę wszystkie mitologie religijne
i polityczne, wszystkie przesądy i przemożną siłę literackiej fikcji, okaże
się, że postaci fikcyjne i poddane mitologizacji wywarły na dzieje świata
znacznie większy wpływ niż te rzeczywiste!
Może i jednorożce nie istnieją, ale ludzie w nie wierzą. Dlatego im więcej
wiemy o jednorożcach, tym trafniej będziemy umieli przewidzieć działania
ludzi. Nie tylko prawda jest ciekawa. Żeby lepiej zrozumieć ludzi, musimy
poznać fikcje, w które wierzą.
A jednorożce to dopiero początek. Równie istotne okazują się olbrzymy.
Olbrzymy
Obserwator rozglądający się dookoła podczas nudnej homilii w katedrze
w Chartres może natrafić na interesującą niespodziankę. Na południowej
ścianie średniowiecznej świątyni znajdują się intrygujące witraże przed-
stawiające cztery marnej postury postaci niesione na barana przez broda-
tych gigantów. Mimo wyraźnie tolkienowskiego kolorytu to nie scena
z Władcy pierścieni. Witraże ukazują czterech ewangelistów zasiadających
na barkach czterech wielkich proroków Starego Testamentu: Izajasza, Je-
remiasza, Ezechiela i Daniela. Warto się tym witrażom przypatrzeć uwa-
żnie, bo wiąże się z nimi jeden z najważniejszych wynalazków w historii
ludzkości.
Czy zastanawialiście się, kiedy właściwie wynaleziono przyszłość? Nie
sądzę. To pytanie brzmi absurdalnie. Zwłaszcza w kontekście wszystkiego,
co w poprzednich rozdziałach pisałem o prospektywnych małpach i na-
szym wychyleniu ku jutru. Jak to „wynaleziono przyszłość”?
Sprawa staje się nieco mniej oczywista, kiedy przypomnimy sobie histo-
rię podróżującego w czasie Egipcjanina. Owszem, jakieś „za godzinę”, „ju-
tro” czy „za rok” zawsze towarzyszyły człowiekowi. Ale kiedy pojawił się
koncept, że jutro może, a nawet powinno, być radykalnie inne, lepsze od
dzisiaj? Kiedy narodziła się przyszłość jako przestrzeń postępu? Przyszłość
nie jako fakt, lecz jako projekt?[13*]
17. Ewangeliści na barkach proroków. Katedra w Chartres, 2015

Kiedy ludzie średniowiecza myśleli o upływie dekad czy wieków, widzie-


li pogarszający się świat, który oddalał się coraz bardziej od chwały stwo-
rzenia. Gnicie, rozkład, upadek – to były jedyne siły, których działanie dało
się obserwować w długiej perspektywie. Po wieku złotym przychodził
srebrny i brązowy. Dlatego właśnie Arystoteles czy Pliniusz byli tak ważni
dla renesansowych przyrodników. Wszystko, co istotne, zostało już dawno
odkryte i powiedziane. Najlepsze, co możemy zrobić, to wesprzeć się na
autorytecie klasyków. Jesteśmy maluczkimi, dla których największym za-
szczytem jest wskoczyć na ramiona olbrzymów.
Tak wyglądała wyobraźnia naukowców, gdy na scenę wkroczył sir Izaak
Newton. W 1672 roku opublikował on na łamach „Philosophical Transac-
tions”, czasopisma Towarzystwa Królewskiego w Londynie, wyniki swoich
przełomowych eksperymentów z pryzmatem. Rozszczepiwszy światło,
Newton zaproponował nową, optyczną teorię barwy, odpowiadając na jed-
no z pytań zadawanych od zawsze przez dzieci: skąd się biorą kolory?
Newton stwierdził, że światło składa się z małych kolorowych cząstek, któ-
re pryzmat rozdziela. Niektórzy historycy uważają, że było to pierwsze
przełomowe odkrycie naukowe opublikowane – jak to się dziś robi – na ła-
mach specjalistycznego periodyku. Newton przecierał więc szlaki nie tylko
na polu optyki, lecz także nauki w ogóle[18].
Nie wszystkim publikacja się spodobała. Do epickiego pojedynku z New-
tonem stanął Robert Hooke, wybitny badacz, zdolny malarz, popularyza-
tor, architekt. Zapewne byłby dziś znacznie lepiej pamiętany, gdyby pech
nie sprawił, że całe życie spędził w cieniu wielkiego Newtona, który odkryć
z zakresu optyki dokonywał w przerwach między rozważaniami filozoficz-
nymi, matematyką, formułowaniem praw rządzących grawitacją i poszuki-
waniami kamienia filozoficznego. Aż chciałoby się ich nazwać „ludźmi re-
nesansu”, ale wiemy już, że to nieprawda. Dwaj rywale byli na wskroś anty-
renesansowymi ludźmi oświecenia, zapatrzonymi w przyszłość, depczący-
mi autorytety i bez litości mordującymi jednorożce.
Hooke twierdził, że światło to rodzaj fali, która rozchodzi się jak
zmarszczki na wodzie. Rzucił Newtonowi wyzwanie, polemizując z jego
ideami na łamach „Philosophical Transactions”. Uczeni wymienili także
szereg zjadliwych listów (dziś zapewne sprzeczaliby się na Twitterze).
Ostatecznie fizyka pogodziła obydwu dżentelmenów w rzadkim akcie ele-
ganckiego arbitrażu – światło ma naturę cząstkową i falową zarazem.
Z naszego punktu widzenia sam ich spór jest bardziej interesujący niż
jego rezultat. W jednym z listów Hooke podważył oryginalność prac New-
tona, zauważając, że przed nim wielu badaczy twierdziło już coś podobne-
go. Z nietypową dla siebie skromnością Newton odparł wówczas, że ow-
szem, nie był pierwszy. „Jeżeli sięgnąłem wzrokiem dalej, to dlatego, że
stoję na ramionach gigantów” (ang. If I have seen further it is by standing on
the shoulders of giants)[19]. Jak gdyby patrzył na witraże w Chartres, Newton
cytuje tę samą myśl, która była tak ważna i oczywista dla ludzi średniowie-
cza i renesansu. Ale ma na myśli coś przeciwnego! Nawet osoba nikczem-
nej postury zasiadająca na ramionach olbrzyma sięga wzrokiem dalej niż
sam olbrzym. Jesteśmy lepsi, a nie gorsi od starożytnych, ponieważ wiedza
ma charakter kumulatywny. Dzięki instytucjom takim jak Towarzystwo
Królewskie i jego czasopisma nauka rozwija się, ale też doskonali przez od-
rzucenie błędów i zapominanie tego, co nieprawdziwe – choćby nawet pa-
dło z ust samego Arystotelesa.
W ten sposób Newton dostosował średniowieczną maksymę do nowych
czasów, godząc ją ze słowami innego wielkiego myśliciela oświecenia,
Francisa Bacona, który twierdził, że starożytność była zaledwie dzieci-
ństwem świata (łac. Antiquitas saeculi, juventus mundi). Każde kolejne poko-
lenie buduje gmach wiedzy wyżej, ale musi także wymieniać pęknięte ka-
mienie i zmurszałe deski w fundamentach. Arystotelesowi i jego współcze-
snym należy się szacunek, ale w piramidzie nauki nikt nie jest nieomylny.
Najdalej widzi ten, kto akurat stoi najwyżej. Nie jest to kwestia jednostko-
wego geniuszu.
Spróbujmy więc uzupełnić obraz stawania na ramionach gigantów, tak
żeby lepiej odpowiadał wyobrażeniom Newtona. Efekt będzie nieco ko-
miczny, ale nie ma wyjścia. Na ramionach Arystotelesa staje kolejny uczo-
ny, na jego barkach następny i tak dalej, aż do Newtona. Niczym w baśni
o muzykantach z Bremy, gdzie pies wskoczył na osła, kot wskoczył na psa,
na nich wszystkich zaś – kogut. Newton doskonale rozumiał, że jest kotem.
Nie zaczyna wszystkiego, więc siedzi wyżej i spogląda dalej niż osioł czy
pies. Ale po nim przyjdą kolejni – wiedział, że na jego grzbiecie już za chwi-
lę usadowi się kogut. I to było dla niego piękne. Dokładnie tak się zresztą
stało: odkrycia Newtona stanowiły dopiero początek wspaniałej przygody
ludzkości z fizyką.
W ten sposób znaczenie figury ramion olbrzyma uległo w epoce oświe-
cenia odwróceniu. Alegoria, która dawniej przypominała, że co dobre, już
za nami, w czasach Newtona zaczęła po raz pierwszy oznaczać coś prze-
ciwnego: najlepsze dopiero przed nami. To jest właśnie odkrycie przyszło-
ści, o które pytaliśmy. Odwrócenie roli olbrzymów i rzeź jednorożców –
oto, co stało się początkiem nowoczesności. Ale też przyczyniło się do po-
wstania przepaści, po której przeciwnych stronach stoją dziś dwa plemio-
na uczonych.

Kto będzie recytował poezję w Dolinie Krzemowej?


Serial Devs mnie nie zachwycił. Nie będę tu streszczał fabuły, bo może ktoś
z czytelników zechce sam wyrobić sobie opinię. W największym skrócie:
rzecz dotyczy radykalnych zmian, jakie rozwój komputerów kwantowych
może wkrótce wprowadzić w naszym życiu. Produkcja Alexa Garlanda
wpisuje się wyraźnie w nurt technosceptycznych przypowieści w rodzaju
Czarnego lustra. Nic szczególnie oryginalnego. Ale jedna scena naprawdę
dała mi do myślenia.
Stewart to genialny programista, który przez cały serial pełni funkcję
kulturowej kotwicy – w świecie zdominowanym przez ludzi technologii
nieśmiało reprezentuje plemię humanistów. A to wspomni o Bachu, a to
rzuci jakąś historyczną anegdotkę, zapatrzy się, zamyśli... W jednej z ko-
ńcowych scen ostatniego odcinka mężczyzna recytuje poemat Philipa Lar-
kina, stojąc na tle rozetowego okna, które niepokojąco przypomina to z ka-
tedry w Chartres, umieszczone tuż nad witrażami przedstawiającymi
ewangelistów na ramionach proroków. Stewart recytuje naprawdę dobrze
– długo, niespiesznie, przejmująco. W tym czasie, choć dowiemy się o tym
dopiero później, w jego głowie rozgrywa się dramatyczna wojna myśli.
W pewnym momencie obok przechodzi jego szef. Forest to dręczony kosz-
marami przeszłości milioner, geniusz, wynalazca i właściciel firmy techno-
logicznej, w której toczy się akcja serialu. Połączenie Elona Muska, Marka
Zuckerberga i postaci z powieści Dostojewskiego. Jako ścisłowiec oczywi-
ście nie rozpoznaje recytowanego wiersza. Stewart zachęca go, by spróbo-
wał przynajmniej odgadnąć, kto może być autorem. Forest tylko wzrusza
ramionami. Poezja kompletnie go nie obchodzi. Równie dobrze Stewart
mógłby zapytać, skąd przyleciała mucha, której brzęczenie rozległo się wła-
śnie w korytarzu. Zaraz potem w rozmowie Foresta z jego zastępczynią
pada kompletnie chybiona sugestia, że to pewnie jakiś Szekspir.
Tymczasem Stewart zostaje sam na sam z poezją i przerażającą myślą,
którą wypowiada na głos, wprost w kierunku zasiadających przed ekranem
widzów: „Jak to możliwe, że kluczowe decyzje o przyszłości podejmują lu-
dzie, którzy wiedzą tak mało o naszej przeszłości?”. Jednak decyzję tragicz-
ną w skutkach chwilę później podejmie właśnie on. Zamorduje nieszanu-
jącego poezji biznesmena (a przy okazji także główną bohaterkę serialu),
by uratować świat przed technologią, do której powstania wszyscy się
przyczynili. (Uwaga, spoiler! Za późno). Twórca serialu Alex Garland wyja-
śnia znaczenie tego wątku następująco: „Ludzie w branży technologicznej
przez większość czasu patrzą w przyszłość. Stewart tymczasem patrzy
wstecz. To nam mówi coś o wartości oglądania się za siebie i o niebezpie-
czeństwie, jakie wiąże się z zamknięciem na naukę, jaką moglibyśmy czer-
pać z historii”[20].
Sądzę, że Garland i jego bohater popełniają błąd, utożsamiając humani-
stykę z przeszłością i czyniąc z niej wyłącznie kotwicę. Jest to błąd tym po-
ważniejszy, że nie dotyczy tylko konkretnego reżysera i powołanej przezeń
do życia fikcyjnej postaci. Wszyscy ulegamy temu samemu złudzeniu, bez-
refleksyjnie reprodukując oświeceniowy spór „starych” z „nowymi”. Jeżeli
humanistyka faktycznie będzie zaledwie opowieścią o naszej przeszłości,
jeżeli zgodzimy się na rolę strażników świętego ognia, to przyszłość na za-
wsze pozostanie nieludzka.
Rolą humanistów nie może być sabotowanie postępu. Co zresztą i tak
jest niemożliwe. Abstrahując od moralnej obrzydliwości czynu Stewarta,
życie to nie film, w którym można zatrzymać technologię, mordując kilko-
ro ludzi. W świecie pandemii, sztucznej inteligencji, edycji genomu i walki
z katastrofą klimatyczną mamy inną, poważniejszą misję do wykonania.
Wróćmy do roku 1963. Kilkanaście stron temu porzuciliśmy Londyn
w samym środku gorącego sporu o drugą zasadę termodynamiki. Kabaret
Flandersa i Swanna nie był odosobnionym przypadkiem. Na początku lat
sześćdziesiątych XX wieku naprawdę wybuchło światowe szaleństwo na
punkcie dwóch plemion. „Humaniści przepytywani z praw termodynami-
ki”, ostrzegał „New York Times”, by kilka tygodni później powrócić do za-
gadnienia pod hasłem „Hamlet kontra prawa termodynamiki”. Pewien
dziennikarz „Guardiana” skarżył się nawet półżartem, iż zagadnienie prze-
śladuje go do tego stopnia, że nie może sobie spokojnie spojrzeć w oczy
w lusterku samochodowym. Za każdym razem, gdy przejeżdża obok słyn-
nego wówczas Centrum Badań nad Energią Jądrową w Harwell, w jego
głowie kołacze się pytanie o drugie prawo termodynamiki. Odpowiada mu
cisza, a złowrogie okna budynku, w latach sześćdziesiątych symbolizujące-
go technologiczny pęd ku przyszłości, patrzą na niego jak gdyby z przyga-
ną[21].
C.P. Snow stał się nie tyle symbolem wyrzutów sumienia, które nękają
humanistów, ile prorokiem nowej ery, zapowiadającym ich podporządko-
wanie silniejszemu i lepiej uzbrojonemu plemieniu ścisłowców. Harwell
miało wchłonąć resztę Oxfordu i Cambridge. Czym bowiem jest poezja
Szekspira wobec niestrudzonych, bezosobowych sił atomu, termodynami-
ki, postępu? Humanistom – tak jak serialowemu Stewartowi – nie pozosta-
je nic poza dramatycznymi gestami i sypaniem piachu w tryby. Błyska-
wiczna mechanizacja świata to jedyny wybór.
Najlepiej podporządkujmy wszystko technologii, wyzłośliwia się Leavis,
postrach słabych literatów i zaprzysięgły adwersarz Snowa. Umrzemy sa-
motni, bo taki jest nasz tragiczny los, „ale przynajmniej przed śmiercią na-
jemy się dżemu”[22]. (Kwestię dżemu wyjaśnię już za chwilę, obiecuję). Le-
avis wyraźnie uznaje tekst Snowa za wezwanie do zniesienia autonomii
humanistyki i całkowite podporządkowanie jej naukom ścisłym[14*].
Tyle że Snow wcale nie postuluje niczego podobnego. Wręcz przeciwnie!
Autor Dwóch kultur nie unieważnia intuicji, wrażliwości, estetyki. Nie pisze,
że Szekspir jest mniej wart od drugiego prawa termodynamiki. Nie za-
chęca nas do porzucenia przeszłości i do nowej rzezi jednorożców. Cała
jego książka opowiada tak naprawdę o humanizowaniu przyszłości. Hu-
maniści muszą prędko nauczyć się drugiego prawa termodynamiki nie
dlatego, że to, co dotychczas wiedzą, jest pozbawione wartości. Powinni to
zrobić właśnie z tej przyczyny, że wnoszą do debaty coś ważnego. Musimy
nauczyć się choć podstaw języków fizyki, matematyki, a dziś także infor-
matyki czy genetyki, by przełożyć na nie Szekspira, by wartości ucieleśnia-
ne przez sztukę i filozofię ocalić i przenieść w nowoczesność. Bez nich
dżem życia utraci smak. Nie o to więc chodzi w zasypywaniu przepaści mi-
ędzy plemionami, by podporządkować człowieka technologii, lecz właśnie
o to, by tę technologię humanizować.
Jednorożce i giganci. Dwie ofiary nauki. Dzięki ich wyeliminowaniu mo-
żliwe stały się dwa kluczowe odkrycia, na których ufundowana jest nowo-
czesność: odkrycie prawdy i odkrycie przyszłości.
Jeżeli humaniści pozostaną wyłącznie ludźmi przeszłości, którzy swą
główną misję widzą w hamowaniu zmian, to kto zadba o przyjazny czło-
wiekowi wymiar nowych technologii? Kto zatroszczy się o to, by nasza
przyszłość pozostała ludzka? Kto stworzy opowieści stanowiące nie tylko
przestrogi, lecz także instrukcje obsługi przyszłej rzeczywistości?
Snow ubolewa, że wielu humanistów błędnie utożsamia postęp z „ge-
niuszami nadzoru technicznego” w rodzaju Henry’ego Forda, budując
złowrogie antyutopie. Z jego wykładu wyprowadzić można ważny wniosek.
Jeżeli technologia okazuje się coraz bardziej nieludzka, to właśnie dlatego,
że humaniści postanowili zostać jej wrogami, zamiast ją współtworzyć.
I właśnie dlatego w miejsce dumnej abdykacji humanistów jest nam po-
trzebny ich świadomy udział w projektowaniu jutra.
Jeżeli wyrzekniemy się przyszłości, to kto uczyni ją ludzką? Jeśli huma-
niści nie będą znali drugiego prawa termodynamiki, to kto wprowadzi
Szekspira do Harwell? Kto będzie recytował poezję w Dolinie Krzemowej?
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
8
KRÓTKA DYGRESJA
O JUTRZEJSZYM DŻEMIE

Tak się składa, że gdy kodyfikowano oświeceniowe reguły metody nauko-


wej, o czym pisałem w poprzednim rozdziale, w ścisłym związku z nimi
wykuwały się także zasady rewolucji przemysłowej i nowoczesnego kapita-
lizmu[15*]. Wymagało to stworzenia nowego mieszczańskiego etosu,
łączącego nakaz ciężkiej pracy z zakazem cieszenia się życiem. (Tak, wiem,
że to nie brzmi jak współczesny kapitalizm, o tym mowa będzie później).
To napięcie między dzisiejszym wyrzeczeniem i jutrzejszym szczęściem
dobrze ukazuje Max Weber, autor klasycznej rozprawy Etyka protestancka
i duch kapitalizmu[23]. Purytańscy kaznodzieje, których słowa analizuje We-
ber, wskazywali, że pracowitość i zamożność są znakami Bożej łaski. Zara-
zem przestrzegali przed pokusami, jakie wiążą się z bogactwem. Rozrywki,
obżarstwo, rozwiązłość – wszystko to przywiązuje nas do doczesnego świa-
ta i oddala od Wieczności. Chodziło więc o to, żeby być bogatym, ale z bo-
gactwa nie korzystać. Palić, ale się nie zaciągać. Całkiem jak Scrooge z Opo-
wieści wigilijnej – idealny człowiek wczesnego kapitalizmu. Najlepsze, co
można zrobić z uzyskanym majątkiem, to zainwestować go, by przynosił
większe zyski. Pieniądz rodzi pieniądz. Tak właśnie rodzi się kapitał.
Ten sam mechanizm ilustruje prosty eksperyment znany jako marshmal-
low test, czyli próba piankowa[24]. Sadzamy dziecko w pomieszczeniu i kła-
dziemy przed nim pyszną piankę. Mówimy, że dostanie jeszcze drugą, ale
tylko jeśli da radę przez pięć minut powstrzymać się przed zjedzeniem tej
pierwszej. A potem wychodzimy z pokoju i przez kamerę podglądamy, jak
maluch się męczy. (Nagrania z tego eksperymentu są hitem internetu.
Wiele z nich można obejrzeć na YouTubie). Próba piankowa ocenia zdol-
ność do uzyskiwania „gratyfikacji odroczonej”. Mówiąc prościej, bada, czy
dla dziecka dwie pianki potem warte są więcej niż jedna teraz. Dziś wszy-
scy żyjemy w świecie gratyfikacji odroczonej. Kapitalizm jest życiem zo-
rientowanym w przyszłość.
Trzeba ten związek dostrzec i zrozumieć, bo to właśnie z tej strony wy-
prowadza się dziś jeden z najpoważniejszych zarzutów przeciw filozofii
przyszłości. Obsesja wzrostu, z jaką związany jest kapitalizm, sprawia, że
nasze nastawienie na przyszłość staje się destruktywną pogonią za nieko-
ńczącym się bogactwem.
W ostatnich latach taki właśnie zarzut pod adresem kapitalizmu (i całej
naszej cywilizacji) formułuje wspomniany już ruch postwzrostu (ang. de-
growth), reprezentowany m.in. przez Jasona Hickela. Pół wieku wcześniej
bardzo podobnych przestróg udzielali choćby William Vogt (Road to Survi-
val) czy Henry Fairfield Osborn (Our Plundered Planet), dzięki którym upo-
wszechniły się pojęcia takie jak „granice planetarne” czy „pojemność śro-
dowiska”. Jeszcze wcześniej w podobny sposób przestrzegał ludzkość John
Maynard Keynes, ekonomista, którego nazwisko stało się synonimem mi-
ędzywojennej i powojennej polityki państwowych interwencji w gospodar-
kę.
Tekst Keynesa z 1930 roku pod tytułem Economic Possibilities for our
Grandchildren (Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków) pozostaje
wciąż w obiegu i co jakiś czas przywoływany jest przez badaczkę, polityka
lub dziennikarkę w kontekście trzydziestogodzinnego tygodnia pracy.
Keynes sugeruje, że przy dynamice rozwoju technologii jego wnuki (czyli
my!) mogłyby pracować znacznie mniej, gdyby tylko zrezygnowały z nie-
skończonej pogoni za rosnącym standardem życia i w pewnym momencie
powiedziały: „Wystarczy!”. Jednocześnie sam nie miał chyba złudzeń co do
tego, że nic takiego się nie zdarzy. Kolejne pokolenia wskakiwać będą na
barki poprzednich, żądając większych mieszkań, szybszych samochodów
i automatyzacji kolejnych żmudnych czynności. Piramida będzie rosła wy-
żej i wyżej. Współcześni ludzie cierpią bowiem na coś, co Keynes nazywa
„obsesją celu” (ang. purposiveness).

Bardziej nas obchodzą odległe przyszłe rezultaty naszych działań niż sama ich jakość czy bez-
pośredni wpływ na środowisko. Człowiek ogarnięty „obsesją celu” zawsze stara się zabezpie-
czyć fałszywą i złudną nieśmiertelność własnych działań przez przesunięcie swego zaintereso-
wania dalej w czasie. Nie kocha swego kota, lecz jego kocięta, a nawet nie tyle kocięta, ile koci-
ęta tych kociąt, i tak w nieskończoność, aż po kres kociego rodu. Dżem nigdy nie jest dla niego
dżemem, chyba że to dżem jutrzejszy, nigdy zaś dzisiejszy. Przesuwając swój dżem zawsze ku
przyszłości, pragnie upichcić dla swych działań nieśmiertelność[25].

Zaraz, zaraz. Co tu się wydarzyło? Ten dżem pachnie znajomo. Znowu


dżem? To nie może być przypadek!
W dodatku Keynes twierdzi, że od teraźniejszości bardziej cenimy przy-
szłość. A przecież w kontekście szczepień, katastrofy klimatycznej czy
oszczędzania na emeryturę ciągle słyszymy coś przeciwnego. Podobno lu-
dzie nie radzą sobie z planowaniem przyszłości, goniąc za natychmiastową
przyjemnością. Kto ma rację?
Otóż wygląda na to, że, niestety, rację mogą mieć wszyscy. Uwiedzeni
przyszłością, potrafimy być jednocześnie przerażająco krótkowzroczni. Na
tym właśnie polega cały problem.
Żyjemy w kulturze ukształtowanej przez „odroczoną gratyfikację” na po-
ziomie systemowym. Kapitał, zysk, dywidenda, giełda, spółka akcyjna – to
wszystko istotne elementy otaczającego nas świata. Nasza planeta, niczym
pies ścigający własny ogon, kręci się w daremnej próbie dogonienia jutra.
Niemal wszystko, co nas otacza, napędzane jest ropą, a palące pragnienie
ropy ma jedną główną przyczynę – obsesję wzrostu. Paradoksalnie, obiet-
nica zysku przesłania nam długofalowe konsekwencje naszych działań
w postaci destrukcji środowiska, rosnących nierówności i innych ukrytych
kosztów. Możliwość rozwoju zmieniła się w nakaz. Postęp (rozumiany jako
zwiększanie PKB) staje się nie tylko możliwy czy nawet konieczny, prze-
kształca się wręcz w najwyższy imperatyw moralny – pierwsze prawo no-
wej świeckiej religii, która raczej nie spodobałaby się opisywanym przez
Webera purytańskim kaznodziejom. Tyle że to systemowe zorientowanie
świata na wzrost w ogóle nie wyklucza indywidualnej pogoni za szybką
przyjemnością.
Spółki giełdowe istnieją wyłącznie dzięki obietnicy nieustannego zwięk-
szania wartości – któż kupowałby akcje, gdyby nie zyskiwały na wartości?
Żeby ten wzrost uzyskać, coraz częściej muszą zachęcić konsumentów do
życia na kredyt i sprzedania swojego jutra. Rządzących rozliczamy ze zwi-
ększania PKB gospodarczego. Stagnacja to grzech ciężki. Tyle że procent
składany to podstępny stwór. Jak wspominałem wcześniej, 3% wzrostu
w skali stulecia oznacza łącznie dziewiętnastowieczne powiększenie kapi-
tału. Ale to nie koniec matematycznej magii. Wystarczy stopę przyrostu
podnieść do 5% rocznie, żeby w ciągu stu lat uzyskać wzrost przeszło stu-
trzydziestokrotny![16*] Sto trzydzieści razy więcej ropy, sto trzydzieści razy
więcej betonu, sto trzydzieści razy więcej wyciętych drzew. Jutro będzie ta-
kie piękne. Chyba że nic już nie zostanie. Pędząc ku przyszłości, jednocze-
śnie ją pożeramy.
Kapitalizm się zmienił, pozostając niezmiennym. W skali makro nadal
wierzymy wyłącznie w jutro. W skali mikro – żyjemy, jakby jutra miało nie
być. Może się okazać, że będzie to samospełniająca się przepowiednia.
Korporacje pragnące jutrzejszego zysku namawiają nas dziś na kupienie
telewizora, na który nas nie stać. W ten sposób rodzi się napięcie, słusznie
nazwane przez Daniela Bella kulturową sprzecznością kapitalizmu[26].
Choć systemowa zasada podążania za wzrostem pozostała niezmienna,
z punktu widzenia konsumenta kapitalizm jest dziś daleki od opisywanej
przez Webera purytańskiej etyki ciężkiej pracy i wyrzeczeń. Od testu pian-
kowego przeszliśmy do jego złowrogiej parodii: zjedz dwadzieścia pianek
dziś, dostań mdłości, zapłać za rok. Gdzieś u podstaw tego systemu mieści
się założenie, że jutro będzie lepiej, że przyszłość musi być lepsza, skoro
nieustannie wdrapujemy się na ramiona kolejnych pokoleń. Za rok na pew-
no będzie nas stać na te wszystkie pianki.
To pułapka. Sami siebie oszukujemy tą piękną opowieścią o nieustan-
nym wzroście, w której obowiązek zmierzenia się z rzeczywistością zawsze
przesuwany jest ku dniu jutrzejszemu. Jutro będzie sprawiedliwość, zielo-
ne technologie, jutro odzyskamy umiar. Lepszy świat jest zawsze za ro-
giem.
Ta niezdolność do mierzenia świata miarą jego teraźniejszości może się
okazać równie ograniczająca jak upośledzenie antycypacji, na które cier-
piał Elliot, nasz człowiek bez przyszłości. Przed tym właśnie przestrzegał
Keynes i przed tym ostrzega coraz popularniejszy ruch degrowth, pokazu-
jący absurd kryjący się za fantazją nieskończonego wzrostu czegokolwiek –
PKB, poziomu życia, zużycia surowców czy energii. Tej obsesji przyszłości
obawiali się humaniści, który stanęli przeciw C.P. Snowowi. Wściekły atak
Leavisa też w gruncie rzeczy dotyczył tego! Zarzucił on autorowi Dwóch
kultur redukcjonizm i pięknoduchostwo. Według Leavisa Snow każe nam
się radować światem, gdzie „«mamy więcej dżemu niż kiedykolwiek do-
tychczas» i gdzie każdy oświecony dostrzeże, że najwyższa mądrość zasa-
dza się w procesie, który zapewni mieszkańcom Konga i Indonezyjczykom,
Buszmenom (a nie, Buszmenów jest za mało), Chińczykom i Hindusom
zwiększenie ich zapasów dżemu. To świat, w którym kluczową inspiracją,
motorem naszej twórczości jest «dżem jutro» (jeżeli nie masz dżemu dziś)
albo (jeżeli go masz) «więcej dżemu jutro»”[27].
Tyle że – jak już wiemy – Snow, wbrew temu, co imputuje mu Leavis, nie
proponował technologizacji humanistyki. Przeciwnie – zachęcał do huma-
nizowania technologii. A ważnym elementem tego humanizowania może
być właśnie zwrócenie uwagi na emocjonalne i polityczne pułapki, w jakie
wpędza nas uzależnienie od jutrzejszego dżemu. Ale odpowiedzmy sobie
w końcu na pytanie, które zapewne nurtuje czytelników bardziej niż rola
humanistów w ratowaniu przyszłości. Co oni, u diabła, mają z tym dże-
mem?!
Przepraszam czytelniczki lepiej niż ja obeznane z literaturą angielską.
Być może dla nich było to oczywiste już od dawna. Dla mnie jednak okaza-
ło się pewnym zaskoczeniem, że żart powracający w debacie o humani-
stach i ścisłowcach jest cytatem z Alicji po drugiej stronie lustra Lewisa Car-
rolla. W pewnym momencie tej szalonej historii Biała Królowa proponuje
Alicji pracę, oferując jej w ramach wynagrodzenia „dżem co drugi dzień”.
Dziewczynka odmawia, bo po pierwsze nie szuka pracy, a po drugie – nie
lubi dżemu. „To bardzo dobry dżem” – zachwala Królowa, na co Alicja
stwierdza, że akurat dziś nie ma na niego ochoty. To z kolei wywołuje zdzi-
wienie Królowej, która przecież wyraźnie stwierdziła, że dżem będzie co
drugi dzień. Czy dziś jest co drugi dzień? „Zasada jest taka, że jutro będzie
dżem i wczoraj był dżem, ale nigdy dzisiaj”[28].
Wierzyć w jutrzejszy dżem? Alicja słusznie stwierdza, że to jakieś bzdu-
ry.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
9
CZEGO MUSZĄ
SIĘ NAUCZYĆ HUMANIŚCI?

Nie jesteśmy lubiani.


Sam Bill Gates w przemówieniu adresowanym do organizacji National
Governors Association przekonywał, że należałoby obciąć fundusze pu-
bliczne na edukację humanistyczną (ang. liberal arts), a zamiast tego więcej
pieniędzy przeznaczyć na nauczanie przedmiotów ścisłych, ponieważ to
one zapewniają absolwentom dobrze płatne posady. Inny guru branży
technologicznej, Vinod Khosla, współtwórca przedsiębiorstwa informa-
tycznego Sun Microsystems i doświadczony inwestor, poszedł o krok dalej,
twierdząc, że współczesną edukację humanistyczną trzeba zastąpić czymś
zupełnie nowym, co proponował nazwać „nowoczesnym myśleniem”. Albo
przynajmniej ewakuować na nowy kierunek tych studentów, którzy fak-
tycznie chcą się czegoś nauczyć, a na starych studiach humanistycznych
zostawić resztę, którą w życiu interesuje tylko „przejść przez studia z ła-
twością i mieć mnóstwo czasu na imprezowanie”[29].
„Humaniści nie są potrzebni na rynku pracy”. „Premier Japonii za-
rządził zamknięcie wszystkich kierunków studiów humanistycznych”.
(W rzeczywistości, jak się można było spodziewać, sytuacja była bardziej
skomplikowana)[30]. „Studia humanistyczne kształcą przyszłych bezrobot-
nych”. Wygląda na to, że od czasów „afery Snowa” zimna wojna między
plemionami zmieniła się w otwarty konflikt. I to taki, który skończy się
masakrą humanistów.
Dobrze pamiętam wszystkie te slogany i nagłówki, bo przez kilka lat zaj-
mowałem się rekrutacją na studia kulturoznawcze na Uniwersytecie War-
szawskim. Do moich obowiązków należało reprezentowanie naszego in-
stytutu na dniach otwartych i targach edukacyjnych. Spotkania z maturzy-
stami były zawsze ciekawym doświadczeniem. Rozmawialiśmy o progra-
mie studiów i o tym, czym zazwyczaj zajmują się w życiu nasi absolwenci.
Z roku na rok wątek „niepotrzebnych humanistów” stawał się coraz istot-
niejszym kontekstem. Nawet jeżeli kandydatki i kandydaci byli pewni ob-
ranej drogi, potrzebowali argumentów, które pozwoliłyby im przekonać
rodziców i rówieśników. W końcu ciągle słyszeli, że humanistyka to prze-
żytek i lepiej by było, gdybyśmy wszyscy zostali ścisłowcami.
Poczucie zwątpienia w sens nauk humanistycznych dopada nie tylko
maturzystów. Coraz częściej wkrada się też na samą akademię. Współcze-
sna humanistyka, przesiąknięta psychoanalizą, marksizmem, postmoder-
nizmem i wszystkimi innymi -izmami, „jest niezdolna wnieść jakikolwiek
pożyteczny wkład do świata dorosłej wiedzy”[31] – przekonuje Joseph Car-
roll z University of Missouri w St. Louis. Nie byłoby w tym nic zaskakujące-
go, gdyby był on kolejnym fizykiem albo biologiem zaangażowanym w woj-
nę dwóch plemion. Carroll jest jednak literaturoznawcą. Jego kariera roz-
wijała się zupełnie zwyczajnie, aż w połowie lat dziewięćdziesiątych ubie-
głego wieku opublikował sążniste Evolution and Literary Theory. Od tego cza-
su postrzega sam siebie jako idącego pod prąd buntownika, który próbuje
pokazać, że nauki ścisłe robią lepiej wszystko, z humanistyką włącznie.
Gdyby tylko humaniści przestali przeszkadzać i zostawili literaturę infor-
matykom, matematykom i biologom ewolucyjnym, można by ruszyć do
przodu całe to przedsięwzięcie, które od czasów Arystotelesa grzęźnie
w jałowych sporach.
Podobnego zdania jest Jonathan Gottschall, który zajmuje się, tak jak my
w tej książce, narratologią. Gottschall opowiada o konferencji literaturo-
znawczej, zorganizowanej w 2003 roku na kampusie University of Chica-
go. Na zaproszenie czasopisma „Critical Inquiry” przybyły tam wówczas
najjaśniejsze gwiazdy współczesnej humanistyki, jak Stanley Fish, Homi
Bhabha czy Fredrick Jameson – „amerykański patriarcha marksistowskiej
teorii literackiej”. Wszyscy ci mądrzy ludzie zebrali się, by radzić nad przy-
szłością czasopisma, a także nad kryzysem nauk humanistycznych. Wszy-
scy przyznali, że nie jest dobrze. Jednakże tuzom literaturoznawstwa trud-
no było zgodzić się w kwestii recepty na poprawę sytuacji. W debacie o kry-
zysie liberal arts punktem odniesienia były nauki ścisłe, zwraca uwagę Gott-
schall. Upadek prestiżu humanistyki, cięcia w finansowaniu i spadek zain-
teresowania opinii publicznej (ze swojej strony dodam jeszcze spadek za-
interesowania wśród kandydatów na studia) – wszystko to wydaje się jesz-
cze boleśniejsze na tle rosnących akcji nauk ścisłych. „Ale mimo że wszyscy
zestawiali tryskające zdrowiem nauki ścisłe z cierpiącą na uwiąd humani-
styką, nikt z uczestników nie zadał sobie oczywistych pytań. «Co właściwie
nauki ścisłe robią tak dobrze, a my tak źle?» Oraz: «Czy możemy to naśla-
dować?»”[32].
Gottschall wskazuje na te same cechy, które w poprzednich rozdziałach
opisaliśmy w kontekście oświeceniowej rewolucji: precyzyjna metoda i ku-
mulatywny charakter wiedzy. Wniosek jest więc zarazem pesymistyczny
i optymistyczny dla humanistyki. Możemy dalej robić to, co robimy. Pod
warunkiem że zostaniemy ścisłowcami.
Podobnych diagnoz nie brakuje w najnowszej literaturze. Konsiliencja.
Jedność wiedzy biologa Edwarda O. Wilsona[33] jest dobrym przykładem ta-
kiego współczesnego hierarchicznego systemu nauk, w którym „niższa”
humanistyka powinna naturalnie przejść na „wyższy” poziom, naśladując
nauki ścisłe.
Jak zapewne zdążyliście się już zorientować, pomysł, który proponuję
w tej książce, opiera się na innym rozpoznaniu sytuacji. Idę tu raczej śla-
dem Stephena Jaya Goulda, dobrego przyjaciela Wilsona i autora wspo-
mnianej już książki The Hedgehog, the Fox and the Magister’s Pox. Jak pisałem
wcześniej, Gould, wybitny paleontolog i popularyzator nauki, dzięki kolek-
cji starodruków odkrył w sobie humanistyczną pasję. Używając metafory
lisa i jeża zaczerpniętej ze starej bajki, przekonuje on, że różnorodność
strategii nie jest objawem niższości czy wyższości poszczególnych dyscy-
plin wiedzy, lecz bogactwem, z którego warto korzystać. Humaniści nie
powinni się skupiać na naśladowaniu ścisłowców, ale raczej rozwijać to, co
wyjątkowe w nich samych, czym mogą wzbogacić i uzupełnić także pracę
koleżanek i kolegów zgłębiających medycynę, biologię czy fizykę.
Co nie znaczy, że nie musimy solidnie wziąć się do roboty, żeby nadro-
bić zaległości z matematyki, o czym właśnie teraz chciałbym opowiedzieć.
Bo to, że humanistyka może być potrzebna, nie oznacza wcale, że powinna
osiąść na laurach i nie musi się zmieniać.
Dlaczego żałuję, że nie uważałem na matematyce
Nie podejrzewałem, że krótki artykuł pod powyższym tytułem, który kilka
lat temu opublikowałem na swoim blogu, stanie się najpopularniejszym
tekstem, jaki kiedykolwiek napisałem. Portal, który go potem przedruko-
wał, przypomina go co jakiś czas (na przykład przy okazji matur). Za ka-
żdym razem tekst spotyka się ze znaczącą reakcją, a co ciekawe, większość
opinii jest pozytywna. W skrajnie spolaryzowanej rzeczywistości internetu
to prawdziwa rzadkość.
Przytoczę tu jego najważniejsze tezy, bo dobrze oddają moje spojrzenie
na problem humanistyki, która musi się zmienić, by pozostać sobą.

***
Płaskoziemcy są popularnym obiektem kpin. Ich absurdalne tezy często
przywołuje się jako przykład manowców, na jakie może nas zwieść wspó-
łczesna pseudonauka. Ale czy w starciu jeden na jednego z gościem, który
twierdzi, że Ziemia jest płaska jak naleśnik, naprawdę potrafilibyśmy obro-
nić swoją pozycję? Sprawdźmy to!
„Czyli wierzycie, że Ziemia jest kulą? – spyta taki zawodnik. – W dodat-
ku kręci się dookoła własnej osi? Jak w takim razie wyjaśnicie to zjawisko?
Osoba stojąca na równiku zatacza każdej doby pełen krąg, 40 tysięcy kilo-
metrów. Daje to prędkość 40 tysięcy kilometrów na 24 godziny, czyli 1666,
(6) km/godz. Czy słyszeliście kiedyś o sile odśrodkowej? Wyobraźcie sobie
teraz dziecko na karuzeli, która przyspiesza i przyspiesza, aż wreszcie nasz
malec osiąga prędkość ponad półtora tysiąca kilometrów na godzinę. Do-
brze wiecie, co by się stało! Siła odśrodkowa wyrzuciłaby dzieciaka z karu-
zeli. Tymczasem stojąc na równiku, pędzimy z zawrotną prędkością
i w ogóle tego nie odczuwamy. A tak w ogóle to na biegunie, gdzie nie dzia-
ła siła odśrodkowa, powinniśmy się czuć wyraźnie ciężsi. Szach mat, kulo-
ziemcy!”
Jeżeli jeszcze nie wiecie, co tu się wydarzyło, dajcie sobie chwilę. Spró-
bujcie przyjrzeć się liczbom (wszystkie się zgadzają!) i spokojnie zastanów-
cie się, na czym polega pułapka. A na razie od płaskoziemców wróćmy do
zagadnienia dwóch plemion.
Pseudonaukowe wywody stanowią doskonały punkt wyjścia do zastano-
wienia się nad zjawiskiem analfabetyzmu matematycznego (ang. innume-
racy) i jego roli w budowaniu i podtrzymywaniu poglądów pseudonauko-
wych. Nie należy go w żadnym razie mylić z dyskalkulią. To nie zjawisko
psychologiczne, lecz społeczne. Polega na tym, że znaczna część społecze-
ństwa posiada podstawową wiedzę z zakresu matematyki, lecz nie wyko-
rzystuje jej w codziennym życiu.
Kiedy analfabetyzm matematyczny stanowi wynik naszego lenistwa
albo niedostatecznej edukacji szkolnej, odpowiedzią może być zmiana pro-
gramu albo lepsza popularyzacja wiedzy. Cóż jednak począć, gdy analfabe-
tami matematycznymi stajemy się na własne życzenie, z premedytacją
i jeszcze jesteśmy z tego dumni?
Od początku tej książki staram się przekonywać o pożytkach, jakie no-
woczesnemu społeczeństwu mogą przynieść nauki humanistyczne i do-
strzeganie ludzkiego, społecznego wymiaru technologii. Dobrze przygoto-
wani kulturoznawcy czy socjolożki mają w nowoczesnym świecie mnóstwo
do zrobienia. Inżyniera, który chwali się, że ostatnia książka, jaką przeczy-
tał, to Dzieci z Bullerbyn, uważam za młotka. Ale bądźmy sprawiedliwi.
Równie żałosny jest zadowolony z siebie humanista, który z dumą oświad-
cza, że nie odróżnia pierwiastka od pierwiosnka i przekonany jest, że ró-
żniczka to wyniczek odejmowanka. C.P. Snow miał stuprocentową rację,
twierdząc, że nieznajomość drugiej zasady termodynamiki to grzech ci-
ężki, który w świecie humanistów byłby odpowiednikiem całkowitej nie-
świadomości istnienia Szekspira.
Nie chodzi wcale o to, żeby znać się na wszystkim. Niestety, rozwój na-
uki od czasów oświecenia okupiliśmy postępującą specjalizacją. Nikt nie
może dziś, jak Newton, stać się specjalistą od wszelkich nauk. Nie chodzi
mi w żadnym razie o unieważnianie specjalizacji i podważanie roli eksper-
tów. Problem dostrzegam tam, gdzie odpuszczamy sobie myślenie, a na-
wet jesteśmy dumni z własnej ignorancji, bo to na niej budujemy tożsamo-
ść.
Ci sami humaniści, którzy urwą ci głowę, jeżeli błędnie napiszesz „nie”
z imiesłowem, chwilę później wygłaszają twierdzenia w rodzaju: „milion,
miliard, co za różnica – dużo”. Są w stanie przez trzy godziny perorować
o wpływie późnego Heideggera na koncepcję podmiotu u Foucaulta, ale
gdy próbuje im się wytłumaczyć dowolny koncept matematyczny bardziej
skomplikowany niż liczenie na palcach, robią maślane oczy i zasłaniają się
twierdzeniami typu „jestem humanistą”, „matematyka to nie moja dzie-
dzina”, „nie mam do tego głowy”...
Żeby było jasne: pisze to do was gość, który przez cztery lata liceum wy-
konał tylko jedną bardziej skomplikowaną operację matematyczną. W dru-
giej klasie policzyłem, że z ostatnich dwóch kartkówek muszę dostać przy-
najmniej czwórkę, żeby na koniec wyszła mi dwója (jak co roku).
Potem poszedłem na studia humanistyczne. I wiecie co? Żałuję, że nie
uważałem na matematyce. Szybko się okazało, że w rzeczywistym świecie
pełno jest zjawisk, które daje się opisać i zrozumieć, jeśli użyje się języka
analizy matematycznej, algebry czy logiki. Zewsząd wyskakiwały na mnie
funkcje, pochodne, grupy albo implikacje (przepraszam za bałagan). A roz-
kład Gaussa to normalnie był już wszędzie. Aż się lodówkę bałem otworzyć.
Tu nie chodzi nawet o to, że nieposiadanie narzędzi matematycznych
uniemożliwiało mi jakiekolwiek sensowne wycieczki na teren statystyki, fi-
zyki czy biologii. Ich brak czynił mnie w wielu miejscach po prostu gor-
szym w tym, co chciałem robić. Sprawiał, że byłem słabszym humanistą.
Dziś sam znalazłem się po drugiej stronie biurka, czyli tam, gdzie dwa-
dzieścia lat temu stała moja załamana nauczycielka matematyki. Na wykła-
dzie z semiotyki zmagam się z wytłumaczeniem studentom zjawiska po-
jemności informacyjnej źródła. W największym skrócie chodzi o to, że
określone konfiguracje przedmiotów pozwalają nam na przekazanie pew-
nej liczby możliwych komunikatów. Na przykład za pomocą jednej lampki
da się przekazać dwie różne wiadomości. Zapalona/zgaszona może ozna-
czać „tak/nie”, „działające/zepsute” albo „męża nie ma w domu/mąż jest
w domu”. Wykorzystując dwie lampki, jestem w stanie przekazać cztery
wiadomości (policzcie to sami, jeżeli mi nie wierzycie). Ile różnych komu-
nikatów mógłbym obwieścić za pomocą sześciu kostek do gry? Albo trzy-
dziestu znaków A–Z?
Wbrew pozorom można to łatwo policzyć. Przez wiele lat próbowałem to
wyjaśnić studentkom kulturoznawstwa. Niestety, główną przeszkodą oka-
zywały się logarytmy. I to nie ich nieznajomość przez słuchaczy (to byłbym
w stanie zrozumieć i zaakceptować), lecz kompletny brak gotowości do na-
uczenia się nowej rzeczy „spoza dziedziny”. Choć na poprzednim wykła-
dzie uczestniczki bez kłopotu opanowywały naprawdę skomplikowane
modele narratologiczne, a na kolejnych – społeczne uwarunkowania ko-
munikacji, to wmówiły sobie (albo ktoś im wmówił), że zagadka: „do jakiej
potęgi należy podnieść X, żeby dostać Y”, przerasta ich możliwości intelek-
tualne. Nic nie pomagały groźby, prośby i bazgranie po tablicy. „Nieeeeeee!
Jesteśmy humanaaaaamiiiii!”
Wiele razy dawałem publicznie wyraz swojemu przekonaniu, że trakto-
wanie humanistów jak idiotów jest niesprawiedliwe i szkodliwe. Ale jeśli
nie chcemy być traktowani jak słabi na umyśle krewni, to się tak nie zacho-
wujmy. Ignorancja to ignorancja. Nie ma się czym chwalić, nie ma się
z czego cieszyć. Jeżeli humaniści nie przełamią swojego panicznego lęku
przed logarytmami, pochodnymi i podstawami statystyki, wymrą jak dino-
zaury. I to na własne życzenie.
A to i tak najbardziej optymistyczny scenariusz. W wersji bardziej pesy-
mistycznej przed zasłużoną śmiercią nauki humanistyczne, upojone wła-
snym analfabetyzmem matematycznym, zdążą jeszcze sporo napsuć
w świecie. Zamiast uzupełniać i korygować pracę ścisłowców, będą ją sabo-
tować. Zamiast być poważnym partnerem dla nauki, zostaną kochankiem
pseudonauki.

Analfabetyzm matematyczny w służbie pseudonauki


Brak zrozumienia podstawowych mechanizmów matematyki, fizyki czy
biologii czyni nas podatnymi na pseudonaukę. Na takie następstwa zwraca
uwagę John Allen Paulos, autor książki Analfabetyzm matematyczny i jego
skutki[34]. Żyjemy w świecie na co dzień kształtowanym przez inżynierię ge-
netyczną, lasery i mikroczipy, ubolewa Paulos, a jednak mnóstwo ludzi
wciąż stawia tarota i wierzy w cudowną moc kryształów.
Jaki jest związek między „leniwymi humanami” a płaską Ziemią albo
teoriami spiskowymi? Otóż tak jak potwór z horroru nie zniknie tylko dla-
tego, że zamknęliśmy oczy, tak liczby (a także funkcje, rozkłady prawdopo-
dobieństwa i logarytmy) nie znikają w cudowny sposób z życia tych, którzy
postanowili się obrazić na matematykę. Interesujące pytanie, które może
w tym miejscu zadać humanista, brzmi: czym stają się obiekty matema-
tyczne dla tych, którym nie chce się liczyć?
Otóż twórcy i odbiorcy teorii pseudonaukowych traktują liczby tak, jak
osoby nieznające pisma traktowały zapis. Fetyszyzowanie samego aktu pi-
sania i nośnika, przypisywanie literom magicznej mocy i traktowanie ich
jako relikwii czy amuletów – to wszystko w pewnej formie odnajdujemy
w pseudonaukowym funkcjonowaniu matematyki. W tego typu dyskursie
liczby stają się liczmanami. Są materialnymi przedmiotami, na których
wykonuje się magiczne operacje. Służą więc nie obliczaniu czegoś i porów-
nywaniu wyników, lecz wyrażaniu bardzo nieprecyzyjnych pojęć, jak
„dużo”, „mało” albo – paradoksalnie – „dokładnie”. Na przykład liczba
z wieloma zerami pokazuje, że czegoś jest wiele. Jeśli te zera są po przecin-
ku – mało. Co ciekawe, zacytowanie bardzo dokładnej liczby często przeko-
nuje nas, że mamy do czynienia z wiarygodnym źródłem, nawet gdy o po-
chodzeniu danych nie napisano ani słowa.
Według Paulosa zasadniczy problem polega na tym, że stajemy się bez-
bronni, jeżeli nie potrafimy przełożyć danej wartości na doświadczenie ży-
ciowe. Dla kogoś, kto w życiu nie widział więcej niż trzech krzaczków na-
raz, nie istnieje sensowna różnica między tysiącem i milionem drzew.
Poza tym nie mamy odruchu konfrontowania usłyszanych liczb z warto-
ściami, które znamy. Przykład? Niedawno na jednym z portali czytałem ar-
tykuł opowiadający o asteroidzie, która miała minąć naszą planetę „w bez-
piecznej odległości” siedmiu kilometrów. Siedem kilometrów? Niech ktoś
zadzwoni po Bruce’a Willisa! Oczywiście cytat może być przykładem drob-
nego potknięcia (zagubiło się słowo „milionów”), ale ilu czytelników pomy-
ślało, że siedem kilometrów to mniej niż wysokość najwyższych szczytów
górskich?
Kolega uczący w szkole zapytał dzieci, jak wyglądał świat tysiąc lat temu.
Czwartoklasiści zaczęli opowiadać o maszynach parowych i „że chyba jesz-
cze nie było samochodów”. Te same dzieci po kolejnym pytaniu potrafiły
podać datę chrztu Polski i mniej więcej wiedziały, jak wyglądał świat w cza-
sach Mieszka I. Odejmując tysiąc od bieżącej daty nie wykonały jednak
operacji porównania wyniku z jakąkolwiek inną datą.
Podobnego zderzenia z brakiem refleksji nad rzędami wielkości do-
świadczam, ilekroć czytam o Wielkiej Lechii, pradawnym słowiańskim im-
perium opisywanym w niezwykle popularnych książkach Janusza Bieszka.
W Słowiańskich królach Lechii czytamy na przykład, że około 70 tysięcy lat
temu, gdy pierwsi Ariowie, przodkowie Słowian, rządzili wielkim impe-
rium Gobi, Himalaje „nie zostały jeszcze całkowicie wyniesione” i były „na
ogół równinnymi, uprawnymi terenami”[35]. Tymczasem procesy geolo-
giczne mierzy się w zupełnie innych skalach niż choćby najbardziej śmiałe
fantazje na temat cywilizacji. Jeśliby nawet prastare imperium naszych
praprzodków datowało się 70 tysięcy lat wstecz (czyli o rząd wielkości wi-
ęcej niż jakiekolwiek inne znane imperia, takie jak Egipt czy państwo Su-
merów), to wypiętrzenie Himalajów zaczęło się jakieś 50 milionów lat
temu. Bieszk pomylił się więc o miliony lat, a jego czytelnicy łyknęli to bez
mrugnięcia okiem.
Oczywiście głęboka wiara w to, że watykańsko-niemiecki spisek odebrał
nam 71 tysięcy lat dziedzictwa, może wpływać na podejmowane w życiu
decyzje. Generalnie jednak Wielka Lechia jest kwestią przeszłości. Tymcza-
sem naprawdę poważne konsekwencje analfabetyzmu matematycznego
ujawniają się w obszarze, który szczególnie interesuje nas w tej książce,
a więc w kontekście naszych wyobrażeń przyszłości.

Matematyka w służbie przyszłości


Jesteśmy, mówiąc eufemistycznie, kiepscy w liczeniu tego, co jest. W licze-
niu tego, co może być, okazujemy się zupełnie beznadziejni. Rachunek
prawdopodobieństwa to najbardziej fascynujący obszar matematycznego
analfabetyzmu. Tam na niekorzyść matematyki przemawia całe mnóstwo
mechanizmów psychologicznych, każących nam na przykład przeceniać
ryzyko związane z wydarzeniami spektakularnymi i nie doceniać tego zwi-
ązanego z niepozornymi. Większość respondentów bardziej boi się latania
samolotem niż jazdy samochodem, a ataku terrorystycznego bardziej niż
zawału serca.
Nikt nie opowiada o tym ciekawiej niż Nate Silver, błyskotliwy populary-
zator myślenia statystycznego i facet, którego matematyczne prognozowa-
nie przyszłości uczyniło prawdziwą gwiazdą. Silver zyskał sławę zaskaku-
jąco trafnymi prognozami wyników wyborów prezydenckich w USA, a na-
stępnie wyspecjalizował się w przewidywaniu wyników najpopularniej-
szych dyscyplin sportowych w Stanach. W przeciwieństwie do wielu in-
nych „specjalistów od przyszłości” nie udaje, że posługuje się jakąś wiedzą
tajemną. Przeciwnie – otwarcie dzieli się podstawami swojej metody, m.in.
na popularnym blogu FiveThirtyEight oraz w książce Sygnał i szum. Sztuka
prognozowania w erze technologii[36].
Nasza pamięć umożliwia nam przewidywanie przyszłości, mówi Silver.
Świetnym przykładem jest tu meteorologia. Posiadane dane na temat tem-
peratury, ciśnienia czy wilgotności (a więc skumulowane doświadczenie)
pozwalają z pewnym wyprzedzeniem prognozować pogodę.
Do czasu wynalezienia prasy drukarskiej postęp praktycznie nie istniał
z powodu braku akumulacji. Innowacje były zapominane i nie przekracza-
ły bariery pokoleń – pisze Silver, nawiązując do kluczowych wątków, które
poruszamy w tej książce. Oświeceniowa rewolucja wepchnęła nas w zupe-
łnie nowe koleiny. Przed wynalezieniem druku pościg za wiedzą wydawał
się daremny. Dziś mamy odwrotny problem: wszystko wokół zmienia się
absurdalnie szybko. To niepokojące, zwraca uwagę Silver, bo stajemy w ob-
liczu poważnego niebezpieczeństwa, ilekroć tempo wzrostu przekracza
naszą zdolność przewidywania. Wówczas problematyczna może stać się
zamiana niepewności na ryzyko.
Różnica między nimi jest prosta do zdefiniowania. W wypadku niepew-
ności mamy do dyspozycji tylko przeczucia. Wiemy, że coś się może nie
udać, ale nie wiemy, jakie są szanse powodzenia. Ryzyko oznacza myślenie
w kategoriach dokładnych, matematycznie opisanych szans. Kwantyfiko-
wanie niepewności (czyli zamienianie jej na ryzyko) to ważny proces, który
jednak musi przebiegać w sposób uporządkowany.
Wybitna książka Wielki szort. Mechanizm maszyny zagłady Michaela Lewi-
sa doskonale pokazuje, co się dzieje, gdy do tego zadania podchodzimy
beztrosko[37]. W przededniu kryzysu gospodarczego z roku 2008 agencje
ratingowe w sposób uznaniowy zamieniały niepewność na ryzyko, przez
co popełnione zostały błędy godne tropicieli Wielkiej Lechii. Ich rezultatem
było kompletne załamanie rynku.
Trzeba więc uczciwie przyznać, że problem różnych stopni matematycz-
nego analfabetyzmu dotyczy nie tylko „anonimowych internetowych wa-
riatów”, lecz także ekonomistów, dziennikarek czy lekarzy. Byłem dość
przerażony, kiedy przeczytałem, że medycy w USA potrafili pomylić się
o rząd wielkości w szacowaniu ryzyka związanego z zabiegami, które prze-
prowadzali. Do tego większość z nich nie widziała w tym specjalnego pro-
blemu, skoro „ogólnie to bezpieczny zabieg”. Paulos, autor Analfabetyzmu
matematycznego, cytuje rozmowę z lekarzem, który w ciągu kwadransa po-
wiedział mu, że „szansa niepowodzenia jest jak jeden na milion” oraz że
„99% operacji przebiega pozytywnie”, a także „w zasadzie to dość bezpiecz-
na procedura”[38].
A więc tak: ekspertom zdarza się mylić. Znacznie częściej mamy jednak
do czynienia z sytuacją, kiedy to szeroka publiczność nie akceptuje sen-
sownych wyliczeń podawanych przez specjalistów i woli kierować się wła-
snymi ocenami ryzyka. Paulos zwraca uwagę na coraz szerszą przepaść
ziejącą między ryzykiem szacowanym przez ekspertów a społecznymi
lękami. Rezultatem są paraliżujące żądania „technologii całkowicie wolnej
od ryzyka” i nieumiejętność porównywania niebezpieczeństw. Znane
i oswojone zło zawsze wydaje nam się lepsze od tego, co nowe i nieznane,
nawet gdyby – matematycznie rzecz biorąc – nowe miało się okazać wielo-
krotnie bezpieczniejsze od starego.
Elektrownia węglowa dymi sobie w okolicy od kilkudziesięciu lat. I nic
spektakularnego się nie dzieje. A nowa elektrownia atomowa? Wcześniej
słyszeliśmy o tej technologii tylko przy okazji Czarnobyla i Fukushimy.
Brzmi jak ekstremalne zagrożenie!
Większość z nas w dzieciństwie chorowała na odrę i nic się nie stało.
Zwyczajna choroba, ja przeżyłem, ty przeżyłaś. (A jak ktoś nie przeżył, to
nie ma go wśród nas, więc nie rzuca się w oczy...) A te szczepionki? Tutaj
w ulotce jest napisane, że raz na dziesięć przypadków wystąpią „gorączka
(38,5°C lub wyższa), rumień w miejscu wstrzyknięcia, ból w miejscu
wstrzyknięcia i obrzęk w miejscu wstrzyknięcia”, a u niektórych dzieci po
podaniu szczepionki nastąpiły „drgawki bezgorączkowe lub napady
drgawkowe, ataksja, zawroty głowy, zapalenie mózgu, encefalopatia”. To
nie żadne tajne dane zdobyte przez ruch antyszczepionkowy, lecz cytat
z ulotki konkretnej szczepionki[39]. Siła szczepionek nie polega więc na
tym, że są „idealnie bezpieczne”. Nie są. Choć bardzo byśmy chcieli, żeby
było inaczej. Jedyne, o czym zapewniają lekarze i eksperci, to że są istotnie
bezpieczniejsze od niezaszczepienia się, narażającego nas na przejście
choroby.
Nie idzie nam dobrze szacowanie i porównywanie prawdopodobieństw.
Naprawdę beznadziejni okazujemy się jednak dopiero przy obliczaniu
prawdopodobieństwa łącznego wystąpienia kilku niezależnych od siebie
zdarzeń. Szansa wyrzucenia szóstki na kostce do gry wynosi oczywiście
1:6. Proste. Ale jaka jest szansa wyrzucenia czarnej szóstki, jeżeli rzucamy
losowo wybraną kością spośród ośmiu białych i dwóch czarnych? Tutaj
trzeba się już chwilę zastanowić, prawda?

18. Osiem białych kostek i dwie czarne


19. Przykładowy ciąg rzutów z generatora liczb losowych

Gdybyśmy wykonali odpowiednio dużo rzutów, okazałoby się, że białych


szóstek mamy więcej niż czarnych. Czy oznaczałoby to, że białe kostki są
„bardziej szczęśliwe”? Zastanawianie się nad takimi rzeczami nie jest na-
szą mocną stroną. Pseudonauka chętnie z tego korzysta.
Szansa zachorowania na pewną chorobę to 5%. Naukowcy mówią, że
szczepionka ma 90% skuteczności. Czy to przypadkiem nie oznacza, że jak
się zaszczepię, to na 10% zachoruję, a jeśli nie, to tylko na 5%? Więc tak na-
prawdę szczepionki powodują choroby!
Albo jeszcze inaczej. W pewnym szpitalu okazało się, że 60% zmarłych
na COVID-19 to osoby zaszczepione. Czy to nie jest doskonały dowód na to,
że szczepionka zwiększa ryzyko śmierci? Może się tak wydawać, dopóki
nie uświadomimy sobie, że w populacji danego kraju 95% osób najbardziej
zagrożonych śmiercią zostało zaszczepionych. (Pozdrowienia dla Vandany
Shivy!) Wtedy nagle okazuje się, że to przykład bardzo podobny do tego
z kostkami. Szansa pechowego rzutu i „wylosowania śmierci” dla zaszcze-
pionych jest istotnie niższa. Ale w puli mamy znacznie mniej niezaszcze-
pionych (czarnych kostek) i to wypacza ostateczny wynik.
Jak radzimy sobie z tego rodzaju problemami? W jaki sposób, nie przeła-
mując własnego analfabetyzmu matematycznego, staramy się uporządko-
wać otaczającą nas rzeczywistość pełną ryzyka i niepewności? Oczywiście
wykorzystujemy w tym celu opowieści! A czego innego spodziewaliście się
w tej książce?
Narracje pozwalają nam zastąpić rachunek prawdopodobieństwa pro-
stymi modelami poznawczymi dostępnymi dla zmysłów. Zamiast statysty-
ki widzimy więc konkretne dziecko, które ma pewną bliżej nieokreśloną
(małą) szansę, że po zastrzyku dostanie drgawek. Czy zaryzykujemy?
Oczywiście że nie! Zwłaszcza gdy to nasze dziecko. Ostateczny argument
w każdej debacie o prawdopodobieństwie dotyczy bowiem naszego osobi-
stego doświadczenia. Możesz do woli tłumaczyć, jak niewielka jest szansa
danego powikłania po szczepionce. W odpowiedzi i tak usłyszysz: „Jasne.
Ale co powiesz, jeżeli to akurat na TWOJE dziecko wypadnie?”.
Abstrakcyjne operacje zastępowane są obrazami. Im bardziej zmysłowe
i namacalne, im bliższe codziennemu doświadczeniu, tym bardziej są wia-
rygodne, niezależnie od tego, jak niewiele mają wspólnego z pierwotnym
problemem pod względem matematycznym. „Gdybym miał miskę skittle-
sów i powiedział ci, że trzy z nich cię zabiją – czy poczęstowałbyś się garst-
ką cukierków?” Poniżej ilustracja białej miski wypełnionej drażetkami i do-
pisek: „Na tym właśnie polega nasz problem z uchodźcami z Syrii”. Mem
z zatrutymi cukierkami stał się słynny za sprawą Donalda Trumpa juniora,
który zamieścił go na Twitterze w czasie zwycięskiej dla jego ojca kampanii
prezydenckiej[40]. „Ten obrazek mówi wszystko – przekonywał młody
Trump. – Skończmy z poprawną politycznie agendą, która nie umieszcza
Ameryki na pierwszym miejscu”.
Zamiana obliczeń związanych z prawdopodobieństwem (jaka jest szan-
sa poniesienia śmierci w zamachu terrorystycznym? ilu uchodźców z Syrii
dokonało zamachów?) na miseczkę cukierków sprawia, że abstrakcyjny
problem staje się czymś namacalnym i bliskim. Równocześnie możliwe jest
dowolne żonglowanie proporcjami, które kompletnie wypacza sens mode-
lu. Trzy cukierki w misce, trzydzieści, co za różnica? I tak bym się nie po-
częstował...
Pamiętacie jeszcze przykład z siłą odśrodkową i dzieckiem na równiku?
Karuzela jest właśnie takim zmysłowym modelem, dzięki któremu czuje-
my się zwolnieni z przeprowadzenia obliczeń – zamiast tego po prostu wy-
obraziliśmy sobie wirujące dziecko. Jeżeli ktoś z czytelników wciąż niepo-
koi się o kształt naszej planety, to spieszę z podpowiedzią. Długość równi-
ka ma tu niewielkie znaczenie. Działająca na nas siła zależy raczej od tego,
ile obrotów wykonujemy w danym czasie. Innymi słowy nasza analogia by-
łaby nieco trafniejsza, gdybyśmy wyobrazili sobie dziecko siedzące na ka-
ruzeli i poruszające się z zawrotną prędkością... jednego obrotu na dobę.
(A na biegunach faktycznie jesteśmy odrobinę lżejsi. Można nawet dokład-
nie obliczyć, o ile).
Kurtyna.

Całkiem inna lekcja historii


Co możemy zrobić, żeby nauki humanistyczne odbudowały swoją pozycję?
Żeby w walce o lepszą przyszłość przestały być częścią problemu, a stały się
częścią rozwiązania? Uważam, że sposobem na zachowanie ich wartości
i odrębności nie będzie wcale dalsze kopanie fosy oddzielającej je od nauk
ścisłych. Drogą do robienia znów dobrze tego, do czego zostaliśmy powoła-
ni, może się natomiast okazać zlikwidowanie podziałów. Nim jednak spró-
bujemy nauczyć czegoś inżynierów, najpierw uczmy się od nich.
Początkiem, jak zwykle, jest zmiana systemu edukacji. To, rzecz jasna,
materiał na oddzielną książkę. Proponowane tu intuicje nie mają charakte-
ru sugestii programowych, ale punktów zaczepienia, które trzeba by do-
piero przekuć na konkretne zmiany w programie nauczania.
Pierwsza rzecz, do której zawsze zachęcam i którą przy każdej okazji te-
stuję z uczniami, to włączenie pseudonauki do programu szkolnego.
O Wielkiej Lechii powinno się rozmawiać na lekcjach historii. Mówię po-
ważnie! Jak dorośli ludzie mają rozpoznać pseudonaukowe bzdury, skoro
wcześniej przez całą edukację szkolną przyzwyczaja się ich, że wszystko, co
przeczytają w podręczniku, jest prawdą? Dziś szkoła uczy raczej łykać wie-
dzę, niż krytycznie ją oceniać. Pseudonauka, jak starałem się pokazać
wcześniej, dostarcza fascynujących zadań do ćwiczenia nie tylko czystej
matematyki, lecz także wrażliwości na skutki matematycznego, fizycznego
czy biologicznego analfabetyzmu. W następnym rozdziale będę z kolei
przekonywał, że lekarze wiele by skorzystali, gdyby w programie ich edu-
kacji znalazły się najpopularniejsze pseudonaukowe teorie, z którymi po-
tem pacjenci będą pukać do ich gabinetów albo, co gorsza, z powodu któ-
rych w ogóle do tych gabinetów nie zapukają. Pseudonauka to jednak do-
piero początek i tylko jedno z wielu terytoriów wspólnych, na których hu-
maniści i ścisłowcy mogą się spotkać.
Jeśli otworzymy którykolwiek z obowiązujących podręczników do histo-
rii, naszym oczom ukaże się niekończąca się parada nazw własnych. Pa-
ństwa i miasta, dynastie i władcy, bitwy i akty prawne. Václav Smil propo-
nuje zupełnie inny obraz tej dyscypliny. Ten niesamowity naukowiec od
dekad czai się gdzieś na marginesie głównego nurtu debaty, publikując re-
gularnie kolejne opasłe tomy wypełnione liczbami i dziwacznymi tabelami.
Tylko u Smila znaleźć możemy w jednym miejscu dane na temat gęstości
zaludnienia późnośredniowiecznych miast, liczby ton drewna na hektar
w lesie bukowym, gęstości energetycznej tegoż drewna oraz zapotrzebo-
wania na energię typowego gospodarstwa domowego w XIV wieku. Ale na-
prawdę fascynujące jest to, że Smil potrafi pokazać, w jaki sposób te warto-
ści są powiązane. Jak często zdarzało wam się pomyśleć o tym, że granicą
rozwoju jakiegoś miasta, państwa czy cywilizacji nie były wojny, we-
wnętrzne zamieszki czy szaleństwo władców, lecz wyczerpanie dostępnych
źródeł energii? Wartości fizyczne, w przeciwieństwie do subtelnych wyja-
śnień historiozoficznych, dość łatwo policzyć. Smil proponuje nam właśnie
taki obraz dziejów. Jest historykiem energii. W jego opus magnum Energy
and Civilization. A History[41] różne obszary ludzkiej działalności przedsta-
wione są jako walka o coraz skuteczniejsze wykorzystanie dostępnych za-
sobów energii – w rolnictwie, transporcie, niestety także w mordowaniu.
Lektura Smila pokazuje, jak wiele humanistyka może się nauczyć, jeżeli
w swoich opowieściach uwzględni różne wymiary ludzkiej egzystencji.
W przeciwieństwie do opowieści o przeszłości bazującej na nazwiskach
królów i datach bitew Smilowska wizja minionych czasów daje nam też
konkretne wskazówki na przyszłość. Smil pokazuje wszystkie korzyści, ja-
kie odnieśliśmy przez lata romansu z paliwami kopalnymi. Pokazuje też,
czemu ta toksyczna relacja musi się skończyć.
To tylko przykład, który ma wskazać kierunek. Raz jeszcze: nie chodzi
o to, by humanistyka odrzuciła to, czym się zajmuje, by wyparła się swych
metod, swej tożsamości i wartości, na jakich jest oparta. Przeciwnie. Prze-
myślenie najważniejszych zagadnień humanistycznych w kategoriach fizy-
ki, biologii czy ekologii pozwoli nam w nowy, lepszy sposób robić to, co ro-
biliśmy dotychczas. Taka przemiana zresztą już się dokonuje. Nowa histo-
ria miejska, ekohistoria – to wszystko nurty opisywania przeszłości, któ-
rym gęstość energetyczna drewna nie jest obca. A za każdym razem, kiedy
ktoś narzeka na te nowości, tupie nogą i odsyła was do ponownej lektury
greckiej filozofii, przypomnijcie mu, że Arystoteles zajmował się botaniką,
astronomią i meteorologią, a nie marudzeniem nad czystością filozofii.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
10
CZEGO MOŻEMY
SIĘ NAUCZYĆ OD HUMANISTÓW?

Wiemy już, czym humanistyka być nie powinna. Jeżeli chce przetrwać i na-
dal coś znaczyć, nie może być drogą na skróty dla zadowolonych z siebie le-
niuchów, którym nie chce się uczyć matematyki. Czym zatem mogłaby się
stać i jak zdoła nam pomóc w budowie lepszej przyszłości, gdy już – jak to
mawia pewien popularny autor – „zacznie od posprzątania własnego poko-
ju”, a potem odważnie zabierze się do zmieniania świata? Co nam po hu-
manistach w świecie, w którym – jeśli wierzyć zbiorowej mądrości – o przy-
szłości decyduje raczej technologia niż idee? Z egzotycznych podróży, jakie
dotychczas wspólnie odbyliśmy w tej książce, płynie wniosek, że nie ma
technologii bez idei. Cokolwiek może się wydawać inżynierom i naukow-
com, oni również są ludźmi. Pracują w firmach finansowanych przez ak-
cjonariuszy wierzących w pewne opowieści albo realizują projekty granto-
we ogłaszane przez polityków, którzy również kierują się określonymi nar-
racjami. Zarówno na początku każdego procesu innowacji, jak i na jego ko-
ńcu znajdują się ludzie ze wszystkimi swoimi wartościami, pragnieniami
i całym mnóstwem wad. A skoro tak, to ma sens zatrudnienie nie tylko in-
żynierki od oprogramowania i inżyniera od nowych materiałów, lecz także
inżynierów od ludzi. Czyli humanistów.
W swoim wystąpieniu na konferencji TED mówił o tym Eric Berridge[42].
Jeżeli dobrze liczę, to już trzeci TED Talk, do którego odwołuję się w tej ksi-
ążce. Nie mam obsesji na tym punkcie, a swoją wiedzę staram się czerpać
także z innych źródeł. Jeśli tak lubię TED Talks jako źródło wiedzy o wspó-
łczesnej kulturze, to dlatego, że ich autorzy zmuszeni są znaleźć dla swoich
idei syntetyczną formę, która przebije się w internetowej kulturze skrajnej
konkurencji o uwagę.
Berridge pracuje w sektorze technologicznym. Jest współzałożycielem
dużej firmy consultingowej związanej z IBM i specjalizującej się w progra-
mistycznej obsłudze jednej z platform dla klientów biznesowych. Czyli ty-
powy świat ścisłowców. Może być zatem pewnym zaskoczeniem, że firma
Berridge’a ma zaledwie 10% pracowników z wykształceniem technicznym,
a w dodatku publicznie się tym przechwala! Berridge uważa, że obsesja
świata na punkcie STEM (Science, Technology, Engineering, Mathematics, ang.
Nauka, Technologia, Inżynieria, Matematyka) upośledza rozwój. Twarde
umiejętności, jak znajomość algorytmów czy konkretnych języków progra-
mowania, są ważne, ale to dopiero punkt wyjścia.
Swój wykład Berridge rozpoczyna od kompletnie zwariowanej opowie-
ści. Długie negocjacje z kluczowym partnerem biznesowym zakończyły się
fiaskiem. Klient potrzebował programistów dysponujących bardzo kon-
kretnym zestawem kompetencji, a firma Berridge’a nie była w stanie ich
zapewnić. Zmartwieni pracownicy udali się do baru, gdzie pocieszał ich
błyskotliwy barman Jeff. Następnego dnia na fali frustracji postanowili
spłatać uciążliwemu klientowi figla i w roli eksperta wysłać do niego wła-
śnie Jeffa. W końcu to facet, który z każdym się dogada. Barman dostał bły-
skawiczny angaż i pojechał do klienta jako konsultant. Nie wraca dzień,
nie wraca drugi. Wreszcie przychodzi wiadomość: „Macie ten kontrakt”.
Jeff miał solidne wykształcenie humanistyczne. (Tak, wiem, „i skończył
jako barman, cha, cha”). Pierwszym, co zrobił po przyjeździe do klienta, nie
było przygotowanie drinków z palemką, lecz poważna rozmowa na temat
wartości i priorytetów. Czego klient chce? Czemu tego chce? O co mu wła-
ściwie chodzi? Przy takim postawieniu sprawy szybko się okazało, że kon-
kretne rozwiązania programistyczne, na których zafiksował się nieznośny
klient, nie są wcale jedyną ani nawet najlepszą drogą do uzyskania pożąda-
nego celu.
Wiem, że cała anegdota brzmi jak dowcip barowy. Trudno mi ocenić,
jaka część historii Berridge’a jest prawdziwa. Ale nawet jeżeli opowieść
o nieoczekiwanym zatrudnieniu barmana została nieco podkoloryzowana,
to jej istota jest całkiem prawdopodobna. Znam dziesiątki podobnych hi-
storii. Znalazłem je w książkach o najbardziej innowacyjnych firmach tech-
nologicznych, opowiadali mi je znajomi z branży IT, najwięcej zaś pozna-
łem ich, prowadząc przez dwa lata wraz z Uniwersyteckim Ośrodkiem
Transferu Technologii warsztaty pod nazwą „Humaniści w nowych tech-
nologiach”. Gościłem na nich mnóstwo fantastycznych ludzi, którzy zro-
biwszy kariery w branży technologicznej, zgodzili się podzielić swoim
praktycznym doświadczeniem ze studentami i studentkami kierunków
humanistycznych. Wątkiem, który powracał we wszystkich tych opowie-
ściach, była ludzka strona technologii. I to w kilku znaczeniach.
Po pierwsze, w miarę jak technologia trafia pod strzechy, musi stawać
się coraz bardziej przyjazna dla człowieka. Dawno minęły czasy, gdy pasjo-
naci komputerów karmili je dziesiątkami dyskietek i pieczołowicie wklepy-
wali komendy w konsolę. Dla aplikacji mobilnej, konkurującej dziś na nie-
zwykle wymagającym rynku uwagi, czytelny, intuicyjny interfejs jest rów-
nie ważny jak szybkie i bezawaryjne działanie czy skalowalność. Do zapro-
jektowania doskonałego UX (ang. user experience, doświadczenie użytkow-
nika) potrzebna jest przede wszystkim doskonała znajomość tegoż użyt-
kownika. Im bardziej zmierzamy w kierunku projektowania skoncentro-
wanego na użytkownikach (ang. user-centered design), tym ważniejsza rola
przypadać może tym wszystkim, którzy potrafią badać ludzi. Z kolei nowe
narzędzia z zakresu analityki pozwalają kwantyfikować oczekiwania
i w nieosiągalnym dotychczas tempie testować hipotezy. Nasi klienci wolą
niebieski czy czerwony? Zróbmy jedno i drugie tło i porównajmy, która
wersja aplikacji przełoży się na wyższą sprzedaż!
Po drugie, na co zwraca uwagę także Berridge, gdy wraz z rozwojem
technologii zwiększa się ich intuicyjność i dostępność, zmniejsza się zara-
zem zakres specjalistycznej wiedzy niezbędnej do sprawnej obsługi na-
rzędzi. (Zagadnienie zmieniających się progów wejścia związanych z ró-
żnymi mediami zostanie szerzej omówione w rozdziale 13). Zrobienie sen-
sownej strony internetowej dwadzieścia lat temu wymagało znajomości
języka HTML i opanowania ściśle technicznych umiejętności niezbędnych
do przetworzenia estetycznej wizji w coś, co w rozsądnym czasie pojawi
się na ekranie podłączonego modemem komputera. Dziś same narzędzia
technologiczne są znacznie bardziej zaawansowane. Na potrzeby większo-
ści stron internetowych lepiej wykorzystać gotowe CMS-y (systemy za-
rządzania treścią), niż tworzyć „dedykowane rozwiązania” (proszę mi wy-
baczyć korpomowę). Jeżeli dodać do tego rosnące znaczenie mediów spo-
łecznościowych względem mediów własnych (ang. owned) poszczególnych
podmiotów (własne strony, blogi itd.), to staje się jasne, że umiejętności
czysto programistyczne tracą na znaczeniu wobec zdolności tworzenia tre-
ści atrakcyjnej dla ludzi i algorytmów. Gdybym był prezesem niewielkiej
firmy, dwadzieścia lat temu nie miałbym wątpliwości, że stronę interneto-
wą powinien stworzyć i prowadzić informatyk. Dziś sytuacja się zmieniła –
dbanie o wizerunek mojej firmy w internecie zleciłbym raczej humaniście
niż ścisłowcowi. Zależałoby mi przede wszystkim na kimś, kto ma dosko-
nałe umiejętności komunikacyjne, poczucie estetyki i zdolność współpracy
z ludźmi, czyli zestaw cech, z których akurat informatycy nie są znani.
(Przepraszam, to oczywiście krzywdzące uproszczenie, ale po latach słu-
chania całego tego narzekania na humanistów nie mogłem się oprzeć po-
kusie).
Po trzecie, coraz istotniejszym elementem nowych technologii staje się
ich komponent społecznościowy. Coraz więcej aplikacji stawia nie tylko na
wymiar pionowy (bezpośrednia komunikacja między właścicielem platfor-
my a użytkownikiem), lecz także na różne formy interakcji poziomej
(a więc komunikacji pomiędzy użytkownikami, w których platforma tylko
pośredniczy). W takiej sytuacji rola humanistów staje się jeszcze istotniej-
sza. To oni pozwalają lepiej zrozumieć dynamikę interakcji międzyludz-
kich, znaczenie statusu, aspiracji, baniek filtrujących czy polaryzacji. Zdol-
ni humaniści już dziś pozwalają platformom takim jak Facebook czy Tik-
Tok hakować umysły internautów, by sprzedawać im reklamy i zarabiać na
tym olbrzymie pieniądze.
Ale może być też zupełnie inaczej. I to punkt czwarty, moim zdaniem
najważniejszy. Nasza przyszłość nie będzie szczególnie miłym miejscem,
jeżeli pracę humanistów podporządkujemy w pełni interesom korporacji.
Jestem pewien, że barman Jeff i jego koledzy mogą zwiększyć zyski firm
technologicznych. Mają jednak do zaoferowania coś znacznie więcej. Spoj-
rzenie z zewnątrz, które gigantom technologicznym może pokazać, że
w wielkim wyścigu w hakowaniu mózgów, eksploatacji zasobów i zawęża-
niu okienka uwagi ostatecznie wszyscy jesteśmy przegranymi. To także
jest tragedia wspólnego pastwiska, że odwołam się – z pewną odrazą – do
teorii Garretta Hardina (tego samego, który potem zaproponował etykę
szalupy i wyrzucenie biednych za burtę). Ktoś wreszcie musi przerwać za-
wody w uzależnianiu użytkowników od coraz głupszych i krótszych filmi-
ków z kotami albo coraz bardziej chamskich politycznych awantur. Big
data i oparte na nich algorytmy mogą prowadzić nas do bardziej sprawie-
dliwego społeczeństwa albo wzmacniać nierówności, ograniczając nasz
potencjał; mogą czynić nas przedmiotem nieustannej obserwacji w ramach
„kapitalizmu nadzoru” albo pozwolić nam lepiej zrozumieć otaczający nas
świat i rozwiązać nasze kluczowe problemy[43]. Wszystkie te możliwości
wciąż jeszcze pozostają otwarte. Przyszłość zależy od nas. To właśnie na
czwartym poziomie humaniści mogą zadecydować, czy czeka nas świat
z Czarnego lustra, czy nie. Te cztery poziomy są ściśle powiązane. Im ła-
twiejsze i bardziej dostępne są technologie (poziom 1), tym istotniejszy sta-
je się ich wymiar społecznościowy (poziom 2). W końcu niewielki byłby po-
żytek z aplikacji randkowej, którą posiada tylko jeden użytkownik w całym
mieście. Im bardziej rozwija się ten międzyludzki komponent aplikacji,
tym bardziej są angażujące (poziom 3). Rosnące zaangażowanie użytkow-
niczek sprawia, że stają się one coraz bardziej podatne na manipulacje ze
strony nieludzkiej technologii (poziom 4).

W paszczy robota
Informatycy to najgorsi szydercy! Z mojego doświadczenia wynika, że nikt
tak celnie nie wyśmiewa „humanów” jak ludzie zajmujący się nowymi tech-
nologiami. A już kiedy dyskusja schodzi na temat pracy, można być w zasa-
dzie pewnym, że ze strony przedsiębiorczego informatyka padnie dowcip:
„Co mówi absolwent kulturoznawstwa do swojego pracującego na etacie
kolegi z roku? Poproszę frytki”. Byłem więc niezwykle zdziwiony, gdy
w ostatnich miesiącach wpadały w moje ręce kolejne wychwalające huma-
nistykę pozycje autorstwa ludzi zajmujących się nowymi technologiami.
I to w dodatku w kontekście rynku pracy!
Zatrudniający przypadkowych barmanów Berridge wcale nie jest osa-
motniony. Podobne tezy głosi Christian Madsbjerg, autor książki Sensema-
king. The Power of the Humanities in the Age of the Algorithm (Nadawanie sen-
su. Potęga humanistyki w epoce algorytmów)[44]. W świecie, w którym
zbieranie i analizowanie danych stało się łatwiejsze niż kiedykolwiek,
będziemy potrzebować specjalistów zdolnych odczytać i zrozumieć ich
sens. Absolwenci studiów humanistycznych i społecznych zaczną coraz
ściślej współpracować z architektami, inżynierami, a nawet lekarzami,
tworząc świat bardziej ludzki, lepiej dostosowany do naszych potrzeb i od-
porniejszy na nasze błędy.
Inżynierowie badają, jaki jest świat. Humaniści starają się zrozumieć,
jak widzą go ludzie. Przykład, do którego Madsbjerg chętnie odwołuje się
w swych książkach i wystąpieniach publicznych, na pozór nie ma wiele
wspólnego z big data i algorytmami. Kilkanaście lat temu wielkie firmy
produkujące i sprzedające sprzęt sportowy stanęły przed dylematem: czy
joga to sport? Nie chodziło tu tylko o właściwe etykiety i umieszczenie to-
waru na półkach sklepowych, ale o istotne pytanie dotyczące ludzkich mo-
tywacji i – patrząc z punktu widzenia korporacji – potencjału rozwoju pew-
nego segmentu rynku. W kolejnych latach okazało się, że joga jest sportem,
a szeroka publiczność ma coraz większą tendencję do pojmowania sportu
jako ruchu, czegoś wykonywanego samotnie lub wspólnie dla osobistego
rozwoju. Nie postrzegano go już wyłącznie przez pryzmat opartych na ry-
walizacji gier indywidualnych i drużynowych. Te firmy, które nie przegapi-
ły zmiany wyobraźni społecznej, zyskały. Ci, którzy utknęli w starej defini-
cji – stracili.
Dostępność danych wcale nie uczyniła świata bardziej przezroczystym
dla analityków. Przeciwnie. Świat jest dziś zasnuty „mgłą danych”. Sense-
making – wydobywanie sensu czy po prostu „interpretacja”, jak może nale-
żałoby przetłumaczyć kluczowe pojęcie w słowniku Madsbjerga – to wła-
śnie umiejętność dostrzegania trendów i linii napięć w tej ludzkiej, kultu-
rowej rzeczywistości. Dane są tu punktem wyjścia, lecz sensemaking wyko-
rzystuje narzędzia zaczerpnięte z antropologii, socjologii, psychologii eg-
zystencjalnej, sztuki, filozofii czy literatury – wymienia Madsbjerg[45]. Jeże-
li chcemy zrozumieć i przewidzieć zmiany w kulturze, potrzebujemy ludzi
od kultury.
Jeszcze lepszą reklamą humanistów w świecie przyszłości jest książka
The Fuzzy and the Techie (Rozproszeni i techniczni) Scotta Hartleya[46]. Har-
tley to doświadczony przedsiębiorca specjalizujący się w finansowaniu
start-upów, który wcześniej pracował m.in. dla Google’a i Facebooka.
W swojej książce wprost odwołuje się do „dwóch kultur” C.P. Snowa, mó-
wiąc, że dziś plemiona powinny nazywać się fuzzy i techie, czyli w wolnym
tłumaczeniu „rozproszeni” i „techniczni”. „Rozproszeni” to humaniści,
zwłaszcza absolwenci liberal arts, których siłą jest nie tylko ludzkie spojrze-
nie na rzeczywistość, lecz również umiejętność swobodnego, twórczego
łączenia wątków z różnych domen. Punktem wyjścia są dla Hartleya prze-
myślenia znane już z wywodów Berridge’a czy Madsbjerga, ale wskazuje
on też kilka nowych aspektów, które warto wziąć pod uwagę, zastanawia-
jąc się nad rolą humanistów we współtworzeniu przyszłości.
Po pierwsze i chyba najważniejsze, Hartley konsekwentnie pisze o wy-
mianie. Różnorodność naszych kompetencji przyniesie największe korzy-
ści, gdy więcej osób z wykształceniem technicznym znajdzie zatrudnienie
w zdominowanych przez humanistów dziedzinach życia, takich jak polity-
ka i administracja publiczna. Trudno nie przyznać mu racji. Nie będziemy
mieli rozsądnej polityki bazującej na dowodach naukowych, jeśli wśród
rządzących zabraknie ludzi ze ścisłym sposobem myślenia popartym odpo-
wiednimi kompetencjami. Niestety, doświadczenie pokazuje, że nawet
osoby z doskonałym wykształceniem ścisłym po osiągnięciu pewnego
szczebla kariery politycznej stają się zaimpregnowane na merytoryczne ar-
gumenty. Dlatego powinniśmy liczyć raczej na procedury i instytucje niż
na dobrą wolę poszczególnych polityków.
Drugi fascynujący wątek poruszany przez Hartleya dotyczy roli humani-
stów w wyznaczaniu kursu i określaniu celów. Myśląc o współpracy dla
przyszłości, mamy zwykle tendencję do wyobrażania sobie humanistów
jako podążających za ścisłowcami i „uczłowieczających” teren wcześniej
podbity przez technologię. Najpierw informatycy tworzą Facebooka, a po-
tem filozofowie biedzą się nad tym, co zrobić, żeby nie zniszczył świata.
Najpierw biotechnolożki opracowują nowe odmiany roślin, a potem socjo-
logowie głowią się nad ich wpływem na życie mieszkańców wsi. Hartley
sugeruje, że ciekawsze wyniki uzyskamy, puszczając humanistów przo-
dem i zachęcając ścisłowców do rozwiązywania problemów wskazywanych
przez socjologię, psychologię czy filozofię. „Najciekawsze szanse na inno-
wacje w nadchodzącej erze będą dotyczyły zastosowania rozwijającego się
potencjału technologii do rozwiązywania ludzkich problemów, takich jak:
pokonywanie dysfunkcji społecznych i korupcji; lepsza edukacja dla dzieci;
zapewnienie ludziom szczęśliwszego, zdrowszego życia poprzez zmianę
ich szkodliwych nawyków; poprawa warunków pracy; odkrywanie skutecz-
niejszych sposobów walki z biedą; poprawianie ochrony zdrowia i czynie-
nie jej bardziej dostępną; sprawianie, by łatwiej było rozliczyć rządy za pro-
wadzoną politykę”[47].
I wreszcie trzecia rzecz, która bardzo mnie jako miłośnika science fic-
tion zainteresowała. Hartley przypomina, że żyjemy w fascynujących cza-
sach przejściowych. Jak często żali się mój szwagier, zajmujący się zawodo-
wo m.in. tworzeniem rozwiązań dla autonomicznych samochodów, budo-
wa takich pojazdów byłaby bardzo łatwa, gdyby nie... ludzie. W świecie,
w którym wszystkie samochody byłyby autonomiczne, a infrastruktura
stworzona z myślą o maszynach, nie o ludziach, projektowanie nowych au-
tonomicznych pojazdów stałoby się bajecznie proste. Pod ulicami można
by umieścić kable naprowadzające, znaki drogowe nie byłyby rysunkami,
lecz słupkami emitującymi sygnał radiowy albo w ogóle punktami na wir-
tualnej mapie. Gdyby wszyscy użytkownicy drogi byli racjonalni i przewi-
dywalni (a więc: gdyby byli maszynami), algorytmy niezbędne do obsługi
ryzyka byłyby nieporównanie prostsze. Niestety (albo na szczęście) żyjemy
w świecie współdzielonym przez roboty i ludzi. Roboty muszą w swych al-
gorytmach uwzględniać nieprzewidywalne zachowanie ludzi, ludzie mu-
szą się uczyć współpracy z maszynami. „Radzenie sobie z mieszanym śro-
dowiskiem ludzko-maszynowym to jedno z największych wyzwań, jakie
stają dziś przed projektantami samochodów autonomicznych”[48] – po-
twierdza Hartley słowa mojego szwagra. Jeszcze ciekawszy pod wieloma
względami jest przypadek ludzi pracujących w środowisku typowo maszy-
nowym.
Przyjaciel zatrudniony w start-upie technologicznym opowiadał mi, że
na pewnym etapie przeprogramowywanie i przeprojektowywanie całego
robota magazynowego tylko dlatego, że co jakiś czas się zacina, byłoby po
prostu nieopłacalne. O wiele taniej jest zatrudnić faceta z kijem od szczot-
ki, żeby co jakiś czas, w krytycznej sytuacji, otworzył drzwi specjalnej klatki
i popchnął przedmiot, który utknął w trybach machiny. Oznacza to jednak
konieczność takiego zaprogramowania zrobotyzowanej hali, aby była czy-
telna, a przede wszystkim bezpieczna także dla człowieka. Niczym jedna
z tych małych rybek, które wpływają do paszczy rekina, nasz bohater z ki-
jem od szczotki musi mieć pewność, że on i maszyna się rozumieją. Czyż
to nie wspaniała metafora sytuacji, w jakiej wszyscy się dziś znaleźliśmy?

Opowieści jako narzędzie empatii


Sytuacja bliskiej współpracy ludzi z robotami jest niezwykle ekscytująca,
jednak wyzwanie, z jakim na co dzień musimy się mierzyć znacznie
częściej, to komunikacja człowiek–człowiek. Tu także możemy zostać
zmiażdżeni. Jak przekazać swoje intencje drugiemu ludzkiemu podmioto-
wi i w jaki sposób odczytać jego zamiary? Tu podstawowym narzędziem
pracy humanistów okazują się opowieści.
Kiedy zaproponowałem, by sensemaking Madsbjerga przełożyć po prostu
jako „interpretację”, kierowałem się właśnie pragnieniem powrotu do ko-
rzeni humanistyki. W cyfrowym świecie niewątpliwie przydadzą się nam
nowe umiejętności. Warto poznać podstawy algorytmiki i kodowania.
A jednocześnie nie powinniśmy zapominać o tym, co od dwóch i pół tysi-
ąca lat stanowi trzon humanistycznej edukacji. Przez większość czasu hu-
maniści zawodowo zajmują się rozumieniem. Gdy dołączam do nowego
projektu przedstawiony jako „facet od narracji”, współpracowniczki zwykle
umieszczają mnie intuicyjnie w dziale „popularyzacja i public relations”.
I rzeczywiście, wsparcie ekspertów w zrozumiałym, atrakcyjnym przeka-
zywaniu informacji to ważna część mojej pracy. Opowieści nie są jednak
wyłącznie narzędziem mówienia. Są przede wszystkim potężnym na-
rzędziem słuchania i rozumienia. Poznając własne opowieści, możemy do-
strzec ograniczenia naszych projektów i ich uwikłanie w cele czy wartości,
których nawet sobie nie uświadamialiśmy. Z kolei czas poświęcony na wy-
słuchanie i zrozumienie opowieści tych, z którymi się nie zgadzamy, po-
zwala nam spojrzeć na rzeczywistość z zupełnie nowej strony. Nawet tam,
gdzie amatorzy mylą się w ocenie rzeczywistości, ich głos może mieć ol-
brzymie znaczenie dla profesjonalistów, ponieważ opowiadane przez nich
historie niosą w sobie jak najbardziej prawdziwe wartości, lęki czy nadzie-
je. To właśnie ta fundamentalna prawda czyni humanistów cennym nabyt-
kiem w każdym projekcie dotyczącym przyszłości.
Badania naukowe pokazują, że narracje są, a przynajmniej mogą być, ta-
kże podstawowym narzędziem empatii. Służą nam nie tylko do przekazy-
wania wiedzy o świecie, lecz także do rozumienia go. (Znacznie więcej na
ten temat piszę w kolejnym rozdziale, w całości poświęconym mechani-
zmom działania narracji). Jak zauważa Shaun Gallagher, jeden z uznanych
badaczy tego zagadnienia, kulturowe opowieści, które dziecko słyszy, a po-
tem współtworzy, nie tylko opisują różne działania, ale też często ukazują
powody ich podjęcia. „Dzięki takim narracjom uzyskujemy interpretacyjny
wgląd w działania innych ludzi. Narracje dają nam jednak coś więcej niż
tylko ich treść. Dają nam formę czy strukturę, którą możemy wykorzystać
do zrozumienia innych. [...] Zaczynamy widzieć innych zaangażowanych
w swoje działania nie tylko w kontekście samych działań i ich następstw,
lecz poprzez zaangażowanie tych ludzi w długoterminowe projekty (fabu-
ły), które nadają znaczenie temu, co robią”[49].
Oznacza to ni mniej, ni więcej, że opowieści, które słyszymy od dziecka,
są istotnymi lekcjami empatii. To dzięki opowieściom uczymy się, że inni
są takimi podmiotami jak my, a więc czują i planują. Także dzięki opowie-
ściom dowiadujemy się, że przy wszystkich podobieństwach inni mogą się
od nas różnić – ich interpretacja świata, sens, jaki mu nadają, mogą być zu-
pełnie inne od naszych.
Przykłady Elliota, naszego człowieka bez przyszłości, i związku Iowa
gambling task z tym, jak wczuwamy się w opowieści (Gra o tron!), pokazywa-
ły, że narracje stanowią narzędzie indywidualnej antycypacji przyszłości,
czyli prywatny wehikuł czasu, który zabiera nas w przyszłość. Badania nad
związkami narracji z empatią dowodzą, że moc opowieści jest jeszcze wi-
ększa. Pozwalają nam one nie tylko być „ludźmi z przyszłością”, a więc
snuć plany i podążać za nimi, lecz także dostrzec „ludzi z przyszłością”
w innych. Ta moc opowieści staje się ważniejsza niż kiedykolwiek dotych-
czas w błyskawicznie zmieniającym się świecie, gdzie każda i każdy z nas
co dzień spotyka na swej drodze ludzi myślących zupełnie inaczej, ukszta-
łtowanych przez inną kulturę i wyznających inne wartości; w świecie,
w którym nasz los spleciony jest niewidzialną siecią z losem mieszkańców
chińskiego miasta fabrycznego i niewielkiej afrykańskiej wioski. Żeby zro-
zumieć innych ludzi, musimy najpierw zrozumieć ich opowieści. Żeby we-
jść z nimi w dialog, musimy odnaleźć wspólną płaszczyznę na poziomie
struktury, kodu, medium czy wspólnoty. By razem tworzyć lepszą przy-
szłość, musimy zrozumieć innych, nawet gdy nie podzielamy ich wiary, ich
wrażliwości, ich wartości. Nie namawiam tu wcale do odrzucenia własnych
wartości ani uznania, że fakty nie istnieją, a każda historia jest równie do-
bra. Jedne mapy pozwalają nam dotrzeć do celu, inne zaś wiodą donikąd.
Twierdzę jednak, że skoro duża część społeczeństwa wierzy w czary, to
musimy zrozumieć logikę opowieści o magii, nawet jeśli mamy całkiem
niezłe dowody na to, że zaklęcia nie działają, a list z Hogwartu jest fałszyw-
ką. To samo dotyczy wróżek i znanych nam już jednorożców.

Dlaczego warto studiować magię


Galina Lindquist studiowała magię. Serio. Była autorką jednej z najwa-
żniejszych monografii na temat współczesnych praktyk magicznych w Eu-
ropie Wschodniej. Jej książkę Conjuring Hope. Magic and Healing in Contem-
porary Russia (Zaklinając nadzieję. Magia i uzdrawianie we współczesnej
Rosji)[50] polecam każdemu, kto chciałby lepiej zrozumieć czasy chaosu po
upadku Związku Radzieckiego. Galina wyemigrowała z Rosji i wyszła za
mąż za Szweda. Stąd ważne dla tej historii połączenie rosyjskiego imienia
i zachodniego nazwiska. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku an-
tropolożka wróciła do ojczyzny, żeby prowadzić badania terenowe. Cieka-
wiło ją, dlaczego Rosjanie tak chętnie chodzą do wróżek i uzdrowicieli
i czemu wśród mieszkańców Moskwy coraz większą popularnością cieszą
się dziwaczne kulty i wierzenia. Gdy badaczkę odwiedzili mąż i syn, posta-
nowiła zabrać ich do mauzoleum Lenina. Po tym, jak odstali już swoje
w monstrualnej kolejce, uzbrojeni strażnicy rzucili okiem na ich paszporty
i stwierdzili, że „obcokrajowcy mogą wejść”. Ale dokumenty samej antro-
polożki im się nie spodobały. Zidentyfikowali ją jako zdrajczynię: Rosjan-
kę, która wyrzekła się swojej ojczyzny. Sytuacja zrobiła się nieprzyjemna.
Mężczyźni zaczęli przetrząsać jej torebkę i wygrzebali z niej telefon ko-
mórkowy. „Ma pani pozwolenie, żeby to wnieść do środka?” – spytali. Nie
miała. Oczywiście nie miała nawet pojęcia, że jakieś pozwolenie jest nie-
zbędne. Być może zresztą nie było, a mężczyźni szukali po prostu pretek-
stu, by ją zastraszyć. „W takim razie pójdzie pani z nami na komendę”.
Wtedy właśnie wydarzył się cud.
„Czego pani szuka w Rosji?” – dopytywał się jeden ze strażników. „Stu-
diuję magię” – odpowiedziała szczerze Lindquist, wiedząc, że kłamstwo
mogłoby ją drogo kosztować. Mężczyzna popatrzył na nią z niepokojem.
„Magię” – potwierdziła antropolożka. Milicjanci wymienili przerażone
spojrzenia, po czym oddali badaczce telefon, przypominając uprzejmie,
żeby następnym razem pamiętała, by go zgłosić. Z kimś, kto studiuje ma-
gię, lepiej nie zadzierać. Nigdy nie wiadomo, czy Annuszka nie kupiła już
przypadkiem oleju.
Lindquist umieszcza tę historię we wstępie do swojej książki, ponieważ
zmieniła jej podejście do magii i ustawiła całe badania w nowym świetle.
„Każdy mieszkaniec Rosji – tłumaczy Lindquist – może być w najmniej
oczekiwanej chwili zdany na łaskę potężniejszych od siebie. Mechanizmy
działania władzy są mętne i niezgłębione. Monstrualna biurokracja splata
się z jednostkowymi intencjami i działaniami kierowanymi raz przez emo-
cjonalne impulsy, innym zaś razem przez chłodną kalkulację. [...] Struktu-
ry władzy działają poprzez znaki. Owe znaki różni ludzie odczytują rozma-
icie, ale uznają ich efekty, jako że są one podporządkowane pewnej podzie-
lanej powszechnie logice. Ta logika także wydaje się niezgłębiona, nie-
mniej efekty są jak najbardziej rzeczywiste. Dokładnie tak jest z magią.
Czyni cuda, ale w sposób, którego nigdy nie jesteśmy w stanie przewi-
dzieć”[51].
Rozpad dawnych struktur komunistycznej biurokracji i narodziny no-
wych reguł kapitalistycznej oligarchii wytworzyły sytuację skrajnej niepew-
ności. Czy ci, w których siłę i moc sprawczą wierzyliśmy dotychczas, okażą
się zwycięzcami czy przegranymi transformacji? Czy dawne sposoby zdo-
bywania prestiżu albo potrzebnych w codziennym życiu dóbr pozostaną
skuteczne? Wiara w magię była dla wielu Rosjan sposobem na wyjaśnienie
otaczającego ich świata, a często nawet na odzyskanie poczucia sprawczo-
ści i kontroli nad własnym życiem.
Wedle mej najlepszej wiedzy czary nie działają. Ale jako rzeczywistość
społeczna, wiara podzielana przez wiele jednostek, magia okazuje się czy-
mś bardzo realnym. Znajomość jej reguł może pozwolić nam lepiej zrozu-
mieć i przewidzieć to, jak działają ludzie, jakich dokonują wyborów, czego
się lękają i na co mają nadzieję. W specyficznych okolicznościach może
nam nawet uratować życie. Dlatego właśnie warto studiować magię.
Wracamy w ten sposób do fundamentalnej różnicy między tradycjami
nauk ścisłych i humanistyki, a więc do sporu o jednorożce. Dlaczego warto
wiedzieć, jak wyglądają fantastyczne zwierzęta i gdzie je znaleźć? W jaki
sposób badanie czegoś, co „nie istnieje”, może mieć sens?
Moja praca zazwyczaj polega właśnie na tym. Gdy koleżanki i koledzy re-
prezentujący nauki ścisłe badają, jak naprawdę rozprzestrzeniają się wiru-
sy albo rdza źdźbłowa, ja towarzyszę im, śledząc, co na ten temat myślą lu-
dzie. Oznacza to, że często badam jednorożce. Zwykły dzień pracy wiąże
się dla mnie z nurkowaniem w fantastycznym oceanie pełnym mikroczi-
pów w szczepionkach, zmiennokształtnych reptilian z kosmosu i pradaw-
nych słowiańskich imperiów. Czy któraś z tych rzeczy jest prawdziwa?
Mam nadzieję, że nie. Niemniej społeczne skutki wiary w trujące szcze-
pionki albo odebrane naszemu narodowi dziedzictwo są jak najbardziej
rzeczywiste.
Użyteczność badań nad jednorożcami wykracza daleko poza domenę
teorii spiskowych i pseudonauki. Religioznawczynie poznają reguły wiary,
której nie podzielają, by lepiej opisać i przewidzieć działania społeczeństw.
Badacze pamięci z równym zainteresowaniem studiują fałszywe społeczne
obrazy przeszłości jak te prawdziwe, ponieważ doskonale wiemy, że polity-
cy i ich wyborcy podejmują kluczowe decyzje nie na podstawie faktów, ale
tego, w co wierzą. Widzimy wyraźnie, że świat magii nieustannie przenika
się z naszym światem. To, co nie istnieje, wywiera jak najbardziej realny
wpływ na to, co istnieje.
Nawet literaturoznawczynie, które poznają losy postaci powołanych do
życia przez pisarzy, a zatem w sposób oczywisty i bezwstydny fikcyjnych,
doskonale zdają sobie sprawę, jak wielką moc oddziaływania na rzeczywi-
stość ma literatura. Kilkanaście lat temu, w trakcie pracy nad książką o po-
wstaniu warszawskim, przyglądałem się uważnie listom pseudonimów
wybieranych przez członków podziemia niepodległościowego. Uderzyła
mnie liczba Kmiciców, Babiniczów, Skrzetuskich i Wołodyjowskich. Je-
stem pewien, że było to coś więcej niż tylko moda. Fikcyjne postaci powoła-
ne do życia przez Henryka Sienkiewicza miały realny wpływ na życiowe
wybory tysięcy Polek i Polaków. Młodzi ludzie przybierający konspiracyjne
tożsamości odważnie brali na siebie także brzemię Sienkiewiczowskich
wartości.
Gdybyśmy nagle uwierzyli w antyhumanistyczną propagandę i postano-
wili studiować wyłącznie to, co istnieje, przestalibyśmy rozumieć olbrzy-
mią część otaczającego nas świata. Na każdym kroku widzimy, jak kulturo-
we fikcje wpływają na rzeczywistość. Jest jednak jeden obszar, gdzie ma-
gia, jednorożce i wszystkie inne fantastyczne postaci i stworzenia odgry-
wają szczególnie ważną rolę. To oczywiście przyszłość.

Efekt wróżki
Wszystko to prowadzi nas z powrotem do paradoksu, o którym wspomina-
łem już we wstępie do tej książki. Nawet kiedy nie potrafimy przewidzieć
przyszłości, często umiemy ją sprowokować.
Jak pokazują badania naukowe, ludzkie zdolności prognozowania przy-
szłości są zaskakująco mizerne. Nasze przewidywania to zwykle mieszan-
ka niedoskonałych metod, uprzedzeń, zgadywanek i pobożnych życzeń.
A jednocześnie nasze jutro w coraz większym stopniu zależy od opowieści,
w które wierzymy. Bo historie o przyszłości to nie tylko próby odgadnięcia,
co się wydarzy, lecz przede wszystkim scenariusze, którymi kierujemy się
w działaniu. Opierając się na wizjach przyszłości, inwestujemy w pewne
firmy, wycofując kapitał z innych, wybieramy jednych polityków zamiast
ich konkurentów, kupujemy produkty, poddajemy się procedurom me-
dycznym lub ich unikamy. Nasze opowieści nie opisują przyszłości, one ją
projektują.
To coś więcej niż samospełniające się przepowiednie. Nazwałbym to ra-
czej efektem wróżki. Pamiętacie jeszcze Piotrusia Pana? Za każdym razem,
kiedy jakieś dziecko powie: „Nie wierzę we wróżki!”, jedna wróżka umiera.
Z kolei kiedy wierzymy w nie, klaszczemy, wyrażamy swój podziw – małe
istotki rosną w siłę. Podobnie jest z cenami akcji, wartością walut, pa-
ństwem, Unią Europejską albo poważnym zaangażowaniem w walkę z ka-
tastrofą klimatyczną. Wiara naprawdę czyni cuda. Brak wiary przynosi
uwiąd, cynizm i egoistyczne strategie przetrwania. Im więcej naszych
przedsięwzięć opiera się na zaufaniu i synchronizacji działań milionów czy
miliardów ludzi, tym ważniejszy staje się efekt wróżki. Jeśli nie wierzymy,
że się uda, nie podejmujemy działań i ponosimy porażkę. Pomyślcie tylko
o rynkach kapitałowych, o pandemii albo walce z katastrofą klimatyczną.
Warto zwrócić uwagę, że dokładnie to samo dotyczy samej humanistyki
i jej przyszłości! Mamy tu do czynienia z interesującym zapętleniem. Brak
wiary w nauki humanistyczne sprawi, że najzdolniejsi młodzi ludzie nie
będą w ogóle rozważać filozofii, socjologii czy kulturoznawstwa jako po-
tencjalnych kierunków studiów. W krótkim czasie spowoduje to uschni-
ęcie tych dyscyplin, potwierdzając przewidywania czarnowidzów, że hu-
manistyka nie ma przyszłości.
Fikcja i rzeczywistość nie są rozdzielone, lecz nieustannie na siebie
wpływają. W największym stopniu dotyczy to tego, co dopiero przed nami.
Dlatego właśnie, żeby mieć dobrą przyszłość, potrzebujemy dobrych opo-
wieści o przyszłości. I nie chodzi tu wcale o opowieści pogodne. To nie jest
kolejny poradnik pozytywnego myślenia. Nie zamierzam przekonywać, że
dobre myśli przyciągają do nas dobro i wystarczy bardzo chcieć, żeby
wszystko skończyło się pomyślnie. Aż tak bardzo we wróżki nie wierzę.
Opowieści to nie magiczne zaklęcia, tylko praktyczne instrukcje obsługi.
Dobra opowieść nie zaklina rzeczywistości, ale pomoże nam stworzyć lep-
szą przyszłość. Jest bliska faktom, więc pozwala dokładniej im się przyj-
rzeć, a jednocześnie upraszcza świat, pokazując ogólne prawa i ułatwiając
jego zrozumienie. Dobra opowieść jest atrakcyjna, łatwo podzielić się nią
z innymi, oraz otwarta na dialog, dzięki czemu może się stać narzędziem
nie tylko mówienia, lecz także słuchania. Przede wszystkim jednak dobra
opowieść o przyszłości zachowuje jej ludzką miarę.

Fact-telling
Jeżeli chcemy stawić czoło najpoważniejszym wyzwaniom XXI wieku, hu-
maniści i ścisłowcy muszą działać ramię w ramię. Nauka i technologia
mogą rozwiązać wiele problemów. Muszą jednak wzbudzać zaufanie, by
zapewnić sobie akceptację i finansowanie, oraz cechować się głęboką wra-
żliwością społeczną, aby gasząc jedne pożary, nie wywoływać kolejnych.
W przyspieszającym świecie fake newsów, polaryzacji politycznej i pogar-
dy dla autorytetów budowanie bardziej ludzkiej przyszłości stanowi nie
lada wyzwanie. Ci, którym przyszłe losy świata leżą na sercu, często wiele
uwagi poświęcają obalaniu fałszywych argumentów. Doceniam i ogromnie
szanuję pracę instytucji fact-checkingowych. Ale sam fact-checking nie wystar-
czy. Jeżeli chcemy wygrać z dezinformacją i propagandą, z pseudonauką
i szowinizmem, jeśli chcemy przezwyciężyć ograniczenia, jakie nakładają
na nas własne opowieści, to musimy nie tylko obalać mity, ale też budować
nowe – lepsze. Nie możemy nabrać się na fałszywy wybór: historia dobra
czy prawdziwa. Potrzebujemy opowieści, które są i prawdziwe, i piękne.
Potrzebujemy fact-tellingu.
Fact-telling to połączenie fact-checkingu i storytellingu. Propozycja pomostu
między światami dwóch plemion. W ostatniej części tej książki pokażę, jak
wykorzystać metody semiotyki i narratologii do tworzenia opowieści opar-
tych na danych. Takie opowieści mogłyby stanowić klucz do uwolnienia się
spod tyranii dwóch mitologii. Dobrze pomyślane narracje mogą posłużyć
społecznej komunikacji nauki, uczynić świat bardziej zrozumiałym, nie
tworząc iluzji, że wszystko jest proste. Stanowią także punkt wyjścia dla
polityki opartej na dowodach, która zarazem zachowałaby moc inspirowa-
nia i porywania tłumów. Fact-telling zachęca do tego, by poznawać naukę
i samodzielnie ją zgłębiać bez ulegania złudzeniom, że dokonując obser-
wacji mroźnego popołudnia w kwietniu, można udowodnić, iż wszyscy kli-
matolodzy świata się mylą.
Fact-telling opiera się na szacunku i zaufaniu, a także na gotowości do
uznania, że łatwo wpadamy w pułapki poznawcze. Na szczęście badania
nad narracjami podsuwają nam niezłe pomysły, jak się z nich wygramolić.
Fact-telling to misja z pozytywnym przesłaniem, bo opiera się na wierze, że
lepszy świat jest możliwy. Jednym z warunków jego zbudowania jest rezy-
gnacja z naiwnego optymizmu i przeświadczenia, że problemy ignorowa-
ne dostatecznie długo rozwiążą się same.
Dobre opowieści potrzebują faktów, żeby nie ulec czarowi własnej poto-
czystości. Uwielbiam dobrze opowiedziane historie! Ale kiedy wsiadam do
windy albo do samolotu, mam nadzieję, że ludzie, którzy je projektowali,
dysponowali czymś więcej niż przekonującymi opowieściami.
Dlatego punktem wyjścia dla narracji o przyszłości musi być ich zako-
twiczenie w danych. To wyzwanie doskonale ujął Aswath Damodaran, cha-
ryzmatyczny ekspert od wyceny przedsiębiorstw, autor książki Wycena fir-
my. Storytelling i liczby:

Osoba snująca opowieść często odrywa się od rzeczywistości. Tworzy fantazyjny świat, w któ-
rym nie można nie odnieść sukcesu. Słuchacz, który da się porwać takiej opowieści, podąża za
jej fabułą bezrefleksyjnie, często wyrzekając się wszelkich wątpliwości czy zahamowań. [...]
Chodzi o opracowanie pewnego schematu, który zapewniałby kreatywność w zakresie opowia-
dania historii, ale jednocześnie wtłaczał ten proces w tak uporządkowane ramy, abyś się w porę
zorientował, że właśnie przekroczyłeś granicę między opowieścią a pobożnymi życzeniami[52].

Moja miłość do danych jest równie wielka jak miłość do opowieści. Spędzi-
łem dobrych kilka dni, wertując tabelki Smila z gęstością energetyczną,
sprawnością młynów wodnych i typów ożaglowania, a Our World in Data
to moja ukochana strona internetowa. Ilekroć jednak patrzę na naukow-
ców, którzy idą na spotkanie z szeroką publicznością uzbrojeni wyłącznie
w tabelki i cyferki, w wyobraźni widzę ich wchodzących z patykami na are-
nę, na którą za chwilę zostaną wypuszczone lwy. Randy Olson, naukowiec,
popularyzator, a przez wiele lat także filmowiec, autor książki Houston, We
Have a Narrative, pisze w tym kontekście o „niedoborze narracji” (ang. nar-
rative deficiency)[53]. Jeśli nie chcemy, by badania pozostawały wyłącznie
ćwiczeniem intelektualnym, jeżeli mamy ambicje uwolnić naukę z wieży
z kości słoniowej, potrzebujemy dobrych opowieści.
Między ostrzeżeniem Damodarana a ostrzeżeniem Olsona rozciąga się
przestrzeń na nowatorską współpracę między dwoma plemionami – o niej
będę pisał w kolejnej części tej książki. To tam mieszczą się cztery żywioły
opowieści, od których zależy dziś nasza przyszłość na tej planecie.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
CZĘŚĆ III
CZTERY ŻYWIOŁY OPOWIEŚCI
Uczeń Napiórkowski w pierwszej klasie liceum uzyskał następujące oceny
z matematyki:

6, 6, 5, 4, 3, 2, 1, 1

Niestety, te dane nie są zmyślone. Jak już wspominałem w jednym z po-


przednich rozdziałów, nie jestem z tego dumny. Co sądzicie o tym uczniu?
Na jaką ocenę zasługuje na koniec roku?
Rozważmy teraz drugi przypadek. Ten zestaw danych pozostaje (też nie-
stety) czysto hipotetyczny, choć wciąż liczę, że istnieje gdzieś równoległy
wszechświat, w którym Marcin Napiórkowski jest dziś na przykład fizy-
kiem matematycznym robiącym spektakularne rzeczy z wielociałowym
równaniem Schrödingera. Tym razem nasz uczeń otrzymał noty:

1, 1, 2, 3, 4, 5, 6, 6

Co byście o nim powiedzieli na podstawie takich wyników? Jaką ocenę


otrzymałby od was na koniec roku?
Niby wszyscy zgadzamy się co do tego, że ocena powinna być bliska
średniej. Jak łatwo policzyć, wynosi ona 3,5. A jednak większość osób, któ-
rym zadawałem to pytanie (oraz, niestety, moja nauczycielka matematyki
z liceum; w tym miejscu serdecznie ją pozdrawiam!), uznała, że pierwszy
Napiórkowski, ten z naszego wszechświata, w żadnym razie nie zasługuje
na 3+. Jego oceny opowiadają smutną historię o roztrwonieniu potencjału,
o lenistwie, może nawet o jakichś poważniejszych problemach, jak sugero-
wała część respondentów, wśród których prowadziłem ten niewielki pilo-
tażowy eksperyment.
Co innego Napiórkowski z równoległego wszechświata. Temu większość
osób chciała postawić 4–. Za ciężką pracę, za wysiłek, za przełamywanie
ograniczeń. Jego historia to intrygująca opowieść o rozwoju, pięciu się
w górę, o harówce. Te same oceny, taka sama średnia, ale nasza wyobra-
źnia natychmiast dopisuje do nich odmienne historie.
***
Zaczynam od tego przykładu, ponieważ pracując z przedstawicielami nauk
ścisłych, bardzo często słyszę: mamy dane, mamy fakty, mamy liczby. Jed-
na liczba mówi więcej niż tysiąc słów. Dopisywanie opowieści do liczb po-
strzegane jest jako nieczysta zagrywka, jakaś forma propagandy, manipu-
lacji. Tymczasem, jak pokazuje powyższy przykład, dane w zasadzie nigdy
nie funkcjonują bez opowieści. Żeby nadać sens temu, co widzimy, auto-
matycznie wpisujemy liczby w proste schematy narracyjne.
Dlatego wybór, przed jakim stajemy, opowiadając o rokowaniach tera-
peutycznych, sprawozdaniach finansowych, zagrożeniach dla lokalnej spo-
łeczności czy sposobach na uratowanie świata, nigdy nie jest wyborem mi-
ędzy czystymi danymi a danymi uwikłanymi w opowieści. Z punktu widze-
nia komunikacji międzyludzkiej czyste dane nie istnieją. Rzeczywisty jest
wyłącznie wybór między różnymi opowieściami, nawet jeśli sobie tego nie
uświadamiamy. Możemy albo pozwolić, by odbiorcy improwizowali, zda-
jąc się na historie, jakie już mają w głowie, albo ukierunkować ich interpre-
tację, wspierając dane dobrą narracją, która ułatwi ich przyswojenie. Albo
my będziemy zręcznie posługiwać się opowieściami, albo to one będą się
posługiwać nami.
Jak błyskotliwie stwierdziła Susan Rabiner, doświadczona redaktorka
zajmująca się książkami non-fiction, wielu pisarzy ma poczucie, że argu-
mentacja to chwyt, który twórcy w dawnych czasach stosowali, by podbić
serca czytelniczek w sytuacji braku danych. Dziś natomiast, jak przekony-
wał ją jeden z autorów, „nasze dane są naszą argumentacją”. Nic bardziej
mylnego, ripostuje redaktorka. „Dobra argumentacja działa najlepiej, gdy
opiera się na solidnych badaniach, ale zasypywanie czytelników stosem
faktów nie jest alternatywą dla argumentacji. Bez intelektualnego procesu,
który starannie zarządza tymi faktami i układa je tak, by wyjaśnić pewną
tezę, nawet najstaranniejsza akumulacja danych dotrze do czytelniczki wy-
łącznie jako nudna recytacja wszystkiego, co autor wie na dany temat”[1].
Liczby potrzebują narracji. Im ważniejsze dane mamy do przedstawienia,
tym istotniejsze okazuje się dokładne przemyślenie opowieści, która im to-
warzyszy.
Można by zażartować, że nasze mózgi są trochę jak ja sprzed dwóch de-
kad. Nie uważają na matematyce. Dlatego musimy im pomóc opowieścia-
mi.

***
Ostatnia część tej książki poświęcona jest właśnie temu zadaniu. Najpierw
przyjrzymy się uważnie, jak działają opowieści i dlaczego mają na nas tak
przemożny wpływ. Zobaczymy, jak za sprawą narracji dokonuje się zako-
twiczenie w konkretach, wpisywanie w ogólne schematy poznawcze, a ta-
kże jak opowieści pośredniczą w nabywaniu nowej wiedzy. Następnie wie-
dzę tę przekujemy na praktyczne wskazówki, odpowiadając na pytanie,
z czego właściwie składają się opowieści i jak dla dobrych danych napisać
równie dobrą historię.

20. Cztery żywioły opowieści


W tym celu wykorzystamy czteroelementowy model obejmujący: 1)
strukturę, 2) kod, 3) medium i 4) wspólnotę. Elementy te można porównać
do czterech żywiołów, z których zbudowane są wszystkie przebogate świa-
ty opowieści.
Struktura to ziemia, która wyznacza twarde ramy narracji i nadaje jej
kształt. To ona sprawia, że opowieść układa się w zarys wzgórza, doliny czy
równiny. Bohater zaczyna na samym dole, stopniowo pnie się w górę, by
zwiedziony pychą znów skończyć na dnie. Na spokojne królestwo spada
nieszczęście, więc heros wyrusza w pełną niebezpieczeństw podróż, by
przywrócić równowagę w świecie. Świat pędzi do przodu, ale rzeczy na-
prawdę istotne nigdy się nie zmieniają. To wszystko przykłady prostych
struktur narracyjnych. Kiedy pokazałem wam moje oceny z matematyki,
natychmiast nałożyliście na nie właśnie tego rodzaju szablony.
Kod jest jak woda. To dostępne dla zmysłów konkrety, które wypełniają
całą przestrzeń opowieści, sprawiając, że ożywa. Bez nich opowieść by
uschła. Kod to kolory, faktury i kształty, to metafory, które pozwalają nam
uprościć, co skomplikowane, i archetypy, dzięki którym wyobrażone świa-
ty wypełniają się znajomymi postaciami.
Medium to ogień płonący w każdej opowieści. To ono przenosi energię
historii pomiędzy ludźmi. Ta sama iskra, która po raz pierwszy zapłonęła
tysiące lat temu przy ognisku na sawannie, tli się w piśmie, druku, radiu
i telewizji, a także najnowszych mediach społecznościowych. Każda z tych
form obiegu informacji w unikatowy sposób pomaga rozprzestrzeniać się
opowieściom. Każda wywiera też subtelny, ale istotny, wpływ na ich treść.
I wreszcie wspólnoty narracyjne – powietrze, bez którego wyobrażone
światy by się udusiły. Żadna opowieść nie funkcjonuje w społecznej próżni.
Narracje istnieją tylko wtedy, gdy dzielimy je z innymi. Tworzą wspólnoty
związane mitologiami, ale też obraz wroga, przeciw któremu mobilizuje-
my nasze wysiłki.
W kolejnych rozdziałach przeanalizujemy szczegółowo wpływ każdego
z tych żywiołów na nasze narracje, zwłaszcza te o przyszłości. Na razie jed-
nak zróbmy krok wstecz i zadajmy sobie jedno fundamentalne pytanie: jak
w zasadzie działają opowieści? Co dzieje się z nami, gdy słuchamy dobrej
historii? Dlaczego tak trudno oprzeć się potędze czterech narracyjnych ży-
wiołów?
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
11
JAK DZIAŁAJĄ OPOWIEŚCI

Najgorszy dzień mojego życia? Ten, w którym Hania, moja żona, usłyszała
diagnozę. Nowotwór.
W serialach i filmach w takich sytuacjach bohaterowi zaczyna piszczeć
w uszach, od pewnego momentu nie słyszy już słów lekarza, nic do niego
nie dociera... To stuprocentowa prawda! Dopiero po wyjściu z gabinetu za-
częliśmy sobie powoli uświadamiać, co właśnie usłyszeliśmy.
Przez kolejne miesiące byłem częstym gościem w szpitalu onkologicz-
nym. Trudno policzyć, ile godzin spędziłem, snując się bez celu po koryta-
rzach, myśląc o własnej bezsilności, obserwując splecione ścieżki krzątani-
ny personelu, pacjentów i ich bliskich. Przerażający budynek Narodowego
Instytutu Onkologii do dziś pozostaje scenografią niemal wszystkich mo-
ich koszmarnych snów.
Dlatego gdy niedawno zaproszono mnie, bym wygłosił wykład w gliwic-
kim oddziale tegoż instytutu, dopadło mnie mnóstwo sprzecznych uczuć.
Ostatecznie stwierdziłem, że oto nadarza się okazja, aby pewne kwestie
przepracować i stawić czoło lękom. Zaproszenie przyszło w szczycie kolej-
nej fali COVID-19. Pracownicy instytutu chcieli się dowiedzieć, jak rozma-
wiać z osobami, które uznają współczesną naukę za spisek, porzucają
opartą na dowodach terapię i decydują się powierzyć swoje życie „medycy-
nie alternatywnej”. Wygrzebałem więc z szuflady odpowiedni folder i za-
cząłem przygotowania. Kilka dni później wysiadłem z pociągu i przez
ośnieżone i przeorane remontami miasto podreptałem na salę wykładową,
by grupie naprawdę mądrych i zapracowanych ludzi opowiadać o global-
nych spiskach, zakazanej wiedzy szamanów oraz o takich przypadkach jak
pewien farmer z Nowej Zelandii, którego omal nie zabił wirus AH1N1 (tzw.
świńska grypa), a który ostatecznie nie tylko wyzdrowiał, ale w dodatku
wyleczył się z białaczki, na którą od dawna cierpiał.
A było to tak:

Kiedy lekarze zdecydowali o odłączeniu urządzeń podtrzymujących funkcje życiowe tego czło-
wieka, jeden z członków jego rodziny zaproponował zastosowanie witaminy C, o czym dowie-
dział się z... Internetu. Lekarz prowadzący oczywiście odmówił, wolał pozwolić pacjentowi
umrzeć, ale niesamowita presja rodziny spowodowała podanie tego środka odżywczego w ilo-
ści 25 g. Po podaniu witaminy C dożylnie, po zaledwie dwóch dniach, stan pacjenta się popra-
wił. Pacjent zaczął oddychać sam i był na najlepszej drodze do wyzdrowienia, gdyby nie to, że
zmienił się lekarz prowadzący, który zabronił dalszego podawania witaminy C. Stan pacjenta
ponownie się znacznie pogorszył. Kiedy wznowiono podawanie witaminy C, jak można było
już tego oczekiwać, stan pacjenta szybko się polepszał. Polepszył się do takiego stopnia, że le-
karze zadecydowali o przeniesieniu pacjenta do szpitala bliższego jego miejscu zamieszkania.
Niestety... tam lekarz również odmówił podania pacjentowi witaminy C. Stan pacjenta zaczął
się gwałtownie pogarszać. W tym przypadku lekarz został przez prawnika zmuszony do poda-
nia witaminy C i... pacjent po kilku tygodniach całkowicie wyzdrowiał. A tak przy okazji... pa-
cjent cierpiał też na nowotwór krwi – białaczkę. Po tej chorobie również nie było już śladu[2].

Opowieść ta pochodzi z Ukrytych terapii. Książka jest bestsellerem, a jej au-


tor, Jerzy Zięba, jednym z najlepiej rozpoznawalnych propagatorów „me-
dycyny alternatywnej” w Polsce. Zięba przekonuje, że mammografia jest
nieskuteczna, a nawet powoduje nowotwory[3]. Tomografię komputerową
i PET przedstawia jako „niebezpieczne i niczego nowego niewnoszące do
jego [pacjenta – M.N.] leczenia procedury”[4]. Ma własną opinię na temat
pokonywania prawie każdej choroby, w szczególności zaś na temat proce-
dur onkologicznych. (Spoiler z Ukrytych terapii: lekarze prawie wszystko ro-
bią źle, ale to nie ich wina – nie są źli, tylko po prostu niedouczeni). Zięba
nie ma żadnego wykształcenia medycznego. Może się za to pochwalić tysi-
ącami fanów w mediach społecznościowych i prężnie działającym sklepem
z suplementami. Jest więc idealnym przykładem zjawiska, o którym opo-
wiadałem w Gliwicach.
Z każdym rokiem zwiększa się w Polsce dostęp do badań profilaktycz-
nych i arsenał środków, jakimi dysponujemy w walce o ludzkie zdrowie.
Niestety zwiększa się także zasięg konkurencyjnych opowieści o zdrowiu
i chorobie proponowanych przez „medycynę alternatywną”.
W tym miejscu chciałbym podkreślić, że każda praktyka – psychologicz-
na, duchowa, dietetyczna – stosowana o p r ó c z terapii opartej na dowo-
dach naukowych, a nie z a m i a s t niej, jest godna polecenia, jeśli tylko
poprawia samopoczucie pacjentów. Niedopuszczalne jest natomiast wyko-
rzystywanie lęku i zagubienia chorych ludzi do drenowania ich kieszeni.
A jeszcze gorzej, gdy terapie o nieudowodnionej skuteczności przedstawia
się jako cudowne alternatywy, odciągając pacjentów od tego, co naprawdę
może im uratować życie. Dlatego właśnie określenie „medycyna alterna-
tywna” budzi mój sprzeciw. Z tego powodu zapisuję je w cudzysłowie. Jak
się nad tym zastanowić, alternatywna medycyna to koncept równie niedo-
rzeczny jak alternatywna matematyka, fizyka albo inżynieria budowlana.
Jak walczyć z tym niepokojącym zjawiskiem, kosztującym co roku życie
wielu pacjentów? Specjaliści zaniepokojeni popularnością „alternatyw-
nych” metod leczenia skupiają się zwykle na obalaniu fake newsów. Zesta-
wiają cudowne terapie z literaturą naukową i wskazują na przewagę syste-
matycznych badań klinicznych nad anegdotami w rodzaju tej o farmerze
z Nowej Zelandii. To wszystko jest ważne. Niemniej koncentrując się wy-
łącznie na obalaniu tego, co w „medycynie alternatywnej” nieprawdziwe,
pomijamy zasadniczy problem.
Co naprawdę sprawia, że pacjenci porzucają terapie onkologiczne, za-
miast nich wybierając bioenergoterapeutów, szeptuchy lub cudowne diety?
Dlaczego są skłonni uwierzyć, że szczepionki to spisek mający na celu de-
populację naszej planety? Jakim cudem rozsądni skądinąd ludzie skłonni
są zaufać raczej mądrościom z internetu niż komuś, kto medycynie poświ-
ęcił całe dorosłe życie? Odpowiedź stanowią narracje. „Medycyna alterna-
tywna” proponuje pacjentom proste i angażujące wyjaśnienia. Traktuje ich
jak niepowtarzalne jednostki i stara się zaspokoić ludzką potrzebę troski,
uznania, a przede wszystkim – sensu. Tymczasem oficjalny system ochro-
ny zdrowia i medycyna oparta na dowodach często jawią się jako nieludz-
kie.
Ludzie wybierają Jerzego Ziębę, ponieważ jest mistrzem snucia opowie-
ści. I to właśnie o mocy opowieści, nawet w dziedzinie tak na pozór „ści-
słej” jak medycyna, chciałbym teraz powiedzieć nieco więcej. Tu akurat
zgadzam się w pełni z Ziębą, który stwierdza: „Medycyna nie jest nauką
ścisłą... jest sztuką”[5]. Same potwierdzone naukowo sposoby i dane nie wy-
starczą, ponieważ pacjenci są ludźmi, a nie doskonale racjonalnymi auto-
matami. Potrzebują nie tylko usunięcia tkanki nowotworowej albo uzupe-
łnienia niedoboru żelaza. Potrzebują także poczucia sensu, kontroli nad
własnym życiem, szacunku, zaufania czy bliskości z drugim człowiekiem.
Pierwszym krokiem na drodze do medycyny, która w wyobraźni pacjen-
tów wygra z niepotwierdzonymi naukowo „alternatywami”, jest zrozumie-
nie, jak działają opowieści i dlaczego nasze mózgi tak bardzo je kochają.

Teleportacja
Skoncentruj się w pełni na krześle (fotelu czy kanapie), na którym właśnie
siedzisz. Wsłuchaj się w odgłosy w tle. Może towarzyszy ci szum wentyla-
tora, a może czytasz te słowa w autobusie? Zakotwicz się mocno w rzeczy-
wistości, która cię otacza.
A teraz spróbuj nie zgubić tego wszystkiego, czytając następującą –
prawdziwą, niestety – historię o ludziach, których nie uratuje nawet najwi-
ększa dawka witaminy C:

Dauphin, statek wielorybniczy z Nantucket, miał za sobą zaledwie kilka miesięcy trzyletniej,
jak się potem okazało, podróży w górę chilijskich wybrzeży. I właśnie tego lutowego poranka
1821 roku stojący „na oku” marynarz dojrzał coś niezwykłego: na martwych falach podskakiwa-
ła jakaś łódź, nieprawdopodobnie mała, zważywszy, że byli na otwartym morzu. Kapitan
okrętu, trzydziestosiedmioletni Zimri Coffin, z ciekawością skierował na tajemniczy obiekt
swą lunetę.
Prędko się zorientował, że była to mniej więcej ośmiometrowa łódź z ostro zakończoną rufą,
wielorybnicza, ale zupełnie niepodobna do innych. Burty łodzi zostały nadbudowane o blisko
15 centymetrów, a prowizoryczne maszty otaklowano w taki sposób, że zwykła łódź wiosłowa
zmieniła się w coś na kształt szkunera. Żagle – sztywne od soli i wybielone słońcem – najwyra-
źniej napędzały łódź przez wiele, wiele morskich mil. Coffin nie dojrzał nikogo przy wiośle ste-
rowym. Odwrócił się do człowieka za kołem sterowym Dauphina i rozkazał: „Ster na zawietrz-
ną”.
Pod czujnym okiem Coffina sternik podprowadził statek jak najbliżej opuszczonej łodzi.
Choć siła rozpędu sprawiła, że przemknęli koło niej szybko, tych kilka krótkich chwil, kiedy
było widać jej wnętrze, wystarczyło, aby obraz ten na zawsze utkwił w pamięci załogi.
Najpierw zobaczyli kości – ludzkie kości – walające się na ławkach i na dnie, zupełnie jakby
nie była to łódź wielorybnicza, ale pływające po morzu legowisko jakiejś ludożerczej bestii. Pó-
źniej dostrzegli dwóch ludzi, którzy leżeli skuleni w przeciwnych końcach łodzi. Ich skóra była
pokryta wrzodami, z oczodołów patrzyły wyłupiaste oczy, a brody pokryte były solą i krwią. Ka-
żdy wysysał szpik z kości martwych współtowarzyszy[6][17*].

I jak tam poszło? Udało się zostać na krześle? A może razem z Nathanielem
Philbrickiem, autorem tego poruszającego fragmentu, z przerażeniem
wpatrywałaś się w tragedię rozbitków? Zamiast wentylatora słyszałaś szum
fal. Widziałaś wnętrze łodzi, pogruchotane kości, brody pokryte solą
i krwią?
Pożyczyłem ten smakowity eksperyment (włącznie z wyborem lektury –
niczym nie dało się przebić wysysania szpiku współtowarzyszy) od Jona-
thana Gottschalla. To literaturoznawca zafascynowany naukami ścisłymi,
o którym wspominałem w poprzednim rozdziale. W książce zatytułowanej
The Storytelling Animal (Zwierzę, które opowiada historie) Gottschall wyko-
rzystuje narzędzia psychologii ewolucyjnej, by rzucić nieco światła na ma-
gię, której właśnie doświadczyliśmy[7].
W teorii literatury funkcjonuje dość powszechny pogląd, że uczestnic-
two w opowieściach jest możliwe dzięki naszej gotowości do czasowego
„zawieszenia niewiary”[18*]. To jednak mocne niedopowiedzenie. „Gotowo-
ść” sugeruje świadomą decyzję o wycofaniu się na chwilę z rzeczywistości
do świata opowieści. Tymczasem eksperyment Gottschalla pokazuje, że
opowieści to nie drzwi, przez które możemy przejść lub nie. Dobra opowie-
ść to zapadnia – znienacka otwiera się pod naszymi stopami. Pełne zaan-
gażowanie w historię stanowi coś naturalnego. Świat opowieści nie jest
miejscem, gdzie od czasu do czasu udajemy się na wakacje. Jest naszą oj-
czyzną. Dlaczego?
Dlaczego spędzamy godziny, czytając książki (no dobra, to trochę myśle-
nie życzeniowe)? Dlaczego tak łatwo zarwać noc, oglądając seriale? Czemu
nie możemy oprzeć się autoodtwarzaniu na Netfliksie i postawić tamy
wartkiemu strumieniowi kolejnych odcinków?
Odpowiedź wydaje się prosta. Opowieści sprawiają nam przyjemność.
Badania pokazują, że dynamika antycypacji i zaskoczenia, o której tyle pi-
szę w tej książce, jest powiązana z wyrzutem dopaminy[8]. Opowieści są jak
narkotyki. Wciągają, dostarczają bodźców, uzależniają. Jednakże ta reduk-
cjonistyczna, biologiczna odpowiedź natychmiast rodzi kolejne pytania.
Dlaczego nasz mózg jest tak skonstruowany, że kocha opowieści?
To logiczne, że ewolucja ukształtowała nas w taki sposób, żebyśmy
(w większości) lubili seks, cukier, tłuszcz i sól. Bez seksu trudno byłoby
przekazać swoje geny, cukier i tłuszcz zapewniały energię, która pozwalała
dożyć do kolejnego seksu, sól zawiera mikroelementy kluczowe m.in. dla
pracy mięśni i układu nerwowego. Dlaczego jednak nasz mózg z takim en-
tuzjazmem reaguje na opowieści? I czy oznacza to, że świat milionów opo-
wieści dostępnych na wyciągnięcie ręki może być dla nas równie niezdro-
wy jak współczesny supermarket pełen cukru, seksu i soli?
W dalszej części tego rozdziału omówię po kolei pięć elementów przepi-
su na doskonałą opowieść. 1) Materialny konkret pozwala nam zaczepić
się w opowieści, która 2) upraszcza rzeczywistość, 3) wpisując nowe zjawi-
ska w stare, dobrze znane schematy i zachęcając nas do 4) wypełnienia
białych plam własnym doświadczeniem, co w konsekwencji umożliwia
budowę wokół opowieści 5) wspólnoty narracyjnej.
Brzmi skomplikowanie? Rozłóżmy to na części pierwsze!

Materialny konkret
Zacznijmy od podstawowego składnika każdej dobrej opowieści. Co łączy
historię o nowozelandzkim rolniku z tą o rozbitkach kanibalach? Co umo-
żliwia opisywaną przez Gottschalla teleportację do narracyjnych światów?
Konkrety. Materialne, dostępne dla zmysłów szczegóły. To właśnie one sta-
nowią portal do wyobrażonych królestw.
Jerzy Zięba zdaje sobie z tego sprawę. Punktem wyjścia są dla niego za-
wsze konkretni pacjenci. „Dwuletni chłopiec” i jego „zrozpaczeni rodzice”
(lekarze jak zawsze „załamują ręce”), wdzięczni czytelnicy, którzy odwie-
dzają go w przerwach wykładów, by podzielić się swoimi historiami, albo
chociaż wspomniany farmer z Nowej Zelandii. Nawet jeżeli Zięba przyta-
cza wyniki badań klinicznych z grupą kontrolną, potrafi o nich opowie-
dzieć tak, by uruchomić nasze zmysły. Widzimy poszczególnych pacjentów
leżących na metalowych szpitalnych łóżkach, słyszymy ich ciężki oddech...
Im bardziej rozbudowany teoretycznie jest twój koncept, im bardziej
ogólny i doniosły, tym ważniejsze jest, by od początku mocno zakotwiczyć
go w dostępnych zmysłowo konkretach. Dopiero od tych konkretów opo-
wieść prowadzić może do abstrakcji. Jak to ujął Ray Bradbury: „Najbardziej
nawet nieprawdopodobne historie stają się wiarygodne, jeżeli czytelnik
poczuje dzięki zmysłom, że znajduje się w samym środku wydarzeń. Nie
ma wówczas innego wyjścia, jak tylko w nich uczestniczyć. Logika wyda-
rzeń zawsze ustępuje logice zmysłów”[9]. Bradbury wiedział, o czym mówi.
Zabierał swoich czytelników na Marsa, do dystopijnej przyszłości, w której
palono książki, i do sielskich amerykańskich miasteczek. W każdym z tych
światów natychmiast się zadomawiali, ponieważ autor przeprowadzał ich
tam przez most zbudowany nie z tez i przesłań, lecz z kształtów, kolorów
i zapachów.
„Pokaż, zanim opowiesz” to mantra do znudzenia powtarzana we
wszystkich podręcznikach storytellingu. „Najpierw poczuj. Potem pomyśl.
Na tym polega magia opowieści – wyjaśnia pewna specjalistka z tej dzie-
dziny, doświadczona konsultantka powieści i scenariuszy filmowych. –
Opowieść bierze ogólną sytuację, ideę czy koncept i ucieleśnia ją poprzez
to, co specyficzne”[10]. Filmy i książki, które bardziej troszczą się o przesła-
nie niż o historię, łamią tę kardynalną zasadę i natychmiast wpadają w kło-
poty. „Teza niepoddana kontroli zmienia się w przemądrzałego tyrana.
A przecież nikt nie lubi, gdy mu się mówi, co ma robić”[11]. Fakty, które nas
nie dotykają, nie poruszą nas. Jeżeli nie mamy do nich bezpośredniego do-
stępu przez zmysły i emocje, nie przyswoimy ich poznawczo. Dlatego „oso-
bista historia ma nieporównywalnie większe znaczenie niż bezosobowa
generalizacja”[12].
Dobrą ilustracją tej zasady jest zjawisko efektu zidentyfikowanej ofiary
(ang. identifiable victim effect)[13]. Spotykacie się z nim za każdym razem, gdy
organizacja charytatywna próbuje was skłonić do wpłacenia datku, poka-
zując zdjęcie konkretnej dziewczynki cierpiącej głód w pewnej wymienio-
nej z nazwy wiosce zamiast wykresów obrazujących skalę niedożywienia
w Afryce. Efekt zidentyfikowanej ofiary doskonale ujmuje przypisywany
Stalinowi aforyzm głoszący, że choć śmierć człowieka jest tragedią, to
śmierć miliona ludzi – zaledwie statystyką. Naszym zadaniem powinno
być zniesienie tej opozycji – stworzenie takiej opowieści o prawdziwych
danych, żeby statystyki poruszyły odbiorców nie mniej niż anegdoty.
Zakotwiczenie w konkretach nabiera największego znaczenia w wypad-
ku opowieści o przyszłości. Okazuje się, że generalizacje nie prowadzą do
antycypacji. Na abstrakcyjnych ideach nie da się zbudować przekonujących
scenariuszy przyszłych wydarzeń. Raz jeszcze oddajmy głos cytowanej
wcześniej specjalistce od scenariuszy:

Cały problem z ogólnikami polega na tym, że ponieważ są nieznośnie niejednoznaczne, nie da


się na nich niczego zbudować. Nie mówią nam dokładnie, co się dzieje teraz, toteż nie możemy
zatracić się w oczekiwaniu na to, co może się zdarzyć później. Żegnaj, pyszny dopaminowy
koktajlu ciekawości, który nie pozwala się nam oderwać od lektury[14].

Czyli punkt wyjścia już mamy. Zaczynamy od tego, co widzialne, słyszalne,


wyczuwalne. A teraz zobaczcie, jak od zaczepienia w konkrecie przejść do
narysowania przekonującej mapy rzeczywistości.

Uproszczenie rzeczywistości
Świat to bardzo skomplikowane miejsce, a my jesteśmy dosyć prości. Opo-
wieści pomagają nam sprowadzić złożoność wydarzeń do naszej ludzkiej
miary[15]. Dzięki nim odróżniamy swoich od obcych, dobre od złego, bez-
pieczne od ryzykownego. Opowieści to mapy, które wykorzystujemy, by
poruszać się po złożonym świecie[16].
Jerzy Zięba zawsze dba o to, by skomplikowaną rzeczywistość sprowa-
dzić do prostych obrazów. Wszak mapa to nic innego jak poręczny model
rzeczywistości, który możemy złożyć i schować do kieszeni. Dlatego pa-
cjent w książkach Zięby czasem porównywany jest do lodówki lub ciek-
nącego kranu, a lekarz to mechanik albo hydraulik (choć oczywiście, za-
znacza Zięba, od lekarza wymagamy więcej). Żywe, ale czytelne metafory –
wątek, do którego jeszcze powrócę w kolejnym rozdziale – pozwalają Zi-
ębie na budowanie przekonujących modeli poznawczych. Na przykład za-
miast mozolnie wyjaśniać, dlaczego skorumpowany biznes medyczny wal-
czy z nowotworami chemioterapią czy radioterapią, choć przecież mógłby
witaminami usunąć ich przyczynę (tą według Zięby jest osłabiony układ
odpornościowy), autor Ukrytych terapii używa następującego sugestywnego
obrazu: „Po co JEDEN RAZ naprawić dziurę w drodze, kiedy bez końca
można naprawiać pogruchotane podwozia setek samochodów, które w nią
wpadły i nadal wpadają”[17]. Trudno się nie zgodzić, prawda?
A więc opowieści to mapy. Ewolucja ukształtowała nas tak, byśmy ko-
chali dobre historie, ponieważ są one prostym, funkcjonalnym sposobem
upraszczania rzeczywistości. Dostarczają schematów poznawczych ła-
twych do zapamiętania i przekazywania innym. Żeby spełnić tę funkcję,
dobre opowieści, podobnie jak porządne mapy, muszą przedstawiać pew-
ne elementy otaczającego nas krajobrazu, pomijając inne. W przeciwnym
razie stałyby się podobne opisywanej przez Jorge Luisa Borgesa mapie,
która przykryła cesarstwo. Opowiadanie pod wiele mówiącym tytułem
O ścisłości w nauce ukazuje tragiczne dzieje władcy opętanego pragnieniem
stworzenia doskonałej mapy swych ziem. Kolejne przedstawiane przez
kartografów projekty odrzucał on jako nie dość dokładne, aż wreszcie
uczeni przygotowali „mapę Cesarstwa, która posiadała Rozmiar Cesarstwa
i pokrywała się z nim w każdym Punkcie”[18]. Niestety oznaczało to, że cały
jego teren znalazł się pod mapą. Nie docierało do niego słońce, rośliny zwi-
ędły, życie zamarło. Doskonała mapa byłaby przekleństwem. By żyć, musi-
my upraszczać rzeczywistość.
Równie przerażającą wizję snuje Borges w Bibliotece Babel, opisując bez-
kresną bibliotekę, składającą się z nieskończonej liczby pomieszczeń wype-
łnionych wszelkimi możliwymi książkami. „Każda książka posiada cztery-
sta dziesięć stron; każda strona czterdzieści wierszy, każdy wiersz około
osiemdziesięciu liter czarnego koloru”[19]. W bibliotece znajdują się wszel-
kie możliwe książki – napisane i nigdy nienapisane, losowe ciągi znaków
i najgłębsze tajemnice wszechświata. Marzenie każdego mola książkowe-
go, które jednak szybko okazuje się koszmarem. Borges przekonująco po-
kazuje, że taki zbiór wszelkich książek byłby w gruncie rzeczy bezkresną
pustynią, na której nie sposób doszukać się jakiegokolwiek sensu. By żyć,
musimy pomijać. „Życie jest sztuką wyboru”, jak głosi starożytna mądrość
z reklamy lodów Magnum.
Borges był filozofem opowieści. Przedmiotem jego zainteresowania są
niemal zawsze historie, które sobie opowiadamy, i to, jak wpływają na na-
sze życie. Dla Argentyńczyka mapa przykrywająca cesarstwo i bezkresna
pustynia Biblioteki Babel to przede wszystkim metafory świata bez do-
brych opowieści. Istotę każdej opowieści stanowi bowiem selekcja.
Historia, która nie upraszcza świata, nie jest dobrą historią. Przekonuje-
my się o tym na własnej skórze, ilekroć spotykamy osobę, która nie umie
opowiadać i stara się powiedzieć wszystko. Taki nieudolny narrator
grzęźnie w błocie nieistotnych szczegółów i rozmienia wątek na drobne,
w nieskończoność mnożąc dygresje. Najlepsze opowieści są proste.
Dziś zresztą prostota opowieści wystawiana jest na najsurowszą z mo-
żliwych prób. Każda narracja hartuje się w ogniu wojny o uwagę. Statystyki
serwisów internetowych pokazują, że zainteresowanie czytelniczki traci-
my po kilku pierwszych zdaniach nieciekawej opowieści, po kilku sekun-
dach nudnego filmu. Opowieść ma magiczną moc przeniesienia nas w jed-
nej chwili do szalupy dryfującej po oceanie. Ale czytelnicy są wybredni. To
duże wyzwanie. Zwłaszcza gdy nie jesteśmy influencerkami albo portalami
internetowymi żyjącymi z reklam i przyciągnięcie uwagi nie jest dla nas
celem samym w sobie, lecz tylko środkiem do przekazania treści, które
uznajemy za ważne.
Teorie spiskowe, pseudonaukowe, słowa oszustów i guru lepiej radzą so-
bie na wymagającym rynku uwagi. Hochsztaplerzy sugerują, że świat jest
prosty. Ich historie zacierają granice między prostą mapą a złożoną rzeczy-
wistością. Oczywiście to tylko fantazja. Tak naprawdę, wbrew pragnie-
niom tropicieli spisków i wyznawców cudownych panaceów, świat wciąż
pozostaje skomplikowany. Iwermektyna nie jest cudownym lekiem na ko-
ronawirusa, witamina C – nawet w największych dawkach – nie leczy no-
wotworów, od gadania o lewicowych spiskach klimat nie przestanie się
ocieplać. Zaklęcia może i kusząco opisują świat, ale go nie zmieniają. Na-
uka musi iść o krok dalej.
Najlepsze opowieści są proste, ale nie każde uproszczenie jest równie
dobre. Nie każda mapa prowadzi nas do celu. Nie sztuka narysować prostą
i czytelną mapę, jeżeli w żaden sposób nie ogranicza nas rzeczywistość. Jak
jednak uczynić zadość potrzebie czytelności, a jednocześnie tworzyć mapy,
które powiodą nas do celu? Będzie to jedno z wyzwań towarzyszących nam
w kolejnych rozdziałach.

Stare i nowe
Kochamy stare historie, ale pożądamy nowych.
Od wielu lat współpracuję z edukatorami i specjalistkami od tropienia
dezinformacji. Niezależnie od tego, czy moimi partnerami są uczniowie
szkół podstawowych (pozdrawiam Uniwersytet Dzieci!), czy uznani eks-
perci od bezpieczeństwa w sieci (nie mogę pozdrowić, bo to sprawy ściśle
tajne), nasza dyskusja w ramach warsztatów i przerw kawowych nie-
odmiennie schodzi na kwestię „przepisu na idealnego fake newsa”. Co de-
cyduje o tym, że niektóre informacje rozchodzą się w sieci jak wirusy? Dla-
czego jedne legendy miejskie toną natychmiast w szumie informacyjnym,
podczas gdy inne wydają się ludziom tak przekonujące i niepokojące, że
nie mogą się oprzeć pokusie powtórzenia ich wszystkim znajomym?
Odpowiedź na to pytanie jest oczywiście złożona. Sporą rolę odgrywają
zarówno przypadek, jak i celowe działania konkretnych osób i instytucji
siejących dezinformację. Pomiędzy ślepym trafem a mrocznymi sieciami
trolli istnieje jednak trzeci, kluczowy czynnik. Opisuje go złota zasada
w stylu mistrza z taniego filmu kung-fu: najlepsze opowieści mogą zmie-
niać się błyskawicznie dzięki temu, że w ogóle nie ulegają zmianom. Jak to
możliwe?
Popularne historie nieustannie ewoluują, przyswajając elementy prze-
obrażającej się rzeczywistości. Narracje, w szczególności te o charakterze
mitycznym, kochają nowinki bardziej niż dziennikarki modowe. Nowe ko-
stiumy, rekwizyty, postaci... Wszystkie dostępne zmysłowo konkrety,
o których mowa była wcześniej, zmieniają się z każdym sezonem.
Współczesne mity natychmiast zaczęły korzystać z rekwizytów typu te-
lefony komórkowe czy konkretne popularne aplikacje. Doskonale nadążają
za przemianami kulturowymi i geopolitycznymi. Jednocześnie pewne
ogólne schematy poznawcze okazują się tak trwałe, że możemy śledzić ich
rozwój przez tysiące lat. Swoi kontra obcy, mroczna siła czająca się w pod-
ziemiu, tabu kulinarne i lęk przed uprowadzeniem naszych dzieci –
wszystko to, co intrygowało naszych pra-pra-...-pradziadów, znajdziemy
we współczesnych mitach. Tyle że w nowej oprawie.
Historie o członkach wrogiego plemienia porywających i pożerających
dzieci (lub nawet podstępem podsuwających je do zjedzenia nam samym)
ewoluują nieustannie. Przez lata opowiadane były o Romach albo Żydach.
W latach dziewięćdziesiątych zmieniły się w doniesienia o psach porywa-
nych do chińskich restauracji, by stopniowo przerodzić się we współczesną
mitologię kebabową. Podobnie pradawne lęki przed stworami czającymi
się w mroku zmieniły się we współczesne historie o przerażającej grze
w Niebieskiego wieloryba czy złowrogiej lalce Momo, która zagaduje dzieci
przez WhatsAppa, zlecając im coraz niebezpieczniejsze misje prowadzące
w końcu do samobójstwa. Oto kolejna ważna reguła działania opowieści:
narracja wyjaśnia nowe dzięki zakorzenieniu go w starym[20].
Zięba wykorzystuje ten efekt mistrzowsko. Choć w swoich książkach,
wystąpieniach publicznych i popularnych wpisach w mediach społeczno-
ściowych porusza bardzo wiele zagadnień, wszystkie złączone są klamrą
głównego wątku. Niezależnie od tego, czy akurat zachwala skuteczność wi-
taminy C, przestrzega przed mammografią czy utyskuje na „wściekłą cen-
zurę, która szaleje w tej chwili na YouTubie”[21], zawsze porusza się w ob-
szarze prostego przeciwstawienia:

ONI MY
Fałszywa wiedza (kłamstwo) Prawdziwa wiedza
Pycha Pokora
Formalne kwalifikacje („papier”) Mądrość, wrażliwość, otwartość
Autorytety Samodzielne myślenie

„Wiedza nie zna granic” – przekonuje Zięba. Lekarze odrzucają zarówno


najnowsze odkrycia, jak i prastary dorobek uczonych, jeżeli tylko pochodzą
one spoza głównego nurtu. Stąd właśnie tytułowe Ukryte terapie – wiedza,
która ma charakter tajemny nie dlatego, że strzegą jej sami posiadacze,
lecz dlatego, że dostępu do niej broni potężny spisek.
Ten obraz świata rozdartego między siłami światła i ciemności świetnie
ilustruje, wedle Zięby, przygoda nowozelandzkiego farmera. Prawdziwym
źródłem nieszczęścia człowieka nigdy nie jest choroba. Świńska grypa,
a nawet białaczka – wszystko to jedynie wynik chwilowej nierównowagi
w organizmie. Rzeczywistym zagrożeniem dla naszego zdrowia i życia jest
ignorancja prowadząca do odrzucenia najprostszych i najlepszych rozwi-
ązań. W służbie niewiedzy, paradoksalnie, występują zaś ci, którzy sami
nazywają się „wiedzącymi” – mędrcy tego świata, czyli lekarze, naukowcy,
farmaceuci... Uporczywie odłączali naszego bohatera od zbawiennych kro-
plówek z witaminą C, zamiast tego zmuszając go do drogich, skompliko-
wanych, długotrwałych i wyniszczających organizm terapii „naukowych”.
Prawdziwe uzdrowienie nie jest więc kwestią leczenia, lecz poznania – do-
tarcia do prawdy, która pozostaje ukryta przed naszymi oczyma.
Nie jest to łatwe, bo na drodze do powszechnej wiedzy i zdrowia stoją
potężne interesy. Dlaczego lekarze nie mają prawdziwej mądrości, skoro
kończą tak wymagające studia, a potem nieustannie się szkolą? „KTO pro-
wadzi te szkolenia, kto je finansuje lub kto tak naprawdę «za nimi stoi»?” –
pyta retorycznie Zięba. Oczywiście firmy farmaceutyczne zainteresowane
maksymalizacją sprzedaży swoich specyfików, a zatem także „zniszcze-
niem w zarodku jakichkolwiek metod, sposobów, substancji, które są efek-
tywne i tanie, ale których nie da się opatentować. [...] I to jest prawdziwa
wojna. Wojna, o której przeciętny pacjent często nie ma najmniejszego na-
wet pojęcia. Pacjent przegrywa. Zawsze”[22]. Owa wojna omal nie wpędziła
do grobu pechowego farmera. „Leczenie tego pacjenta w szpitalu, do mo-
mentu podania witaminy C, kosztowało ok. $ 300 000, natomiast koszt za-
stosowanej witaminy C wyniósł ok. $ 30. Inteligentnemu człowiekowi nic
więcej nie trzeba byłoby mówić”[23]. Anegdoty Jerzego Zięby brzmią znajo-
mo, bo bardzo przypominają klasyczną mitologię gnostycką, czyli opowie-
ść o tym, że znany nam świat jest iluzją stworzoną przez złowrogiego de-
miurga i strzeżoną przez potężnych archontów. Widziana wokół rzeczywi-
stość to sen, który ma bez końca więzić nas w nieświadomości. Dlatego
właśnie wiedza o prawdziwej naturze otaczającego świata jest najpilniej
strzeżoną tajemnicą, a samo jej poznanie to fundamentalny krok na dro-
dze do wyzwolenia. Niestety wyzwolenie jest trudne i bolesne, bo nasz
umysł, od zawsze karmiony kłamstwem, lęka się prawdy i nie chce jej do
siebie dopuścić[24]. Mit gnostycki mówi więc o bohaterze, który dzięki po-
mocy mistrza i w serii prób inicjacyjnych wyzwala się z niewiedzy ku świa-
domości. Bardzo podobna opowieść pojawia się pod wieloma długościami
i szerokościami geograficznymi w różnych okresach historycznych. Cza-
sem w ogóle nie ma nic wspólnego z gnostycyzmem jako ruchem religij-
nym, innym razem nawiązuje do niego w bardzo odległy sposób[25].
Domyślam się, że spora część czytelniczek tej książki nie zgłębiała pasja-
mi gnostyckich apokryfów z czasów średniowiecza czy późnej starożytno-
ści. Ale zapewne większość oglądała Matrix albo przynajmniej wie, o co
w tym filmie chodzi. A film Wachowskich to nic innego jak współczesna
wersja tej mitologii. Znajdziemy tu fałszywy świat, zagubionego bohatera
i mentora, który odkrywa przed nim prawdziwą naturę rzeczywistości,
wskazując drogę do opuszczenia iluzji.
Zięba przedstawia naukowców jako pewnych siebie, zadufanych. Świat
nauki widziany oczyma autora Ukrytych terapii to miejsce pełne sztywnych
doktrynerów, a przecież – i to jest najsmutniejsze – istotę nauki stanowi
postawa przeciwna: pokora i gotowość do przyznawania się do błędów.
Tam głęboko, na dole, gdzie w kopalniach nauki fedruje się w poszukiwa-
niu nieznanego, akademia naprawdę jest miejscem pełnym niepewności,
ciekawości i fascynujących przygód. (A także zwątpienia, frustracji, zmylo-
nych tropów i niekończących się wniosków grantowych...) Niestety tylko
niewielu naukowców i popularyzatorów (Richard Feynman!) potrafiło
w swoich pracach oddać ten nastrój poszukiwania, zachowując jednocze-
śnie zdolność przekazywania aktualnego stanu wiedzy naukowej. Oznacza
to, że aby pokonać szarlatanów, nauka wcale nie musi się zmieniać. Powin-
na natomiast powrócić do swych korzeni i nauczyć się z pasją opowiadać
o tym, co od czasu rewolucji oświeceniowej nieustannie rozpala jej piece.
A więc bierzemy dostępny zmysłowo konkret – na przykład historię ja-
kiegoś pacjenta – i wplatamy go w szerszą strukturę wyjaśniającą świat.
W ten sposób uzyskujemy mapę: kieszonkową wersję rzeczywistości, która
przywraca kontrolę i daje poczucie rozumienia świata. To właśnie w tym
napięciu między konkretnym i ogólnym dokonuje się praca opowieści.
Przyjrzyjmy się jej teraz nieco uważniej, żeby lepiej zrozumieć, dlaczego
narracje są tak cennymi narzędziami poznawania i opisywania świata.

Wypełnianie białych plam


Badacze komunikacji często skupiają się na nieporozumieniach. Pewien
gest znaczy w Ameryce Południowej coś zupełnie innego niż w Północnej,
więc turyści i dyplomaci narażeni są na przykre niespodzianki. Jakieś sło-
wo czy sformułowanie jest u młodych wyrazem uznania, podczas gdy dla
starszych pozostaje obraźliwe. Nieporozumienia są barwne i przyciągają
naszą uwagę.
A jednak znacznie bardziej fascynujące jest zagadnienie przeciwne. Jak
to możliwe, że się w ogóle rozumiemy? Jak to się dzieje, że wśród mnóstwa
komunikatów, które nieustannie wymieniamy, nieporozumienia stanowią
raczej wyjątek niż regułę?
Powiedzmy, że opowiadam wam baśń. Kiedy powiem, że dawno, dawno
temu żyła sobie księżniczka, nie muszę dodawać, że miała długie włosy,
dwie ręce i dwie nogi oraz że mieszkała w pałacu i była bardzo piękna.
Oczywiście mogę to zrobić, ale każda z tych informacji będzie redundant-
na, to znaczy powtórzy to, co i tak zapewne wiecie o baśniowych księżnicz-
kach. Skąd? Z innych baśni, filmów Disneya i towarzyszących im zabawek,
z obrazków, dowcipów, odbytych w dzieciństwie rozmów z rówieśnikami
i dyskusji na Twitterze. Wszystko to Umberto Eco, genialny włoski teore-
tyk i praktyk opowieści, określał mianem „encyklopedii”. Encyklopedia to
zasób wiedzy, którym dysponuje „czytelnik modelowy”, a więc kompetent-
ny odbiorca czy odbiorczyni danej historii. W naszej encyklopedii znajdują
się wszystkie „domyślne” cechy księżniczki. Im bardziej typowa (skonwen-
cjonalizowana) opowieść, tym więcej czerpie z encyklopedii odbiorców[26].
Słuchanie opowieści nigdy nie jest bierne – zawsze wiąże się z pracą wy-
obraźni. Nawet najbardziej drobiazgowa epopeja zaledwie szkicuje świat
(mapa, nie cesarstwo!), zaznaczając jego najważniejsze punkty. A jednak
w dobrych historiach nigdy nie dostrzegamy białych plam. Dzieje się tak
dlatego, że my sami natychmiast wypełniamy je uprzednio posiadaną wie-
dzą.
Jerzy Zięba doskonale wykorzystuje ten efekt, zapraszając odbiorców do
współpracy. Sam siebie chętnie przedstawia jako poszukiwacza prawdy.
Nie „wiedzącego” (ten epitet, niczym wyśmiewani przez Sokratesa sofiści,
przypisują sobie według Zięby zadufani „akademicy”), lecz właśnie „pyta-
jącego” czy „szukającego”. W tym Zięba nie jest zresztą pionierski. Raczej
do perfekcji opanował strategię, którą z powodzeniem stosuje wiele ru-
chów pseudonaukowych. „My tylko pytamy”, „przecież na 100% nigdy nic
nie wiadomo”, „sami mówiliście, że to tylko teoria”. Ma to sens. Czytelniko-
wi znacznie łatwiej utożsamić się z pytającym niż z udzielającym odpowie-
dzi ex cathedra.
Dobra narracja zaprasza odbiorcę do środka, czyniąc go wspólnikiem
w wyjaśnianiu świata. Słuchacz nigdy nie jest tylko konsumentem historii.
Jest jej współautorem. W ten sposób dzięki pracy wyobraźni nasza rzeczy-
wistość wypełnia przestrzeń opowieści, nadając jej konkretny wymiar, wia-
rygodność, wzbudzając zaangażowanie i utożsamienie. Warto zwrócić
uwagę, że empatia przebiega w tym wypadku dwukierunkowo! Przeżywa-
my lęki i miłosne rozterki wraz z bohaterami powieści nie tylko dlatego, iż
wierzymy, że i nas mogłyby spotkać płomienny romans albo inwazja ko-
smitów. Towarzyszymy bohaterom przede wszystkim z tej przyczyny, że
ich życie wypełniamy własnym doświadczeniem. Pomiędzy epickie przy-
gody wplatamy nici prozy własnego życia. Autor nie musi (choć oczywiście
może) pisać, jak smakuje sok pomarańczowy pity właśnie przez postać, po-
nieważ użyczamy mu smaku napoju, który sami wypiliśmy na śniadanie.
Wbrew temu, co się czasem mówi, dobra powieść nie pozwala nam wcale
spojrzeć na świat oczyma bohaterów. Jest odwrotnie – dobra powieść nie-
postrzeżenie zmusza nas, byśmy to my pozwalali bohaterom patrzeć na
świat naszymi oczyma!
Zięba doskonale potrafi wykorzystać ten efekt. Przywoływane przez nie-
go anegdoty z życia pacjentów z łatwością możemy odnieść do własnych
doświadczeń. Zresztą autor często posługuje się określeniami wprost od-
wołującymi się do tego doświadczenia: „każdy z nas widzi”, „wielu Czytel-
ników już się nieraz z takim zjawiskiem spotkało”, „jakże często słyszy
się...”. Praca wyobraźni polega jednak nie tylko na tym, że wypełniamy
opowieści wiedzą z własnej encyklopedii. Nieustannie dokonuje się rów-
nież odwrotny proces. Niepostrzeżenie uzupełniamy naszą wiedzę o rze-
czywistości zasłyszanymi opowieściami. Jak barwnie ujmuje to Eco, ency-
klopedia jest „wywarem” z narracji, które poznaliśmy[27]. Każda nowa hi-
storia wzbogaca i modyfikuje naszą encyklopedię, wzmacniając pewne
skojarzenia i wygaszając inne. Zasób opowieści, którymi dysponujemy, słu-
ży nam następnie jako podręczny zestaw schematów poznawczych.
To, czego właśnie dowiedzieliśmy się o encyklopediach oraz nowym
i starym w opowieściach, odgrywa kluczową rolę w antycypacji.

Ważna dygresja: narrator w naszej głowie i antycypacja


Natrafiwszy na jakiś nowy element rzeczywistości, natychmiast opowiada-
my sobie o nim historię. W głowie każdego i każdej z nas mieszka narra-
tor. Nie wiem, czy jest czuły. Na pewno jest cholernie pracowity. Produk-
tywnością zawstydziłby samego Stephena Kinga. Na nasze potrzeby nie-
ustannie przygotowuje opowieści o napotkanych ludziach i ich motywa-
cjach, o odległych krajach i markach, które co dzień widzimy na sklepo-
wych półkach, a także o nas samych. Nasze autobiografie są nieustannie
aktualizowanymi narracjami; dzięki nim możemy poczuć się w miarę do-
brze, zracjonalizować sobie porażki i żywić nadzieję na sensowną przy-
szłość. Te snute w głowie opowieści są tym, co nadaje życiu sens[28].
Niestrudzony opowiadacz w naszej głowie ma pewną niezwykłą cechę.
Przypomina mianowicie komentatora sportowego, który ani na chwilę nie
milknie i natychmiast reaguje słowami na wszystko, co dzieje się na skocz-
ni. Nawet jeśli akurat nie dzieje się nic. Co gorsza, nie milknie nawet wów-
czas, gdy z jakiegoś powodu się pogubił i nie ma pojęcia, na co właśnie pa-
trzy.
Doskonale ukazuje to seria eksperymentów przeprowadzonych przez
Michaela Gazzanigę. Psycholog ów pracował z pacjentami, którym w celu
złagodzenia ataków padaczki przecięto spoidło wielkie. W wyniku zabiegu
półkule mózgu straciły możliwość komunikowania się. Gazzanigę zainspi-
rowało to do wykonania doświadczenia, którego wynik napawa mnie prze-
rażeniem. Sadzamy pacjenta z przeciętym spoidłem przed specjalną prze-
grodą w ten sposób, że jego lewe oko widzi co innego niż prawe. Przed nim
kładziemy zestaw ilustracji i prosimy o wybranie obrazka pasującego do
tego, co za chwilę zobaczy. Następnie lewemu oku pokazujemy pewien ob-
raz, na przykład zasypany śniegiem dom. Ponieważ nerwy wzrokowe są
skrzyżowane, obraz ten trafia do prawej półkuli mózgu. Prawa półkula mó-
zgu kontroluje lewą rękę, która natychmiast sięga po karteczkę z naryso-
waną łopatą do odśnieżania. Prawemu oku pokazujemy inny obraz – po-
wiedzmy kurę – i pytamy pacjenta, czemu przed chwilą sięgnął po łopatę.
A teraz clou programu. Siedzibą naszego wewnętrznego narratora, któ-
rego Gazzaniga nazywa tłumaczem czy interpretatorem (ang. interpreter),
jest lewa półkula mózgu. Półkula prawa jest niema, nie posiada zdolności
do formułowania rozbudowanych opowieści. Ponieważ obraz domu poka-
zaliśmy prawej półkuli (przez lewe oko), a spoidło zostało przecięte, cała
operacja skojarzenia i sięgnięcia po łopatę odbyła się kompletnie poza kon-
trolą lewej półkuli, a więc i narratora.
Lewa półkula nic nie wie o zaśnieżonej chatce. Widziało ją tylko lewe
oko, a łączność między połowami mózgu została zerwana. Wewnętrzny in-
terpretator przez cały czas „widział” tylko kurę, którą pokazaliśmy prawe-
mu oku, jest więc kompletnie nieświadomy ciągu logicznego łączącego
ośnieżony dom z szuflą. Nie przeszkadza mu to jednak w zabraniu głosu.
Pacjenci zapytani o to, dlaczego sięgnęli po szuflę, bez wahania opowiadali
rozbudowane historie w rodzaju: „To jasne, że kurze guano trzeba czymś
posprzątać, nie?”.
Nic nie jest bezsensowne. Opowieść lęka się próżni. Białe plamy natych-
miast zostają wypełnione. Do wszystkiego, co dzieje się w świecie, nasz
wewnętrzny głos stara się dopisać jakąś opowieść[29].
Jest w tym coś niepokojącego. I to nawet poza przerażającą wizją dwóch
oddzielnych osób żyjących w dwóch półkulach mózgu, patrzących oddziel-
nymi oczami i machających każda swoją ręką („nie wie prawica, co czyni
lewica”). Ta najbardziej ludzka z władz – władza interpretacji, która odpo-
wiada na potrzebę sensu i wyraża się w opowieściach – nie tyle kieruje na-
szymi poczynaniami, ile stara się je wtórnie zracjonalizować. To dlatego
stwierdziłem wcześniej, że nasz wewnętrzny narrator przypomina komen-
tatora sportowego.
A jednak ten komentator ostatecznie wpływa na to, co się dzieje na
skoczni. Nasze opowieści mogą być bardziej lub mniej sensowne, ale to za-
wsze na ich podstawie budujemy modele poznawcze, one zaś decydują
o tym, jakie podejmiemy działania. Opisywany tu mechanizm natychmia-
stowego, niedostrzegalnego dla nas wypełniania przez narratora białych
plam ma więc doniosły wpływ na główny przedmiot tej książki, czyli anty-
cypację.
Dlaczego pewne scenariusze wyglądają na bardzo prawdopodobne, pod-
czas gdy inne kompletnie nam umykają, choć często po fakcie wydają się
takie przewidywalne? Jedną z odpowiedzi jest właśnie funkcjonowanie
narracji jako oprogramowania umożliwiającego umysłowi przewidywanie
przyszłości. Od naszej encyklopedii zależy, które scenariusze przyszłości
widzimy, a na które zostajemy ślepi. Encyklopedia zaś, jak wspominałem,
karmi się usłyszanymi narracjami.
„Umysł służy do przewidywania przyszłości” – stwierdza sentencjonal-
nie Brian Boyd, autor jednej z najpopularniejszych książek na temat ewo-
lucyjnego pochodzenia opowieści. Niestety jak każda maszyna obliczenio-
wa, mózg dysponuje ograniczonymi zasobami. Gdyby wyobraźnia pozo-
stawała jednakowo otwarta na wszystkie możliwe scenariusze, zasoby te
zostałyby błyskawicznie roztrwonione. Dlatego, niczym szachowy arcy-
mistrz, na bardzo wczesnym etapie podejmujemy decyzję o rozważeniu
tylko niektórych scenariuszy rozwoju wydarzeń. „Aby w ograniczonym
czasie, przy ograniczonej wiedzy i możliwościach obliczeniowych zrozu-
mieć, co się dzieje, umysł wyewoluował w ten sposób, by móc dostrzec klu-
czowe dla danego gatunku regularności i przeprowadzić wnioskowanie na
podstawie podręcznych heurystyk”[30] – podsumowuje Boyd. Te heurystyki,
czyli w tym wypadku po prostu prawdopodobne scenariusze wydarzeń, to
właśnie interesujące nas opowieści.
Część ze wspominanych przez Boyda ścieżek poznawczych ma charak-
ter biologiczny. Autor przywołuje m.in. eksperyment, w którym okazało
się, że szczury łączyły w ciąg przyczynowo-skutkowy picie dziwnie smaku-
jącej lub pachnącej wody z doświadczeniem mdłości. Potrafiły skojarzyć te
dwa wydarzenia, nawet gdy nieprzyjemny efekt występował długo po wy-
piciu cieczy. Ten sam proces nie zachodził w wypadku rażenia prądem.
Okazuje się, że scenariusz, w którym opóźniony o kilka godzin szok elek-
tryczny jest rezultatem wypicia czegoś o dziwnym smaku lub zapachu, nie
leżał w horyzoncie poznawczym gryzoni[19*]. Wszak uznanie takiego ciągu
wydarzeń wymagałoby przyjęcia, że istnieje jakiś niewidzialny dla szczu-
rów, złośliwy eksperymentator, który karze je za pewne czynności tylko
dlatego, że tak mu się spodobało[31].
Widzimy więc, że przynajmniej za część selekcji odpowiada mózg,
z góry przesądzając, które scenariusze przyczynowo-skutkowe są prawdo-
podobne, a które można sobie darować. Tyle że dla homo sapiens neurono-
we szlaki prawdopodobieństwa to dopiero początek. U ludzi zarządzaniem
coraz bardziej złożonymi scenariuszami zajmuje się nie natura, lecz kultu-
ra. Na przykład w przeciwieństwie do szczurów chętnie wyobrażamy sobie
złośliwego eksperymentatora, który panuje nad całym światem i karze nas
lub nagradza za pewne zachowania, bo tak mu się spodobało. Scenariusz
łączący boską karę porażenia piorunem ze spożyciem pewnych „nieczy-
stych” pokarmów należy do najpopularniejszych ludzkich wierzeń. Pojawia
się w horyzoncie naszej wyobraźni dzięki opowieściom. To one pozwalają
nam rozważać coraz bardziej abstrakcyjne scenariusze, unikając jednocze-
śnie całkowitego rozproszenia uwagi.
Trochę jak hardware i software. Mózg to komputer, a opowieści stano-
wią jego system operacyjny. Kulturowe oprogramowanie ma tę przewagę
nad biologicznym sprzętem, że możemy je szybko modyfikować i aktuali-
zować. Jak mądrze ujmuje to jeden z badaczy, narracje zapewniają nam
„solidne tło hermeneutyczne”[32]. Nie chcę tu wchodzić w filozoficzne deta-
le, ale w największym skrócie chodzi o to, że musimy wiedzieć już coś
wcześniej, żeby się dowiedzieć czegoś nowego. Poznanie przypomina za-
tem raczej koło (nazywane „kołem hermeneutycznym”) niż linię prostą.
Posiadana już wiedza działa jak naczynie, którym czerpiemy kolejne infor-
macje z rzeczywistości. Opowieści rodzą opowieści. To właśnie dzięki
temu ludzie są tak elastyczni.
Wprawdzie nie zbudowaliśmy jeszcze wehikułu czasu, ale jak przekonu-
ją Thomas Suddendorf i Michael C. Corballis, jako gatunek dysponujemy
unikatową zdolnością „mentalnych podróży w czasie”. Pamięć przechowu-
je doświadczenia, które następnie z użyciem narracji uruchomione zostają
w postaci swego rodzaju teatru czy filmu. W naszej wyobraźni odbywa się
żywa, pełna detali projekcja możliwych scenariuszy przyszłości[33]. (Okazu-
je się zresztą, że nawet zwyczajne przypominanie jest bardziej tworzeniem
wspomnień na nowo niż prostym odzyskiwaniem danych)[34]. Opowieści
są więc psychologicznymi maszynami do antycypowania – rodzajem nar-
racyjnego symulatora.
Oczywiście taki system ma swoje wady. Ludzkie pisklę przychodzi na
świat znacznie bardziej niegotowe niż ptasie. Szczeniak jest zdolny do sa-
modzielnej egzystencji szybciej niż niemowlak. Za to dzięki przechowywa-
niu mnóstwa kluczowych skryptów poznawczych w kulturze zamiast w na-
turze możemy się błyskawicznie adaptować. Czy wystarczająco szybko?
Jak pokazywał eksperyment myślowy z podróżującym w czasie starożyt-
nym Egipcjaninem, nowoczesność rzuca poważne wyzwanie nawet niesa-
mowitym ludzkim zdolnościom do zmiany. Nasi przodkowie i ich opowie-
ści nigdy nie musieli się mierzyć z koniecznością tak szybkiej aktualizacji
kulturowego oprogramowania. Nic dziwnego, że w odpowiedzi na kolejne
alarmujące doniesienia popadliśmy w nawyk bezrefleksyjnego klikania
„Przypomnij mi później” albo „Spróbuj jutro”. Zupełnie jak w wypadku iry-
tujących powiadomień na komputerze lub telefonie. Może nas to wiele
kosztować. Odwlekanie decyzji również jest decyzją. Narracyjne schematy
są dobre do poznawania nowego, ale czasem blokują nas w starym.
Pamięć umożliwia antycypację, może ją też jednak utrudnić, usztywnia-
jąc nas w określonych scenariuszach i odbierając zdolność do dostrzeżenia
niespodziewanego. Stąd właśnie biorą się „ślepe plamki” czy opisywane
przez Nassima Taleba „czarne łabędzie”[35]. Tak bardzo nastawiamy się na
to, by zapobiec znanemu, przewidywalnemu ryzyku, którego pełne są snu-
te przez nas opowieści, że kompletnie ignorujemy możliwość, iż uderzenie
nadejdzie z innej strony.

***
Podsumujmy wszystko, czego dotychczas dowiedzieliśmy się o narracjach.
Bierzemy zmysłowy konkret i zestawiamy go z ogólnym schematem.
W ten sposób ogólne zostaje zakotwiczone w konkretnym. Jednocześnie
odbywa się równoległy proces, w którym nowe zostaje wpisane w stare
i dobrze znane. Wszystko to jest możliwe, jak przed chwilą pokazaliśmy,
dzięki niezwykłej zdolności naszego umysłu do natychmiastowego wype-
łniania pustych miejsc w opowieściach szczegółami zaczerpniętymi z do-
tychczasowych doświadczeń. Oznacza to, że opowieści wydają się spójne,
nawet gdy takie nie są. Ten sam niestrudzony głos w naszej głowie, który
w ułamku sekundy zmyślił związek między kurą a szuflą do odśnieżania,
jest w stanie równie przekonująco zamaskować wszelkie logiczne niespój-
ności w naszej historii. Dlatego właśnie narracje są tak cennym na-
rzędziem dla szarlatanów. I dlatego musimy potraktować je naprawdę po-
ważnie, jeżeli chcemy z szarlatanami wygrać.
Pora teraz na ostatni krok. Wszystkie te mrożące krew w żyłach historie
o rażonych prądem szczurach i przecinanych spoidłach mogły stworzyć
wrażenie, że opowieści są czymś, co rozgrywa się w zaciszu naszego mó-
zgu. Nic bardziej mylnego!

Wspólnota
Nie jestem neurokognitywistą – nie kroję mózgów, nie wtykam w nie elek-
trod i w ogóle mam z mózgiem niewiele wspólnego poza tym, że staram się
go od czasu do czasu używać. Zajmuję się badaniami nad kulturą – czyli
software’em, nie zaś hardware’em odpowiadającym za nasze zaangażowa-
nie w narracje i wykorzystywanie ich do antycypowania. Coś więcej niż za-
wodowe skrzywienie każe mi jednak widzieć największe wyzwanie właśnie
we wspólnotowym aspekcie opowieści.
Każdemu z nas towarzyszy nasz osobisty Dariusz Szpakowski albo Kry-
styna Czubówna, którzy nie milkną ani na chwilę, ale snute przez nich
opowieści wcale nie są prywatne. Choć nie zdajemy sobie z tego sprawy,
świat opowieści jest zawsze społeczny. Nasze encyklopedie i słowniki
przez lata wypełniały się cudzymi słowami. Jak poruszająco ujął to filozof
George Steiner: „Nasze dialogi erotyczne, seksualne, niechby najbardziej
intymne, najbardziej osobiste z powodu zupełnie prywatnych i utajonych
wyobrażeń, są żałośnie publiczne. Miliony były tu przed nami. Szepty na-
szych ekstaz są chóralne”[36]. Głos wewnętrznego narratora, ta mowa, która
wyjaśnia wszelkie nasze poczynania i nadaje im sens, jest mową cudzą –
składa się z cytatów, parafraz, zapożyczeń. Nasze opowieści są własnością
wspólnoty.
Dlatego naprawdę fascynujące rzeczy zaczynają się dziać, gdy wiele mó-
zgów połączymy w sieć, a więc kiedy zaczynamy wymieniać się opowie-
ściami. Narracyjne oprogramowanie, jakim dysponujemy, czyni nas kom-
patybilnymi lub niekompatybilnymi z innymi ludźmi. Opowieści dzielą
nas na swoich i obcych, budują struktury władzy i zaufania, stanowią na-
rzędzia wpływu społecznego i zarzewia buntu, motor innowacji i ostoję
konserwatyzmu.
Znów Jerzy Zięba posłużyć nam może za wzór. Nie tylko potrafi intere-
sująco opowiadać o świecie, ale też umiejętnie zarządza społecznością,
która się tworzy wokół snutych przez niego historii. Komunikacja Zięby
jest zawsze dwustronna. Autor Ukrytych terapii zwraca się wprost do od-
biorców i chętnie odpowiada na ich pytania. Zaprasza słuchaczy do wspó-
łtworzenia opowieści, umiejętnie zakotwiczając je w codziennych do-
świadczeniach i pozostawiając pustą przestrzeń do wypełnienia własnymi
przeżyciami. Na tym jednak nie koniec, bo dzięki przywołanej wyżej Ste-
inerowskiej zasadzie cudzej mowy Zięba mówi nawet wtedy, gdy milczy.
Elementy jego opowieści rozproszone są w historiach, które jego fani opo-
wiadają sobie nawzajem w mediach społecznościowych i kolejkach do leka-
rza. W ten sposób powstaje gęsto spleciona sieć narracji. Dwukierunkowa
komunikacja pionowa (od lidera grupy i z powrotem) wspierana jest przez
wielokierunkową komunikację poziomą pomiędzy ludźmi tworzącymi
wspólnotę.
Opowieści i rytuały kreują rzeczywistość społeczną zdolną do wywiera-
nia na członków wspólnoty przymusu równie silnego jak przemoc fizycz-
na. Pokazały to już badania klasyków socjologii, takich jak Émile Durkhe-
im, Maurice Halbwachs czy Marcel Mauss. Pewne czyny, słowa czy nawet
myśli stają się niedostępne nie dlatego, że są fizycznie niewykonalne czy
niemożliwe do pomyślenia, lecz dlatego, że ogranicza je kultura, w której
zostaliśmy wychowani. W tej kulturze dana wspólnota może przejrzeć się
niczym w lustrze, uświadamiając sobie własną wyjątkowość i odrębność.
Tak właśnie według Durkheima działają święta religijne czy ceremonie pa-
mięci.
Durkheimowską definicję religii jako siły przezwyciężającej indywidual-
ne na rzecz wspólnotowego przejęli później badacze inspirowani teorią
ewolucyjną. Jak ujmuje to często cytowana maksyma jednego z nich, reli-
gia nauczyła nas „przedkładać interes grupy nad własny”[37]. Za sprawą ta-
kich badaczy jak wspominany tu kilkakrotnie Jonathan Gottschall, autor
The Storytelling Animal, teorię tę zaadaptowano także do badań nad narra-
cjami. Narracje tworzą poczucie wspólnoty i nadają sens naszym poczyna-
niom. Zmniejszają znaczenie tego, co indywidualne, i podkreślają elemen-
ty wspólne. W ten sposób opowieści pozwoliły nam zsynchronizować wysi-
łki dużych grup. Dzięki temu zyskaliśmy przewagę konkurencyjną nad po-
zostałymi naczelnymi.
Czy presja ewolucyjna naprawdę wyjaśnia powstanie starożytnych mi-
tów, wielkiej dziewiętnastowiecznej powieści rosyjskiej i seriali HBO? Czy
darwinizm przynosi ostateczną odpowiedź na znane i lubiane pytanie „co
autor chciał przez to powiedzieć?”? Nie sądzę. Metafora „narracyjnych
małp” jest bardzo poręczna, ale osobiście traktuję twardy paradygmat ewo-
lucjonistyczny raczej jako inspirację i źródło nowych kontekstów niż jako
ostateczną odpowiedź na pytania, które pani od polskiego zadawała nam
na lekcjach. Nie trzeba jednak w pełni podzielać ewolucyjnego podejścia do
teorii literatury, by dostrzec związek między opowieściami a tworzeniem
się wspólnot międzyludzkich.
Dociekania na ten temat od dawna zajmowały badaczy zainteresowa-
nych mitem. Mit jest szczególnym rodzajem opowieści. Jego zadaniem jest
nadawanie sensu światu i synchronizowanie ludzkich działań. Daje to
wielkie możliwości, ale też rodzi ryzyko. Mitologia czy ideologia, aby prze-
trwać, muszą nie tylko mieć sens, lecz także zachować zdolność do moty-
wowania zbiorowości: stawiać przed nią wyzwania, proponować rozwiąza-
nia, prowadzić o krok dalej, obiecywać zawsze coś więcej.
Stąd właśnie problem z „nieludzkimi” opowieściami o przyszłości, oma-
wianymi w pierwszej części tej książki. Zaangażowanie słuchaczy tracą za-
równo ci, którzy proponują świat, gdzie wszystko jest łatwe i oczywiste, jak
i ci, co sugerują, że wszystko stracone. Wspólnototwórczą moc zachowują
wyłącznie opowieści ukazujące wyzwania i zarazem dające nadzieję na
sprostanie im.
George Orwell zwrócił na to uwagę już w latach czterdziestych XX wie-
ku. Jego nazwisko kojarzymy dziś często z fikcyjnym totalitaryzmem
z Roku 1984, zapominając, że był przede wszystkim uważnym obserwato-
rem realnych systemów politycznych swojej epoki. W 1940 roku przestrze-
gał, że siły demokratyczne mylnie zakładają, iż „ludzie nie pragną niczego
więcej ponad łatwe życie”. Tymczasem Adolf Hitler, wyjaśniał Orwell w po-
czątkowych dniach wojny, rozumie, że „ludzie pragną czegoś więcej niż
komfort, bezpieczeństwo, krótszy czas pracy, higiena, kontrola urodzeń
i ogólnie rozumiany zdrowy rozsądek”. Dlatego właśnie „nazizm jest psy-
chologicznie solidniejszy niż jakakolwiek hedonistyczna koncepcja życia.
To samo zapewne tyczy się stalinowskiego zmilitaryzowanego socjalizmu.
Kapitalizm i (demokratyczny) socjalizm oferują masom niezłe życie. Tota-
litaryzmy proponują im walkę, niebezpieczeństwo i śmierć. Niemcy zerwa-
li się na baczność”[38].
Orwell nie był osamotniony w swoich rozpoznaniach. Przez cały XX
wiek wielu myślicieli zwracało uwagę na tę samą kwestię. Rozsądne pro-
jekty budowania lepszej przyszłości szybko stają się nudne. Ludzie zwraca-
ją się wówczas ku atrakcyjniejszym mitologiom, które oferują im udział
w epickiej walce światła i ciemności[39].
Niestety w XXI stuleciu te diagnozy w ogóle się nie przeterminowały.
Współcześni badacze wskazują na dokładnie te same źródła popularności
dżihadu wśród młodych imigrantów, na przykład w Szwecji. Liberalne
wartości nie są atrakcyjne. Fanatyzm religijny proponuje piękną opowieść
o samopoświęceniu i walce o ocalenie świata[40].
Raz jeszcze pozostaje powtórzyć: świat bez mitów to iluzja. Nie mamy
wyboru między mitami a ich brakiem. Możemy natomiast wybierać mi-
ędzy mitami dobrymi i złymi. Jak celnie ujął to John Gardner, potrzebuje-
my mitów, „wedle których można żyć, a nie takich, dla jakich warto umie-
rać”[41].
Czy da się stworzyć taki mit? Czy da się zbudować opowieść o postępie,
który jest ludzki – możliwy, ale nie gwarantowany? Opowieść motywującą
do walki o lepszy świat? Czy możemy wykorzystać naszą wiedzę o atrakcyj-
nych narracjach nie do tego, aby lamentować nad własną słabością, ale po
to, by inaczej opowiedzieć o tym, co dla nas ważne? W końcu trudno sobie
wyobrazić walkę bardziej heroiczną niż ta, która toczy się dziś o przyszłość
naszej planety.

Wojna narracji
Pamiętacie jeszcze farmera z Nowej Zelandii? Tego, który witaminą C wy-
leczył jednocześnie świńską grypę i białaczkę? Jeżeli ten rozdział czytali-
ście w autobusie, w drodze do apteki po zapas witaminy – pohamujcie nie-
co entuzjazm.
Farmer nazywa się Alan Smith i jest bohaterem filmu dokumentalnego
Living Proof (2010), wyemitowanego przez jedną z nowozelandzkich stacji
telewizyjnych. Jego przypadek nie jest żadnym sekretem – Smith to dyżur-
ny przykład cytowany na większości stron głoszących niezwykłe zalety
zwykłej witaminy C[42].
Peter Griffin, dziennikarz naukowy z Wellington, który szczegółowo
zajmował się sprawą, pokazuje, że przypadek cudownego uzdrowienia
Smitha jest bardziej skomplikowany, niż mogłoby się wydawać. Przede
wszystkim farmer wcale nie przerwał konwencjonalnej terapii i trudno
orzec, co dokładnie doprowadziło do jego wyleczenia. Po drugie, osobą naj-
częściej wypowiadającą się w tej kwestii w mediach nie był żaden lekarz,
tylko prawnik, który z przypadku Smitha uczynił sztandarowy casus z za-
kresu praw pacjenta i jego rodziny do decydowania o terapii[43]. To za spra-
wą krucjaty owego prawnika terapia witaminą C zyskała ogólnonarodową
rozpoznawalność.
Wciąż jednak macie prawo pójść za sugestią Jerzego Zięby i nie ufać fir-
mom, które chcą zarabiać kupę kasy na sprzedawaniu wam drogich specy-
fików. W takim wypadku naukowa uczciwość każe mi odesłać was wprost
na stronę samego Zięby – ukryteterapie.pl. Tam w sklepiku możecie od
razu nabyć liposomalną witaminę C z rutyną, która postawi was na nogi
niczym nowozelandzkiego hodowcę owiec. Zięba zachwala ją następująco:
„Liposomy są jednym z najlepszych środków zwiększania biodostępności
substancji podanych drogą doustną. Jest to technologia droga, jest to tech-
nologia skomplikowana, ale dająca bardzo dobre efekty, jeśli chodzi
o wchłanialność produktów, które zamknięte są w tych tak zwanych liposo-
mach”[44].
Trzydzieści saszetek takiej witaminy z rutyną kosztuje 185 złotych. Mo-
żliwe, że to najdroższy rutinoscorbin, jaki w życiu widzieliście. Ale na
zdrowiu nie warto przecież oszczędzać. Zwłaszcza że, jak czytamy na stro-
nie sklepu: „Innowacyjna technologia Easysnap®, zastosowana w suple-
mencie Visanto, pozwala na otwarcie saszetki jedną ręką i szybkie dodanie
produktu do spożywanego posiłku lub napoju”[45]. Warte każdej ceny.
W drugiej ręce można w tym czasie trzymać książkę Zięby.
Mówi się czasem o ludziach obdarzonych wyjątkowym talentem perswa-
zji, że mogliby sprzedawać piasek na pustyni. Moim zdaniem trzydzieści
dawek (dużych, to fakt) rutinoscorbinu za 185 złotych to jeszcze wyższa
liga. Jerzy Zięba naprawdę potrafi snuć opowieści. Szkoda, że wirusy, bak-
terie czy nowotwory nie są podatne na narracje. Gdyby dobrze opowiedzia-
ne historie ratowały życie, Zięba ocaliłby więcej istnień niż Avengersi. Nie-
stety nawet najlepsze opowieści nie leczą. Do tego potrzebujemy nauki.
Tyle że, jak widzimy, bez dobrych historii medycynie konwencjonalnej
trudno zdobyć zaufanie pacjentów i zbudować u nich poczucie sensu.
A bez tego nie przekonamy ich do obrania drogi wyboistej i stromej, choć
potencjalnie prowadzącej do zdrowia. Dlatego nie powinniśmy wybierać:
medycyna oparta na dowodach czy dobre opowieści. Potrzebujemy do-
brych opowieści, które wyjaśnią zawiłości współczesnej medycyny, osadzą
je w dostępnych zmysłowo konkretach i nadadzą sens doświadczeniu pa-
cjentów. Toczy się wojna o życie i zdrowie ludzi. Nie możemy jej przegrać.
Mam osobiste powody, by w tej wojnie odważnie stanąć po stronie nauki
i medycyny opartej na dowodach.

Najlepszy dzień mojego życia


Najlepszy dzień mojego życia? Wymieniłbym aż cztery. Wszystkie związa-
ne z pobytem w szpitalu. Narodziny każdego z trojga naszych wspaniałych
dzieci oraz oczywiście ten dzień, kiedy w Centrum Onkologii zakończyła
się terapia Hani i dowiedzieliśmy się, że niebezpieczeństwo minęło, a sytu-
acja jest pod kontrolą.
Kilkadziesiąt lat temu pacjentka z taką diagnozą miałaby niewielkie
szanse na przeżycie. Dziś ten rodzaj nowotworu uznaje się za stosunkowo
łatwy do wyleczenia. Gdyby nie postęp w medycynie, Hania nie siedziałaby
teraz koło mnie na fotelu. Nie byłoby Tosi i Julka, którzy urodzili się już po
zakończeniu terapii.
Przypadek Hani nie jest zresztą odosobniony. Przypomnijcie sobie
wszystkie „niegroźne” infekcje, które przechodziliście jako dzieci. Wykop-
cie z pamięci każdą receptę z przepisanym antybiotykiem i dodajcie do
tego choroby, które ominęły was dzięki szczepionkom. Tyle razy Ponury
Żniwiarz pukał do waszych drzwi. Tyle razy medycyna potencjalnie rato-
wała wam życie. „W naturze” nie byłoby większości z nas. W końcu, jak już
wspominałem, nie ma nic bardziej naturalnego, niż umrzeć przed uko-
ńczeniem piątego roku życia.
Jeśli więc chodzi o postęp w medycynie, nie jestem bezstronny. Owszem,
dostrzegam mnóstwo niedoskonałości w systemie ochrony zdrowia. Praw-
dę mówiąc, ilekroć muszę iść z dzieckiem do szczepienia w naszej rejono-
wej przychodni, bliski jestem zostania antyszczepionkowcem. A jednak
trudno mi zachować spokój, kiedy słyszę, jak ktoś wrzuca „zachodnią me-
dycynę” do kosza, traktuje ją jak jeden wielki spisek i zaleca powrót do
„dawnych, dobrych czasów”. Odczuwam Wdzięczność przez wielkie „W”
wobec lekarzy, którzy uratowali życie mojej żony, a także – choć bywa to
trudne – wobec całego systemu, który im to umożliwił.
W kontekście trwającego renesansu ruchów antynaukowych często
mówi się o epidemii głupoty. Naszą odpowiedzią nie może być wyłącznie
szczepionka na tę epidemię – obalanie fake newsów i cierpliwe tłumacze-
nie pacjentom poszczególnych zagadnień. Jak nigdy potrzebujemy dziś
epidemii mądrości. Dobre rozwiązania muszą się stać równie wiralowe jak
fatalne pomysły. Ludzie nie mogą żyć bez mitów, bo wcześniej czy później
pójdą za dyktatorami lub szarlatanami obiecującymi im więcej sensu.
Sprzedawcy cudownych specyfików wychodzą naprzeciw konkretnym
potrzebom pacjentów, których nie zaspokaja medycyna skupiona na lecze-
niu ich wątrób, nerek czy układów limfatycznych. Zięba celnie obnaża sła-
bości „inżynierskiego” świata zbudowanego na oświeceniowej filozofii.
Udowadnia, jak bardzo każdy z nas potrzebuje nie tylko rozwiązania kon-
kretnych problemów zdrowotnych, lecz także szacunku, bycia wysłucha-
nym i poczucia sensu. Oczywiście odpowiedzią na ten kryzys nie powinno
być porzucenie badań naukowych i powrót do zaklęć. Odpowiedzią musi
być zachowanie tego, co w medycynie opartej na dowodach skuteczne,
i uzupełnienie jej lepszym zrozumieniem faktu, że pacjenci są ludźmi.
Efektywne terapie, by dotrzeć do ludzi, potrzebują opowieści dokładnie tak
samo jak Ukryte terapie.
I tu właśnie z pomocą nauce przychodzi... więcej nauki! Jeżeli oczywiście
się zgodzimy, by dociekania humanistów takich jak ja również określić
tym zaszczytnym mianem. Istnieje bowiem zestaw konkretnych reguł i na-
rzędzi decydujących o tym, czy dana opowieść ma szansę podbić serca
i umysły słuchaczek.
Borges (ten od mapy i bezkresnej biblioteki) mówił, że opowieści to
ogień i algebra połączone w jedno. Okazuje się, że ogień też ma swoją alge-
brę! Płomień, który rozpala najlepsze kulturowe opowieści, jest oczywiście
kwestią współistnienia wielu czynników, w tym tak trudnych do uchwyce-
nia, jak talent czy odrobina szczęścia. A jednak istnieje swego rodzaju alge-
bra narracji, niemal tak precyzyjna jak algebra faktów badanych przez fizy-
ków czy epidemiologów. W kolejnych rozdziałach będziemy poszukiwać
tej właśnie algebry ognia – przepisu na idealną opowieść.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
12
STRUKTURA,
CZYLI JAK PŁYNIE CZAS

Rzućmy okiem na jeszcze jeden przykład, bardzo podobny do tego z ocena-


mi z matematyki. Tym razem jednak ściślej powiązany z emocjami: rado-
ścią, nadzieją, zawodem. Nie ukrywajmy – moje oceny w liceum nikogo tak
naprawdę nie obchodziły (ze mną włącznie, niestety). Liczby będą tym ra-
zem zmyślone, ale dla większej sugestywności przypnijmy je do jednego
z najsympatyczniejszych polskich sportowców. Wyobraźmy sobie, że pod-
czas weekendu skoków w Engelbergu Piotr Żyła uzyskał następujące wyni-
ki.
W pierwszym sobotnim konkursie zaczął od słabiutkich 110 metrów
i tylko dzięki mizernej obsadzie konkursu dostał się do drugiej serii. Tam
oddał nieco lepszy, ale wciąż rozczarowujący, skok na 120 metrów, co dało
mu trzydzieste miejsce. Za to niedziela na Gross-Titlis-Schanze należała
do niego. Odpowiednio 130 i 140 metrów (najdalszy skok konkursu!) dały
mu trzecią lokatę i miejsce na podium.

Sobota:
110 m, 120 m – 30. miejsce

Niedziela:
130 m, 140 m – 3. miejsce

Jak byście się czuli po obejrzeniu takich konkursów? Jeżeli przypomina-


cie większość komentatorów i kibiców skoków narciarskich, powinien
wam dopisywać humor.
Pewnie nikogo nie zaskoczę, proponując teraz scenariusz alternatywny.
Tym razem mój ulubiony skoczek przywita się z kibicami w Szwajcarii im-
ponującym skokiem na 140. metr i drugą serię sobotnich zmagań rozpocz-
nie z pozycji lidera. Niestety nie uda mu się jej obronić, ale ostatecznie po
130-metrowym skoku zakończy rywalizację na najniższym stopniu po-
dium. Nieźle. Niedzielę rozpoczynamy więc z dużymi oczekiwaniami. Co
się wydarza? Słabe 120 metrów w pierwszej serii w zasadzie przekreśla na-
dzieje na dobry wynik. Katastrofę przypieczętowuje fatalne 110 metrów.
Żyła kończy konkurs na trzydziestym miejscu. Z Engelbergu wyjeżdżamy
rozczarowani.

Sobota:
140 m, 130 m – 3. miejsce

Niedziela:
120 m, 110 m – 30. miejsce

Te same skoki, te same miejsca w konkursie, tyle samo punktów w Pu-


charze Świata. Dla miłośniczek skoków były to jednak dwa zupełnie różne
weekendy pod względem emocjonalnym. Jak już kilka razy wspominałem,
narracje zarządzają naszym zaangażowaniem i oczekiwaniami wobec
przyszłości. Milionowa publiczność ma kilka powodów, by w każdy zimo-
wy weekend zasiadać przed telewizorami i oglądać, jak grupa facetów
przypina sobie deski do nóg, rozpędza się do stu kilometrów na godzinę
i pokonuje w locie nawet dwieście metrów. Jednym z nich jest z pewnością
możliwość utożsamienia się z „naszymi” i współdzielenie z nimi radości
zwycięstwa[20*]. Innym jest przyjemność, jaką czerpiemy z niepewności re-
zultatu. Nie wiemy, co się wydarzy, jednak z pewnością konkurs przyniesie
j a k i e ś rozstrzygnięcie – w przeciwieństwie do „zwykłego życia”, w któ-
rym sytuacje są często niejasne. Jeffrey Ely, Alexander Frankel i Emir Ka-
menica – ekonomiści z Uniwersytetu Chicagowskiego, o których wspomi-
nałem na początku książki – wykazali, że radość z oglądania sportu jest po-
wiązana właśnie z antycypacją. Określone rozkłady suspensów i niespo-
dzianek maksymalizują nasze zaangażowanie. Badacze sugerowali także,
że radość ze zwycięstwa „naszych” jest w interesujący sposób spleciona
z niepewnością tegoż zwycięstwa[46]. Może to właśnie dlatego, gdy znamy
już wynik, tak trudno odczuwać emocje, oglądając retransmisję meczu, na-
wet jeżeli wygrywa nasza ukochana drużyna.
Widzieliśmy wcześniej, że opowieści, które dopisujemy do liczb, umożli-
wiają zrozumienie danych przez nadanie im sensu. Teraz wiemy, że po-
zwalają nam również (zgodnie z zasadami, które omówiliśmy w rozdziale
pt. Człowiek bez przyszłości) zaangażować się emocjonalnie. Kibicować, oba-
wiać się, pragnąć zmiany, a przede wszystkim antycypować. Z liczbami
trudno się utożsamić. Z opowieściami trudno się nie utożsamiać.

Nieprzesądzone
Co łączy moje oceny z liceum i wyniki konkursu w skokach z ubiegłego
weekendu? Liczby są w ich wypadku zastane. Nasze opowieści mogą wpły-
nąć na to, jak postrzegamy dane i co z nich wyczytamy, ale samych wyni-
ków nie zmienią. Tymczasem w opowieściach o przyszłości, które intere-
sują nas w tej książce, liczby często pozostają nieprzesądzone. Jutro jesz-
cze nie nadeszło. Ostatnia klasówka i decydujący skok wciąż są przed
nami. W jaki sposób uwikłanie w narracje przekłada się na dane dotyczące
przyszłości? Tu pojawia się fascynujące wyzwanie.
Przyjrzyjmy się kolejnemu przykładowi, na pozór bardzo podobnemu do
dwóch poprzednich. Oto wartości globalnej emisji dwutlenku węgla
z ostatnich trzech dekad. Tyle gazu cieplarnianego w poszczególnych la-
tach ludzkość uwolniła do atmosfery. Każdy z nas dołożył do tego swoją ce-
giełkę:
1990 – 27 Gt CO2
1995 – 28,2 Gt CO2
2000 – 29,7 Gt CO2
2005 – 33,7 Gt CO2
2010 – 37,6 Gt CO2
2015 – 40,2 Gt CO2
2020 – 38 Gt CO2[47]
To już się wydarzyło. Nie możemy nic zmienić. Oczywiście moglibyśmy
się teraz zająć roztrząsaniem alternatywnych scenariuszy przeszłości (co
nie zawsze jest bez sensu!) i zbudować opowieść na zasadzie „co by było,
gdyby...”. Ach, gdzie bylibyśmy dziś, gdybyśmy w 1988 roku posłuchali Ja-
mesa Hansena i zabrali się do roboty! Lecz z punktu widzenia ratowania
świata te gorzkie żale są mniej istotne niż inne pytanie: co dalej?
W momencie gdy czytasz te słowa, ścieżki nagle się rozwidlają. Zamiast
jednego scenariusza przyszłości dostajemy ich wiązkę. Każdy z nich jest
powiązany z jakimiś działaniami lub brakiem działań (niepodjęcie decyzji
też jest decyzją!). Każdemu towarzyszy też nieco inna opowieść. Którą
z nich wybierzemy?
Możemy opowiedzieć publiczności o tym, co się stanie, jeżeli nie podej-
miemy działania:
2025 – 40 Gt CO2
2030 – 42 Gt CO2
2035 – 38 Gt CO2
Możemy też opowiedzieć o tym, co się stanie, jeśli już teraz przedsięwzi-
ęte zostaną solidne środki zapobiegawcze:
2025 – 30 Gt CO2
2030 – 22 Gt CO2
2035 – 13 Gt CO2[48]
To dwie zupełnie różne historie. Jedna z nich pokazuje stagnację, druga
ma wyraźny punkt zwrotny.
Która z tych opowieści jest prawdziwa? Na razie jeszcze żadna. Obydwie
są możliwe. Przyszłość, przynajmniej w pewnym stopniu, wciąż pozostaje
w naszych rękach.
Zastanówmy się więc, która z tych opowieści jest lepsza? I co w ogóle
znaczy w tym kontekście „lepsza”? Jeżeli obie opierają się na rzetelnych da-
nych, bez przekłamań, to kryterium wyboru nie może stanowić prawdzi-
wość. Jeśli przebieg przyszłości zależy od podjętych przez nas działań, to
trudno także przypisywać poszczególnym scenariuszom większe lub
mniejsze prawdopodobieństwo.
21. Możliwe scenariusze emisji CO2

Opisywaną tu sytuację alternatywy należy odróżnić od wiązki scenariu-


szy rozdzielonych według prawdopodobieństwa dla zilustrowania niepew-
ności. Gdybyśmy rozmawiali na przykład o prognozie pogody na jutro, to
poszczególnym wersjom przyszłości możemy przypisać różne prawdopo-
dobieństwa. „Na 80% będzie padało”. Dysponujemy tu dwoma, nierówno
prawdopodobnymi scenariuszami przyszłości. W kwestii deszczu nie
mamy pewności, ale warto zabrać parasol. Istotne jest jednak to, że wbrew
temu, co może się nam czasem wydawać, prawdopodobieństwo opadów
w żaden sposób nie zależy od tego, czy zdecydowaliśmy się wziąć parasol.
Zupełnie inaczej jest w interesującym nas przypadku scenariuszy global-
nej emisji gazów cieplarnianych, które w ogromnym stopniu zależą od
działań podjętych przez człowieka (ilustracja obok). Tutaj mamy do czynie-
nia z sytuacją, w której parasol naprawdę wpływa na pogodę!
Co zaś przesądzi o tym, czy podejmiemy działania w celu zmiany przy-
szłości? O zabraniu parasola często decyduje prognoza, którą sprawdzamy
przed wyjściem z domu. W ten właśnie sposób opowieści o przyszłości
mogą wpływać na przyszłość. Czy w związku z tym powinniśmy raczej
straszyć, pokazując, co się wydarzy, jeśli się nie opamiętamy? A może in-
spirować, ukazując, ile możemy zmienić, jeżeli solidnie i solidarnie zabie-
rzemy się do pracy? Dowody na wyższość jednej z tych strategii nie są na
razie jednoznaczne, choć historia i kulturowe funkcjonowanie narracji su-
gerują, że warto inwestować raczej w motywację niż straszenie.
Cokolwiek wybierzemy, najważniejsze, byśmy stworzyli spójny, czytelny
przekaz. W tym celu trzeba przede wszystkim zrozumieć, w jaki sposób
dokonuje się odszyfrowywanie opowieści – wpisywanie konkretów w ogól-
ne schematy, o których była mowa w poprzednim rozdziale. Otóż nasi od-
biorcy wchodzą w dialog z nami zaopatrzeni w pewne modele świata. Czas
płynie dla nich w określony sposób. Tak dochodzimy do pierwszego wy-
miaru opowieści: ich struktury.

Cóż to jest czas?


Jak płynie czas? To pytanie wydaje się albo banalne, albo dotyczące spraw
skrajnie subiektywnych. W zależności od tego, czy skupimy się raczej na fi-
zycznym wymiarze, czy na indywidualnym doświadczeniu, dowiemy się,
że albo płynie zwyczajnie, sekunda po sekundzie, albo że to zależy od tego,
czy siedzimy na fotelu u dentysty, czy cieszymy się ostatnim popołudniem
wakacji. Między tymi dwiema skrajnościami funkcjonuje jednak trzecia,
pośrednia rzeczywistość, której musimy się przyjrzeć, by lepiej zrozumieć
schematy narracyjne. To czas kulturowy.
Inny był czas średniowiecznego chłopa odliczany miarowym następ-
stwem pór roku, inny zaś mieszczański czas związany z rozwojem kapitali-
zmu. Dla średniowiecznego chłopa lichwa (pożyczanie na procent) była
grzechem, ponieważ wyłącznie Bóg ma prawo dysponować czasem. Dla
wczesnonowożytnego weneckiego kupca motto „czas to pieniądz” brzmia-
ło już całkiem sensownie. Z jednej strony mamy zatem wizję cykliczną,
z drugiej – wizję ciągłego wzrostu związanego z pracą, inwestycją, kredy-
tem i akumulacją. Nic dziwnego, że chłop i kupiec zapytani na przykład
o stosunek do innowacji udzieliliby dwóch zupełnie różnych odpowiedzi.
Dla rolnika zmiana na lepsze nie byłaby możliwa, a odejście od sprawdzo-
nych przez lata i uświęconych tradycją zwyczajów mogłoby w jego opinii
spowodować katastrofę. Dla przedsiębiorcy, nawet tego sprzed setek lat,
innowacje były konieczne. Stagnacja to nieszczęście. Inwestycja ma sens
tylko wówczas, gdy przyniesie spodziewany zwrot. W ten sposób rodzi się
napięcie między kulturą tradycji – z jej samoograniczeniem, ale też nasta-
wieniem na wspólnotę i naukę od starszych – a zapatrzoną w przyszłość
kulturą innowacji, związaną z wiarą w postęp i kładącą nacisk na indywi-
dualizm. Brzmi aktualnie, prawda? A wszystko to wynika w bezpośredni
sposób z różnego nastawienia do czasu. Widzimy na tym przykładzie, jak
czas kulturowy staje się formą do odlewania opowieści[49]. Istotą każdej
narracji jest zmiana w czasie pewnej wartości (lub kilku wartości, o czym
mowa będzie dalej)[50]. Dla tych, którzy uważali na matematyce: opowieści
są po prostu funkcjami matematycznymi. Skomplikowane? Nie ma się cze-
go obawiać. To w gruncie rzeczy bardzo proste, jeżeli tylko wyjdziemy od
konkretnych przykładów.
Najpierw: od pucybuta do milionera. Nasz hipotetyczny bohater urodził
się w biednej rodzinie, pierwsze grosze zarobił, czyszcząc buty zamożnym
przechodniom na jednym z deptaków. Wkrótce zebrał ekipę młodych po-
mocników z całej dzielnicy i założył swoją pierwszą firmę. Dziś jest legen-
dą w branży i właścicielem obuwniczego imperium.
Wartością są tutaj pieniądze. Zmiana w czasie jest tożsama ze wzro-
stem. Dla umysłów bardziej ścisłych: narrację tę sprowadzić można do
funkcji monotonicznej, rosnącej, zapewne nieliniowo, która mogłaby wy-
glądać na przykład tak jak na wykresie nr 22 (s. 328).
22. Funkcja rosnąca opisująca historię od pucybuta do milionera

23. Funkcja malejąca opisująca historię Pawła i Gawła


Inny przykład: Paweł i Gaweł. Dwóch kolegów z podwórka, przez całą
podstawówkę siedzą w jednej ławce, są nierozłączni. Jeden z nich uczy się
lepiej, trafia do prestiżowego liceum, drugiemu wiedzie się gorzej. Ich dro-
gi stopniowo zaczynają się rozchodzić. Inne środowiska, inne poglądy po-
lityczne, inne wartości. Dorosłość obnaża to, co od zawsze ich różniło, a co
w dzieciństwie po prostu nie miało znaczenia. Dziś w zasadzie ze sobą nie
rozmawiają. Jedyny ich kontakt to media społecznościowe, choć Paweł, wi-
dząc, co wypisuje Gaweł, coraz poważniej rozważa zbanowanie go.
Tutaj wartością, która zmienia się w czasie, jest siła przyjaźni. Tym ra-
zem mamy do czynienia z funkcją malejącą. Smutny wykres ilustrujący tę
historię mógłby wyglądać jak ten obok (ilustracja nr 23).

Polifoniczne Żółwie Ninja


Zdarza się, że opowieść śledzi zmianę w czasie więcej niż jednej wartości.
Co by się na przykład stało, gdybyśmy spróbowali połączyć w jedno dwa
nakreślone wyżej scenariusze?
Odpowiedzi dostarcza jeden z odcinków fascynującego serialu The Toys
That Made Us. Bezwstydnie żerujący na nostalgii dokument Netflixa ukazu-
je historie powstania zabawek, które stały się kulturowymi fenomenami,
jak klocki Lego, He-Man czy Barbie. Najbardziej wyczekiwałem odcinka
poświęconego Wojowniczym Żółwiom Ninja. Czytelniczki Kodu kapitali-
zmu mogą pamiętać, że franczyza ta jest wyjątkowo bliska mojemu sercu.
Żyjąca w kanałach ekipa gadów to ważni towarzysze mego dzieciństwa;
wraz z nimi uczyłem się przyjaźni, karate i kapitalizmu.
Odcinek poświęcony żółwiom ukazywał losy dwóch sympatycznych ry-
sowników komiksów. Poznajemy ich najpierw ze zdjęcia. Widzimy na nim
dwóch młodych ludzi pełnych ideałów i wiary w przyszłość. Fotografia
uwiecznia moment sprzed lat, gdy wspólnie wpadają na pomysł, by założyć
niezależne studio komiksowe. Ich pierwszą produkcją jest opowieść o żó-
łwiach, które są jednocześnie nastolatkami, mutantami i ninja... Co mogło-
by pójść nie tak? Narracja jest świetnie poprowadzona i choć modelowy
widz doskonale wie, że pomysł z żółwiami wypalił i stał się światowym
przebojem, to po surowym zaprezentowaniu koncepcji trudno jest nie
wczuć się w ducha chwili i nie przewidywać klapy. Kto to będzie czytał? Za-
miast porażki dostajemy jednak spektakularny sukces. Na osi pieniędzy
idziemy do góry.
Akt drugi. Pojawia się gość od merchandisingu i proponuje, żeby z żółwi
zrobić plastikowe zabawki. Dowiadujemy się, że facet nie ma żadnego do-
świadczenia i po prostu idzie na żywioł. Początkowo sklepy są bardzo scep-
tyczne i jako widzowie zaczynamy wierzyć, że to nie wypali. Wreszcie znaj-
duje się chętny na zakup pierwszej partii zielonych stworów. Zabawkowe
żółwie okazują się hitem, podobnie jak plecaki, piórniki, koszulki i zeszyty,
o czym mogę zaświadczyć z pierwszej ręki. Następny krok w górę.
Akt trzeci. Film rysunkowy. Kolejny sukces. Żółwie idą jak burza. Nie
nadążam z rysowaniem wykresu. Wreszcie dowiadujemy się o projekcie
pełnometrażowego filmu z aktorami. Na własne oczy widzimy koszmarne
gumowe kostiumy i choreografię w stylu Power Rangers. Trudno w tym
momencie nie uwierzyć, że tym razem to już naprawdę nie może się udać.
Podobnie zresztą pomyślały największe wytwórnie – projekt zgodnie od-
rzucili m.in. Disney, Columbia, MGM, Paramount i Warner Bros. Co się
okazuje? Wyprodukowany za śmieszne 13,5 miliona dolarów film z latekso-
wymi żółwiami zarobił na całym świecie ponad 200 milionów dolarów, sta-
jąc się na długie lata największym kasowym hitem wśród produkcji nieza-
leżnych (pokona go dopiero Blair Witch Project).
Wygląda na to, że twórcy Wojowniczych Żółwi Ninja są zupełnie jak ich
bohaterowie – wszystko im się udaje. Ten odcinek The Toys That Made Us
byłby naprawdę nudny, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie zaczyna-
my się orientować, że coś tu nie gra.
W świat żółwi, niezależnych komiksów i lateksowych kostiumów wpro-
wadziło nas zdjęcie dwóch nieco nieporadnych pasjonatów. Kapitałem za-
łożycielskim ich przedsięwzięcia były tylko przyjaźń i zaufanie. Nie mieli
nic więcej. Dlaczego więc po latach ekipa Netflixa z każdym z nich rozma-
wia oddzielnie? Dlaczego siedzą w dwóch osobnych biurach, każdy otoczo-
ny własnym zestawem żółwiowych pamiątek? Stopniowo zaczynamy prze-
czuwać, że cena, jaką zapłacili za kolejne finansowe sukcesy, uiszczona zo-
stała w innej niż dolary walucie.
I faktycznie. W toku rozwoju franczyzy drogi ojców żółwi się rozeszły.
Spory o wizję i o pieniądze rozbiły przyjaźń. Nagle orientujemy się, że to,
co wzięliśmy za historię z gatunku „od pucybuta do milionera”, było w rze-
czywistości scenariuszem o rozpadzie przyjaźni Pawła i Gawła.
Wtedy właśnie ekipa Netflixa robi rzecz naprawdę genialną. Pytają Kevi-
na, czy nie tęskni za Pete’em, a Pete’a, czy nie spotkałby się z Kevinem. Re-
zultatem jest wzruszająca scena, w której przyjaciele spotykają się po la-
tach, obejmują, rozmawiają. Nie wiemy, co będzie dalej, kiedy już zgasną
reflektory, a ekipa filmowa opuści wypełnione żółwimi suwenirami biuro.
Ale na ten jeden moment dajemy się porwać magii opowieści.
Oczywiście nie ma takiej magii, której by się nie dało przedstawić na wy-
kresie, czego dowodzi ten na s. 332.
Tym razem opowieść ilustrują dwie funkcje, ze wspólną osią czasu, ale
oddzielnymi jednostkami wartości. W kolejnych rozdziałach będziemy się
jeszcze przyglądać tego rodzaju strukturom.

24. Funkcje opisujące historię o Żółwiach Ninja


25. Podstawowe schematy narracyjne

Mapy czasu
A zatem podstawą każdej opowieści jest zmiana określonej wartości w cza-
sie. To właśnie z obserwacji tych zmian biorą się proste schematy, które
nasz mózg natychmiast nakłada na ciągi liczb. Mimo całego bogactwa opo-
wieści istnieje bardzo ograniczona liczba takich podstawowych kombina-
cji. Warto je poznać i zrozumieć. Tak się ciekawie składa, że to właśnie one
leżą u podstaw mitologii politycznych i ekonomicznych kształtujących na-
sze wyobrażenia przyszłości. W tym technooptymizmu i technopesymi-
zmu. I to wśród tych schematów trzeba szukać alternatyw wobec dominu-
jących dziś obrazów świata.
Analiza prostych, powtarzalnych kombinacji modelujących opowieści od
dawna stanowiła przedmiot zainteresowania narratologii, zarówno w wy-
daniu akademickim, jak i bardziej popularnym. Pełno ich w podręcznikach
przeznaczonych dla pisarzy, marketingowców czy autorek scenariuszy.
Badaczki zgłębiające to zagadnienie zwykle jednak interesowała fikcja. Na
tym tle wyróżniają się prace socjologa Eviatara Zerubavela, który od lat zaj-
muje się społecznym funkcjonowaniem czasu.
Zerubavel zaczął swoje dociekania od szczegółowej analizy zwyczajów
personelu szpitalnego, stopniowo rozszerzając swoją refleksję i formułując
coraz ogólniejsze spostrzeżenia[51]. W książce Time Maps zaproponował
określenie „mapy czasu” do opisania szerokich, ogólnych struktur, „za po-
mocą których historia jest zorganizowana w naszych umysłach”. Za kolej-
nym, niepokojąco brzmiącym terminem „psychospołeczna topografia
przeszłości”, kryją się bardzo proste kształty: ciągłość i zerwanie, wzgórza
i doliny, postęp lub upadek.
„W swojej książce przyglądam się temu, jak przeszłość utrwalana jest
i organizowana w naszych umysłach – wyjaśnia Zerubavel. – Znacznie
mniej zajmuje mnie więc, co Jezus, Kolumb czy Nabuchodonozor faktycz-
nie uczynili, niż ich znaczenie jako «figur pamięci». Innymi słowy, intere-
suje mnie przede wszystkim nie to, co się wydarzyło, lecz to, jak wydarze-
nia pamiętamy”[52]. I dalej: „Przyglądając się zjawisku pamięci ze ściśle for-
malnej, narratologicznej perspektywy, możemy analizować struktury na-
szych zbiorowych opowieści o przeszłości dokładnie w taki sam sposób,
w jaki badalibyśmy strukturę dowolnej fikcyjnej historii”[53]. Właśnie cze-
goś takiego potrzebujemy! Zerubavel przedstawia m.in. scenariusz po-
stępu, a także konkurencyjną, pesymistyczną wizję historii „osuwającej się
ku dołowi”, pisząc, że ona „zazwyczaj zawiera w sobie tragiczny obraz
świetnej przeszłości, która niestety, została utracona na zawsze”[54]. Brzmi
znajomo, prawda? Jeżeli dodamy do tego fakt, że historia może też układać
się w „zygzaki” zawierające w sobie „dramatyczną odmianę losu” lub prze-
ciwnie – pozostawać niezmienna, otrzymamy przedstawiony na s. 332 ze-
staw podstawowych schematów narracyjnych.
Przyjrzyjmy się teraz krótko każdemu z nich.

Upadek
To najstarsza kulturowa opowieść. Mieliśmy już wiek złoty, potem srebrny
i tak dalej. Dzisiaj żyjemy co najwyżej w wieku plastikowym. Świat schodzi
na psy. „Kiedyś było lepiej!” – oto bojowe zawołanie wyznawców mitologii
Upadku (francuski filozof Michel Serres poświęcił mu całą książkę – krót-
ką, ale błyskotliwą)[55]. Tutaj stawanie na ramionach gigantów oznacza
przede wszystkim, że wobec wielkich tytanów przeszłości jesteśmy karła-
mi. Wszystko, co ważne, wydarzyło się w przeszłości. Nam pozostaje jedy-
nie, niczym myślicielom i artystom epoki renesansu, odkrywać i odtwarzać
geniusz starożytnych. Ślady takiego obrazu dziejów znajdziemy w bardzo
wielu miejscach. Niektóre są oczywiste, inne dość zaskakujące.
Pierwszy, oczywisty trop prowadzi ku konserwatyzmowi politycznemu.
W różnych wersjach – od Edmunda Burke’a, przez Gilberta Chestertona,
aż po współczesnych polityków prawicy – konserwatyzm przestrzega
przed postępem i zmianą jako zakłóceniem porządku, który sprawdzał się
i ucierał przez stulecia. Lęk przed upadkiem wyraża się dziś, jak celnie za-
uważa historyk Timothy Snyder, w postaci „polityki wieczności” negującej
wszelkie formy postępu. Mitologia Upadku napędza poparcie dla Władimi-
ra Putina i Donalda Trumpa (który nie przypadkiem obiecywał uczynienie
Ameryki z n o w u wielką), Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbána, Jaira
Bolsonaro i Recepa Tayyipa Erdoğana. Tych polityków i ich programy różni
oczywiście bardzo wiele. Łączy natomiast wiara w przeszłość jako wzorzec
i kompas moralny, pragnienie przywrócenia jakiegoś rodzaju „dawnej
świetności” i sprzeciw wobec dominującej w poprzednich dekadach libe-
ralnej narracji Postępu, którą utożsamiają z rozkładem tradycyjnych war-
tości i tożsamości swoich narodów.
Poza rządowymi gabinetami i deklaracjami programowymi wiara
w Upadek wyraża się w różnych formach idealizacji przeszłości: od nostal-
gii, przez różne praktyki rekonstrukcji i głębokiej wiary w moc analogii hi-
storycznych, aż po to, co Zygmunt Bauman nazywa retrotopią, czyli pełne
odwrócenie utopii na rzecz wiary w raj utracony[56]. Mit Upadku sugeruje
nam, że dawniej wszystko było jakieś lepsze – jedzenie bardziej prawdzi-
we, ludzie serdeczniejsi, na ulicach człowiek czuł się bezpieczniej.
Taką tendencję do wysokiej oceny przeszłości znajdziemy w kluczowych
tekstach wielu ruchów ekologicznych. Ma to sens – protestując przeciw de-
gradacji środowiska, niewątpliwie opisujemy procesy, które da się zilustro-
wać funkcją malejącą. A jednak, jak starałem się pokazać w pierwszych roz-
działach tej książki, wielu obrońców przyrody daje się uwieść własnym
opowieściom o świecie. Czym innym jest wskazywanie na konkretne pro-
blemy, czym innym zaś idealizacja przeszłości, która sprawia na przykład,
że spojrzenie Vandany Shivy na potencjał indyjskiego rolnictwa przed zie-
loną rewolucją staje się nieobiektywne.
Podobna opowieść o Upadku święci dziś triumfy w dietetyce i coachin-
gu. Fałszywy obraz starego, dobrego świata bez chorób, pełnego naturalne-
go pożywienia, a zwłaszcza lepiej dostosowanego do „biologii człowieka”,
leży u źródeł prawdziwej zbieracko-łowieckiej kontrrewolucji. Jej skutkami
są bestsellerowe poradniki dobrego życia i całe półki w supermarketach
wypełnione żywnością „paleo” w opakowaniach inspirowanych estetyką
Flintstone’ów. Autorzy tych podręczników i sprzedawcy jedzenia przeko-
nują nas, że naturalnym stanem naszych zbieracko-łowieckich przodków
było doskonałe samopoczucie i sześciopaki na brzuchach, a o upadek ludz-
kiej rasy oskarżają wszystkich i wszystko, od rewolucji agrarnej, przez fast
foody, aż po wegan. Jeden z autorów, których poradniki dietetyczne anali-
zowałem na potrzeby tej książki, nazywa wegan „siłami zła”, „fałszywą eli-
tą moralną” i ze swadą opowiada o tym, jak wcinanie mięsa na każdy posi-
łek uratowało mu życie, poziom cukru i dobre trawienie, po tym jak za-
plątał się w szemrane towarzystwo hipisów[57].

Postęp
Narracja o Postępie jest odwróceniem historii o Upadku. Historycy dysku-
tują o tym, czy współczesne wersje tej opowieści są zakorzenione w wierze-
niach starożytnych albo w chrześcijańskiej wizji czasu i zbawienia[58]. Wie-
le argumentów przemawia jednak za tym, że myślenie o postępie, tak jak
go rozumiemy dzisiaj, stało się możliwe dopiero w oświeceniu i było bez-
pośrednio związane z nową wizją stawania na ramionach gigantów, o któ-
rej pisałem w rozdziale 7.
Podobnie jak wiara w Upadek i nostalgiczna idealizacja przeszłości zwi-
ązane były z konserwatyzmem politycznym, tak wiara w Postęp, a przynaj-
mniej w jego możliwość, kształtowała różnorodne ideologie progresywne
XIX i XX stulecia.
Postęp, wyrażany najpełniej przez prawo Moore’a (wieszczące regularne
podwajanie się mocy obliczeniowej procesorów), jest także nadworną filo-
zofią Doliny Krzemowej, i to przynajmniej w dwóch znaczeniach[59]. Po
pierwsze, umożliwia jej społeczne funkcjonowanie, dostarcza paliwa dla
„kultury kreatywności”, która nie boi się porażek, a ciągłe udoskonalanie
uznaje za oczywiste i konieczne. Move fast and break things to motto Facebo-
oka. Po drugie, umożliwia funkcjonowanie modelu biznesowego opartego
na przechodzeniu od start-upów do wielkich publicznych korporacji (spó-
łek akcyjnych), w którego ramach wartość firmy zależy tylko pośrednio od
generowanych zysków, bezpośrednio zaś od podtrzymywanych nadziei
i oczekiwań na wzrost.
Ta sama filozofia kieruje zwolennikami technologicznego optymizmu
w zakresie ekologii. Skoro technologia nieustannie się rozwija, to może nie
powinniśmy rozwiązywać długofalowych problemów dziś, skoro jutro
będzie to tańsze i prostsze? Także tu przekonanie o jednokierunkowości
historii prowadzi do ignorowania tych elementów otaczającego nas świata,
które nie zgadzają się z prostą wizją. Nawet specjaliści naprawdę uważnie
interpretujący dane nie widzą czystych liczb, lecz wyłaniające się z nich
narracje. Właśnie dlatego Bjørn Lomborg może tak niepokojąco tymi dany-
mi żonglować, a wspaniały Hans Rosling niemal ignorować w swojej ksi-
ążce globalne ocieplenie.

Bez zmian
Upadek i Postęp, którymi szczegółowo zajmowałem się w pierwszej części
tej książki, to nie wszystkie dostępne nam scenariusze. Właśnie dlatego
spolaryzowany duopol, jaki ustanowiły w ostatnich latach w przestrzeni
publicznej, powinien nas niepokoić. Przyjrzyjmy się trzem potencjalnym
alternatywom.
Na początek wizja świata niezmiennego, gdzie niemożliwy jest ani trwa-
ły postęp, ani rzeczywisty upadek. To wbrew pozorom bardzo atrakcyjna
narracja. Może się wydawać nieciekawa, ale obraz świata, jaki przedstawia,
jest niezwykle sugestywny i głęboko zakorzeniony w starych mitologiach
czasu cyklicznego.
Wyobraźmy sobie na przykład taki scenariusz – nada się zarówno do ko-
medii romantycznej, jak i reklamy suplementów diety. Młody, zabiegany
pracownik korporacji. Może w ostatnich tygodniach otarł się o stan przed-
zawałowy, a może po prostu czuje się zmęczony i wypalony. Pewnej nocy
przysypia za kierownicą i ląduje w zaspie gdzieś na poboczu. W ten sposób
trafia do niewielkiej miejscowości, gdzie ludzie żyją jak przed laty. Stop-
niowo dopasowuje się do ich rytmu i odnajduje szczęście, a może nawet
miłość? Co ważne, przesłanie tej historii nie mówi nam, że kiedyś żyło się
lepiej, a świat pozbawiony był problemów. Przeciwnie. Lekcja, którą z całej
przygody wyciąga bohater, a my wraz z nim, brzmi następująco: wszystko,
co w życiu najważniejsze, co czyni nas ludźmi i nadaje sens istnieniu, jest
niezmienne.
Część współczesnego technopesymizmu opiera się raczej na tej wizji
świata niż na prostym obrazie Upadku. Dominuje tu zasada „coś za coś”
(ang. trade-off). To ulubione motto Heather Heying i Breta Weinsteina. We
wspomnianej już książce A Hunter-Gatherer’s Guide to the 21st Century nie
przekonują wcale, że za czasów zbieracko-łowieckich było lepiej (tak twier-
dzi dla odmiany Christopher Ryan, autor Civilized to Death). Heying i Wein-
stein mówią coś zupełnie innego: że w gruncie rzeczy nigdy nie opuścili-
śmy tamtych czasów! W skali, która ich interesuje – determinowanej przez
biologię ewolucyjną – jesteśmy dokładnie tacy sami jak nasi przodkowie
z epoki kamiennej i wszystko, co naprawdę ważne, pozostało dla nas bez
zmian. Każda innowacja biologiczna ma swój koszt, podobnie jak społecz-
na czy technologiczna. Ptaki potrafią latać, ale ich kości są bardziej kruche.
Antybiotyki może i skutecznie leczą choroby bakteryjne, ale otwierają prze-
strzeń dla nowych, nie mniej groźnych zaraz. Nawozy podnoszą plony, ale
prowadzą do zakwitania oceanów. I tak dalej. Nie ma nic za darmo. Osta-
tecznie oznacza to, że świata nie da się poprawić.

Wyzwanie
To nie są wyścigi konne, a ja nie mam skłonności do hazardu, ale gdybym
musiał postawić na jeden ze schematów jako na koło ratunkowe, które po-
może nam uratować przyszłość, wybrałbym właśnie opowieść o Wyzwa-
niu.
Trudno o lepszy przykład tej narracji niż klasyczny już Armageddon.
W kierunku Ziemi zmierza asteroida. Jedyną nadzieją na uratowanie pla-
nety okazuje się wylądowanie na owej asteroidzie i umieszczenie w jej
wnętrzu ładunków nuklearnych. Dokonać tego może tylko Bruce Willis
i jego dzielna drużyna. Wbrew pozorom nie jest to absurdalna historia
o załodze platformy wiertniczej, która leci w kosmos. Bohaterami nie są
charyzmatyczny nafciarz i ekipa śmiałków, lecz cała ludzkość. Armageddon
to opowieść o tym, że w obliczu ostatecznego zagrożenia jesteśmy w stanie
przezwyciężyć swoje ograniczenia i animozje. Zjednoczy nas nauka, a in-
stytucje polityczne, takie jak państwo, w decydującym momencie nie za-
wiodą (stąd kluczową rolę odgrywa w filmie przemówienie prezydenta
USA).
Narracja ta, jak każda inna, ma swoje wady. Niemniej dzięki skupieniu
na „punkcie zwrotnym” pozwala nam dostrzegać i opisywać zarówno stre-
fy postępu, jak i miejsca, gdzie ewidentnie pokpiliśmy sprawy. Wyzwanie
nieźle nadaje się też do budowania narracji wielogłosowych.
Opowieści o Wyzwaniu spotykamy na każdym kroku. Na podstawie tego
schematu zbudowane są na przykład klasyczne baśnie i eposy bohaterskie
analizowane przez twórców nowoczesnej narratologii – Władimira Proppa
czy Josepha Campbella. W królestwie następuje jakieś nieszczęście, a boha-
ter wyrusza, by przywrócić równowagę. Jednym z etapów jego podróży jest
próba, a czasem wręcz śmierć i odrodzenie. Świat zostaje ocalony, ale to
już nie ten sam świat co przed wyprawą[60]. Nasz heros zmądrzał i nauczył
się nowych rzeczy, a wraz z nim zmieniło się królestwo, z którego przybył.
Na tym schemacie zbudowana jest dziś większość hollywoodzkich scena-
riuszy, świadomie bądź nieświadomie wykorzystują go pisarki, autorzy
gier czy twórcy reklam[61]. Dostarcza on narzędzi do budowania opowieści,
które są jednocześnie zrozumiałe i pozostawiają przestrzeń na zniuanso-
wanie.
Dlatego sądzę, że warto przemyśleć zastąpienie progresywnej polityki
bazującej na obietnicach i imperatywie wzrostu właśnie polityką opartą na
wyzwaniach. Tu nic nie jest dane i gwarantowane, nie istnieje też jedna au-
tostrada ku przyszłości dla wszystkich. Ale nie jest to też świat bez nadziei,
jaki kreśli przed nami opowieść o Upadku. Wyzwania motywują podobnie
jak wizja lepszej przyszłości, jednak nie przynoszą rozczarowań tak łatwo
jak niespełnione obietnice. Dobrze zaprojektowane narracje o Wyzwaniu
mają prócz tego moc jednoczenia ludzi. Tworzą przestrzeń dla nadziei
opartej nie na naiwnym optymizmie, lecz na poczuciu odpowiedzialności.
A takiej właśnie nadziei dziś potrzebujemy.

Przesilenie i zmierzch
Na współczesnej globalnej giełdzie idei istnieje jednak potężna konkuren-
cja dla opowieści o Wyzwaniu. Tak jak Wyzwanie może być następcą Po-
stępu, tak klasyczny, prosty scenariusz Upadku coraz częściej zastępowany
jest dzisiaj bardziej złożoną narracją o Przesileniu i Zmierzchu. Jej pod-
miotem są cywilizacje. Każda z nich przypomina organizm ludzki. Ma
swoje narodziny, wiek dojrzały, a wreszcie nieuniknioną starość, z którą
wiążą się słabość, stopniowy upadek i ulegnięcie młodszej konkurencji. Bo
w tej wizji historii cywilizacje nie mogą liczyć na spokojną śmierć. Gdzieś
za zakrętem zawsze czai się nowy pretendent do roli globalnego lidera.
Współczesne narracje tego nurtu zakorzenione są w Zmierzchu Cesarstwa
Rzymskiego Edwarda Gibbona (wydanego po raz pierwszy pod koniec XVIII
wieku) oraz w Zmierzchu Zachodu Oswalda Spenglera i pracach Arnolda Jo-
sepha Toynbeego, którzy biograficzne ujęcie cywilizacji przypomnieli dwu-
dziestowiecznej Europie. Najważniejszym współczesnym propagatorem
tej wizji okazał się jednak Samuel Huntington, autor głośnego Zderzenia cy-
wilizacji[62].
Uwodzicielska elegancja koncepcji Huntingtona zasadza się na połącze-
niu kalendarza i mapy. Zderzenie cywilizacji nie tylko powtarza starą Spen-
glerowską opowieść o młodości, triumfie i zmierzchu, lecz dodatkowo
przenosi ją na płaszczyznę geopolityczną, sugerując, że cały współczesny
świat podzielony jest między cywilizacje znajdujące się na różnych etapach
swojej dziejowej drogi. Na mapie znajdziemy wielką cywilizację zachodnią,
do której należą Europa Zachodnia (z Polską włącznie, gdyby ktoś pytał),
Australia i USA, ale już nie Meksyk i Ameryka Południowa (odrębna cywili-
zacja latynoska). Rosja i państwa Europy Wschodniej (ale również Grecja)
należą do cywilizacji prawosławnej, cała subsaharyjska Afryka to jedna cy-
wilizacja afrykańska (łącznie z RPA), lecz już Azja dzieli się na cywilizacje:
chińską (tu także m.in. Korea), japońską, buddyjską i hinduistyczną. Warto
od razu zaznaczyć, że z punktu widzenia badacza kultury nakreślona przez
Huntingtona mapa jest niezwykle arbitralna. Poszatkował on świat głów-
nie według kryterium religijnego, ale nie zachowywał szczególnej konse-
kwencji. Widać wyraźnie, że jego teorię z końca XX wieku inspirowało nie
tylko dziedzictwo Spenglera, lecz także trwająca wówczas wojna w byłej Ju-
gosławii, w której trakcie podziały religijne dały o sobie znać wyjątkowo
boleśnie. I faktycznie – Bałkany są chyba najciekawszym miejscem na na-
kreślonej przez Huntingtona mapie (s. 344–345).
Kiedy Huntington po raz pierwszy podzielił się swoimi intuicjami na ła-
mach „Foreign Affairs” w 1993 roku, świat żył jeszcze w paradygmacie ko-
ńca historii. Wizja kolejnych wojen i konfliktów, i to w dodatku motywo-
wanych czymś tak archaicznym jak ugruntowane w religii różnice kulturo-
we, wydawała się większości czytelników nieprawdopodobną abstrakcją.
Zamachy z 11 września 2001 roku radykalnie zmieniły sytuację. Z malkon-
tenta Huntington stał się nagle prorokiem, a „zderzenie cywilizacji” prze-
bojem weszło do słownika polityków i telewizyjnych ekspertów, by nie opu-
ścić go do dziś.
Opowieść o Przesileniu i Zmierzchu jest elastyczna. Podobnie jak histo-
rie o Wyzwaniu, może zawierać wątki zmian i na lepsze, i na gorsze. Głosi-
ciele organicznej wizji cywilizacji potrafią uznać, że przez jakiś czas doko-
nywał się postęp, i nie negują osiągniętych sukcesów. A jednak jest to wizja
dogłębnie pesymistyczna – ostatecznie upadek jest nieunikniony. Co wi-
ęcej, zwłaszcza w wydaniu Huntingtonowskim, historia Przesilenia
i Zmierzchu skupia się przede wszystkim na zderzeniach i konfliktach, sta-
jąc się w Europie i USA paliwem do niekończących się rozważań o „inwazji
muzułmanów”, „wymieraniu Zachodu” czy „nadchodzącym stuleciu Chin”.
26. Mapa cywilizacji według Samuela Huntingtona

Nic dziwnego, że wielu wspomnianych wcześniej polityków odwołu-


jących się do narracji Upadku łączy ją dziś z elementami narracji Przesile-
nia i Zmierzchu. Widmo zapowiedzianego przez Samuela Huntingtona
zderzenia cywilizacji dostarcza im czytelnego obrazu wroga, jakiego bra-
kuje w czysto fatalistycznej opowieści o Upadku. Metaforyczne i dosłowne
mury i zasieki, które w ostatnich latach zdominowały zbiorową wyobra-
źnię Zachodu oraz jego praktykę polityczną, znajdują ugruntowanie wła-
śnie w nakreślonej przez Huntingtona mapie, którą większość z nas nie-
świadomie uwewnętrzniła. Dzięki temu opowieść o Upadku znacznie sku-
teczniej ożywia wyobraźnię i mobilizuje lojalność wyznawców. Choć oczy-
wiście, jak wspominałem w jednym z poprzednich rozdziałów, równie
przerażająca może się okazać wizja, że w kolejce do globalnej dominacji
nie stoi już żadna inna cywilizacja. To po prostu koniec. Po zmierzchu Za-
chodu nastąpi koniec człowieka lub jego trwała degradacja do postapoka-
liptycznego barbarzyństwa. Taki właśnie obraz proponuje ekologiczna
wersja narracji Przesilenia i Zmierzchu, coraz popularniejsza w skali świa-
towej i – jak się obawiam – również obdarzona silnym potencjałem podsy-
cania egoizmu.

***
Każdy z tych scenariuszy pozwala nam snuć opowieści o przyszłości, do-
strzegać i podkreślać pewne jej elementy, ale potencjalnie czyni nas ślepy-
mi na inne. Poszczególne opowieści w różny sposób motywują odbiorców,
odmiennie także przeprowadzają podziały między „swoimi” i „obcymi”.
Wiele wskazuje na to, że w przyszłości nie będziemy się już emocjono-
wać konfliktem prostych narracji Optymizmu i Pesymizmu. Najbliższa de-
kada stanie się raczej areną epickiego pojedynku między opowieścią o Wy-
zwaniu a tą skupioną na Przesileniu i Zmierzchu. O rząd dusz zawalczą
więc fabuły Armageddonu i Mad Maxa.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
13
KOD, CZYLI JAK WYGLĄDA
WOLNOŚĆ

Wierzę w to, że wspólne wartości, podobnie jak obiektywne fakty, mogą


nas łączyć. Niestety bywamy tak uwikłani w narracje, że okopujemy się na
pozycjach, zamiast poszukiwać wspólnych celów i wartości, które pozwoli-
łyby przezwyciężyć podziały. Nie ma prostych recept na rozwiązanie tej sy-
tuacji, bo nie możemy ot tak wyplątać wartości z kontekstu opowieści.
Wartości nie są wcale tak abstrakcyjne, jak by się mogło wydawać. Dobrze
ukazuje to pewien eksperyment.
W ramach jednego z projektów badawczych, nad którymi pracowałem
w ostatnich miesiącach, analizowaliśmy, jak w roku 2021 „wygląda” wolno-
ść dla zwolenników różnych partii politycznych w Polsce. Zaczęliśmy od
prostego zabiegu – zgromadziliśmy posty z mediów społecznościowych,
w których pojawiało się słowo „wolność” oraz pojęcia bliskoznaczne. Po-
braliśmy obrazy, przejrzeliśmy teksty i stworzyliśmy coś w rodzaju ilustro-
wanych słowników dla poszczególnych ugrupowań. Co się okazało? Wol-
ność nie tylko znaczy dla nich coś innego, ale też wygląda i brzmi zupełnie
inaczej.
Dla Konfederacji i jej zwolenników termin ten oznacza przede wszyst-
kim wolność gospodarczą, tożsamą z wolnym rynkiem, niskimi podatkami
i minimalną interwencją urzędników. W komunikacji tej partii głównym
wrogiem wolności okazywało się państwo – ingerujące w życie obywateli,
regulujące ich działania biurokratycznymi normami i obciążające danina-
mi.
Dla lewicy wolność oznacza poczucie bezpieczeństwa i emancypację. Co
mi po dwudziestu prywatnych uczelniach i pięćdziesięciu prywatnych
szpitalach, jeśli na żaden mnie nie stać? Albo jeżeli nie wpuszczą mnie do
niego ze względu na przekonania czy orientację seksualną? Dlatego wła-
śnie potrzebne jest silne państwo, pełniące funkcję przeciwną do tej, którą
przypisuje mu prawica wolnorynkowa. Dla lewicy państwo jest gwarantem
wolności, jego zadaniem jest odważnie działać w przestrzeni publicznej
i zapewniać równe szanse przez przeciwdziałanie dyskryminacji, redystry-
bucję, powszechne ubezpieczenie zdrowotne czy edukację.
Wyborcy śledzący profil Prawa i Sprawiedliwości widzieli jeszcze inną
wolność. W programie tej partii i jej codziennym przekazie pojęcie to jest
często tożsame z niepodległością i suwerennością, pozostaje też silnie uwi-
kłane w kontekst geopolityki i polityki pamięci. Wolność dotyczy podmiotu
zbiorowego, a nie jednostkowego. Można powiedzieć, że jest czymś, co
„skapuje z góry”: wolność Polaków jako narodu udziela się wolności pol-
skich rodzin i poszczególnych obywateli. Zagrożeniem dla niej są obce gru-
py dążące do jej ograniczenia w imię interesów ideologicznych i gospodar-
czych, państwo zaś jawi się jako tarcza chroniąca Polki i Polaków przed
wrogami i niestabilnym światem zewnętrznym.
Wyborcy Koalicji Obywatelskiej utożsamiają wolność głównie ze... zmia-
ną partii rządzącej. Wolność, o której czytali na profilu swojej partii, była
w dużej mierze wolnością od Prawa i Sprawiedliwości. Skandując „wolne
sądy”, działacze opozycji mają na myśli sądy wolne od ingerencji polity-
ków. To samo państwo, które w wizji PiS chroni naród przed zewnętrzny-
mi naciskami, tutaj staje się źródłem presji prowadzącej do erozji instytu-
cji demokracji liberalnej. W przeciwieństwie do wizji PiS wolność jest
w przekazie KO czymś, co buduje się oddolnie. Społeczeństwo składa się
z jednostek – z aktywnych obywateli, którzy poprzez samorządy, a potem
rząd artykułują swoje interesy. Wolność nie „skapuje”, lecz raczej „wspina
się” od korzeni. Niezakorzeniona w społeczeństwie obywatelskim – usy-
cha.
Jedno słowo, cztery różne znaczenia. To samo określenie odnosi się tak
naprawdę do czterech różnych wartości. Co najciekawsze, każdej z tych
opcji odpowiadały zupełnie inne rozwiązania graficzne. Często nie potrze-
ba było żadnego opisu, by się zorientować, z którą wizją wolności mamy do
czynienia. Polityczne upodobania autora może zdradzić nawet czcionka,
kolorystyka czy zdjęcie towarzyszące przekazowi.
Dla Konfederacji wolność to biała lub złota czcionka na czarnym lub gra-
natowym tle – estetyka wyraźnie inspirowana poradnikami sukcesu. Prócz
tego wykresy i liczby, zwykle ilustrujące dane ekonomiczne. Dla lewicy to
kadr w stylu Wolności wiodącej lud na barykady Eugène’a Delacroix: grupa lu-
dzi, powiewający sztandar, hasła dotyczące wspólnoty. Dla przekazu PiS
charakterystyczne były zdjęcia w sepii lub czarno-białe, żołnierze, biało-
czerwone opaski, symbolika związana z AK i powstaniem warszawskim.
Koalicja Obywatelska nawiązywała z kolei do Solidarności i protestów
ulicznych, przedstawiając jednak ludzi raczej z transparentami niż sztan-
darami, choć pojawiały się także flagi Polski i UE.
Co by się stało, gdybyśmy wiedzeni szlachetnym impulsem posadzili
przy jednym stole zwolenników różnych opcji politycznych i rzucili hasło
„wolność”? „Drodzy państwo, wyszło nam w badaniach, że wszyscy cenicie
wolność. Teraz sobie pogadajcie i zobaczcie, ile was łączy”. Przepis na kata-
strofę, prawda? To samo słowo w umyśle każdego z uczestników naszej
wyobrażonej debaty przywołuje zupełnie inny obraz. Właśnie w ten sposób
wartości mogą dzielić, zamiast łączyć, o ile wpisane są w konkurencyjne
opowieści o świecie i osadzone w odmiennych kontekstach zmysłowych
i materialnych.

Mapa prądów
Widzimy więc, że wartości są zawsze uwikłane w zmysłowe konkrety – ja-
koś wyglądają, mają określone faktury, kolory, kształty. To są właśnie kody
semiotyczne, które odpowiadają za to, co wyobrażają sobie ludzie, słucha-
jąc opowieści. Oczywiście te kody różnią się nie tylko między zwolennika-
mi różnych opcji politycznych. Dysponujemy odmiennymi encyklopediami
w zależności od wieku, klasy społecznej czy płci kulturowej, determinują je
przeczytane lektury i edukacja, jaką odebraliśmy.
Do pewnego stopnia kody możemy traktować jako zastane (choć wpro-
wadzanie nowych jest jak najbardziej możliwe). W społeczeństwie funkcjo-
nują określone wyobrażenia o wolności, organizmach modyfikowanych ge-
netycznie, uchodźcach albo energetyce jądrowej. Pewne słowa nacechowa-
ne są pozytywnie, inne wzbudzają lęk, jedne określenia konotują pogardę,
inne podziw.
Taką mapę kodów można porównać do mapy prądów w obszarze wod-
nym. Czy można się przemieszczać, wiosłując pod prąd? Jasne! Tylko po
co? Nie jest to raczej najefektywniejszy sposób dotarcia do celu. Semiotyka
może pomóc nam nakreślić mapę akwenu i uniknąć wiosłowania w górę
rzeki.
Dostrzeżenie własnych i cudzych kodów pozwala także uświadomić so-
bie, że gdy mówimy, nasze słuchaczki mogą mieć przed oczyma wyobraźni
coś zupełnie innego niż my. Słowa, które u nas wywołują dumę, ekscytację
czy poczucie pewności, u publiczności ukształtowanej przez inne opowie-
ści i dysponującej odmiennym repertuarem kodów mogą wzbudzać lęk,
niepewność czy zgrozę.
Kiedy słuchamy cudzych opowieści, świadomość znaczenia kodów i go-
towość do ich odcyfrowywania pozwala nam uruchomić empatię i rozpo-
cząć dialog. Kiedy budujemy własne opowieści o przyszłości, naszym celem
jest poznanie kodów funkcjonujących w społeczeństwie i w miarę możli-
wości zaprzęgnięcie ich do pracy na naszą korzyść. Niech nasze opowieści
pracują dla nas, a nie przeciw nam!
Czcionki, kolory, faktury, scenerie, dobór słów... Kody składają się
z mnóstwa elementów. Nie sposób nawet wymienić wszystkich, a co dopie-
ro zaproponować ich bardziej szczegółowy opis. Znaczna część badań se-
miotycznych, które prowadzę na co dzień, polega właśnie na rozplątywa-
niu kłębków dyskursu i wyplataniu z niego nici takich kodów. W tym miej-
scu chciałbym skupić się tylko na dwóch przykładach, dobrze ilustrujących
działanie mechanizmów encyklopedii i uzupełniania białych plam, o któ-
rych była mowa w rozdziale 11. Przyjrzyjmy się metaforom i archetypom.

Metafory
Nie uważałem na matematyce, ale to interpretacja wierszy na języku pol-
skim wydawała mi się zawsze najbardziej bezsensownym zajęciem, do ja-
kiego zmuszano nas w szkole. Poszukiwanie epitetów i porównań, zasta-
nawianie się, po co poetka ich użyła i czemu podmiot liryczny tak cierpi.
Dziś bardzo podobnie wygląda moja codzienna praca, z tym że zamiast
wersów Słowackiego interpretuję przemówienia polityków albo broszury
o globalnych spiskach. Zupełnie jak w wypadku wierszy, oprócz samej tre-
ści zajmuję się także cegiełkami, z których zbudowane są wypowiedzi, ta-
kimi jak metafory. Jest w nich coś niepokojącego. Bardzo mocno wpływają
na nasze postrzeganie rzeczywistości, ale wpływ ten pozostaje dla nas nie-
widzialny. Jak gdyby metafory były okularami, przez które postrzegamy
świat, w dodatku tak do nich przywykliśmy, że nawet nie wiemy, iż mamy
je na własnym nosie.
Doskonale ilustruje to jeden z moich ulubionych eksperymentów psy-
chologicznych. Paul Thibodeau i Lera Boroditsky przedstawili grupie bada-
nych raport o przestępczości w pewnym fikcyjnym mieście. Połowa uczest-
ników otrzymała wersję, w której przestępczość określono jako „bestię pu-
stoszącą miasto”, podczas gdy druga przeczytała, że „miasto zainfekował
wirus przestępczości”. Eksperymentatorzy chcieli się dowiedzieć, czy za-
stosowane metafory będą miały wpływ na rozwiązania problemu sugero-
wane przez badanych. Co się okazało?[63]
Metafora bestii skierowała uwagę osób uczestniczących w doświadcze-
niu na skuteczne łapanie i surowe karanie przestępców. Osoby, które
otrzymały tę wersję raportu, okazały się bardziej skłonne poprzeć zaostrze-
nie prawa. Tymczasem badani zainspirowani obrazem wirusa byli raczej
zainteresowani ustaleniem przyczyn epidemii przestępczości i wprowa-
dzeniem rozwiązań systemowych skupionych na wyzwaniach społecznych
w rodzaju biedy czy dostępu do edukacji.
Thibodeau i Boroditsky byli ciekawi, jak wiele wskazówek potrzeba, by
nasz umysł zakotwiczył się w metaforycznym obrazie. Stopniowo zmniej-
szali więc liczbę nawiązań do wirusa i bestii rozproszonych w kolejnych
wersjach raportu. W ostatnim badaniu okazało się, że efekt jest możliwy
do zaobserwowania nawet przy wykorzystaniu zaledwie jednego słowa.
Samotna wzmianka o wirusie lub bestii w pierwszym akapicie raportu wy-
starczyła, by całkiem nowa grupa badanych spontanicznie wypełniła białe
plamy wszystkimi potrzebnymi skojarzeniami. Zasianie w czyimś umyśle
idei, jak w filmie Incepcja, jest możliwe![64]
Co więcej, ujawniono, że dobór przenośni decydował także o kierun-
kach, w jakich badani poszerzali swoją encyklopedię. Kiedy eksperymenta-
torzy dali im szansę na uzupełnienie wiedzy o fikcyjnym mieście, ci chęt-
niej decydowali się sięgnąć po te informacje, które pozostawały spójne
z pierwotną metaforą, a zatem wspierały wizję świata już obecną w ich
opowieściach.
Najlepsze przyszło jednak na koniec. Kiedy Thibodeau i Boroditsky za-
pytali osoby uczestniczące w eksperymencie o to, co właściwie wpłynęło na
ich rozumowanie, badani konsekwentnie ignorowali metaforę wirusa lub
bestii. W ogóle nie byli jej świadomi! Zamiast tego (całkiem jak mózgowy
interpretator opisywany przez Gazzanigę) układali skomplikowane racjo-
nalizacje o tym, jak decyzja o surowych karach lub wprowadzeniu progra-
mów społecznych została zainspirowana zawartymi w raporcie statystyka-
mi, które były przecież identyczne dla obydwu grup. Oznacza to, że meta-
fory nie tylko mają potężny wpływ na nasze rozumowanie, ale też, co rów-
nie ważne, że wpływ ten pozostaje w znacznej mierze nieuświadomiony.
To właśnie efekt okularów, o którym pisałem wcześniej.
Eksperyment z bestią i wirusem potwierdza to, co badacze metafor su-
gerowali od lat. George Lakoff i Mark Johnson w książce Metafory w naszym
życiu pokazują, że dostarczają one podstawowych schematów poznaw-
czych, za pomocą których postrzegamy świat i komunikujemy się[65]. Zupe-
łnie nieświadomie używamy na przykład metafor przestrzennych, mówiąc,
że „ktoś jest górą”, ktoś inny zaś „sięgnął dna”, wspinamy się po wyobrażo-
nych drabinach, spadamy w przepaści i tak dalej. To tylko oś pionowa –
oprócz tego mamy prawą i lewą, przód i tył, wnętrze i to, co na zewnątrz!
[66] A przestrzeń to dopiero początek. Równie atrakcyjny zestaw przenośni

oferują ciało („głowa rodziny” albo wspomniany „wirus”) czy otaczające


nas przedmioty (oczy jako „okna duszy”, „klucz do zrozumienia debaty”
itp.).
George Lakoff od lat interesuje się także językiem polityki. W popularnej
książce Nie myśl o słoniu! Jak język kształtuje politykę[67] analizuje, w jaki spo-
sób demokraci przegrywali przez lata w USA wojnę o rząd dusz z republi-
kanami, ponieważ zamiast budować własny słownik metafor objaśnia-
jących Amerykanom świat, skupili się na polemice z adwersarzami. Za ka-
żdym razem, gdy republikanie przedstawiali podatki jako „brzemię”, de-
mokraci – zamiast zaproponować własny obraz, który pozwoliłby wybor-
com lepiej zrozumieć, dlaczego podatki są tak ważne – negowali metaforę
republikanów, mówiąc: „Nieprawda, że podatki to brzemię” lub „Nie po-
winniśmy traktować podatków jak obciążenia”. W ten sposób nie propono-
wali konkurencyjnego zestawu materialnych konkretów, wokół których ich
wyborcy mogliby zbudować swoją opowieść o świecie. A w dodatku niein-
tencjonalnie wzmacniali przekaz republikanów, okazuje się bowiem, że
nasz mózg nie radzi sobie z negacją metafor. Dlatego ilekroć przeciwnicy
straszą bestią, powinniśmy mieć pod ręką nasz wirus. Inaczej będziemy
skazani na nieskuteczny, trudny do wyobrażenia i konfundujący obraz nie-
bestii.
Dlaczego to ważne? Thibodeau i Boroditsky nie wzięli swoich przenośni
z powietrza. Metafora wirusa została zaczerpnięta z pilotażowego progra-
mu w Chicago, gdzie przestępczość analizowano i zmniejszano metodami
zaczerpniętymi z epidemiologii, a więc tak, jak gdyby była chorobą zaka-
źną, na której rozprzestrzenianie się wpływają sieć kontaktów międzyludz-
kich, dostępność infrastruktury czy warunki zamieszkiwania. Z kolei prze-
stępczość jako bestia – potężny, groźny przeciwnik, którego trzeba osa-
czyć, powstrzymać, pokonać siłą – nawiązuje wprost do polityki bez-
względnej walki z przestępczością zainicjowanej przez Richarda Nixona,
a zaostrzonej przez Ronalda Reagana, wyrażającej się w hasłach typu „woj-
na z narkotykami” (ang. war on drugs). Elementami tej polityki były surow-
sze kary, które doprowadziły do czterokrotnego zwiększenia liczby osa-
dzonych w USA. Dziś kraj ten ma największą liczbę więźniów na świecie.
Sytuacja zilustrowana na poniższym wykresie staje się jeszcze bardziej
przerażająca, jeżeli uświadomimy sobie, że metafory, za pomocą których
postrzegamy świat, mogą czynić nas bardziej podatnymi na uprzedzenia
rasowe. Miliony czarnoskórych i latynoskich młodych ludzi spędziły lata za
kratami tylko dlatego, że garstka decydentów uwierzyła, że przestępczość
to bestia, a nie wirus. Dlatego jeżeli wasza pani od polskiego chciała was
przekonać o sile metafor, zamiast Stepów akermańskich powinna wam poka-
zać ilustracje ze s. 356.
27a. Liczba osób pozbawionych wolności w USA

27b. Osoby pozbawione wolności w poszczególnych krajach


***
Metafory odgrywają kluczową rolę w tworzeniu opowieści o przyszłości.
Nathaniel Rich, autor Losing Earth – z którego ustaleń często korzystałem
w tej książce, opisując dekadę, kiedy prawie udało nam się powstrzymać
katastrofę klimatyczną – zwraca uwagę na zasadnicze znaczenie, jakie dla
mobilizacji opinii publicznej miała metafora „dziury ozonowej”. Z czysto
naukowego punktu widzenia nie jest to ujęcie precyzyjne. Ozon jest roz-
proszony w atmosferze i nie tworzy powłoki ani warstwy. Jego zawartość
nad Antarktydą faktycznie bardzo się zmniejszyła, lecz zarazem podlegała
silnym zmianom w cyklu rocznym.

Niemniej na zdjęciach satelitarnych, pokolorowanych w celu ukazania stężenia ozonu, ciem-


niejszy obszar wydawał się przedstawiać pustkę. Kiedy w listopadzie 1985 roku F. Sherwood
Rowland, jeden z chemików, którzy zidentyfikowali problem [...], podczas uniwersyteckiego
wykładu mówił o „dziurze ozonowej”, kryzys znalazł swój slogan. Tego samego dnia użył go
„New York Times” w artykule o wynikach badań brytyjskiego zespołu. Choć czasopisma nauko-
we początkowo nie chciały posługiwać się tym terminem, w ciągu roku stało się to nieuniknio-
ne. Kryzys ozonowy miał swój sygnał, który był jednocześnie symbolem: dziurę[68].

To dobry przykład i ważna lekcja tego, jak metafory mogą służyć za modele
poznawcze.

Archetypy
Kiedy Władimir Propp, ojciec założyciel podejścia narratologicznego, badał
baśnie ludowe ze swej przepastnej kolekcji, zauważył, że powtarzają się
w nich nie tylko motywy (które nazwał funkcjami), lecz także charaktery-
styczne postaci: bohater (Protagonista), jego przeciwnik (Antagonista) czy
dziwaczny, ni to zły, ni to dobry Donator, obdarzający herosa magicznym
przedmiotem w nagrodę za pomyślne przejście próby[69]. Zainspirowało to
rosyjskiego literaturoznawcę do stworzenia czegoś w rodzaju galerii posta-
ci czy tablicy Mendelejewa, zestawiającej najważniejsze elementy składowe
opowieści.
Ten pomysł podchwytywali później kolejni badacze narracji, coraz
częściej do jej opisu wykorzystując termin „archetyp” zaczerpnięty z prac
psychoanalityka Carla Gustava Junga[70]. Archetyp to właśnie kulturowo
zakorzeniony (Jung używał w tym kontekście pojęcia „nieświadomość
zbiorowa”), powtarzalny obraz postaci. U Junga byli to na przykład Heros,
Cień (mroczny dubler naszego bohatera) albo Anima (jego kobiecy odpo-
wiednik). We współczesnych wydaniach lista archetypów zawiera zwykle
postaci nieco mniej enigmatyczne: Władcę, Błazna, Rycerza, Matkę, Ko-
chanka albo Czarodziejkę.
W ostatnich latach teoria archetypów zyskała olbrzymią popularność
w semiotycznych badaniach nad reklamą i przekazem marketingowym za
sprawą błyskotliwej książki Margaret Mark i Carol S. Pearson The Hero and
the Outlaw[71]. Opracowanie Mark i Pearson nie aspiruje do mistycznej głębi
Junga i jego bezpośrednich kontynuatorów. Zamiast tego autorki proponu-
ją czytelne i łatwe w użyciu narzędzie, jakim jest koło archetypów (s. 359).
Znajduje się na nim dwanaście typowych postaci tworzących, by posłużyć
się modnym w marketingu określeniem, „kulturowe DNA”, z którego bu-
dowane są opowieści.
28. Koło archetypów według Margaret Mark i Carol S. Pearson
29. Koło archetypów z przykładowymi markami

Model Mark i Pearson wywodzi się z rozpoznań Proppa i Josepha Camp-


bella, jego istotę stanowi więc zawsze wyprawa bohatera (czasem zbioro-
wego), poszukującego drogi do lepszego świata. Stąd całe koło uporządko-
wane jest na fundamentalnych osiach potrzeby stabilności i pragnienia do-
skonałości (raju) oraz przynależności i niezależności. Każda z dwunastu
archetypicznych postaci ma własne miejsce w tej układance i swoją rolę do
odegrania w opowieściach o ludzkich marzeniach i lękach.
Weźmy na przykład Mędrca, czyli archetyp, który odpowiada na naszą
potrzebę zrozumienia świata. „Mędrcy mają własny sposób na odnalezie-
nie raju. Pokładają wiarę w ludzkiej zdolności uczenia się i wzrastania
w sposób pozwalający na tworzenie lepszego świata”[72]. Brzmi znajomo,
prawda? Autorki wymieniają długą listę mędrców we współczesnej kultu-
rze. Znaleźli się na niej naukowcy i detektywi, gwiazdy programów infor-
macyjnych oraz męski głos w reklamie objaśniający mechanizmy działania
inteligentnych molekuł w nowym proszku do prania.
Moje osobiste zestawienie przygotowane dla tego archetypu również za-
czyna się od głosu, ale nie jest to anonimowy głos lektora, lecz lekko za-
chrypnięty baryton Morgana Freemana. Nawet moja lista zakupów odczy-
tana przez narratora Skazanych na Shawshank nabrałaby natychmiast wagi
ponadczasowej mądrości. Dalej proponuję zestaw mędrców, którzy udzie-
lają rad Bohaterowi, pozwalając mu spełnić swoje przeznaczenie, sami jed-
nak pozostają w cieniu, jak Obi-Wan Kenobi czy Morfeusz z Matrixa.
Wszystkie te postaci znajdziemy, wpisując w Google’a frazy charaktery-
styczne dla mędrca: udzielanie rady, poszukiwanie prawdy, dążenie do
rozbicia iluzji. Ale wiecie, kto pokonuje ich wszystkich? Kto jest głosem,
którego rad współcześni bohaterowie (czyli my) najczęściej słuchają, za-
nim wyruszą na wyprawę? To sam Google we własnej osobie!
To odkrycie w pełni zgadza się z propozycją Mark i Pearson. Największą
siłą prezentowanego w ich książce konceptu było właśnie rozpoznanie, że
to marki stanowią dziś kluczowy nośnik archetypów. Dobrze spozycjono-
wana marka natychmiast wywołuje u odbiorczyń zestaw skojarzeń związa-
nych z konkretnym wzorcem osobowym. Rolex to Władca, Pampers –
Opiekunka, a Google czy BBC są naturalnie Mędrcami (ilustracja na s. 360).
Oczywiście analiza komunikacji marek to dopiero początek tego, co da
się zrobić z kołem archetypów. Z pomocą tego samego narzędzia możemy
na przykład lepiej zrozumieć komunikację polityczną (ilustracja obok).
W trakcie ostatniej kampanii wyborczej analizowałem pozycje na kole ar-
chetypów zajęte przez poszczególnych kandydatów na prezydenta[73]. An-
drzej Duda skutecznie pozycjonował się jako prawowity Władca, pokazu-
jąc, że utożsamia stabilność i obecny ład. Bieżąca rzeczywistość może nam
się nie bardzo podobać, ale gdy jako alternatywę dla niej przedstawimy
chaos, wówczas wybór Władcy, który gwarantuje, że przynajmniej nie
będzie gorzej, wydaje się całkiem rozsądny. Dlatego „wizyty gospodarskie”
ubiegającego się o reelekcję prezydenta, z których wielu komentatorów się
śmiało, porównując je do podróży po kraju sekretarzy KC PZPR, były tra-
fionym wyborem dominującej formy przekazu. Dobry Władca objeżdża
swe ziemie, troszcząc się o poddanych.

30. Koło archetypów z naniesionymi nazwiskami wybranych kandydatów


w wyborach prezydenckich w roku 2020 w Polsce
31. Koło archetypów z naniesionymi przykładowymi markami grupy Volks-
wagen (identyfikacja dla polskiego rynku)

Przeciw Władcy występują różni pretendenci. Rafał Trzaskowski, który


wszedł do gry później niż inni kandydaci, od razu skutecznie ulokował się
na pozycji Bohatera – głównej postaci opowieści; tego, co wyrusza na wy-
prawę, by spełnić misję. Pozostali kontrkandydaci, żeby zachować czytel-
ność przekazu, musieli szukać dla siebie innych nisz. Szymon Hołownia
wykreował obraz ludowego Buntownika, który przybywa spoza establish-
mentu, by przeprowadzić rewolucję w stylu Robin Hooda. Lider PSL Wła-
dysław Kosiniak-Kamysz spróbował sił jako Mędrzec – nieco wycofany
z bieżącego sporu, proponujący narrację o pojednaniu i uniwersalnych
wartościach. Kandydat lewicy Robert Biedroń, przed wejściem na ring
Trzaskowskiego próbujący sił jako Bohater, został zepchnięty do roli Zwy-
kłego Gościa (chętnie opowiadał o swoim dzieciństwie i różnych pracach
dorywczych). Krzysztof Bosak, usiłując odkleić od siebie łatkę radykała,
prezentował się jako Innowator – kandydat merytoryczny, zainteresowany
raczej statystykami niż ideologią.
Na marginesie warto zwrócić uwagę na spór wokół funkcjonowania ar-
chetypów, który od lat trwa wśród badaczy mitu. Czy archetypy znaczą coś
same w sobie, czy też dopiero w konfiguracjach? Czy należałoby je rozwa-
żać oddzielnie (jak sugeruje użyta wcześniej przeze mnie metafora tablicy
Mendelejewa), czy może raczej liczą się dopiero połączenia między arche-
typami – podporządkowanie, pomoc albo wysłanie na wyprawę?[74] Ten
spór może się wydawać czysto akademicki, ale analiza konfiguracji arche-
typów to potencjalnie kolejne cenne narzędzie do naszej skrzynki. Sku-
teczne pozycjonowanie jednego polityka jako Władcy zmusza pozostałych
do zajęcia innych pól na planszy wyznaczonej przez koło archetypów.
W podobny sposób postępują rozsądne marki, zwłaszcza te powiązane ka-
pitałowo, jeżeli chcą uniknąć kanibalizmu. Przyjrzyjmy się na przykład kul-
turowemu funkcjonowaniu kilku marek z grupy Volkswagena (ilustracja
obok). W Niemczech sam Volkswagen pozycjonuje się gdzieś najbliżej
Zwykłego Gościa. To pojazd dla everymana. Slogan Das Auto znaczy za
Odrą raczej Ein Auto – po prostu samochód, opcję domyślną. W Polsce
Volkswagen jest wciąż marką nieco aspiracyjną, co przesuwa go automa-
tycznie w kierunku Władcy. Das Auto zaczyna znaczyć The Car – wzór, mia-
rę jakości. Miejsce kumpla, zwyczajnego samochodu dla zwyczajnych lu-
dzi, zajmuje w tej sytuacji Škoda. Dla Seata („niemiecka precyzja, hiszpa-
ński temperament”) otwiera się natomiast pole Kochanka.
Na tym przykładzie widać, że koło archetypów jest bardzo poręcznym
narzędziem nie tylko pisania marketingowych opowieści, lecz przede
wszystkim porządkowania wielogłosowej debaty, w której różne strony
sporu ujmują świat poprzez konkurencyjne modele. To samo narzędzie
z powodzeniem możemy zastosować na przykład do analizy skonfliktowa-
nych przekazów dotyczących nierówności społecznych, energetyki albo
globalnego kryzysu klimatycznego.
Intuicyjnie domyślamy się, że naukowcy, zgodnie z sugestią Mark i Pe-
arce, będą w opowieściach pozycjonowani jako Mędrcy. Tymczasem anali-
zując duże korpusy danych, szybko zauważyłem, że w poszczególnych nar-
racjach naukowcy (a nawet sama personifikowana nauka) mogą być obsa-
dzani w bardzo różnych rolach. Ilekroć mowa o czystej nauce, zagłuszanej
czy wręcz porywanej przez polityków albo niecnie wykorzystywanej przez
wielkie korporacje, nauka i naukowcy opisywani są w archetypie Niewin-
nej – uprowadzonej księżniczki, której trzeba wyruszyć na ratunek. Są
może i mądrzy, ale przy tym naiwni i słabi. Nauka sama się nie obroni, po-
trzebuje rycerza na białym koniu – tak brzmi główny przekaz owych opo-
wieści. Równolegle do nich mogą funkcjonować narracje o naukowcach
jako Bohaterach ratujących świat. W tego typu opowieściach, które bardzo
zyskały na popularności w trakcie pandemii COVID-19, role się odwracają.
To naukowcy (i naukowczynie) wyruszają na wyprawę, pokonują przeszko-
dy, walczą ze smokami i ostatecznie ratują z wieży niewinną księżniczkę
(lub takiegoż księcia). Są wreszcie i opowieści, gdzie naukowcy lokowani
są w roli czarnych charakterów. Jak u Jerzego Zięby, gdzie grają rolę Wład-
ców tego świata, stojących na straży status quo i ukrywających prawdę.
W archetypach najbardziej cenię sobie to, że stanowią punkt wyjścia,
a nie dojścia. Karciane figury Kochanka czy Opiekunki to dopiero po-
czątek; każdej z nich towarzyszą odpowiednie rekwizyty, faktury materia-
łów, gesty, czcionki, dźwięki... Dobrze dobrane elementy przekazu czynią
go spójnym i przekonującym. Źle dobrane powodują dysonans i chaos po-
znawczy.
Ma to swoje zalety, ma i wady – archetypy mogą być i są potężnym no-
śnikiem stereotypów płciowych czy uprzedzeń rasowych. Po raz kolejny
chciałbym w tym miejscu podkreślić, że choć koło archetypów wywodzi się
z marketingu, jego znajomość może służyć do czegoś znacznie ważniejsze-
go niż skuteczny PR. To potężne narzędzie słuchania, rozumienia i po-
rządkowania świata, a więc potencjalnie także instrument dialogu.

***
Ludzie myślą archetypami i metaforami, choć zwykle sobie tego nie uświa-
damiają. Każda i każdy z nas wykorzystuje je jako poręczne skróty do wy-
pełniania białych plam na mapach opowieści.
Nie możemy komunikować się bez kodów. Mamy wybór nie między po-
dawaniem „czystych faktów” a zapośredniczaniem ich przez kody. W rze-
czywistości wybieramy przemyślaną, skuteczną żeglugę po morzu kodów
albo dryfowanie na tratwie przez prądy i zawirowania kultury. Innymi sło-
wy: albo to my świadomie mówimy językiem, albo język mówi nami.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
14
MEDIUM, CZYLI JAK PODRÓŻUJE INFORMA-
CJA

Occupy Wall Street i hiszpańscy Indignados, kijowski Majdan i arabska


wiosna, Czarny Protest i Black Lives Matter, Extinction Rebellion i polski
Młodzieżowy Strajk Klimatyczny – od nieco ponad dekady światem po rze-
komym końcu historii wstrząsa nowa fala protestów. Nie tworzą one
wprawdzie globalnego ruchu – w tym sensie, że brak im wspólnego cen-
trum organizacyjnego, jednego wroga czy nawet wspólnej listy celów – nie-
wątpliwie łączy je jednak wspólnota strategii i estetyki. Nowe ruchy konte-
stacyjne są, można powiedzieć, lokalne w treści, globalne w formie. Każdy
z nich wyraża problemy i nadzieje zakorzenione w konkretnym miejscu
i czasie, czynią to jednak z użyciem tych samych narzędzi. Najważniejszy-
mi z nich są bez wątpienia media społecznościowe[75].
Badania nad owymi ruchami w miejscach tak różnych jak Wielka Bryta-
nia, Hiszpania, Ukraina i Turcja potwierdzają, że Twitter, Facebook, Tele-
gram czy Instagram stanowią dziś kluczowe instrumenty koordynacji pro-
testów[76]. Ułatwiają wymianę informacji w sposób sieciowy i poziomy (bez
jednego centralnego nadawcy), a dzięki natychmiastowości przekazu są
cennym narzędziem informowania o miejscach zbiórki, obecności policji,
aktach przemocy czy dostępności pomocy medycznej. Jednocześnie cha-
rakterystyka mediów społecznościowych i organizujących je algorytmów
sprawia, że dominują w nich określone treści: budujące mocną plemienną
tożsamość i operujące silnymi emocjami, takimi jak wściekłość czy
gniew[77].
Media społecznościowe na naszych oczach zmieniają kulturowy obraz
protestów społecznych, tworząc dla nich osobliwą czasoprzestrzeń. Nowe
„ruchy placów” (ang. square movements) dzieją się równolegle w przestrzeni
wirtualnej i realnej. Tworzą je Tweets and the Streets, tweety i ulice, jak celnie
ujmuje to tytuł jednej z książek poświęconych temu zjawisku[78]. Sprzeci-
wiając się abstrakcji i nieludzkości globalnego kapitalizmu albo poszcze-
gólnych dyktatur, nowe ruchy protestacyjne stawiają sobie za cel „przywró-
cenie polityce ludzkiej miary”[79]. Prowadzi to do interesującego paradok-
su, w którego ramach media (a więc to, co pośredniczy w komunikacji)
tworzą wrażenie n i e z a p o ś r e d n i c z o n e g o uczestnictwa (w litera-
turze naukowej wyraża to zestawienie dwóch angielskich słów media/imme-
diacy)[80]. Nawet osoby znajdujące się (w sensie fizycznym) bardzo daleko
od centrum wydarzeń mają cały czas poczucie bezpośredniego zaangażo-
wania w to, co ważne. Dzięki nowym mediom w ręce „słabych” trafiają
techniki i sztuczki dostępne wcześniej jedynie „silnym” (rządom, wielkim
korporacjom). Rebelianci nareszcie dostali szansę zniszczenia Gwiazdy
Śmierci[81].
Rezultatem jest wielogłosowy przekaz zbudowany z obrazów, nagrań
wideo i krótkich komentarzy. Zamiast jednej oficjalnej narracji o tym, co
się dzieje, dostajemy mozaikę czy kalejdoskop opinii. Ma to sens w wypad-
ku ruchów sprzeciwiających się różnym praktykom dominacji, forma pro-
testów podąża bowiem za ich treścią. Takie rozdrobnienie pociąga wsza-
kże za sobą konkretne konsekwencje, z których warto sobie zdawać spra-
wę. Skomplikowana rzeczywistość społeczna i polityczna zostaje sprowa-
dzona do natychmiastowości, współbycia tu i teraz, zredukowana do pro-
stych haseł i obrazów, z których większość ma bardzo krótką datę przydat-
ności do spożycia.
Czy nowe formy protestu są skuteczne? Czy społeczną mobilizację po-
trafią przekuć w realny program polityczny? Patrząc na zasugerowaną wy-
żej listę miejsc i wydarzeń – kijowski Majdan, plac Tahrir w Kairze czy Tak-
sim w Stambule, ale także nowojorską Wall Street – trudno mieć poczucie,
że protestujący odnieśli sukces i osiągnęli swój cel[82].
Co gorsza, widzimy doskonale, że nowe media otwierają przestrzeń nie
tylko dla oddolnego, zaangażowanego dziennikarstwa czy aktywizmu, ale
też dla manipulacji i propagandy na niespotykaną dotychczas skalę. Wielu
badaczy i komentatorów reprezentujących paradygmat technopesymi-
styczny twierdzi wręcz, że nowe media zawsze ostatecznie służą silnym,
a nie słabym. Innowacyjne technologie umożliwiają sianie zamętu, geolo-
kalizację, śledzenie kontaktów i identyfikację liderów, toteż zapewniają
tajnym i jawnym policjom na całym świecie potężną broń w walce z rebe-
liantami[83].
Ostatecznie wygląda więc na to – i nie ma tu chyba zaskoczenia – że
nowe media nie są ani cudownym panaceum na niesprawiedliwość, ani też
źródłem wszelkiego zła. Są natomiast potężnym narzędziem zmienia-
jącym reguły snucia opowieści o tym, co się dzieje. Jeśli dobrze poznamy
nowe środki przekazu, będziemy je mogli wykorzystać do zbudowania lep-
szych narracji, a w konsekwencji – lepszej przyszłości. Jeżeli pozostaniemy
nieświadomi mechanizmów ich działania, to one wykorzystają nas.
To samo dotyczy zresztą wszystkich „starych” mediów – od opowieści
przy ognisku, przez pismo, druk, aż do telewizji. Każde z nich zmieniało
sposób, w jaki postrzegamy świat i snujemy nasze historie. Od tysiącleci
kolejne medialne rewolucje rozszerzały zasięg ludzkiego głosu i przesuwa-
ły granice tego, co to znaczy być razem.

Przekaźnik jest przekazem


„Przekaźnik jest przekazem” (ang. the medium is the message), „globalna wio-
ska”. Sformułowania te należały do repertuaru fraz wytrychów intelektu-
alistów XX wieku. Powtarzane przy każdej okazji, podobnie jak slogan
o „końcu historii”, wytarły się już i spowszedniały tak bardzo, że stały się
raczej przedmiotem komediowego wyszydzania niż rzetelnego namysłu.
Jak w scenie z filmu Annie Hall, gdzie bohater Woody’ego Allena utknął
w kolejce do kina koło faceta powtarzającego tego rodzaju frazesy. Gdy
straciwszy cierpliwość, zarzucił mu, że to bzdury, gość zaczął przekony-
wać, że prowadził kiedyś zajęcia „Telewizja i media”, więc wie coś na ten
temat. Tak się szczęśliwie złożyło, że główny bohater miał akurat pod ręką
samego Marshalla McLuhana – autora obydwu twierdzeń, którego po pro-
stu wyciągnął zza kartonowego standu i skonfrontował z powtarzającym
ogólniki mądralą. „Nic pan nie rozumie z mojej teorii – grzmiał McLuhan
na zaskoczonego człowieka. – Jakim cudem pozwolono panu uczyć czego-
kolwiek, pozostaje tajemnicą”. „Gdyby tylko tak się dało w prawdziwym ży-
ciu!” – puentuje Allen. Trudno się z nim nie zgodzić[84].
Wróćmy jednak do historii mediów. To nie przypadek, że diagnozy sfor-
mułowane przez McLuhana zyskały taką popularność. Dekady nadużywa-
nia nic nie ujęły z ich celności. McLuhan zwrócił uwagę na zjawisko, które
opisywaliśmy wcześniej na przykładzie nowych ruchów protestacyjnych.
Medium, za którego pośrednictwem opowiadamy o świecie, nie jest prze-
zroczyste, lecz w istotny sposób wpływa na treść naszego przekazu. Tym
samym druh Woody’ego Allena, wraz z uczonymi takimi jak Walter J. Ong
czy Jack Goody, został współtwórcą dziedziny badań, którą można nazwać
antropologią czy socjologią mediów. Bada ona współistnienie i przenika-
nie się różnych form komunikacji, a zarazem historię kolejnych rewolucji
medialnych i ich kulturowe następstwa. Tak opisane media okazują się
„matrycami kultury” dostarczającymi struktur komunikacji, na których po-
tem nadbudowuje się opowieści.
Paradoksalnie to właśnie na ten komponent historyczny powinniśmy
zwrócić szczególną uwagę, jeżeli chcemy lepiej zrozumieć współczesność
i działanie najnowszych technologii. W pogoni za przyszłością nie warto
tracić z oczu przeszłości, bo nowoczesne media nie wypierają starych, lecz
raczej obudowują je nowymi możliwościami. Jak ujmuje to Andrzej Men-
cwel, popularyzator antropologii mediów w Polsce i jeden z moich nauczy-
cieli na Uniwersytecie Warszawskim, „systemy komunikacji nie wypierają
się, lecz uzupełniają”, co oznacza, że „nie zrozumiemy [...] technologii naj-
nowszych i nie będziemy wiedzieli, co one z nami robią, jeśli nie będziemy
rozumieli całej sekwencji systemów komunikacji w kulturze ludzkiej”[85].
Spróbujmy zatem tę sekwencję zrozumieć. Na początek obudźmy w so-
bie wrażliwość typową dla plemienia Paleo.

Słowo mówione
Nad płaskowyżem zapada zmierzch. Odgłosy dnia już umilkły, odgłosy
nocy jeszcze drzemią. Krótką pauzę między dwoma światami wypełnia
trzask ogniska i jeszcze jeden dźwięk, ściśle z nim związany i podobnie jak
ogień wyróżniający człowieka spośród innych stworzeń dnia i nocy. To sło-
wo.
Człowiek, którego imienia nigdy nie poznamy, dorzuca do ogniska gałąź
odłamaną z pobliskiego drzewa. W zadumie spogląda na niebo rozświetlo-
ne miriadami gwiazd i na iskry, które wzbiły się ze świeżego drewna.
W jego umyśle kiełkuje skojarzenie, a zaraz po tym nagła chęć, by podzielić
się nim z innymi, którzy widzą to samo, ale jeszcze tak samo nie myślą.
Właśnie rodzi się pierwszy mit.
Choć nie możemy ich podsłuchać, wbrew pozorom wiemy całkiem sporo
o wieczornych rozmowach toczonych przed tysiącami lat. Mamy aż trzy
wiarygodne źródła informacji na temat słów, które tamtej nocy padły przy
ognisku.
Po pierwsze, biologicznie w zasadzie nie zmieniliśmy się przez te
wszystkie stulecia. Gdyby kobietę urodzoną 80 tysięcy lat temu ubrać
w modną sukienkę z sieciówki, nie wyróżniałaby się wśród przechodniów
w jednej z europejskich stolic (byłaby tylko bardzo stara). Znaczna więk-
szość niesamowitych zmian, jakie zaszły w życiu ludzi, skupia się na prze-
strzeni zaledwie 6 tysięcy ostatnich lat, i dotyczą one wyłącznie kulturowe-
go oprogramowania, nie zaś biologicznego osprzętu. Możemy więc zrozu-
mieć naszych praprzodków i wczuć się w ich wieczorną rozmowę, bo na
najgłębszym poziomie jesteśmy tacy sami. W tych magicznych chwilach
spędzanych przy ognisku dokonała się rewolucja, która odsunęła nas tak
daleko od innych gatunków, nawet tych niezwykle do nas podobnych, jak
bonobo czy szympansy zwyczajne, że często w ogóle zapominamy, że jeste-
śmy zwierzętami. Wszystko, co się wydarzyło potem – rewolucja agrarna
i narodziny miast, wyniszczające wojny i odkrycie antybiotyków, sonety
Szekspira i zbrodnicze ideologie – jest tylko rozwinięciem wątków zapo-
czątkowanych przy tamtym ogniu.
Po drugie, wiemy to i owo o opowieściach snutych przy ogniskach, gdyż
do naszych czasów przetrwały wspólnoty zbieracko-łowieckie, których ży-
cie w wielu aspektach przypomina egzystencję, jaką nasi przodkowie wie-
dli przez tysiące lat przed wynalezieniem rolnictwa, miasta i liter. W ciągu
ostatniego stulecia antropolodzy zebrali i przeanalizowali mnóstwo takich
historii, dając nam niezły wgląd w to, jak wspólnoty nieznające pisma two-
rzą rozbudowane instrukcje obsługi rzeczywistości.
Najbardziej fascynujący jest jednak trzeci powód. Bylibyśmy w stanie
z łatwością zrozumieć najstarsze opowieści o bogach i herosach, gdyż ich
elementy wciąż trwają w narracjach, którymi dziś dzielimy się za pomocą
smartfonów. Nowe media i nowe mity nie wypierają starych, lecz je rozwi-
jają. Nasz świat ma swój początek w historiach snutych przy ognisku i za-
wiera w sobie ich cząstkę. Jak gdyby tamten płomień nigdy nie zgasł, a jed-
na z iskier, które wystrzeliły pod niebo tamtej gwiaździstej nocy, tliła się
w sercu każdej z naszych opowieści.
Badania antropologiczne pokazują, że kultury słowa mówionego two-
rzyły rozbudowane systemy wiedzy oparte na rymie, rytmie, powtarzalno-
ści i emocjonalnym nasyceniu. Nasza pamięć słabo sobie radzi z czystymi
danymi. Nieźle zapamiętuje natomiast historie, z którymi możemy się uto-
żsamić, a więc rzeczy, które przydarzyły się ludzkim lub nie-ludzkim boha-
terom. Najlepiej jeszcze, żeby były gwałtowne, niesamowite, związane
z przemocą i seksem, straszne lub zabawne. To wyjaśnia, czemu mity za-
wsze były takie dziwne! Jeżeli kiedykolwiek studiowaliście opowieści lu-
dów przedpiśmiennych, to wiecie, o czym mówię. Papugi wydziobujące
pośladki, dziwaczne stosunki seksualne, wydłubywanie oczu i pożeranie
dzieci. To wszystko narzędzia mnemotechniki.
Badania nad pamięcią dowodzą, że wciąż jesteśmy podatni na te same
chwyty. Stosowali je zarówno starożytni retorzy, jak i współcześni „umy-
słowi siłacze”. Sztukmistrze zapamiętujący błyskawicznie całe talie kart
i setki bezsensownych numerów nie robią tego dzięki jakiejś niezwykłej
miłości do asów pik czy kodów binarnych, lecz dzięki umiejętności snucia
opowieści, które abstrakcyjne, nieangażujące dane zamieniają w ekscytu-
jące przygody bohaterów przypisanych do poszczególnych figur lub
liczb[86]. Z tego samego powodu przysłowia pozostają tak ważnym nośni-
kiem wiedzy potocznej. Łatwiej nam zapamiętać treści rymowane i zrytmi-
zowane, oparte na powtarzalnych formułach.
Wszystkie te triki podporządkowane są jednej naczelnej zasadzie. Kul-
tura słowa mówionego jest jak Scrooge z Opowieści wigilijnej – nie cierpi
marnotrawstwa. Oszczędność stanowi tutaj najwyższą cnotę. W świecie,
gdzie nic nie można zapisać, przechowywanie każdej informacji było bar-
dzo drogie. Dlatego należało zachować tylko to, co naprawdę ważne: infor-
macje o jadalnych i trujących roślinach, sposoby wytwarzania narzędzi,
podstawowe zasady współżycia społecznego.
Przeszłość zachowana w ustnej opowieści nie staje się historią, lecz mi-
tem[87]. Zbiorowa wyobraźnia w kulturze słowa mówionego ma charakter
repertuaru, nie archiwum. Brak ksiąg, zdjęć, teczek, które można by wyci-
ągnąć, by skonfrontować się z mądrością zbiorową. Są za to ludzie opowie-
ści, którzy noszą w sobie pamięć dawnych dziejów i najważniejsze prawdy
o świecie. Jak mówi afrykańskie przysłowie, śmierć starca to pożar biblio-
teki. Zabicie człowieka czy pozwolenie, by odszedł, nie przekazawszy swej
wiedzy następcom, oznacza bezpowrotny koniec dziesiątków opowieści
i unikatowych sposobów radzenia sobie w świecie, koniec mądrości, która
będzie musiała zostać odkryta na nowo metodą prób i błędów. Kultura
oparta na słowie mówionym ma dobre powody do sceptycyzmu wobec wie-
dzy prywatnej, specjalizacji oraz wobec innowacji i oryginalności. To, co
wie tylko jedna osoba, skazane jest na zapomnienie. Odpowiedzią jest
dzielenie wiedzy odtwarzanej wspólnotowo w postaci świąt, widowisk i ry-
tuałów[88].
Iskra z tamtego ogniska wciąż płonie w naszych sercach i opowieściach.
Gdy to zrozumiemy, stanie się jasne, dlaczego tak ważnym elementem ka-
żdej narracji jest jej wspólnotowy charakter. Przyjrzymy mu się uważniej
w następnym rozdziale, na razie zaś zobaczmy, jak kolejne medialne rewo-
lucje przesuwały granice wspólnot i ich opowieści.

Pismo
Konieczność ciągłego powtarzania opowieści, których nie dało się powie-
rzyć kamieniowi, papierowi czy twardemu dyskowi, sprawiała, że przecho-
wywanie jakichkolwiek danych wiązało się z nieustannym nakładem ener-
gii. Opowieści trzeba było nie tylko wyuczyć się na pamięć, lecz także regu-
larnie ją powtarzać, by zapewnić trwałość i transmisję międzypokolenio-
wą. Paul Connerton, badacz pamięci zbiorowej, określa tego rodzaju tech-
niki utrwalania informacji mianem „praktyk wcielania”. Zaliczają się do
nich gesty, wiedza, jak coś robić (na przykład umiejętność jazdy na rowe-
rze), i oczywiście słowo mówione. We wszystkich wypadkach, by utrzymać
informację, niezbędna była praca ludzkiego ciała. Rewolucja pisma otwo-
rzyła zupełnie nowy rozdział w gospodarce energią i danymi. Praktyki za-
pisu wymagają jednorazowego nakładu pracy, by utrwalić wiedzę, która
może następnie trafić na półkę lub okrążyć świat bez udziału swego ludz-
kiego twórcy[89].
Pismo, wbrew intuicji, którą możemy posiadać, nie ucieleśnia słowa,
lecz przeciwnie – dematerializuje je, odrywając od kontekstu i konkretnej
relacji międzyludzkiej. Przestrzegał przed tym już Sokrates. W Fajdrosie
czytamy: „Słowa pisane. Zdaje ci się nieraz, że one myślą i mówią. A jeśli
ich zapytasz o coś z tego, o czym mowa, bo się chcesz nauczyć, one wciąż
tylko jedno wskazują; zawsze jedno i to samo. A kiedy się mowę raz napi-
sze, wtedy się ta pisana mowa toczyć zaczyna na wszystkie strony i wpada
w ręce zarówno tym, którzy ją rozumieją, jak i tym, którym nigdy w ręce
wpaść nie powinna, i nie wie, do kogo warto mówić, a do kogo nie”[90]. Spi-
sane opowieści zaczynają żyć własnym życiem.
Nie oznacza to jednak, że ludzka cielesność zupełnie traci na znaczeniu
wobec magii pisma. Raz jeszcze chciałbym podkreślić, że nowe media roz-
budowują stare, nie zastępują ich. Przejście od słowa mówionego do ró-
żnych form zapisu nie ma charakteru nieciągłości czy zerwania, lecz prze-
ciwnie – stanowi ewolucję opowieści mówionych. Connerton pokazuje, że
każda praktyka zapisu ma swoją praktykę ucieleśniania. Pisanie związane
jest z nauką kaligrafii, odpowiedniej postawy i całą tresurą ciała, którą za-
pewne wszyscy pamiętamy z wczesnych lat szkolnych[91]. Podobnie czyta-
nie wymaga odpowiedniego oświetlenia, wzroku, odbywa się zawsze w ja-
kiejś sytuacji, a zdarza się nam przecież także czytać na głos (aż do śre-
dniowiecza była to reguła!). Pismo i słowo tworzą więc specyficzną sym-
biozę. Antropolog mediów Jack Goody zwraca z kolei uwagę na wytwarza-
jące się na ich pograniczu praktyki „lektooralności”, jak choćby uczenie się
wierszy na pamięć. W kulturze nieznającej pisma każde powtórzenie opo-
wieści było nieco inne. Pomysł, by różne wersje historii porównywać i usta-
nawiać tę kanoniczną, mógł się narodzić dopiero wobec możliwości utrwa-
lenia jej na piśmie. Podobnie zresztą jak przytoczone wyżej afrykańskie po-
rzekadło. W kulturze nieznającej pisma z całą pewnością nikt nie porów-
nywał śmierci starca do biblioteki. Verba volant, scripta manent. Ale dopiero
zapis uświadomił nam ulotność słowa. Bez stałego odniesienia w postaci
pisma nie uświadamialiśmy sobie, jak bardzo jest nietrwałe, zmienne i ka-
pryśne.
Wraz z utrwaleniem słowa pismo stworzyło przestrzeń dla innowacji.
Eksperymentowanie z opowieściami nie było już tak niebezpieczne, gdy
istniała szansa powrotu do ostatniej zapisanej wersji. A zatem, paradoksal-
nie, sprzyjające trwałości pismo stało się katalizatorem zmiany. Przed jego
wprowadzeniem wspólnoty ludzkie uwięzione były w czymś w rodzaju
wiecznej pętli teraźniejszości – bez „dysku twardego” zasób ich wiedzy
ograniczała pojemność wspólnotowej „pamięci roboczej”. Pismo sprawiło,
że po raz pierwszy wiedza mogła nabrać charakteru kumulatywnego. Do-
piero w świecie pisma mogliśmy sobie uświadomić, że stoimy na ramio-
nach olbrzymów. Wynalazek pisma zmienił nie tylko trwałość naszych
opowieści. Wpłynął także istotnie na ich zasięg. Jak barwnie opisuje to
Yuval Noah Harari, sam świetnie znający się na snuciu opowieści: „Zanim
wynaleziono pismo, granice opowieściom wyznaczała niewielka pojemno-
ść ludzkiego mózgu. Nie można było wymyślać zbyt skomplikowanych hi-
storii, bo ludzie by ich nie spamiętali”[92]. Pismo umożliwiło powołanie do
życia świata całkiem nowych bytów: państw i zorganizowanych religii, bo-
gów i potężnych władców, a wreszcie idoli zbiorowej wyobraźni i między-
narodowych korporacji:

Dla Sumeryjczyków Enki i Inanna byli równie prawdziwi, jak Google i Microsoft są prawdziwe
dla nas. W porównaniu do swych poprzedników – duchów i elfów z epoki kamienia – bogowie
sumeryjscy byli bardzo potężnymi bytami. Nie trzeba dodawać, że w rzeczywistości to nie bo-
gowie prowadzili swoje interesy – z tej prostej przyczyny, że nie istnieli poza ludzką wyobra-
źnią. Codziennym funkcjonowaniem świątyń zarządzali kapłani (tak samo Google i Microsoft
do prowadzenia swoich spraw muszą zatrudniać ludzi z krwi i kości)[93].

Ta perspektywa jest mi bardzo bliska. Nowoczesne marki, korporacje i ce-


lebryci to byty ufundowane na opowieściach, a jednocześnie wywierające
realny, namacalny wpływ na nasze codzienne życie. Najważniejszym spo-
śród tych bytów jest oczywiście państwo[94].
Pismo i nowy rodzaj opowieści z nim związanych zapewniły bogom,
władcom, państwom, a potem korporacjom nie tylko nowy głos, lecz także
– zgodnie z ważną zasadą wspominaną już wiele razy w tej książce – nowe
narzędzie widzenia i słuchania. Antropolog James C. Scott (możecie go pa-
miętać z poprzednich rozdziałów jako człowieka, który uznaje, że począw-
szy od rewolucji agrarnej, świat schodzi na psy) przez wiele lat badał życie
rolników w Azji Południowo-Wschodniej, na obrzeżach systemów pa-
ństwowych. Uzyskana wiedza pozwoliła mu lepiej zrozumieć, jak właści-
wie powstały pierwsze państwa. W książce Seeing Like a State[95] (Widząc
jak państwo) Scott sugeruje, że najważniejszym aspektem władzy pa-
ństwowej jest budowanie czytelności (ang. legibility), a więc takie porząd-
kowanie rzeczywistości za pomocą praktyk zapisu, by stała się przezroczy-
sta dla nowej kasty urzędników i możliwa do centralnego zarządzania. Słu-
żą temu niezliczone techniki porządkujące świat – od unifikacji miar
i nazw, ujednolicania prawa i tworzenia map, przez spisy ziem i obywateli,
aż po nowoczesne techniki inwigilacji.
Widzimy więc, że pismo, zmieniając granice naszych opowieści, czyni
nas też członkami większych wspólnot i zbiorowości w sposób niemożliwy
do wyobrażenia w świecie słowa mówionego. Powołuje również do życia
wiele instytucji, które zyskują własną podmiotowość i sprawczość – od zor-
ganizowanych kultów z kastami kapłańskimi korzystającymi z monopolu
na interpretację świętych tekstów, przez państwo, aż po korporacje.

Druk
Pismo umożliwiło synchronizację coraz większych wspólnot, ale wciąż
zderzało się z problemem skali. Przygotowanie każdego kolejnego rękopi-
su wymagało olbrzymiego nakładu pracy. Każdy tekst był też nieco inny.
Używając przywołanych wcześniej określeń Connertona, można powie-
dzieć, że praktyki zapisu wciąż pozostawały silnie związane z praktykami
wcielania.
Genialny wynalazek Gutenberga zmienił zasady gry. Uniwersalna ma-
szyna do powielania tekstu zapoczątkowała erę reprodukcji technicznej,
w której żyjemy do dziś. Składamy czcionki raz i odbijamy stronę w niemal
dowolnej liczbie egzemplarzy. Ostatecznym ograniczeniem nie były już
możliwości czasowe skrybów, lecz chłonność rynku, wciąż niewielu miesz-
kańców Europy potrafiło bowiem czytać. Niemniej nowe idee mogły w bar-
dzo krótkim czasie dotrzeć do uczonych na całym kontynencie. Zasięg
opowieści stał się większy niż kiedykolwiek w dziejach. Wspinanie się na
ramiona gigantów jeszcze nigdy w historii nie było tak proste.
Po raz pierwszy zaczęła też obowiązywać reguła „zwycięzca bierze
wszystko” – historie poczęły ze sobą konkurować w zupełnie nowy sposób.
Tak jak pismo pozwoliło na porównywanie wariantów opowieści i wprowa-
dzenie nowych kryteriów wierności i prawdziwości, tak druk umożliwił ca-
łkowitą dominację jednego wariantu historii i wyparcie wszystkich pozo-
stałych. Rozpoczęła się Wielka Unifikacja Wyobraźni. Stopniowo ujednoli-
ceniu ulegały języki narodowe (kosztem bogactwa regionalnych dialek-
tów), baśnie i podania, kanony historii, a dzięki rozpowszechnieniu drze-
worytów i miedziorytów także wyobrażenia dotyczące wyglądu postaci hi-
storycznych czy bohaterów bajek. Czy przyszło wam kiedyś do głowy, że
przed dominacją druku i filmów Disneya każde dziecko wyobrażało sobie
Królewnę Śnieżkę zupełnie inaczej?
Druk książek stał się zaczynem wielkiej zmiany obejmującej niemal
wszystkie otaczające nas przedmioty. Za sprawą rewolucji przemysłowej ta
sama zasada, która ożywiała prasę Gutenberga, zaczęła wkrótce obowiązy-
wać w produkcji przeróżnych towarów. Jej ukoronowaniem stała się rucho-
ma taśma montażowa Henry’ego Forda. W ciągu zaledwie kilku stuleci
ludzkość przeszła ze świata, gdzie każdy przedmiot był unikatowy i ręcz-
nie wykonany – zwykle przez posiadacza lub znaną mu osobę – do rzeczy-
wistości, w której każdego i każdą z nas otaczają tysiące przedmiotów,
a prawie wszystkie z nich mają gdzieś na świecie tysiące czy miliony nie-
odróżnialnych kopii.
Nagle zaczęliśmy cenić rękodzieło, kreatywność, DIY... Walter Benja-
min, filozof związany ze wspomnianą wcześniej szkołą frankfurcką, słusz-
nie zauważył, że idea oryginału jako czegoś wyjątkowego mogła narodzić
się wyłącznie w świecie pełnym kopii. Podobnie jak trwałość pisma uświa-
domiła nam ulotność słowa, tak powielanie umożliwione przez prasę dru-
karską wytworzyło w nas poczucie wartości oryginału. Aura otaczająca
Mona Lizę, magia, jaką odczuwamy, stojąc naprzeciw niej w Luwrze, nie zo-
stała wytworzona przez samo dzieło, lecz stanowi produkt milionów po-
wieleń i przetworzeń tajemniczego uśmiechu, umieszczonych w albu-
mach, na koszulkach, kubeczkach i internetowych memach. To samo doty-
czy ręcznie wykonanego naszyjnika, a w pewnym stopniu nawet kraftowe-
go piwa. Wszystkie rzemieślnicze i artystyczne nostalgie są wtórnie zbu-
dowane na wszechobecności produktów masowych, typowej dla kultury
druku i rewolucji przemysłowej.
Warto mieć ten atak klonów w pamięci, bo gdyby na chwilę spersonifi-
kować druk i przypisać mu jakieś intencje, to jego „ukrytym celem” byłoby
właśnie takie przeprojektowanie całego świata. Z nami włącznie! Druk
uczynił ludzi podobnymi do siebie w niespotykanej wcześniej skali. Wy-
tworzył szereg instytucji, które dziś uważamy za oczywiste, a które, jeżeli
tylko przyjrzeć się im uważniej, okazują się społecznymi wcieleniami prasy
Gutenberga: nowoczesna armia oparta na masowym poborze, wiele insty-
tucji państwa, fabryka, uprzemysłowione, monokulturowe rolnictwo,
a nade wszystko szkoła. Związek powszechnej edukacji z drukiem dalece
wykracza poza podręczniki stanowiące formę standaryzacji wiedzy. Tu ka-
żdy uczeń traktowany jest jak biała karta, na której odbija się dokładnie tę
samą treść określoną w programie. Jedne odbitki wychodzą ostre, inne nie-
co rozmazane, jeszcze inne trzeba zawrócić do poprawki w procesie kon-
troli jakości.
W ten sposób druk stał się matrycą nowoczesności. W połączeniu
z oświeceniową filozofią i naukową racjonalizacją technologie zarządzania
przez czytelność rozwinęły się w najpotężniejsze w dziejach narzędzie syn-
chronizacji zbiorowości ludzkiej. Dzięki niemu możliwy był proces reduk-
cji przemocy w życiu codziennym milionów ludzi (na przykład przez ist-
nienie prawa czy policji) albo programy szczepień, którym zawdzięczamy
pokonanie ospy prawdziwej. Na tym samym fundamencie zbudowane są
jednak najstraszliwsze zbrodnie dwudziestowiecznych totalitaryzmów.
To nie przypadek, że współczesne koszary, magazyny, pola, klasy szkol-
ne i place apelowe oglądane z lotu ptaka wyglądają jak zadrukowane karty.
Wers po wersie, kolumna po kolumnie, równe rzędy takich samych obiek-
tów. Jeżeli pismo, jak sugeruje James C. Scott, umożliwiło stworzenie cywi-
lizacji dzięki rozplątaniu zawiłości lokalnych praktyk i uczynieniu świata
czytelnym, to druk rozwinął ten proces, wprowadzając nowe matryce stan-
daryzacji. Opowieści stały się do siebie bardziej podobne, wraz z nimi bar-
dziej podobne stały się też ramy ludzkiego życia, a wreszcie – sami ludzie.
Gdy już powszechna szkoła wykształciła rzesze czytelników, gazety po-
zwoliły im na wspólne przeżywanie radości i tragedii, wprowadzając kate-
gorię skandalu, a także nowe formy poczucia dumy i przynależności naro-
dowej. Wspólnota mogła błyskawicznie synchronizować się wobec bie-
żących wydarzeń. Fabryka opowieści ruszyła pełną parą. Niemniej na dro-
dze od ogniska do gazety opowieści nie tylko zyskiwały. Zwiększając zasi-
ęg, wierność rzeczywistości i tempo reprodukcji, straciły coś, co dla słowa
mówionego było naturalne – bezpośredniość wynikającą z bycia razem
grupy ludzi, którzy patrzyli sobie w oczy i słyszeli swoje głosy. Kolejne dwie
rewolucje technologiczne związane są z odwróceniem tego procesu i odzy-
skiwaniem bezpośredniości.

Radio i telewizja
Zgodnie z obawą Sokratesa pismo uwolniło słowo z kontekstu. Napisane
na kartce słowa faktycznie „wciąż tylko jedno wskazują; zawsze jedno i to
samo”. Na tym jednak nie koniec, bo nie dają nam również jasności co do
intencji czy nastroju osoby piszącej, nie wspominając już o jej wyglądzie.
Druk tylko to wyobcowanie pogłębił. Z odręcznie napisanego listu możemy
jeszcze odgadnąć gniew czy pośpiech, w rękopisie prześledzić zawahania
i skreślenia. Zadrukowana karta jest tylko tym, czym jest – nie niesie ze
sobą rozbudowanych wskazówek interpretacyjnych, jakich dostarcza nam
obecność drugiego człowieka, niezbędna dla funkcjonowania Connerto-
nowskiej praktyki wcielania.
Druk jest medium doskonale symbolicznym. Nośnikiem abstrakcji i lo-
gicznego rozumowania. Może produkować emocje, o czym wie każdy, kto
czytał powieść, ale słowo jest filtrem, przez który cała opowieść musi prze-
jść. Najpierw pełna kompresja obrazów, dźwięków, gestów do słowa, po-
tem ich dekompresja zapośredniczona przez encyklopedię konkretnej czy-
telniczki. To z jej wyobrażeń (ewentualnie wspartych ilustracjami) muszą
się odrodzić królowie i złoczyńcy. Druk przerywa także natychmiastowość
komunikacji. Czas, a wraz z nim dystans między nadawcą i odbiorcą, wy-
dłużają się rekordowo.
Radio i telewizja, nie rezygnując z zasięgu, przywracają kontekstualność
i natychmiastowość komunikacji. Radio pozwala przekazać brzmienie
i ton głosu, a nawet tło towarzyszące snutej opowieści („o, teraz właśnie
słychać strzały z oddali”, „kibice wiwatują, jak państwo sami słyszą”). Tele-
wizja pozwala opowiadać ruchomym obrazem. Pokazywać. Zapośrednicze-
nie przez słowo staje się niekonieczne.
Włoski politolog Giovanni Sartori dostrzegał w tym poważne zagrożenie
dla demokracji. „Telewidz staje się w większym stopniu z w i e r z ę c i e m
w i d z ą c y m niż zwierzęciem symbolicznym. To, co wyobrażone za po-
mocą obrazów, znaczy dla niego więcej niż to, co opowiedziane w sło-
wach”[96]. Wideopolityka, jak określa ją Sartori, oznacza z jednej strony po-
wrót homo sapiens do korzeni, „ku przedstawicielom gatunków, od których
człowiek się wywodzi”, zarazem jednak jest to kolejny krok na drodze do
świata jeszcze bardziej kontrolowanego przez opowieści, w tym do budowy
przerażających machin propagandy i dezinformacji. Nawet jeżeli telewizja
akurat nie kłamie, obraz wyrywa wydarzenia z kontekstu, budując jedno-
cześnie złudzenie bezpośredniego obcowania z prawdą. To, co pokazane
na ekranie, widzimy wszak na własne oczy. Łatwiej zwątpić w słowo niż
w obraz, mimo że oglądane nagranie ukazuje tylko starannie wybrany
i wykadrowany fragment rzeczywistości, a nawet może pochodzić z zupe-
łnie innego miejsca i czasu, niż sugeruje to towarzyszący mu komentarz.
A to przecież dopiero początek możliwości manipulacji, jakie stwarza wi-
deopolityka. Kolejne otwierają się, gdy na scenę wchodzi komputer.
Wielu komentatorów analizujących wpływ radia i (zwłaszcza) telewizji
na opowieści kształtujące nasze życie ostrzegało, że w tych mediach roz-
rywka wypiera informację[97]. Dziś wiemy, że sprawa nie jest tak prosta.
Każdy, kto choć raz oglądał program Johna Olivera, wie, że nie ma prze-
ciwwskazań, by rozrywka stała się nośnikiem informacji rzetelniejszej
i bardziej pogłębionej niż telewizyjna średnia. Można podejrzewać, że dość
częste przekonanie, iż telewizja powoduje „zubożenie procesu rozumie-
nia”, wynika przynajmniej częściowo z mylnych wyobrażeń o racjonalności
wyborcy i konsumenta epoki druku.
Obrazowość, bezpośrednie zaangażowanie i natychmiastowość przeka-
zu telewizyjnego sprawiają, że dzieje się jeszcze jedna interesująca rzecz:
rewolucja w obszarze wrażliwości. Jak pisze Sartori, przed telewizorami
„jesteśmy przebudzeni lub w każdej chwili można nas przebudzić”[98]. We-
dług historyka sztuki Petera Burke’a, autora książki Naoczność. Materiały wi-
zualne jako świadectwa historyczne, przekaz telewizyjny sprawił, że w XX wie-
ku dominujące wyobrażenie wojny to już nie obraz zwycięstwa poznawa-
nego z komunikatów i przemówień polityków albo pomników, lecz obraz
cierpienia dostarczany bezpośrednio do milionów domów za pośrednic-
twem telewizorów[99]. Po raz pierwszy wojna – nawet w krajach, które ją
wygrywały lub prowadziły daleko od swoich granic – zaczęła być postrzega-
na oczami ofiar, nie zaś strategów i propagandzistów. Od kultu herosów
przeszliśmy do empatii wobec skrzywdzonych[100]. Oczywiście nie należy
w tej kwestii popadać w nadmierny optymizm, bo odpowiedzią polityków
i nadawców na tę zmianę wrażliwości wcale nie musi być dążenie do poko-
ju, lecz raczej tworzenie iluzji „sprawiedliwej wojny”, „wojny bez ofiar” czy
„operacji specjalnych”, w których walczy się jedynie z terrorystami[101].
Można jednak uznać, że przesunięcie granicy empatii związane z naocz-
nością i natychmiastowością telewizji to ważny trop w naszych poszukiwa-
niach nowych opowieści dla przyszłości. Niemniej, co zauważa Johan Gal-
tung, norweski socjolog i jeden z twórców badań nad pokojem (ang. peace
studies) jako dyscypliny naukowej, współczesne dziennikarstwo wojenne,
jak sama nazwa wskazuje, wciąż pozostaje skupione na wojnie. Tymcza-
sem potrzebujemy czegoś nowego – dziennikarstwa pokojowego (ang. pe-
ace journalism). Wyobraźmy sobie, zachęca nas Galtung, że z mediów całko-
wicie usunięto jakiekolwiek wzmianki o medycynie. Choroby i epidemie
wciąż zajmują istotne miejsce w opowieściach dziennikarzy, co dzień w te-
lewizji widzimy ukazane z ogromną wrażliwością ofiary, a komentatorzy,
rzecz jasna, opowiadają się po stronie zdrowia i przeciw chorobie, ale nikt
ani słowem nie wspomina o tym, że istnieją skuteczne sposoby walki z epi-
demią. Czymś takim jest, według Galtunga, współczesne dziennikarstwo
wojenne. Dzięki bezpośredniości i naoczności jesteśmy dziś bardziej niż
kiedykolwiek uwrażliwieni na wojnę i cierpienie, także to odległe w czasie
i przestrzeni. To dobrze. Jednocześnie jednak trudno tę wrażliwość prze-
kuć na rzeczywiste działania. Jako widzowie pozostajemy samotni i bezsil-
ni z naszym współczuciem, oburzeniem i przerażeniem. Galtung proponu-
je zestaw konkretnych zmian, które sprawiłyby, że dziennikarstwo pokojo-
we mogłoby pomóc w upodmiotowieniu obywateli i aktywnej walce o lep-
szy świat. Powinno więcej uwagi poświęcać przyczynom konfliktów (wi-
rus, nie bestia!) i technikom ich rozwiązywania; unikać prostych podzia-
łów narodowych i opisywania wojny ze strony elit; zamiast zwycięstwa sta-
wiać za cel pokój[102]. Nie jest to, oczywiście, gotowy przepis na zmianę
świata, ale sensowny krok we właściwą stronę.
Warto też dostrzec elementy starego porządku medialnego – relikty epo-
ki druku – które kształtowały system komunikacji telewizyjnej. Przede
wszystkim wciąż mamy tu do czynienia z bardzo wysokim progiem we-
jścia. Nie każdy może posiadać własny kanał telewizyjny, nie każdy zapra-
szany jest do studia. Telewizja, nawet jeśli otwiera pewne obszary wrażli-
wości, wciąż pozostaje scentralizowanym głosem silnych. Ma też, podob-
nie jak druk, potężną siłę unifikacji. Komunikacja radiowa i telewizyjna
jest niesymetryczna (jeden nadawca dociera do wielu odbiorców) i niesie-
ciowa (odbiorcy nie komunikują się między sobą). Kolejne radiowe i telewi-
zyjne rewolucje – od nieznośnych programów z telefonami od słuchaczy aż
po Big Brothera i jego najnowsze ewolucje – stanowiły próby rozmontowa-
nia tej asymetrii i stworzenia przynajmniej pozorów radia i telewizji
otwartych na zwykłych ludzi[103].
Prawdziwego przewrotu w tym zakresie dokonał jednak dopiero następ-
ny zawodnik na medialnym ringu – internet i osadzone w nim media spo-
łecznościowe.

Media społecznościowe
Zataczając koło, wróciliśmy do współczesności. Czas jedynowładztwa tele-
wizji dobiegł końca. Internet zmienił reguły gry. Większość tego, co mia-
łem do powiedzenia na temat opowieści o świecie snutych w mediach spo-
łecznościowych, zasugerowałem już na początku tego rozdziału, we frag-
mencie poświęconym twitterowym rewolucjom. Teraz wracamy jednak do
Internetu bogatsi o kontekst historyczny, warto więc uzupełnić pierwotne
spostrzeżenia o kilka uwag.
W przeciwieństwie do druku i telewizji nowe media mają niezwykle ni-
ski próg wejścia. Każdy może napisać komentarz w internecie, założyć ka-
nał na YouTubie albo podzielić się swoimi przemyśleniami na Twitterze.
Sprawia to, że zamiast jednej scentralizowanej narracji przeszłość, tera-
źniejszość i przyszłość oglądane są jak gdyby w stłuczonym zwierciadle –
fragmentaryczne i nieustannie uchwytywane na nowo przez mozaikę roz-
proszonych opowieści.
Oprócz ekologii (tworzenia wspólnot) i obiegów energetycznych (wysoki
lub niski koszt wejścia, skalowalność) każde medium miało także unikato-
wy model ekonomiczny. Inaczej zarabiało się na opowieściach w świecie
wędrownych pieśniarzy, inaczej w epoce pisma, druku, a inaczej w dobie
telewizji. Internet proponuje dziś dwa modele ekonomiczne uczestnictwa
w opowieściach.
Pierwszy z nich to pośrednia monetyzacja treści, a więc po prostu zara-
bianie na reklamie. Z punktu widzenia opisywanych tu zjawisk jest to mo-
del bardzo, bardzo niebezpieczny. Na ogół w tej książce unikam mocnych
ocen i nawet o Jerzym Ziębie napisałem sporo ciepłych słów. Ale ekonomia
walki o uwagę w celu sprzedawania naszych danych i reklam jest po prostu
złem. Algorytmy promują dziś, z oczywistych powodów, te treści, które
najskuteczniej utrzymują nas przy ekranie i wywołują najwięcej interakcji.
A są to, tak się jakoś składa, teksty czy filmy najbardziej prymitywne, agre-
sywne, nasycone silnie pobudzającymi emocjami. Zresztą pośrednia mo-
netyzacja powiązana jest zwykle z modelem platformowym, w którego ra-
mach większość treści generują sami użytkownicy (albo nieopłacani staży-
ści), a właściciel medium nie bierze na siebie odpowiedzialności za to, co
publikuje się na jego stronach. Kultura clickbaitu ma druzgocący wpływ na
pejzaż opowieści, które nas otaczają. Badania pokazują jednoznacznie, że
model konkurencji o uwagę zwiększa polaryzację, podsycając konflikty
społeczne, niepokój i poziom agresji, a jednocześnie nie przybliżając nas
do jakichkolwiek sensownych rozwiązań. Ten model ekonomiczny oparty
jest na hakowaniu użytkowników, a więc takim wykorzystywaniu wiedzy
o działaniu mózgu i opowieściach, by maksymalnie uzależnić odbiorcę.
Wrócimy jeszcze do tego zagadnienia na zakończenie.
Drugi wyłaniający się obecnie model to model subskrypcyjny. Tak dzia-
łają Spotify czy Netflix, ale też abonamenty na cyfrowe wydania czaso-
pism. To znacznie lepszy model, buduje bowiem trwałe relacje z odbiorczy-
niami i wymaga od nadawców inwestycji w wysokiej jakości treści. Zasad-
niczym problemem jest tu wszakże bariera w postaci konieczności opłaty.
Media abonamentowe, schowane za paywallem, wykluczają tych, których
z różnych powodów nie stać na abonament. Trudno prenumerować
wszystkie gazety i serwisy z serialami. To także może prowadzić do po-
wstawania baniek, tym razem sterowanych nie przez algorytmy, lecz przez
portfele.
Czy możliwe są inne modele? Łączące zalety dwóch poprzednich i mini-
malizujące ich wady? Czy internet mógłby stać się bardziej dobrem pu-
blicznym? To wszystko pytania, które musimy sobie zadać, jeżeli chcemy
zbudować lepsze opowieści dla lepszej przyszłości.
Sartori już w 1999 roku przewidywał, że o ile telewizja pokazywała
(w miarę) rzeczywiste nagrania, to rozwój technik komputerowych kom-
pletnie zatrze granice między prawdą obrazu a intencjami propagandzi-
stów. I faktycznie, kolejną przyczyną niepokoju o wpływ nowych mediów
na obieg informacji jest zalew fałszywych informacji, w tym deep fakes –
zdjęć i filmów stworzonych z wykorzystaniem algorytmów zdolnych na
przykład podszywać się pod czyjś głos czy zastępować twarz aktora podo-
bizną dowolnej osoby.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o innego rodzaju transformacjach
opowieści. Każdy miłośnik science fiction mógł w ostatnich latach zauwa-
żyć wyraźne przeniesienie akcentu ze scenariuszy utopijnych i katastro-
ficznych (przyszłość jako Wyzwanie) na scenariusze postapokaliptyczne
(schemat Upadku lub Przesilenia i Zmierzchu). Dlaczego tak się dzieje?
Skąd nagła popularność filmów o udanej apokalipsie zombie albo samo-
chodowych gangach przemierzających bezkresną pustynię? Boom posta-
pokaliptyczny w kulturze ma oczywiście wiele przyczyn, ale jednym z ele-
mentów, których bym nie lekceważył, jest rosnące znaczenie rozbudowa-
nych fabuł serialowych kosztem zamkniętych całości. Każde nowe medium
związane jest z nową ekologią i ekonomią obiegu opowieści. Odbieramy je
w innych okolicznościach i środowisku, w nowy sposób za nie płacimy.
Nowe warunki premiują jedne opowieści kosztem innych. Dla platform
streamingowych rozbudowane, otwarte, wielowątkowe scenariusze są
atrakcyjniejsze od zamkniętych. Upadek da się podzielić na więcej rozdzia-
łów niż zwycięstwo. Ile razy można ratować świat? (Choć popularność uni-
wersum Marvela pokazuje, że i na to są sposoby). Trwa diamentowa era se-
riali. Z nich postapokaliptyczne wzorce rozlewają się na kino, które po raz
kolejny w swej stosunkowo krótkiej historii musi się zmienić i dostosować,
tak jak wcześniej zmieniło się pod wpływem telewizji.
***
Od Egiptu faraonów i Chin pierwszych cesarzy, przez greckie polis i śre-
dniowieczne księstwa feudalne eksplorowaliśmy możliwości kultury pi-
sma. Bogowie rodzili się i odchodzili w zapomnienie, powstawały i upadały
imperia, władcy i kapłani poszukiwali wciąż nowych sposobów kontrolo-
wania rzeczywistości w podległych im domenach. Druk zmienił reguły gry,
umożliwiając powołanie do życia nowoczesnego państwa narodowego, ja-
kie znamy do dziś. Jak przekonuje Benedict Anderson, autor jednej z naj-
ważniejszych książek opisujących ten proces, drukowane opowieści „stwo-
rzyły podstawy narodowej świadomości”, powołując do życia zupełnie
nowy rodzaj „wspólnoty wyobrażonej”[104]. Radio i telewizja zachowały ska-
lę druku i jego siłę integracji wspólnot wokół języków narodowych, przy-
wracając jednocześnie wysoki kontekst i natychmiastowość komunikacji,
jaka wcześniej cechowała wyłącznie słowo mówione. Wreszcie nadeszła
epoka internetu, która rozbiła dawne monopole komunikacyjne, w ich
miejsce tworząc jednak niepokojące strefy polaryzacji i bańki filtrujące.
Przed nami kolejne medialne rewolucje, związane z rozwojem technik
mobilnych, rzeczywistości wirtualnej i rozszerzonej oraz wielu innych,
nieznanych jeszcze technologii. Ale niezależnie od tego, jak nowoczesne
będą media wykorzystywane do snucia opowieści, sercem każdej z nich
pozostanie iskra, która po raz pierwszy zatliła się przy tamtym ognisku. Na
najgłębszym poziomie każda, nawet najbardziej narcystyczna historia od-
powiada na potrzebę bycia razem. Opowieści są mostami przerzucanymi
do bliskich i podobnych nam, ale są też murami, którymi odgradzamy na-
szą wspólnotę od nieprzyjaznego świata zapadającej ciemności. Każde me-
dium, ze względu na ograniczony zasięg, wyznacza pewne granice wspól-
noty. Za tymi granicami, niestety, chętnie lokujemy obcych, innych, wro-
gów. Wobec nich nie mają zastosowania reguły empatii.
Tym właśnie zagadnieniem zajmiemy się w kolejnym rozdziale.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
15
WSPÓLNOTA,
CZYLI MOSTY I MURY

Każda opowieść powołuje do życia wspólnotę. Jedne historie są atrakcyjne,


bo nawiązują do naszej potrzeby konformizmu – przyjemnie jest oglądać
serial, którym wszyscy się zachwycają. Wspólne opowieści to wspólny
język i system wartości – na tej zasadzie działa na przykład kanon lektur.
Inne historie – przeciwnie – kuszą nas wyjątkowością, odwołując się do
pragnienia buntu i płynięcia pod prąd. Ale wspólnoty narracyjne to nie tyl-
ko kwestia podzielanych gustów czy poczucia wyjątkowości. Wspólnotowy
aspekt opowieści jest bardzo ważny dla naszego obrazu przyszłości, gdyż
wyznacza granice solidarności i empatii.
Pracuję nad tym rozdziałem w momencie, gdy polską granicę przekra-
cza właśnie milionowy uchodźca z ogarniętej wojną Ukrainy. Dzieją się
rzeczy niezwykłe. Dziennikarz zachodniej stacji pyta prezydenta jednego
z przygranicznych miast, gdzie są obozy dla uchodźców. „Obozów nie ma”.
„Gdzie w takim razie są uchodźcy?” „W domach”. „W czyich domach?”
„W domach i mieszkaniach zwykłych ludzi, którzy przyjęli ich pod swój
dach, w biurach małych i większych firm tymczasowo zamienionych na
mieszkania”. Miliony Polaków zaangażowały się w pomoc na bezpreceden-
sową skalę; powstała sprawna sieć, której zasięg można by porównać jedy-
nie do karnawału Solidarności sprzed czterech dekad. Jedni pomagają na
granicy, drudzy podwożą, ktoś udostępnia mieszkanie czy pokój, jeszcze
inni dostarczają niezbędnych środków higieny, ubrań, koców, a nawet me-
bli.
Fala solidarności i empatii robi olbrzymie wrażenie. Tym większe, że
gdy wybuchła wojna na Ukrainie, w lasach na granicy białoruskiej od kilku
miesięcy koczowała grupa uchodźców z Afryki i Bliskiego Wschodu, którzy
nie zostali wpuszczeni do Polski, a kwestia ewentualnej pomocy dla nich
bardzo dzieliła Polaków.
Jak to się stało, że jesteśmy w stanie tak szeroko otworzyć przed milio-
nem Ukraińców i Ukrainek drzwi, które wcześniej zatrzasnęliśmy z obawy
przed garstką Erytrejczyków, Jemenek czy Syryjczyków? Nasuwają się
oczywiście myśli o rasizmie i religijnych stereotypach. Intuicję tę potwier-
dzają, niestety, prace badaczy zajmujących się uprzedzeniami. A jednak
w świetle tego, co wiemy o narracjach oraz ich wpływie na wyobrażanie so-
bie przyszłości i podejmowanie decyzji, wydaje się, że zrzucanie wszystkie-
go na „rasizm Polaków” to nieprawomocne uproszczenie, które raczej od-
dala nas od prawdy, niż przybliża do zrozumienia problemu. Może być
wręcz tak, że samo przyjmowanie rasizmu za oczywistą przyczynę proble-
mu zmniejsza naszą zdolność zrozumienia, czym właściwie jest rasizm
i jak działa. Byłbym ostrożny wobec prostych wyjaśnień, tym bardziej że
wspomniane badania nad uprzedzeniami pokazują jednoznacznie, iż ob-
raz Ukraińca w polskiej wyobraźni zbiorowej także nacechowany był szere-
giem negatywnych stereotypów. Ukraińcy niezwykle często padali ofiara-
mi mowy nienawiści, skoncentrowanej głównie wokół kwestii pamięci hi-
storycznej[105]. Jeszcze niedawno to oni byli tymi, których chciano oddzielić
murem i wyrzucić poza granice wspólnoty.
Trzy lata temu prowadziłem wywiad z (byłym już wówczas) ministrem
spraw zagranicznych, który przez całą rozmowę podkreślał, że z Banderą
Ukraińcy do Europy nie wejdą. W pewnym momencie minister opisywał
scenariusz wojny ukraińsko-rosyjskiej, który miał się zakończyć... murem
na polskiej granicy:

My już bez Ukrainy przeżyjemy. Giedroyć już jest nieaktualny. My już jesteśmy umocowani
w świecie zachodnim. Oczywiście istnienie armii radzieckiej... armii rosyjskiej w tej chwili, na
granicy polsko-ukraińskiej czy wchłonięcie Ukrainy rzutowałoby negatywnie na bezpiecze-
ństwo Polski. Z czasem jakiś nowy mur berliński by tam wyrósł, na wschodniej granicy Polski.
Niemcy zachodni przeżyli z murem berlińskim i my byśmy przeżyli[106].

To nie żadna poufna rozmowa, wywiad był autoryzowany, stał się częścią
spektaklu teatralnego o stosunkach polsko-ukraińskich, który współtwo-
rzyłem. Te słowa wypowiedział były minister spraw zagranicznych. Ozna-
cza to, że jeszcze niedawno Ukraińcy także znajdowali się „po drugiej stro-
nie”. Oddzielał ich od nas – jeżeli nie dosłowny, to przynajmniej wyobrażo-
ny czy zaplanowany – mur. Stawialiśmy im warunki, patrzyliśmy na nich
z góry. Jak to się stało, że w ciągu dosłownie kilku dni nastąpiła tak rady-
kalna zmiana? Przyczyny są, oczywiście, złożone. Nie bez znaczenia jest tu
stosunek rządu, antyuchodźcza propaganda w mediach lub jej brak. Rasi-
zmu i uprzedzeń religijnych też bym nie lekceważył – niestety nikt z nas
nie jest od nich zupełnie wolny. A jednak najważniejsza wydaje mi się
nowa narracja, która wywróciła do góry nogami dotychczasowe pojęcie
wspólnoty plemiennej.
Ukraińcy i Ukrainki byli dotąd, w plemiennym rozumieniu, „innymi”.
Wybuch wojny pozwolił nam stworzyć nowe „my”. W naszej wspólnocie
znaleźli się nagle Polacy i Ukraińcy, może nawet „Europa” czy „Wolny
Świat” przeciw wspólnemu zagrożeniu i wspólnemu wrogowi. Wszelkie
podziały i zaszłości, które wcześniej czyniły Ukraińców obcymi, nagle prze-
stały mieć znaczenie wobec fundamentalnego podobieństwa. Razem jeste-
śmy wolnością przeciw niewoli, dobrem, które sprzeciwia się złu, światłem
otoczonym przez ciemność.
To samo nie wydarzyło się w wypadku Syryjczyków czy Erytrejczyków,
których wojen i nieszczęść nie znamy. Zaczęły się one i toczą gdzieś dale-
ko, poza horyzontem naszej wyobraźni, poza mapą naszego świata i nie-
stety, poza granicami naszej empatii. To nie nasza wojna, nie nasz pro-
blem. Obcy pozostali więc obcymi, innymi, którzy – niczym armia upiorów
z Gry o tron – szturmują granice naszego królestwa, niosąc ze sobą niepo-
kojący żywioł inności.

My i oni
Narracje są potężnymi narzędziami empatii. Poznając cudze narracje, zdo-
bywamy wgląd interpretacyjny w poczynania innych, a umieszczając in-
nych we własnych opowieściach, zaczynamy patrzeć na ich działania
w określonym kontekście, co – jak podkreślają badania – „stanowi kluczo-
wy krok na drodze do formowania wobec nich empatycznego stosunku”,
wywołując zachowania altruistyczne[107]. Historie pozwalają nam się
wczuć w innego, spojrzeć na świat oczyma bohatera, ale też rzutować na
niego własne lęki i uprzedzenia. Dzięki narracjom drugi człowiek może
stać się do nas podobny. Niestety mogą one też działać dokładnie odwrot-
nie, zawieszając reguły empatii i wypychając „obcych” poza granice soli-
darności. Narracje budują mosty i mury trwalsze od tych, które wyśnić
mogą politycy.
Zadaniem opowieści jest upraszczanie świata tak, by uczynić go zrozu-
miałym. W tym celu operują one zmysłowymi konkretami i losami określo-
nych bohaterów, by opowiedzieć o tym, co trudniej uchwytne, abstrakcyj-
ne, bardziej ogólne. Dlatego właśnie narracje tak świetnie nadają się do
tworzenia plemiennych podziałów. Dzielą świat na „my” i „oni”. W wypad-
ku „nas” podobieństwo wyprzedza i warunkuje różnice. Jesteśmy „tacy
sami”, więc możemy się interesująco różnić między sobą, każdy z „nas” jest
inny, niepowtarzalny, wyjątkowy. „Oni” są z kolei przede wszystkim fun-
damentalnie odmienni od nas, przez co stają się podobni do siebie. Indy-
widualne różnice między „obcymi” zacierają się, zmieniając ich w jedną,
nierozróżnialną masę, którą łatwo jest odczłowieczyć.
Wiele narracji wprost skupia się na nakreśleniu tych podziałów. Religij-
ne opowieści o pochodzeniu i związane z nimi obrzędy, mitologie narodo-
we i wszelkie mity założycielskie, dziś także w znacznej mierze pamięć
zbiorowa. Wszystkie te opowieści stanowią instrukcje obsługi zbiorowych
tożsamości – plemiennych, lokalnych, narodowych czy religijnych – i jaw-
nie porządkują świat społeczny. To jednak dopiero wierzchołek góry lodo-
wej. Każda narracja, nawet jeśli bezpośrednio nie porusza kwestii tożsa-
mości, odpowiada w jakiś sposób na pytanie o to, kto jest członkiem nasze-
go plemienia. Chociażby w sposób najbardziej oczywisty: „nasi” to ci, któ-
rzy opowiadają sobie te same historie, rozpoznają tych samych bohaterów
i metafory, korzystają z tej samej encyklopedii, by wypełnić białe plamy
w opowieściach. Właśnie tak działa kanon. „Nasi” to ci, którzy przeczytali
te same lektury, oglądają te same filmy czy seriale. Mamy wspólną prze-
szłość. Od przeszłości innych oddzielamy się murem niewiedzy. Na prze-
szłości się nie kończy. Jak staram się pokazać w tej książce, „nasi” to rów-
nież ci, którzy podzielają tę samą wizję przyszłości; to o ich los pytamy i się
troszczymy, nawet jeśli jeszcze się nie narodzili, i to wobec nich czujemy
się zobowiązani, projektując świat jutra. Los „obcych” albo znajduje się
poza horyzontem naszych scenariuszy przyszłości, albo pojawia się w nich
jako groźba – wówczas mamy do czynienia z wrogami.
Uznajemy za wiarygodne (oraz godne współczucia i szacunku) osoby,
które snują te same opowieści co my. Zależność ta działa wszakże również
w drugą stronę. Łatwiej wierzymy w opowieści pochodzące od ludzi po-
dobnych do nas albo tych, do których my chcielibyśmy być podobni. Uto-
żsamienie i aspiracja są potężnymi katalizatorami historii. „Kto to mówi?”
to jedno z pierwszych pytań, jakie zadajemy, słysząc coś nowego i zaskaku-
jącego.
Dlatego właśnie opowieści czynią nas podatnymi na plemienne podzia-
ły, zamykanie się w bańkach informacyjnych i konformizm. Z tego samego
powodu mądrze wykorzystane narracje stanowią nieocenione narzędzie
wychodzenia z tych pułapek.

Polaryzacja
Dla osoby badającej narracje polaryzacja stanowi dziś jedno z najważniej-
szych zagadnień. Wiele badań prowadzonych w różnych społeczeństwach
i kontekstach kulturowych podkreśla alarmujący wzrost znaczenia polary-
zacji politycznej, bezpośrednio związany, jak wspominałem w poprzednim
rozdziale, z mediami społecznościowymi i algorytmami kierującymi ich
funkcjonowaniem. Mnóstwo małych codziennych sporów zlewa się i łączy
w jedną wielką plemienną wojnę. Podział polityczny reprodukuje się wokół
niemal wszystkich istotnych społecznie kwestii.
Rozkład Gaussa ustąpił temu, co Giovanni Sartori (ten od telewizji) na-
zywa „pluralizmem spolaryzowanym”. Skrajności stopniowo przejmują
centrum (ilustracja na s. 400).
W tak ukształtowanej debacie narracje stają się narzędziami walki za-
miast dialogu. Tracą swą zasadniczą funkcję, jaką jest słuchanie innych.
Opowieść mediująca lub starająca się sproblematyzować sam konflikt zo-
staje uznana za „symetryzm” i odrzucona przez obie strony. Moralny żar
staje się ważniejszy od rozumienia, prowadząc do stanu permanentnego
wzmożenia moralnego, który – tak się akurat składa – doskonale pasuje do
algorytmów Facebooka czy Twittera. Sprzyja to umacnianiu istniejących
narracji, a bardzo utrudnia tworzenie nowych, dostosowanych do zmienia-
jącej się rzeczywistości.

32. Rozkład Gaussa vs pluralizm spolaryzowany

Nie wzywam tu w żadnym razie do relatywizmu i wiary w zasadę, że


„prawda leży pośrodku”. Prawda leży tam, gdzie leży, a w kwestiach takich
jak emisje CO2 czy skuteczność szczepień jesteśmy ją w stanie zlokalizo-
wać dość dokładnie. Dlatego warto bronić swoich racji, a cała ta książka
opowiada przede wszystkim o tym, jak robić to skutecznie. Nie wolno przy
tym jednak zapominać, że naszym celem nie powinno być pokonanie, lecz
przekonanie przeciwnika. Na dłuższą metę polaryzacja jest wrogiem nas
wszystkich. Może nam się wydawać, że obecność wroga dodaje żaru deba-
cie i pozwala zewrzeć szeregi. Tymczasem badania sugerują, że skrajna po-
laryzacja osłabia także „naszą” stronę sporu, po którejkolwiek ze stron je-
steśmy. Nawet kiedy wygrywamy, wychodzimy ze starcia słabsi. Czarno-
biała wizja świata wszystkim wychodzi na złe. Głupieją i prawica, i lewica,
technopesymiści i technooptymiści, inżynierowie i humaniści. Do głosu
mogą dopchać się wyłącznie „pałkarze” – ci, którzy argumentację są w sta-
nie zamienić na najcelniejsze obelgi.
Rozwiązaniem może być rozplecenie polaryzacji na poszczególne spory.
Zamiana jednej wielkiej opowieści o starciu dobra i zła na wiele drobnych,
o wyzwaniach, niesprawiedliwościach czy porażkach. Możemy się nie zga-
dzać, nawet bardzo, w kwestii energetyki jądrowej. Nie zaprzestanę podej-
mowania opartych na rzetelnych danych prób przekonania cię do swoich
racji, ale tymczasem chętnie podziałam razem z tobą w kwestii promocji
szczepień. Mogę nie akceptować tego, że ty nie akceptujesz prawa do ma-
łżeństwa osób tej samej płci, co dla mnie jest po prostu złośliwym ograni-
czeniem czyjegoś prawa do szczęścia. Nie przeszkadza mi to jednak roz-
mawiać z tobą o tym, jak wspólnie możemy zaradzić globalnej katastrofie
klimatycznej. Mamy tu wspólny interes, bo na martwej planecie nie będzie
ani ślubów homoseksualnych, ani mszy trydenckiej.
W momencie kiedy każda niezgoda prowokuje wezwania do eliminacji
z debaty publicznej, wykluczenia poza ramy dyskursu, tracimy możliwość
dialogu tam, gdzie otwiera się na niego przestrzeń. Mam świadomość, że
to nie jest proste. Istnieją postawy, których nie możemy legitymizować.
Nie wyobrażam sobie, żeby neofaszystom pozwolić pod swastykami kro-
czyć w marszu dla klimatu. Nie przekona mnie do tego nawet wspólny in-
teres polegający na tym, że na martwej planecie nie będzie ani moich uko-
chanych spacerów z rodziną po lesie, ani białej rasy panów. Ale pomiędzy
poklepywaniem po plecach miłośników Hitlera lub Stalina a marginalizo-
waniem każdego, kto w dowolnej kwestii ma inne zdanie od nas, rozciąga
się naprawdę szerokie terytorium, na którym musimy działać, jeżeli nie
chcemy, żeby nasze opowieści o przyszłości spotykały się z kontrą wywo-
ławczą ze strony przeciwnego plemienia.
Konformizm i nonkonformizm
Grupę ochotników poproszono o wzięcie udziału w prostym teście spo-
strzegawczości. Mieli przyjrzeć się narysowanym na kartach odcinkom
i wskazać takie same. Zadanie wcale nie było trudne – linie ewidentnie ró-
żniły się długością. Sekret polegał na tym, że uczestnicy nie oceniali tego
w samotności. Na ich opinię wpływali podstawieni statyści, którzy po kolei
udzielali tej samej błędnej odpowiedzi. Rzeczywistym celem eksperymentu
nie była ocena wzroku, lecz sprawdzenie, czy badani poddadzą się presji
grupy. Poddali się. Przy kilku powtórzeniach testu większość uczestników
przynajmniej raz zgodziła się z grupą, choć doskonale widzieli, że sugero-
wana odpowiedź jest błędna.
Poczynając od klasycznego eksperymentu Solomona Ascha, streszczone-
go powyżej, wiele badań potwierdziło ludzką skłonność do konformizmu.
Zależnie od okoliczności może być ona większa lub mniejsza, ale zasadni-
czo każdy z nas ma w sobie instynkt konformisty, nawet gdy postrzega się
jako prawdziwego buntownika.
Ma to sens. Konformizm jest całkiem rozsądną strategią. Kiedy grupa
naszych przodków nagle podrywała się do ucieczki na widok stada wilków,
samotny nonkonformista, który postanowił „iść pod prąd”, „włączyć my-
ślenie” i „nie podążać za stadem”, kończył jako obiad. Zachowanie ludzi
wokół nas, ich decyzje i opowieści stanowią bezcenne źródło informacji
o świecie. Nie musimy wszystkiego zobaczyć na własne oczy i usłyszeć na
własne uszy. Szeroko rozumiany konformizm może być także bazą do bu-
dowy znacznie bardziej wartościowej formy więzi społecznych, jaką jest
zaufanie.
A jednak w świecie pełnego konformizmu nie byłoby wspaniałej różno-
rodności cechującej dziś ludzi, nie byłoby także zmiany i innowacji. Ten,
kto po raz pierwszy, zamiast uciec przed wilkiem, zaprosił go do wspólne-
go posiłku, zyskał potężnego sojusznika, który pozostał wierny człowieko-
wi przez tysiące lat.
Żyjemy w niestabilnej epoce. Nawet ci z nas, którzy podzielają technope-
symistyczną wizję świata, muszą przyznać, że rzeczywistość wokół zmie-
nia się błyskawicznie (tyle że pesymiści powiedzą, że na gorsze). Nic więc
dziwnego, że konformizm nie cieszy się dziś dobrą opinią. Dominujące
wzory kultury mają charakter prefiguratywny, co w żargonie antropologii
oznacza, że zmiana jest postrzegana jako nieunikniona, a rodzice muszą
się uczyć od dzieci. W świecie smartfonów i TikToka młodzi dysponują
wiedzą, której nie mają starsi. Rozsądnie jest się uczyć od wnuków, nawet
gdy wierzymy w Upadek i uważamy, że świat był kiedyś lepszy. W końcu
na smartfonie można poczytać ciekawe rzeczy o tradycji albo zmówić się
z jego pomocą na manifestację w obronie tradycyjnych wartości.
Dlatego właśnie świat wokół nas tak bardzo uwielbia rebeliantów i czci
nonkonformistów. W polityce i biznesie, w muzyce i modzie – z podziwem
spoglądamy na tych, którzy mają odwagę iść pod prąd. Także w kontekście
nauki bombardowani jesteśmy opowieściami o tym, że wszyscy się mylą,
a samotny geniusz stawia czoło zaślepionemu establishmentowi (patrz Je-
rzy Zięba i jego mitologia gnostycka!). Każdy nieuznany domorosły ge-
niusz uważa się za Kopernika lub Giordana Bruna.
Uwzględnienie tego napięcia między konformizmem i nonkonformi-
zmem jest kluczowe dla budowania dobrych opowieści. Jak widzieliśmy
w jednym z poprzednich rozdziałów, budowanie mostów między nowym
a starym, między nieznanym i znanym stanowi sedno społecznego funk-
cjonowania narracji. Oś konformizm–nonkonformizm pozwala nadać mu
społeczny wymiar – twarze konkretnych ludzi, tożsamość określonych
grup. Bunt i zmiana zyskują sojuszników i wrogów.
Badając w trakcie pandemii COVID-19 narracje ruchów antyszczepion-
kowych, często zwracałem uwagę na biegłość, z jaką osoby stojące na ich
czele wykorzystują pragnienie nonkonformizmu swoich odbiorców. Wol-
ność stanowiła centralną wartość, wokół której zorganizowany był przekaz
osób negujących prawdziwość pandemii lub sensowność szczepień. Zasad-
niczy element tej wolności, obok prawa do swobodnego poruszania się,
otwierania biznesów czy decydowania o swoim ciele, stanowiło prawo do
wypowiadania się wbrew konsensusowi podzielanemu przez autorytety.
Pierwszym krokiem w budowie poparcia było upomnienie się o „wolność
słowa” rozumianą jako prawo głosu „zwykłych ludzi”. Ruch antyszczepion-
kowy korzystał z retoryki antyestablishmentowej rebelii, zwracając się
przeciw ekspertom i podważając ich „prawo do mówienia, jak jest” czy
wręcz „monopol interpretacyjny”[108]. Stąd popularność takich haseł, jak
„włącz myślenie”, „odważ się iść pod prąd”, a nawet „dołącz do rebelii”.
Szczepienie przedstawiano jako wyraz bezmyślnego podążania za tłumem.
W ten sposób ruch antyszczepionkowy sprytnie odwrócił instynkt konfor-
mizmu, piętnując zaufanie do ekspertów jako brak zdolności do samo-
dzielnego myślenia, a więc brak wolności.
Przeciwnicy szczepień wykorzystują ten sam sposób co Jerzy Zięba – za-
praszają do samodzielnej interpretacji, przekonują, że świat jest prosty
i nie potrzebujemy pośredników, by go zrozumieć. Lekarze, wirusolodzy,
instytucje rządowe i największe uniwersytety jawią się nagle jako zazdro-
sna o władzę klika połączona wspólnymi interesami, która stoi na straży
swojego wyłącznego prawa do snucia prawdziwych opowieści o świecie.
Co ciekawe, badania pokazują, że rezultatem takiego nonkonformi-
stycznego odcięcia się od „głównego nurtu” staje się ignorowanie, a na-
stępnie zacieranie różnic w łonie samego ruchu antyszczepionkowego.
Osoby deklarujące umiarkowany sceptycyzm wobec szczepień po trafieniu
w pole grawitacyjne narracji antyszczepionkowych znajdują się nagle
w jednym obozie ze zwolennikami totalnie zwariowanych teorii o mikro-
czipach, kontroli umysłów i depopulacyjnym spisku. Są jednak skłonne
ignorować różnice wewnątrzgrupowe, ponieważ za istotniejszą uważają
rosnącą przepaść, jaka dzieli je od reszty świata, „bezmyślnie łykającej ofi-
cjalną narrację”. Określona opinia w spolaryzowanym sporze na temat
szczepień staje się tym samym przede wszystkim narzędziem ustanowie-
nia grupowej tożsamości. Szczepionki okazują się tylko pretekstem – po-
ręcznym rekwizytem pozwalającym na uporządkowanie świata na „swo-
ich” i „obcych”. „Jeżeli wiesz, kim jesteś, to wiesz, co masz myśleć” – jak uj-
mują to autorzy jednego z artykułów naukowych na ten temat[109]. Szcze-
pienia nie są zresztą wyjątkiem. Podobnie atrakcyjnej tożsamości dostar-
cza dziś chociażby sprzeciw wobec naukowego konsensusu w kwestii
zmian klimatycznych[110].
Prowadzi to do fascynującego zjawiska, jakim jest „nonkonformistyczny
konformizm”. Członkowie sekty albo wyznawcy teorii spiskowej stopnio-
wo odcinają więzy łączące ich z zewnętrznym społeczeństwem, wpadając
w pułapkę polaryzacji. Oznacza to, że stają się niejako skazani na przyjmo-
wanie za dobrą monetę opowieści własnej grupy i odrzucanie wszystkiego,
co płynie spoza niej[111]. Dlatego właśnie analiza opowieści z perspektywy
wspólnot dostarcza nam tak cennych środków do zrozumienia konfliktów
społecznych i przeciwdziałania im[112].

Ku wspólnocie bez wroga


Mimo oczywistych różnic antyszczepionkowcy czy negacjoniści klimatycz-
ni są w stanie zjednoczyć się w obliczu wspólnego wroga, jakim okazuje się
konsensus naukowy. Polacy przyjęli kilka milionów uchodźców, gdyż iden-
tyfikowali się z nimi wobec potężnego zagrożenia ze strony Rosji. Wydaje
się, że najlepsze opowieści, nawet kiedy łączą, zawsze czynią to, dzieląc.
Mur może być większy lub mniejszy, obejmować pewne grupy lub nie,
ostatecznie jednak zawsze ktoś zostaje na zewnątrz – zdehumanizowany,
pozbawiony głosu, uznany za wroga.
Czy jesteśmy skazani na taki świat? Czy potrzebujemy wspólnego wro-
ga, by przezwyciężyć różnice i działać razem? Nie znajduję jednoznacznej
odpowiedzi na to pytanie. Przeciwnik niewątpliwie jednoczy. Ale czy mo-
żliwe do pomyślenia są solidarność i empatia budowane nie przeciw ko-
muś, ale wyłącznie w aspekcie pozytywnym? Byłoby smutne, gdyby się oka-
zało, że jedyną nadzieją na zjednoczenie ludzkości jest atak Marsjan...
Nasza przyszłość zależy od tego, czy podmiotem naszych opowieści zdo-
łamy uczynić całą ludzkość. Problemów wytworzonych przez globalną no-
woczesność nie da się rozwiązać lokalnie. Nie sprostają im plemiona ani
państwa, nie rozwiążą ich instytucje zbudowane w kulturze pisma, druku
czy telewizji. Tym razem nikt nie może pozostać poza murem.
Co więcej, jeżeli ma to być naprawdę opowieść oparta na solidarności
i empatii, a nie poszukiwaniu nowego wroga, musimy przemyśleć także
nasz stosunek do nie-ludzkiej przyrody. Jeśli nowe opowieści o przyszłości
mają naprawić – a nie pogłębić – błędy, które popełniliśmy w projektowa-
niu rozmaitych technologii, to nie mogą bazować na wizji podporządko-
wania przyrody człowiekowi, tylko raczej na uznaniu i zrozumieniu, że je-
steśmy jej integralną częścią. Nie władcą, który ma sobie czynić Ziemię
poddaną, ale też nie wirusem czy nowotworem.
Nasze miejsce jest tutaj, na tej małej planecie. Musimy tylko uświadomić
sobie, że nasza przyszłość leży poza technooptymizmem i technopesymi-
zmem.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
ZAKOŃCZENIE
10 POMYSŁÓW NA LEPSZE
OPOWIEŚCI O PRZYSZŁOŚCI

Specjaliści od przeszłości twierdzą za George’em Santayaną, że „ci, którzy


nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie”[1]. Nie wiem, czy
to prawda. Pewne jest natomiast, że jeśli nie zaczniemy dbać o swoją przy-
szłość, możemy nie dostać szansy na powtórzenie jakichkolwiek błędów.
Chciałbym teraz podsumować parę wątków. Mam świadomość, że każdy
z nich otwiera wiele nowych zagadnień i wymagałby zapewne omówienia
w postaci oddzielnej książki. Nie będę udawał, że są to gotowe rozwiąza-
nia. Czerpiąc metaforę z jednego z tematów powracających na kartach tej
książki, można powiedzieć, że są to ziarna. Ziarna, z których mogłyby wy-
kiełkować nowe, lepsze opowieści. Jeżeli tylko pozwolimy im wzrastać, ist-
nieje szansa, że przyniosą nam plon w postaci lepszej przyszłości.

1. Podmiotem opowieści uczyń ludzkość


Epidemia COVID-19 to nie wyjątkowa, jednorazowa katastrofa, lecz wyda-
rzenie, które gwałtownie uświadomiło nam nowe reguły rządzące świa-
tem. Nie chodzi o to, że po roku 2020 już zawsze będziemy paradować
w maseczkach. Rzecz jest bardziej skomplikowana. Mówię tu raczej o no-
wych pytaniach o globalną empatię i solidarność, które epidemia powinna
nam uświadomić.
Mechanizm szczepień ochronnych, lockdowny czy maseczki noszone
w miejscach publicznych mogły okazać się w miarę skutecznymi środkami
przeciwdziałania epidemii tylko wtedy, gdy opierały się na współdzieleniu
odpowiedzialności. Jednostkowa niedogodność, rezygnacja z komfortu czy
nawet wolności, z zysków albo swobody przemieszczania się – to była cena,
którą poszczególne osoby płaciły za bezpieczeństwo wspólnoty. Łatwo to
sobie wyobrazić w skali miasta czy nawet państwa. Liczyliśmy z przejęciem
współczynnik „wyszczepienia” w Polsce i porównywaliśmy go z danymi
pochodzącymi z innych państw. Ale nawet gdybyśmy jakimś cudem uzy-
skali w skali kraju rewelacyjne wyniki w tym zakresie, to nasze bezpiecze-
ństwo nie zależy już od nas. Globalny charakter zagrożeń takich jak pande-
mia sprawia, że jesteśmy powiązani niewidzialną liną z miliardami ludzi
zamieszkujących Afrykę, Indie czy Amerykę Południową.
Wielkie wrażenie wywarło na mnie uświadomienie sobie, że być może
zamiast przyjmować trzecią, przypominającą dawkę szczepionki na CO-
VID-19, powinienem był ją zapakować i wysłać do Nigerii. To oczywiście
metafora, chodzi tu o odpowiednie rozwiązania systemowe. Do takiej po-
stawy jeszcze niedawno eksperci przekonywali rządy zamożnych krajów.
Na oficjalnej stronie WHO czytamy (komunikat z 5 października 2021):

Szeroka dystrybucja dawek przypominających [booster doses] stwarza ryzyko zaostrzenia nie-
równości w dostępie do szczepień, podnosząc zapotrzebowanie i przekierowywując zaopatrze-
nie [do krajów zamożnych – M.N.], podczas gdy priorytetowe populacje w niektórych krajach
lub rejonach nie otrzymały jeszcze pierwszej i drugiej dawki szczepionki. Powinniśmy nadal
skupiać się na szybkim zwiększeniu globalnego zasięgu szczepienia pierwszymi dawkami[2].

To nie kwestia etyki, lecz logiki i kalkulacji. Pozostawienie mas ludności


w ubogich krajach bez dostępu do szczepionki stworzy przestrzeń do mu-
tacji wirusa, który powróci także do krajów zamożnych i uderzy w nie ze
zdwojoną siłą. Musimy pomóc bliźniemu, by pomóc sobie. Albo staniemy
się społeczeństwem miłosiernych samarytan, albo nie będzie nas wcale.
Pierwsze opowieści nauczyły nas myśleć w kategoriach rodzin oraz ple-
mion i w pewnych okolicznościach przedkładać interes grupy nad własny.
Pismo rozszerzyło granice naszej empatii i solidarności na pierwsze twory
państwowe, a druk, jak starałem się pokazać wcześniej, uporządkował
świat księgi, doprowadzając do narodzin nowoczesnych państw narodo-
wych. Dziś granice naszej wrażliwości zbyt często są granicami odziedzi-
czonymi po epoce druku. To archaiczne ograniczenie empatii kompletnie
już nie pasuje do współczesnej rzeczywistości, którą socjolog Ulrich Beck
słusznie opisuje jako „społeczeństwo światowego ryzyka”[3]. Najpoważniej-
sze z czających się na nas zagrożeń nie mają już charakteru lokalnego, lecz
globalny. Nie wystarczy znajdować się daleko od miejsca katastrofy, żeby
uniknąć jej skutków. Jesteśmy związani na dobre i na złe. Naszym nowym
plemieniem jest ludzkość.
To ważna lekcja, jaką powinniśmy wyciągnąć z epidemii. Nie będzie
żadnej arki, żadnego schronu. Żadne pieniądze, żadne mury i żadne pry-
watne armie nie ocalą najbogatszych. Albo uratujemy się wszyscy, albo
wszyscy pójdziemy na dno. Jedyną naszą nadzieją jest poszukiwanie no-
wych form globalnej solidarności. Kluczem do nich są oczywiście nowe
opowieści.

2. Zasypuj przepaści
Czy pamiętacie, co łączy technooptymistów i technopesymistów? Jeżeli
miałbym wskazać na jeden czynnik, który sprawił, że osoby tak mądre
i ciekawie patrzące na świat jak Hans Rosling i Jason Hickel dały się spro-
wadzić na manowce swoim opowieściom o świecie, to zwróciłbym uwagę
właśnie na polaryzację i przekonanie o własnej roli odważnych rebeliantów
walczących przeciw złowrogiemu imperium. Rosling czy Steven Pinker są
przekonani, że ludzie to z natury pesymiści, światem rządzą potężne nega-
tywne instynkty, a dołączenie do Klubu Optymistów wymaga heroizmu,
otwartego umysłu i wszelkich innych możliwych cnót. Według Hickela,
Christophera Ryana czy Vandany Shivy świat jest rządzony przez niepo-
prawnych optymistów, którzy w dodatku ładują mnóstwo pieniędzy w to,
by utrzymywać nas w przeświadczeniu, że wszystko jest wspaniale. W tym
sensie, przykro mi to pisać, większość technooptymistów i technopesymi-
stów niepokojąco przypomina Jerzego Ziębę, przekonanego o globalnym
spisku lekarzy i firm farmaceutycznych ukrywających prawdę o tym, że
niemal wszystko można wyleczyć witaminą C.
Problem polega na tym, że świat jest skomplikowany. Gdy bardziej za-
czyna nas interesować dokopanie wrogom niż zrozumienie i opisanie rze-
czywistości, nasze opowieści tracą subtelność. Z narzędzia poznania zmie-
niają się w broń, która ma nam dać przewagę w trwającym sporze. Stają się
ideologiami, a my niepostrzeżenie zmieniamy się w pałkarzy, z zapałem
młócących w ich służbie.
Walka z zagrożeniami w rodzaju katastrofy klimatycznej wymaga do-
skonałego planu i koordynacji olbrzymich sił i środków. W ich mobilizacji
z pewnością nie pomaga fakt, że w wielu krajach globalne ocieplenie stało
się zagadnieniem politycznym i na jego podstawie określa się partyjną to-
żsamość. To poważna zmiana na gorsze od czasu „dekady, w której prawie
uratowaliśmy świat”. Wówczas, mimo oporu administracji Reagana, na
pokładzie było wielu republikanów.
Może nam się wydawać, że skoro mamy rację, to polaryzacja jest na na-
szą korzyść. Trzeba dowalić tym, którzy sieją kłamstwa i sabotują naszą
przyszłość. Dzielimy się więc na dwie Polski, dwie Ameryki, dwa światy.
Palący węglem kontra odchodzący od niego, szczepieni przeciw nieszcze-
pionym, weganie przeciw mięsożercom... To pułapka! Wykopując rów i bu-
dując zasieki między plemionami, utrudniamy tym, którzy się mylą, po-
wrót na stronę prawdy. Przywoływane w poprzednim rozdziale badania
mediów społecznościowych pokazują bardzo dobrze, że polaryzacja nie
służy rozwiązywaniu problemów. Służy wyłącznie podtrzymaniu i wzmoc-
nieniu samej polaryzacji i interesom tych, którzy na niej korzystają – plat-
form cyfrowych monetyzujących skandale, tabloidyzujących się mediów,
cynicznych, radykalnych polityków grających na spór.
Liberał, któremu naprawdę zależy na rozwiązaniu problemów planety,
wcale nie ma interesu w wycięciu w pień konserwatystów. Jeśli faktycznie
leży mu na sercu lepsza przyszłość, a nie upajanie się własną wyższością
moralną, to w jego najlepiej pojętym interesie są narodziny i rozkwit zielo-
nego konserwatyzmu. Taki konserwatyzm będzie sojusznikiem, który tra-
dycyjne wartości zaprzęgnie do skutecznej walki o lepszą przyszłość[21*].
Szukajmy opowieści zdolnych zasypywać przepaści. Nie ufajmy tym,
które opierają się na prostym obrazie wroga, zwłaszcza gdy proponują
nam, słuchaczom, atrakcyjną tożsamość galaktycznych rebeliantów wal-
czących przeciw imperium zła.

3. Poznaj prawdziwą cenę nierówności


Opowieści o nierównościach dominujące w analizowanych przeze mnie
tekstach często przegapiają istotny wątek. Walka z nierównościami jest nie
tylko nakazem moralnym – jest kwestią zdrowego rozsądku.
Druga zasada termodynamiki, którą – mam nadzieję – wszyscy już teraz
znają i pamiętają, mówi nam o tym, że utrzymywanie stanu nierównowagi
w systemie wymaga pracy. Jeżeli przez chwilę posłużymy się fizyczną ana-
logią – ciśnienie gazu nie może być wyższe w jednej części pomieszczenia
niż w drugiej. Układ będzie naturalnie dążył do wyrównania. Możemy
przedzielić pomieszczenie szybą, tym grubszą, im większa różnica ciśnień
powstanie między obu obszarami. Ale żadna bariera nie jest doskonale
szczelna, więc chcąc zwiększać nierównowagę, zmuszeni będziemy do
montażu systemu pomp i innych, coraz bardziej kosztownych instalacji.
Dokładnie tak samo jest ze wszystkimi innymi nierównościami. Przypo-
mnijcie sobie Filipiny – mury willi obsypane tłuczonym szkłem i prywatne
armie. To dobra metafora naszej rzeczywistości.
Utrzymywanie w skrajnej biedzie krajów Afryki i koncentracja bogactwa
w Europie zaczyna generować coraz większe koszty także dla samej Euro-
py. Być może zbliżamy się już do granicy, za którą nierówności są tak ab-
surdalnie wielkie, że cena „chronienia naszych granic” okaże się większa
niż zyski. Wraz ze wzrostem nierównowagi wzrastają koszty utrzymania
status quo, a użyteczność krańcowa kolejnych akumulowanych miliardów
euro maleje. Pod tym skomplikowanym określeniem kryje się bardzo pro-
ste pytanie. Czy przypadkiem nie byłoby dla nas bardziej opłacalne podzie-
lenie się bogactwem niż chomikowanie go niczym Wujek Sknerus w coraz
wymyślniejszym skarbcu o puchnących co roku ścianach?
Problem polega na tym, że koszty utrzymywania nierówności bardzo
rzadko przebijają się do naszych opowieści. Mieszkańcy zamkniętego osie-
dla w jednym z południowoamerykańskich miast mogą zdawać sobie spra-
wę z istnienia rozciągających się dookoła faweli, a nawet współczuć bytu-
jącym w nich ludziom. Rzadko jednak myślą o tym, jak bardzo jakość ich
własnego życia psuje się z powodu nierówności. W swoich kalkulacjach nie
uwzględniają poczucia lęku, tysięcy dolarów wydanych na ochronę, a także
wyrzutów sumienia, niebędących przecież przyjemną rzeczą. Przykład za-
hamowanego rozwoju w krajach, które nie przeprowadziły reformy rolnej,
pokazuje także, że utrzymywanie nierówności blokuje produkcję nowego
bogactwa, którym – jakkolwiek zaskakująco to brzmi – biedni podzieliliby
się z bogatymi. Czysty zysk.
To, czy nierówności są złe, pozostaje kwestią przyjętego systemu etycz-
nego. To, że są kosztowne, a w pewnym momencie stają się skrajnie nie-
efektywne, jest już kwestią fizyki.

4. Szukaj ukrytych kosztów


To prowadzi nas wprost do kolejnego obszaru, w którym możemy udosko-
nalić nasze opowieści o przyszłości. Niestety mamy talent do ukrywania
faktycznej ceny i oszukiwania się, że pewne rzeczy są za darmo. Globalny
kryzys klimatyczny stanowi doskonały przykład pułapki kosztów odroczo-
nych w czasie. Jesteśmy dziś „pożeraczami przyszłości”. Postęp, z którego
słusznie cieszą się technooptymiści, jest prawdziwy, ale realizowany na
kredyt. Ktoś w końcu zapłaci za nasze tropikalne wakacje, stosy walającej
się po domu elektroniki i zmienianą co sezon garderobę.
Koszty można ukrywać także w przestrzeni. Na przykład tworząc w bo-
gatych krajach zielone i szczęśliwe wyspy zamożności, podczas gdy cała
brudna produkcja i związany z nią wyzysk lokowane są poza horyzontem
naszej wyobraźni, w krajach Południa. Nasze opowieści muszą zmienić
swój horyzont, żeby lepiej odzwierciedlić globalną wspólnotę losu, która
jest dziś udziałem nas wszystkich. Ale to nie koniec wyzwania.
Opowiadając o przyszłości, musimy nauczyć się myśleć wielotorowo
i zestawiać ze sobą różne możliwe scenariusze. Potrafimy sobie w miarę
dobrze radzić z opowiadaniem o kosztach podjętych decyzji. Jeżeli się za-
szczepię, zbuduję nową elektrownię albo zasieję ziarno rośliny modyfiko-
wanej genetycznie, mogę się spodziewać takich czy innych konsekwencji.
A co ze scenariuszem alternatywnym? Tym, który pozostaje niewidzialny,
bo nie wymaga żadnej decyzji?
Co się może stać, jeżeli się nie zaszczepię, będę korzystać ze starych
elektrowni, zasieję te same ziarna co dotychczas? Unia Europejska, którą
skądinąd bardzo cenię jako projekt, uwielbia kierować się zasadą ostrożno-
ści (ang. precautionary principle). Przed wprowadzeniem dowolnej zmiany
musimy naradzać się tak długo, póki nie zyskamy całkowitej pewności
w każdym aspekcie. Ale całkowita pewność nie istnieje. A niepodjęte decy-
zje mają całkiem realne konsekwencje.
Kładąc na wadze skutki nowych rozwiązań, pamiętajmy, by na drugiej
szali zawsze umieścić koszty pozostawienia wszystkiego po staremu. Nie
tylko zmiany mają swoje następstwa. Brak zmian to również wybór pewnej
przyszłości.

5. Myśl wielowymiarowo
Technooptymiści (zwykle) mówią prawdę. Produkt krajowy brutto w więk-
szości miejsc na świecie faktycznie rośnie, rośnie także globalna gospodar-
ka. Jednakże wzrost gospodarczy nie jest tożsamy z lepszym życiem. Może
być jednym ze współczynników, za pomocą których mierzymy świat, ale
nie jest samym światem. By uniknąć pułapki mapy, która przykryła cesar-
stwo, musimy nauczyć się myśleć wielowymiarowo. Opowiadać historie
podobne do tej o Żółwiach Ninja i ich twórcach.
Żebyśmy mogli zorientować się w globalnej rzeczywistości, nasze opo-
wieści muszą się stać bardziej wielowymiarowe, ale także bardziej wielo-
głosowe. Zamiast szukać jednoznacznych rozwiązań, powinniśmy pozwo-
lić wybrzmieć różnym głosom, które – niczym w najlepszych dziewiętna-
stowiecznych powieściach – pozwoliłyby nam spojrzeć na świat jednocze-
śnie oczyma różnych narratorów. Taki fragmentaryczny, rozproszony ob-
raz zwykle okazuje się znacznie bardziej prawdziwy niż najdokładniejsze
nawet wykresy obrazujące przebieg tylko jednej zmiennej.
33. Porównanie kosztów ekologicznych używania różnych typów żarówek

W naszych opowieściach powinniśmy się także wystrzegać jednowymia-


rowych pytań. Za każdym razem, gdy ktoś pyta mnie: „GMO – tak czy nie?”,
odpowiadam: „Szkło – tak czy nie?”. W stosunku do technologii, które już
znamy, nie przychodzi nam do głowy stawianie sprawy na ostrzu noża.
Doskonale rozumiemy, że tak sformułowane pytanie po prostu nie ma sen-
su. Szkło, plastik, stal, samochody albo żarówki LED nie są „złe” ani „do-
bre”. Pomagają nam rozwiązać pewne problemy, ale stawiają przed nami
kolejne wyzwania. Szklanka to praktyczna rzecz, ale nie chcę, żeby moje
dzieci znajdowały stłuczone butelki w piaskownicy.
Ważne, aby nie popaść przy tym w myślenie, że skoro świat jest taki
skomplikowany, to i tak wszystko jedno, bo przecież każda nowa technolo-
gia tworzy nowe koszty, które unieważniają przyniesione zyski. To po pro-
stu nieprawda. Żarówki LED cztery–pięć razy sprawniej zamieniają ener-
gię elektryczną na światło (czyli generują mniej niepotrzebnego ciepła).
Oznacza to, że do oświetlenia typowego polskiego domu możemy spalić
w jednej z naszych elektrowni kilka razy mniej węgla i wyemitować dużo
mniej CO2. Co z pozostałymi kosztami – potrzebnymi materiałami, zanie-
czyszczeniem środowiska, odpadami i tak dalej? Otóż to także możemy po-
liczyć. Widoczny obok (s. 418) wykres radarowy porównujący różne typy
oświetlenia to świetny przykład graficznego przedstawienia wielowymia-
rowej opowieści.
Jeżeli skalibrujemy wszystkie osie, ustawiając koszty zwykłych żarówek
na 1, to okaże się, że akurat w tej kwestii nowe technologie w każdym wy-
miarze istotnie poprawiają sytuację. Nie są idealne, ale na pewno lepsze.
W sposób bardziej efektywny i odpowiedzialny wykorzystują ograniczone
zasoby, jakie mamy do dyspozycji. Na tym właśnie polega postęp.

6. Podążaj za energią
Nie zgadzam się z Richardem Manningiem. Kompletnie nie podzielam
jego pragnienia powrotu do przedrolniczego świata. Uważam je nie tylko
za naiwne, ale wręcz za niepokojące. Odzyskanie rzeczywistości swobod-
nego polowania na jelonki wymagałoby bowiem drastycznej redukcji na-
szej populacji. Potrafię jednak docenić, że esej The Oil We Eat opiera się na
ważnym i prawdziwym spostrzeżeniu.
Jemy energię. Uprawa roślin wymaga pracy ludzi, maszyn, nawozów.
Kolejne elementy łańcucha żywnościowego także nie mogą się obyć bez po-
tężnych nakładów energii. Od pola aż do naszej lodówki i naszego stołu
wyżywienie ludzi wymaga kolejnych operacji na energii. To samo dotyczy
medycyny, edukacji, rozrywki...
Zasada zachowania energii mówi nam, że nowej energii nie da się wy-
tworzyć. Możemy najwyżej zmieniać jej formy, używać w sposób efektyw-
ny lub mniej efektywny, a także koncentrować. Nierówności między lu-
dźmi, o których mówiliśmy wcześniej, da się opisać jako nierównowagę
energetyczną. Ostatecznie to energia stanowi najbardziej uniwersalną wa-
lutę, pozwala bowiem przeliczać na siebie różne wartości.
Na najbardziej ogólnym poziomie cała energia, jaką mamy do dyspozy-
cji, pochodzi ze słońca. Węgiel, który dziś spalamy, to energia słoneczna
zmagazynowana przez rośliny kilkaset milionów lat temu. Dzięki fotosyn-
tezie rośliny te rozbiły zawarty w atmosferze dwutlenek węgla (wymaga to
wkładu energii, bo wiązania „mocno się trzymają”) i zamieniły go w budu-
lec swoich tkanek, które potem pod wpływem ciśnienia i temperatury
zmieniły się w lśniące czarne bryły, znane nam jako węgiel kamienny. Mo-
żna powiedzieć, że energia świecącego miliony lat temu słońca jest teraz
zmagazynowana w skomplikowanych wiązaniach węglowodorów, które
tylko czekają, by pod wpływem temperatury uwolnić ją z powrotem do at-
mosfery. Wraz z nią uwolni się dwutlenek węgla. Cykl się zamyka. Nowa
energia nie została wygenerowana na żadnym etapie tej trwającej miliony
lat przygody. Za to w międzyczasie sporo się jej „zmarnowało”, bo żaden
rzeczywisty proces fizyczny nie jest doskonale sprawny. („Zmarnowana”
energia także nie znika – rozprasza się w postaci ciepła).
Przypomnienie sobie tej fundamentalnej lekcji fizyki powinno sprawić,
że w zupełnie inny sposób spojrzymy na opowieści o przyszłości. Kiedy fu-
turolodzy, posłowie albo prezesi firm wydobywczych przekonują nas, że
rozwiązaniem problemu globalnego ocieplenia będą maszyny usuwające
dwutlenek węgla z atmosfery, to musimy pamiętać, że jest to rozwiązanie
jak najbardziej realistyczne. Ale zasada zachowania energii mówi nam, że
każda taka maszyna musi zużyć nie mniej energii, niż uzyskaliśmy ze spa-
lenia paliwa, które ten dwutlenek węgla wyemitowało. W przeciwnym ra-
zie dostalibyśmy perpetuum mobile. Oznacza to, że na takim rozwiązaniu
zawsze będziemy stratni. Dopóki na świecie dymi choć jedna elektrownia
węglowa, fizyka mówi, że bardziej opłaca nam się zastąpić ją czystym, nie-
emisyjnym źródłem, niż wykorzystywać wygenerowaną energię do wy-
chwytywania CO2. Nie ma i nigdy nie będzie żadnej technologicznej drogi
na skróty.
To tylko jeden z wielu przykładów tego, jak myślenie w kategoriach
energii pozwala nam wykorzystać liczby do zakotwiczenia naszych opo-
wieści w rzeczywistości. Tak jak ostrzegał Aswath Damodaran, opowieści
są wspaniałe, lecz bez obciążenia w postaci solidnych danych mają tenden-
cję do ulatywania w rejony fikcji. Pamiętajmy, by mocno przywiązywać na-
sze scenariusze przyszłości do dostępnych danych.
Wielu autorów, których cenię, stosuje w swoich narracjach zasadę
„podążaj za pieniędzmi”. Dowiedziawszy się, kto na tym zarabia, lepiej
zrozumiemy otaczającą nas rzeczywistość. Moim zdaniem przeliczanie
wszystkiego na juany i dolary nie zawsze pozwala dojść do prawdy, a cza-
sem nawet ją maskuje. Pieniądze to nie wszystko. W swoich śledztwach
powinniśmy raczej podążać za energią.

7. Strasz groźnym, oswajaj niegroźne


(współczynnik hipopotama)
„Groźne” i „straszne” to dwie różne rzeczy. Naukowczynie reprezentujące
nauki ścisłe potrafią coraz dokładniej kwantyfikować ryzyko, a więc szaco-
wać, jak groźne są dla nas różne zjawiska. Jakie jest prawdopodobieństwo
złapania infekcji i jak niebezpieczne są konsekwencje choroby. Jak w po-
równaniu z tym, w świetle dostępnych badań, prezentują się potencjalne
efekty niepożądane szczepień. To wszystko obiektywne współczynniki,
których ustaleniem zajmują się ekspertki. Ludzie nie reagują jednak na te
obiektywne dane. Zamiast tego budują swoje opowieści o przyszłości na
podstawie subiektywnej oceny zagrożenia. Decyduje to, na ile coś wydaje
im się straszne.
Czasem groźne rzeczy są również straszne. Ziejąca pod stopami przepa-
ść napawa nas przerażeniem. I słusznie! Fizyka podpowiada, że zamiana
energii potencjalnej wynikającej z wysokości, na którą się wspięliśmy,
w energię kinetyczną wygenerowaną przez swobodny upadek będzie miała
poważne konsekwencje. Tyle że akurat w tym wypadku nie potrzebujemy
dobrych rad fizyków ani ich obliczeń, by wiedzieć, że warto się mocno trzy-
mać liny.
Problem pojawia się wówczas, gdy te dwie miary – obiektywne niebez-
pieczeństwo i subiektywny strach – zaczynają się rozjeżdżać. Panikujemy
wówczas, uznając za przerażające coś, co w rzeczywistości jest niegroźne,
lub przeciwnie – uparcie ignorujemy poważne zagrożenie.
Żeby lepiej zrozumieć tę sytuację, możemy ją sobie wyobrazić w postaci
prostej tabelki. Słodki zajączek jest niegroźny i niestraszny. Zaskroniec jest
niegroźny, ale wiele osób napawa przerażeniem. Hipopotam wydaje się
pociesznym zwierzaczkiem, ale olbrzymia masa w połączeniu z zaskaku-
jącą szybkością czynią go urodzonym mordercą. Każdego roku hipcie zabi-
jają około pięciuset osób, co czyni je trzecim najbardziej zabójczym ssa-
kiem na planecie. (Pierwsze miejsce na tej niechlubnej liście zajmuje oczy-
wiście nasz gatunek, drugie miejsce to nasi najlepsi przyjaciele – psy, które
przenosząc wściekliznę, przyczyniają się do śmierci nawet 25 tysięcy ludzi
rocznie). Tygrys jest i straszny, i groźny. Rabunkowa gospodarka, niszcze-
nie ekosystemów i polowania doprowadziły do drastycznej redukcji popu-
lacji tych pięknych kotów, stąd w rankingu przegrywają z hipopotamami,
ale spotkanie oko w oko z jednym z nich wciąż może się zakończyć niecie-
kawie.

Niegroźne Groźne
(1) (3)
Niestraszne
Słodki zajączek Hipopotam
(2) (4)
Straszne
Zaskroniec Tygrys

Przyjrzyjmy się innemu przykładowi, bardziej związanemu z tematyką


tej książki.
Elektrownie atomowe większość z nas zna wyłącznie z opowieści
o Czarnobylu lub z poruszającego serialu pod tym tytułem. Atom jest
straszny! Elektrownie węglowe od lat dymią sobie tuż za naszym płotem.
Węgiel nie jest straszny. Tymczasem rzeczywiste śmiertelne żniwo po-
szczególnych źródeł energii obliczone na podstawie danych dla całego cy-
klu wytworzenia energii (od wydobycia do utylizacji odpadów) wygląda jak
przedstawiono na wykresie obok.
34. Porównanie kosztów ludzkich wykorzystywania różnych źródeł energii

Ten wykres powinien napawać nas przerażeniem! Jeżeli uwzględnimy


transport, ogrzewanie i elektryczność, Polska zużywa co roku około 1000
TWh energii. Przytłaczająca większość pochodzi z ropy, węgla i gazu.
Oznacza to, że każdego roku w naszym kraju rozgrywa się niewidzialna
tragedia. W wyniku bezgłośnego wybuchu umiera jakieś 20 tysięcy ludzi.
Giną w wypadkach górniczych (nie tylko w Polsce – ropę i mnóstwo węgla
importujemy), z powodu dewastacji środowiska w miejscach wydobycia,
a przede wszystkim – z powodu zatrucia atmosfery.
Elektrownie atomowe nie są uniwersalnym lekiem na wszystkie nasze
bolączki energetyczne. Prezentując je jako takie, popadlibyśmy w jednowy-
miarowy redukcjonizm, obcy temu, o czym pisałem wcześniej. Dane poka-
zują natomiast, że energetyka jądrowa może być elementem wielowymia-
rowego scenariusza lepszej przyszłości, w którym zasadniczą rolę odgry-
wają redukcja zużycia energii oraz odnawialne źródła energii (OZE), takie
jak panele słoneczne i turbiny wiatrowe. Warunkiem takiego myślenia jest
jednak uświadomienie sobie prawdziwego ryzyka związanego z poszcze-
gólnymi rozwiązaniami.
Trudno o racjonalny dialog o przyszłości między ludźmi, którzy bardziej
boją się bezpieczniejszych rozwiązań niż prawdziwych zagrożeń. Naukow-
cy prowadzą badania i pieczołowicie gromadzą wszystkie te dane. Zada-
niem humanistów powinno być współtworzenie takich opowieści o świe-
cie, żeby to, co groźne, wydawało się również straszne, a to, co niegroźne,
nie napawało niepotrzebnym lękiem. Powinniśmy więc dążyć do tego, żeby
jak najwięcej zjawisk znalazło się w zielonych polach (1) i (4), czyli tam,
gdzie dziś mieszkają słodkie zajączki i tygrysy.
W tej pracy może nam pomóc narzędzie, które proponuję nazwać wspó-
łczynnikiem hipopotama. Jeśli przyjmiemy pewne kwantyfikowalne miary
„straszności” i „groźności”, oznaczające odpowiednio ryzyko postrzegane
(RP) i ryzyko rzeczywiste (RR), to współczynnik hipopotama H dla danego
zjawiska możemy wyrazić wzorem:

Jeżeli ryzyko postrzegane jest większe od rzeczywistego, współczynnik


hipopotama przybiera wartości większe od jedności i znajdujemy się w sfe-
rze paniki. Natomiast jeśli ryzyko postrzegane jest mniejsze od rzeczywi-
stego, H ma wartości mniejsze od jedności, co informuje nas o tym, że zna-
leźliśmy się w sferze ignorowania rzeczywistych zagrożeń.
Zadaniem humanistek, które mogą realizować we współpracy z przed-
stawicielkami nauk ścisłych, jest dbanie o to, żeby w naszych opowieściach
współczynnik hipopotama był możliwie bliski jedności. Mamy wówczas so-
lidny fundament do budowania opowieści o przyszłości.

8. Nie hakuj mózgów


W każdym z nas są dwa wilki. Każdy z nas ma dwa mózgi. Miła myśl,
prawda? To oczywiście tylko metafora, ale dobrze oddaje istotę modelu,
który w swojej książce Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym opisuje
Daniel Kahneman[4]. Tak zwana jaźń doznająca raportuje na bieżąco to, co
się dzieje. To ona odczuwa przyjemność i ból, zmęczenie albo (co zdarza
się niezmiernie rzadko) zapał do pracy. Obok niej w naszym mózgu funk-
cjonuje jaźń pamiętająca, która ma sporo wspólnego z interpretatorem
opisywanym przez Michaela Gazzanigę. Jak pisze Kahneman, przedstawia
ona nasze życie jako opowieść, podsumowując doznania i tworząc z nich
wspomnienie. Odpowiada także za snucie planów na przyszłość.
Wiąże się z tym sporo interesujących wyzwań. Na przykład ból zapami-
ętany z danego doświadczenia jest bliski średniej wyciągniętej z najgorsze-
go punktu i końcowego punktu. Oznacza to, że lekarz, który chciałby, żeby
pacjenci lepiej wspominali nieprzyjemne badanie i wrócili na nie (Kahne-
man prowadził eksperymenty z pacjentami przechodzącymi kolonosko-
pię), powinien celowo zadawać im odrobinę dodatkowego, mniejszego
bólu na zakończenie. Wtedy, mimo obiektywnie większej dawki „bólose-
kund”, jaźń pamiętająca utrwali przeżycie jako mniej nieznośne. Powiedz-
my, że w najgorszym momencie ból oceniamy na 10 w przykładowej dziesi-
ęciostopniowej skali. Przy normalnej procedurze na zakończenie zabiegu
pacjent odczuwa ból 5. Średnia najgorszego i końcowego momentu wynosi
7,5 i tak zapamiętany zostanie zabieg. Tymczasem jeżeli lekarz zdecyduje
się zadać dodatkowy, mały ból na koniec – powiedzmy o sile 2 – średnia
najgorszego i końcowego momentu wyniesie 6, a pacjent zapamięta zabieg
jako mniej bolesny, choć w rzeczywistości cierpiał dodatkowo bez sensu.
Magia! Czy to etyczne? Czy tak powinno się postąpić? Nie mam pojęcia. Ale
paradoks jest fascynujący!
Z naszego punktu widzenia jeszcze ciekawsze wydaje się to, że te same
dwie jaźnie biorą udział nie tylko w zapamiętywaniu, lecz także w plano-
waniu. Jaźń pamiętająca może na przykład podjąć bardzo rozsądne posta-
nowienie dotyczące uczęszczania na siłownię trzy razy w tygodniu. Nieste-
ty każdego kolejnego poranka jaźń doznająca budzi się i wymyśla nowy
idiotyczny pretekst, żeby nie poćwiczyć. Dzisiaj jestem zmęczony, jakby
trochę podziębiony, bardziej zapracowany niż zwykle. Poćwiczę jutro. Ale
jutro nigdy nie nadchodzi. (Jutrzejszy dżem, chciałoby się rzec). Niezale-
żnie od tego, co może się wydawać ekonomistom, zwłaszcza tym ze szkoły
neoliberalnej, a więc stanowiącej zaplecze technooptymizmu, nie jesteśmy
zwierzętami racjonalnymi. Doskonale regulujący wszystko wolny rynek,
rozproszony superkomputer, o którym marzyli Friedrich Hayek i Leszek
Balcerowicz, nie będzie działał, bo poszczególne składające się na niego
tranzystory są kompletnie zwariowane.
Opierając się m.in. na odkryciach Kahnemana i jego nie mniej genialne-
go współpracownika Amosa Tversky’ego, Richard Thaler i Cass Sunstein
zaproponowali system, który mógłby pomóc w zmniejszeniu społecznych
kosztów naszej nieracjonalności. „Libertariański paternalizm”, opisany
w głośnej książce Impuls. Jak podejmować właściwe decyzje dotyczące zdrowia,
dobrobytu i szczęścia[5], zakłada, że samą architekturą wyboru zawsze wpły-
wamy na wybór. Możemy więc zachować pełną wolność i sprawczość ludzi,
a zarazem zwiększyć szanse, że podejmą dobre decyzje. Na przykład
w szkolnej kafeterii (taka amerykańska stołówka, gdzie można wybierać
posiłki) jakieś jedzenie zawsze stoi na wysokości oczu i najbardziej pod
ręką. Ustawiając właśnie tam zdrową żywność, zwiększamy szanse, że
uczniowie po nią sięgną, bez zmuszania ich do czegokolwiek. Podobnie za-
pisując ludzi domyślnie na szczepienia albo badania kontrolne (i pozwala-
jąc im się w dowolnej chwili wypisać bez żadnych konsekwencji), tworzy-
my korzystniejszą dla zdrowia sytuację, niż zmuszając ich, by się zapisali
samodzielnie. Wówczas bowiem nieszczepienie czy niepoddawanie się ba-
daniom stałoby się opcją domyślną. Nie jest to manipulacja, ponieważ nie
istnieje w tym wypadku opcja neutralna – alternatywą w kafeterii byłoby
ustawienie w zasięgu ręki frytek i czipsów, a więc po prostu preferencja dla
niezdrowego jedzenia. Wszystkie te rozwiązania – wracając jeszcze na
chwilę do terminologii Kahnemana – pozwalają systemowo zmniejszyć
przepaść między dwiema jaźniami, między naszym planem na życie i sys-
temem wartości a tym, czego jako ułomni ludzie chcemy w danej sekun-
dzie.
To wszystko szczytne cele. Niestety współcześnie jesteśmy świadkami
odwrotnego procederu, w dodatku realizowanego na bezprecedensową
skalę. Captologia, czyli computer assisted persuasive technology, zapoczątko-
wana przez B.J. Fogga[6], to sztuka hakowania mózgów tak, by jaźń pami-
ętająca (a więc także snująca plany) nie miała szans z jaźnią doznającą.
Wykorzystuje się ją na przykład w projektowaniu automatów do gry, tak by
maksymalnie uzależniały hazardzistów. A także w reklamie, tworzeniu
aplikacji, zabawkach-niespodziankach dla dzieci czy projektowaniu portali
internetowych. Dobrze przeczytaliście. Facebook i TikTok wykorzystują te
same sztuczki co twórcy jednorękich bandytów. Migają do was światełka-
mi, przymilają się pikaniem i obiecują wielką wygraną w postaci tysięcy laj-
ków. A do tego za pomocą naprawdę sprytnych algorytmów przygotowują
dla was niekończącą się rzekę treści doskonale dobranych do waszych
upodobań, poczucia humoru, a nawet bieżącego nastroju.
To oczywiście materiał na oddzielną książkę, sporo grubszą od tej. Piszę
o tym tutaj, ponieważ logika mediów społecznościowych coraz mocniej
rozlewa się na cały otaczający nas ekosystem informacji. W szaleńczym
wyścigu o uwagę uczestniczą także bardziej tradycyjne media. Pracownicy
telewizji informacyjnych i kanałów radiowych stają na głowie, aby dwa-
dzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu utrzymywać swo-
ich odbiorców w przekonaniu, że cały czas dzieje się coś niezwykle ważne-
go, pilnego i domagającego się uwagi. Cierpią na tym treści, które mogłaby
porządnie przepracować tylko jaźń pamiętająca i związany z nią (choć nie
tożsamy) system myślenia opisywany przez Kahnemana po prostu jako
„System 2”, czyli nasza refleksyjna, analityczna natura, która pozwala nam
zbierać i porównywać dane, by stawiać czoło złożonym, długofalowym wy-
zwaniom. To bardzo ważne, bo jaźń doznająca, o której uwagę nieustannie
zabiegają media, jest uwięziona w teraźniejszości jak Elliot, którego po-
znaliśmy w rozdziale 1. Zhakowane mózgi stają się niezdolne do antycypa-
cji. Nawał informacji sprawia, że jesteśmy nieustannie pobudzeni, oburze-
ni, wściekli na wrogów, a zarazem nie podejmujemy żadnych działań. Ty-
dzień później, roztrzęsieni nową wiadomością, ledwo już pamiętamy, co
tak emocjonowało nas siedem dni temu.
Być może jest to najbardziej gorzka ironia naszej współczesności i naj-
poważniejsze zagrożenie dla naszej przyszłości! Media, nieustannie głod-
ne szokujących informacji, są jednocześnie niezdolne do stworzenia spój-
nej, przekonującej opowieści o skomplikowanych, wielowymiarowych
i długofalowych zagrożeniach typu kryzys klimatyczny, wyzwania związa-
ne z globalną produkcją żywności czy krwawe konflikty rozwijające się
przez lata daleko od naszego domu. Dawajcie mi tu newsy! Więcej new-
sów! – krzyczą wydawcy portalu i wieczornego serwisu informacyjnego,
wtóruje im zaś nasza jaźń doznająca. Po czym, rozglądając się w panice,
przegapiają większość tego, co naprawdę ważne.
Oznacza to, że problem z przyszłością nie sprowadza się do poszczegól-
nych narracji. Nie doczekamy lepszej przyszłości bez naprawy ekosystemu
informacyjnego, w którym dziś funkcjonują nasze opowieści.

9. Zrozum, jak dużo nie wiesz


Jesteśmy aktywnymi słuchaczami. Nasza encyklopedia natychmiast wype-
łnia białe plamy. Zidentyfikowany przez Gazzanigę interpretator nie milk-
nie ani na chwilę. Zasypuje nas swoimi teoriami niezależnie od tego, czy
ma coś mądrego do powiedzenia, czy nie. (Pamiętacie, jak sprytnie po-
łączył kurę z szuflą do odśnieżania?) Sprawia to, że w naszych opowie-
ściach o przyszłości brakuje zawsze jednego, kluczowego elementu. Nie
wiemy, jak wiele nie wiemy. Nie dostrzegamy ograniczeń własnego pola
widzenia[7].
W pomysłowym eksperymencie Leonid Rozenblit i Frank Keil sprawdzi-
li, jak bardzo ludzie przeceniają swoją wiedzę. Badanych proszono, by oce-
nili, jak dobrze rozumieją działanie powszechnie znanych mechanizmów
w rodzaju zamka, helikoptera albo spłuczki toaletowej. Nietrudno się do-
myślić, że większość respondentów oceniała swoją wiedzę jako bliską
10/10. Może nie jestem ślusarzem, ale przecież doskonale rozumiem, co się
dzieje, gdy przekręcam klucz. Następnie eksperymentatorzy poprosili ba-
danych, żeby odpowiedzieli na proste, ale precyzyjne pytania. W jaki spo-
sób helikopter unosi się, a co decyduje o ruchu do przodu? Jak właściwie
przerwane zostaje napełnianie się rezerwuaru w toalecie? Oczywiście wi-
ększość badanych nie miała bladego pojęcia. Gdy dostali drugą szansę, oce-
nili swoją wiedzę znacznie niżej. Różnicę między rzeczywistą wiedzą
a przekonaniem o własnej mądrości Rozenblit i Keil nazwali złudzeniem
głębi poznawczej (ang. illusion of explanatory depth)[8].
Kolejne badania wyraźnie pokazują związek owego fałszywego przeko-
nania m.in. z polaryzacją polityczną. U grupy ludzi zmierzono poziom nie-
chęci wobec „przeciwnej strony politycznej barykady”, a następnie prze-
prowadzono na nich eksperyment podobny do tego, który wykonali Rozen-
blit i Keil, zamiast helikopterów i spłuczek wykorzystując gorące tematy
polityczne – podatki, sankcje na Iran, rozwiązania gospodarcze. W mo-
mencie kiedy badanym uświadomiono ogrom niewiedzy, istotnie zmniej-
szyło się także ich poczucie, że osoby o odmiennych poglądach politycz-
nych są głupsze, gorsze lub niemoralne[9]. Dane eksperymentalne sugerują
podobny związek złudzenia głębi poznawczej z wiarą w teorie spiskowe[10].
Żyjemy w świecie, gdzie wiedza wydaje się tak dostępna i wszechobecna,
że nie wypada odpowiedzieć „nie wiem” czy „nie mam zdania”. Tymcza-
sem tu właśnie kryć się może pierwszy fundamentalny krok na drodze do
lepszych opowieści o przyszłości! Nie na każdy temat musimy się wypo-
wiadać, nie o wszystkim musimy mieć wyrobione zdanie. Prawo do nie-
uczestniczenia w debacie jest dla rozwoju sfery publicznej nie mniej istot-
ne od prawa do uczestniczenia w niej.
Kiedy z kolei o danym zagadnieniu wypowiadają się ekspertki i eksperci,
uszanujmy ich prawo nie tylko do niewiedzy, lecz także do formułowania
opowieści o przyszłości w kategoriach alternatywnych scenariuszy i roz-
kładów prawdopodobieństwa. To, że „nie wiemy na pewno” oraz „możli-
wych jest kilka scenariuszy”, nie znaczy, że „naukowcy też nie mają po-
jęcia”.
Nawet jeżeli nie uważaliśmy na matematyce, nauczmy się myśleć w ka-
tegoriach prawdopodobieństwa. Jutro może spaść deszcz, może nie spaść,
nie da się również wykluczyć sytuacji, że na Krupówkach wyląduje latający
spodek, a sympatyczny zielony ludzik wyskoczy kupić ciupagę i trzy oscyp-
ki. Wszystko jest możliwe (o ile nie łamie zasady zachowania energii), ale
nie wszystko jest równie prawdopodobne.

10. Poprawiaj swoje opowieści


Zdaje się, że John Maynard Keynes nigdy tak naprawdę nie wypowiedział
słynnych, przypisywanych mu słów: „Gdy zmieniają się fakty, ja zmieniam
zdanie. A co pan robi?”. Niemniej jest to błyskotliwe sformułowanie i ca-
łkiem nieźle pasuje do osobowości wybitnego ekonomisty.
Nie będzie idealnej przyszłości. Utopia to niebezpieczne złudzenie. Po-
dobnie nie ma doskonałych opowieści o przyszłości. Sama przyszłość
zmienia się nieustannie w zależności od naszych poczynań i tak też muszą
się zmieniać nasze opowieści. Nie znaczy to, że nie powinniśmy wytrwale
pracować nad tym, żeby owe narracje były coraz lepsze – bliższe faktom,
uwzględniające coraz więcej wymiarów, bardziej ludzkie. Kiedy kończyłem
tę książkę, ukazała się praca Joanny Erbel Wychylone w przyszłość. Jak zmie-
nić świat na lepsze[11]. Opowiada ona o tym, że „nasiona lepszej przyszłości
kiełkują powoli”, a zamiast utopii lub dystopii powinniśmy wybierać proto-
pię, nieustannie w praktyce i oddolnie testując scenariusze lepszej przy-
szłości. Jak to robić?
K. Anders Ericsson, psycholog z University of Florida, poświęcił wiele lat
badań na ustalenie, co sprawia, że w pewnych obszarach jesteśmy się
w stanie doskonalić, podczas gdy w innych tkwimy w miejscu. Obserwując
specjalistów z różnych dziedzin w trakcie pracy i treningu, Ericsson odkrył
kluczowe znaczenie zjawiska, które nazwał „celowym ćwiczeniem” (ang.
deliberate practice)[12]. Polega ono na wykonywaniu pewnej czynności w sku-
pieniu i z natychmiastowym uwzględnieniem informacji zwrotnej mówi-
ącej nam o tym, czy idzie nam lepiej, czy gorzej niż dotychczas. Taka zaba-
wa w ciepło-zimno.
Do bardzo podobnych wniosków dochodzi Matthew Syed, autor fascy-
nującej książki Metoda czarnej skrzynki. Zaskakująca prawda o nauce na
błędach[13]. Wzorem jest dla niego lotnictwo cywilne, gdzie stworzono bez-
precedensową instytucjonalną kulturę jawności i uczenia się na błędach.
Każdy wypadek staje się natychmiast przedmiotem analizy, a wyciągnięte
z niej wnioski uszczelniają obowiązujące procedury. Dzięki temu pomimo
tysięcy rzeczy, które mogą pójść nie tak, latanie stało się bezpiecznym spo-
sobem przemieszczania się.
Zastosowanie podobnych zasad do opowieści o przyszłości wydaje mi się
rozsądne. Kiedy już dostrzeżemy, ile nie wiemy i jak dużo brakuje nam do
uchwycenia wielowątkowej rzeczywistości, zależnej w dodatku od naszych
opowieści, błędy okażą się czymś nieuniknionym.
Opowiadajmy o przyszłości. Dzielmy się opowieściami. Mylmy się
i uczmy się na błędach. Stawajmy na ramionach gigantów także po to, by
wypatrzeć jednorożce. W błyskawicznie zmieniającym się świecie pozwól-
my, by zmieniały się też nasze opowieści. Nie bądźmy ich bezwolnymi na-
rzędziami. Niech to one staną się użytecznymi narzędziami w naszych
rękach.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
NADZIEJA

Pracę nad tą książką zaczynałem jako optymista. Obawiam się, że już nim
nie jestem. Ale nie zostałem też pesymistą.
Widzę teraz, że naiwny technooptymizm może wyprowadzić nas na ma-
nowce i uwięzić w sztywnych scenariuszach, czyniąc niezdolnymi do ko-
rekty kursu. Obietnice, że na pewno będzie dobrze, nie mają pokrycia. Po-
stęp nie przypomina jednokierunkowej autostrady. Nie jest gwarantowa-
ny, nie ma nań jednego przepisu, a technologia to nie czarodziejska
skrzynka ze stali i szkła, która działa zawsze i wszędzie bez uwzględnienia
uwarunkowań społecznych. Po analizie wszystkich tych książek i artyku-
łów o przyszłości nie uważam jednak, żeby pesymizm był lepszym rozwi-
ązaniem.
Osobiście zamieniam więc optymizm na nadzieję. Świat może być lep-
szy. Postęp nie jest gwarantowany, ale nie jest też zupełnie niemożliwy.
Kluczową różnicę czynią zaś nie konkretne technologiczne rozwiązania,
lecz ludzki, społeczny wymiar innowacji.
Christopher Lasch, autor jednej z książek, którym przedstawiona tu ana-
liza współczesnych mitologii bardzo wiele zawdzięcza, proponuje wyraźne
odróżnienie nadziei od optymizmu. Optymizm oznaczałby – zgodnie
z tym, jak przedstawiliśmy go w tej książce – wiarę w określony kierunek
zmiany świata. Nadzieja zaś byłaby cechą charakteru niezwiązaną z prze-
konaniem o konkretnym przeznaczeniu świata. Nadzieja nie oznacza, że
nie możemy spodziewać się kłopotów. „Ci, którzy mają nadzieję, są zawsze
przygotowani na najgorsze. Ich zaufanie do życia byłoby niewiele warte,
gdyby nie przetrwało przeszłych rozczarowań, a świadomość kolejnych,
które przyszłość niewątpliwie przyniesie, jest dokładnie tym, co potwier-
dza ciągłą potrzebę nadziei”[14]. Wyznawcy postępu widzą świat inaczej.
Lubią określać sami siebie jako apostołów nadziei, jednak w rzeczywistości
w ogóle jej nie potrzebują, ponieważ wierzą, że mają „historię po swojej
stronie”. To właśnie brak nadziei sprawia, że mimo swej inteligencji wpa-
dają w banalne pułapki, zwraca uwagę Lasch. „Brak planowania przyszło-
ści i ślepa wiara w to, że wszystko się jakoś ułoży, nie zastąpią gotowości,
by doprowadzać sprawy do końca, nawet wtedy gdy nie jest łatwo”[15].
Nie wiem, czy nadzieja, którą odczuwam i którą chciałem przekazać na
kartach tej książki, jest „radykalną nadzieją” w takim sensie, jaki termino-
wi temu przypisał Jonathan Lear, biograf upadającej cywilizacji i utrzymy-
wanej mimo wszystko nadziei. Z pewnością bliski mi jest podnoszony
przez niego problem „legitymizacji nadziei”. Także staram się pytać o wa-
runki, jakie musi spełniać nadzieja, by stać się siłą przeciwdziałającą kata-
strofie lub prowadzącą do odrodzenia, a nie środkiem ukojenia bólu zwięk-
szającym obojętność, która już i tak stanowi nasz podstawowy problem
w starciu z globalnymi wyzwaniami[16].
Wiem natomiast na pewno, ku czemu skierowana jest moja nadzieja.
Samuel Scheffler miał rację. To poczucie zobowiązania wobec kolejnych
pokoleń daje nam możliwość zaangażowania się w przyszłość także poza
horyzontem naszego życia. Wiedza, że po nas przyjdzie ktoś następny,
sprawia, że nie jesteśmy tylko zbiorem zamkniętych w kokonach jednostek
podobnych nieszczęsnemu Elliotowi. Przedmiotem mojej nadziei są moje
dzieci – Adaś, Tosia i Julek. Wierzę, że ich pokolenie stanie na ramionach
gigantów i znajdzie rozwiązania problemów, z którymi my nie potrafili-
śmy sobie poradzić.
Jednakże to właśnie ta nadzieja każe mi robić wszystko, by jak najwięcej
z tych problemów rozwiązać już dziś. Przyszłość należy do nich. Nie mamy
prawa jej pożerać.

***
Dziękuję za wspólną podróż.
To nie koniec opowieści. Mam nadzieję, że to raczej nowy początek.
Przyszłość wciąż jeszcze zależy od nas!
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
ŹRÓDŁA ILUSTRACJI

s. 20 – (1) Antione Bechara, Antonio R. Damasio, Hanna Damasio, Steven


W. Anderson, Insensitivity to future consequences following damage to human
prefrontal cortex, „Cognition”, 1994, nr 50, s. 11.
s. 56 – (2) https://ourworldindata.org/grapher/gdp-per-capita-maddison-
2020?time=1988..2018&country=POL~HUN~CZE~LTU~EST~UKR, na pod-
stawie danych Maddison Project Database 2020, CC BY 4.0 [dostęp:
8.08.2022].
s. 73 – (3) https://www.gapminder.org/fw/income-levels/ [dostęp:
8.08.2022].
s. 73–74 – (4) https://www.gapminder.org/tools/#$model$markers$moun-
tain$encoding$frame$value=1800;;;;;&chart-type=mountain&url=v1,
https://www.gapminder.org/tools/#$model$markers$mountain$enco-
ding$frame$value=1972;;;;;&chart-type=mountain&url=v1,
https://www.gapminder.org/tools/#$chart-type=mountain&url=v1 [dostęp
8.08.2022].
s. 114 – (5a, 5b) https://ourworldindata.org/uploads/2018/10/CO2-emis-
sions-by-income-and-region-768x774.png, na podstawie danych Global
Carbon Project i Banku Światowego (wartości na wykresie nie sumują się
do 100% wskutek ich zaokrąglenia) [dostęp: 8.08.2022].
s. 120 – (6) Na podstawie: Natasha Gilbert, Case Studies: A Hard Look at GM
Crops, „Nature” 2013, nr 497, https://media.springernatu-
re.com/w300/springer-static/image/art%3A10.1038%2F497024a/Media-
Objects/41586_2013_Article_BF497024a_Figb_HTML.jpg [dostęp:
8.08.2022].
s. 126 – (7) https://ourworldindata.org/grapher/global-child-mortality-ti-
meseries?country=~OWID_WRL, na podstawie danych fundacji Gapmin-
der i Banku Światowego, CC BY 4.0 [dostęp: 8.08.2022].
s. 126 – (8) https://ourworldindata.org/grapher/population-density?
tab=chart&time=1100..1600&country=DEU~FRA~ITA, na podstawie da-
nych Organizacji Narodów Zjednoczonych, Banku Światowego oraz fun-
dacji Gapminder, CC BY 4.0 [dostęp: 8.08.2022].
s. 156 – (9a) https://en.wikipedia.org/wiki/File:Wheat_yields_in_selecte-
d_countries,_1951-2004.png, domena publiczna, wykres na podstawie da-
nych Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnic-
twa (FAO) [dostęp: 8.08.2022].
s. 156 – (9b) https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Historical_popula-
tion_of_Mexico.svg, CC BY-SA 3.0 [dostęp: 8.08.2022].
s. 158 – (10) fot. Ben Zinner, USAID, Wikimedia Commons, domena pu-
bliczna.
s. 164 – (11) fot. z archiwum Międzynarodowego Instytutu Badań Ryżu,
https://www.flickr.com/photos/ricephotos/6837444580/in/album-
72157629250743936/ [dostęp: 8.08.2022]; za: Robert F. Chandler, An Adventu-
re In Applied Science. A History of the International Rice Research Institute, Inter-
national Rice Research Institute, Los Baños 1982, s. 40.
s. 170 – (12) https://ourworldindata.org/explorers/crop-yields?
tab=chart&facet=none&coun-
try=PHL~TWN~KOR~JPN~CHN&Crop=Rice&Metric=Actual+yield, na
podstawie danych FAO, CC BY 4.0 [dostęp: 8.08.2022].
s. 170 – (13) https://ourworldindata.org/grapher/agriculture-value-added-
per-worker-wdi?tab=chart&country=CHN~PHL~KOR~JPN, na podstawie
danych Banku Światowego, CC BY 4.0 [dostęp: 8.08.2022].
s. 172 – (14) https://ourworldindata.org/grapher/gdp-per-capita-maddison-
2020?time=1901..2018&country=PHL~KOR~CHN~JPN, na podstawie da-
nych Maddison Project 2020, CC BY 4.0. [dostęp: 8.08.2022].
s. 205 – (15) Erhard Reuwich, Sammelbild der Tiere im Heiligen Land z książki
Bernharda von Breydenbacha, Peregrinatio in terram sanctam, Moguncja,
1486; Wikimedia Commons, domena publiczna.
s. 206 – (16) Konrad Gesner, Historia animalium. Liber primus, Zurych, 1551;
National Library of Medicine, Wikimedia Commons, domena publiczna.
s. 212 – (17) fot. PtrQs, Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0.
s. 244 – (18) Opracowanie własne autora.
s. 244 – (19) Opracowanie własne autora.
s. 278 – (20) Opracowanie własne autora.
s. 324 – (21) Hannah Ritchie, Max Roser, Global Greenhouse Gas Emissions and
Warming Scenarios, https://ourworldindata.org/uploads/2018/04/Greenho-
use-gas-emission-scenarios-01.png, na podstawie danych Climate Action
Tracker, CC BY 4.0 [dostęp: 8.08.2022].
s. 328 – (22) Opracowanie własne autora.
s. 328 – (23) Opracowanie własne autora.
s. 332 – (24) Opracowanie własne autora.
s. 332 – (25) Opracowanie własne autora.
s. 344–345 – (26) Samuel P. Huntington, Zderzenie cywilizacji, przeł. Hanna
Jankowska, Muza, Warszawa 2004. Na podstawie: https://commons.wiki-
media.org/wiki/File:Clash_of_Civilizations_world_map.png, Wikimedia
Commons, CC BY-SA 3.0 [dostęp: 8.08.2022].
s. 356 – (27a) https://en.wikipedia.org/wiki/File:US_incarceration_timeli-
ne-clean.svg, Wikimedia Commons, domena publiczna [dostęp:
8.08.2022].
s. 356 – (27b) https://ourworldindata.org/grapher/prison-population-rate,
CC BY 4.0 [dostęp: 8.08.2022].
s. 359 – (28) Margaret Mark, Carol S. Pearson, The Hero and the Outlaw. Buil-
ding Extraordinary Brands through the Power of Archetypes, McGraw Hill Pro-
fessional, 2001.
s. 360 – (29) Opracowanie własne autora na podstawie: Margaret Mark, Ca-
rol S. Pearson, The Hero and the Outlaw...
s. 363 – (30) Opracowanie własne autora na podstawie: Margaret Mark, Ca-
rol S. Pearson, The Hero and the Outlaw...
s. 364 – (31) Opracowanie własne autora na podstawie: Margaret Mark, Ca-
rol S. Pearson, The Hero and the Outlaw...
s. 400 – (32) Opracowanie własne autora.
s. 420 – (33) Jim Brodrick, Study: Environmental Benefits of LEDs Greater Than
CFLs, Office of Energy Efficiency & Renewable Energy, 9.12.2013,
https://www.energy.gov/eere/articles/study-environmental-benefits-leds-
greater-cfls [dostęp: 8.08.2022].
s. 424 – (34) Hannah Ritchie, What Are the Safest and Cleanest Sources of
Energy?, https://ourworldindata.org/grapher/death-rates-from-energy-
production-per-twh, CC BY 4.0 [dostęp: 8.08.2022].
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==
PRZYPISY

CZĘŚĆ I: DWIE OPOWIEŚCI

1. CZŁOWIEK BEZ PRZYSZŁOŚCI


[1] Joshua Foer, Jak zostałem geniuszem pamięci. O sztuce i technice zapami-
ętywania, przeł. Krzysztof Puławski, Media Rodzina, Poznań 2013.
[2] António Damásio, Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg, przeł.
Maciej Karpiński, Rebis, Poznań 2016.
[3] Tamże, s. 63.
[4] Tamże, s. 67.
[5] Paul J. Eslinger, António Damásio, Severe Disturbance of Higher Cogni-
tion after Bilateral Frontal Lobe Ablation: Patient EVR, 1985, https://pub-
med.ncbi.nlm.nih.gov/4069365/ [dostęp: 8.08.2022].
[6] Implikacje tego odkrycia dla ekonomii behawioralnej i badań nad ry-
zykiem systemowym opisuje szerzej Andrew W. Lo, Fear, Greed, and Fi-
nancial Crises, [w:] Handbook on Systemic Risk, eds. Jean-Pierre Fouque,
Joseph A. Langsam, Cambridge University Press, 2013. W dalszym toku
wywodu korzystam z przedstawionych tam wniosków.
[7] Antoine Bechara, Hanna Damásio, Daniel Tranel, António Damásio,
Deciding Advantageously Before Knowing the Advantageous Strategy, „Scien-
ce” 1997, nr 275(5304), s. 1293–1295.
[8] Malcolm Gladwell, Błysk! Potęga przeczucia, przeł. Anna Skucińska,
Znak Literanova, Kraków 2019.
[9] Antoine Bechara, Hanna Damásio, António Damásio, Steven W. An-
derson, Insensitivity to Future Consequences Following Damage to Human
Prefrontal Cortex, „Cognition” 1994, nr 50(1–3), s. 7–15. Szersze omówienie
wyników znaleźć można znaleźć w artykule: Antoine Bechara, Hanna
Damásio, Daniel Tranel, António Damásio, Failure to Respond Autonomi-
cally to Anticipated Future Outcomes Following Damage to Prefrontal Cortex,
„Cerebral Cortex” 1996, nr 6(2), s. 215–225.
[10] Martin E.P. Seligman, Introduction, [w:] Martin E.P. Seligman i in.,
Homo Prospectus, Oxford University Press, 2016, s. x–xi.
[11] Zob. Maurice Halbwachs, Społeczne ramy pamięci, przeł. Marcin Król,
Aletheia, Warszawa 2022.
[12] Samuel Scheffler, Death and the Afterlife, Oxford University Press,
2013, s. 15.
[13] Tamże, s. 18.
[14] L.P. Hartley, Posłaniec, przeł. Ryszarda Grzybowska, Państwowy In-
stytut Wydawniczy, Warszawa 1992, s. 5.
[15] David Lowenthal, The Past is a Foreign Country. Revisited, Cambridge
University Press, 2015.
[16] Zob. Roch Sulima, Antropologia codzienności, Wydawnictwo Uniwer-
sytetu Jagiellońskiego, Kraków 2000.
[17] Olga Drenda, Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji,
Karakter, Kraków 2016; Simon Reynolds, Retromania. Jak popkultura żywi
się własną przeszłością, przeł. Filip Łobodziński, Kosmos Kosmos, War-
szawa 2018.
[18] Zob. Henri Lefebvre, Introduction à la modernité, Les Editions de Mi-
nuit, 1962.
[19] Na temat związku antycypacji i badań narratologicznych zob. Gene-
vieve Liveley, Anticipation and Narratology, [w:] Handbook of Anticipation.
Theoretical and Applied Aspects of the Use of Future in Decision Making, red.
Roberto Poli, Springer International Publishing, 2019, s. 1–20,
https://doi.org/10.1007/978-3-319-31737-3_7-1 [dostęp: 8.08.2022].
[20] Gerald J. Prince, Remarks on Narratology (Past, Present, Future), [w:]
French Literature Series. Narratology and Narrative, eds. A. Maynor Hardee,
Freeman G. Henry, Brill, t. 17, 1990, s. 1.
[21] Mark Currie, About Time. Narrative, Fiction, and the Philosophy of Time,
Edinburgh University Press, 2010, s. 8.
[22] Zob. Jean Genette, Narrative Discourse. An Essay in Method, Cornell
University Press, 1980, s. 39–40; Mieke Bal, Narratology. Introduction to the
Theory of Narrative, University of Toronto Press, 2009, s. 53–66; Mark
Currie, About Time..., s. 29–50.
[23] Jeffrey Ely, Alexander Frankel, Emir Kamenica, Suspense and Surpri-
se, „Journal of Political Economy” 2015, nr 123(1), s. 215–260.
[24] Tamże.
[25] Tiziana Zalla, Michael Phipps, Jordan Grafman, Story Processing in
Patients with Damage to the Prefrontal Cortex, „Cortex” 2002, nr 38(2),
s. 215–231.
[26] Thomas Gessey-Jones, Colm Connaughton, Robin Dunbar, Ralph
Kenna, Pádraig MacCarron, Cathal O’Conchobhair, Joseph Yose, Narra-
tive Structure of „A Song of Ice and Fire” Creates a Fictional World with Reali-
stic Measures of Social Complexity, „Proceedings of the National Academy
of Sciences” 2020, nr 117(46), s. 28582–28588.
[27] Christoph Bode, Rainer Dietrich, Future Narratives. Theory, Poetics,
and Media-Historical Moment, De Gruyter, 2013, s. 75.
[28] Tamże, s. 76–77.
[29] Zob. Wallace Martin, Recent Theories of Narrative, Cornell University
Press, 1986, s. 78.

2. KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK PRAWIE URATOWALIŚMY ŚWIAT


[30] Tu Hansen opowiada o swoich związkach z Jastrowem: http://red-
greenandblue.org/2020/06/30/dr-james-hansen-little-story-dr-robert-
jastrow-process-science/ [dostęp: 8.08.2022].
[31] Historia dekady 1979–1989 jako czasu, kiedy „mogliśmy uratować
planetę”, jest przejmująco opowiedziana w reportażu Nathaniela Richa,
Losing Earth. The Decade We Almost Stopped Climate Change dostępnym
w całości na stronie „New York Timesa”. Bardzo polecam tę lekturę.
https://www.nytimes.com/interactive/2018/08/01/magazine/climate-
change-losing-earth.html [dostęp: 8.08.2022].
[32] Wstęp Jake’a Silversteina do artykułu Nathaniela Richa Losing Earth:
The Decade We Almost Stopped Climate Change, „New York Times Magazi-
ne” 1.08.2018, https://www.nytimes.com/interactive/2018/08/01/maga-
zine/climate-change-losing-earth.html [dostęp: 8.08.2022].
[33] Eugene Linden, Fire and Flood. A People’s History of Climate Change,
from 1979 to the Present, Penguin Press, 2022.
[34] Nathaniel Rich, Losing Earth: The Decade We Could Have Stopped Cli-
mate Change, MCD/Farrar, 2020.
[35] Spencer R. Weart, The Discovery of Global Warming, Harvard Univer-
sity Press, 2008, s. 138–139.
[36] Paul N. Edwards, A Vast Machine. Computer Models, Climate Data and
the Politics of Global Warming, MIT Press, 2010, s. 388–396.
[37] Changing Climate. Report of the Carbon Dioxide Assessment Committee,
National Academy Press, 1983, s. 81.
[38] Nathaniel Rich, Losing Earth...
[39] Philip Shabecoff, Global Warming Has Begun, Expert Tells Senate, 1988,
https://www.nytimes.com/1988/06/24/us/global-warming-has-begun-
expert-tells-senate.html [dostęp: 8.08.2022].
[40] Spencer R. Weart, The Discovery..., s. 150–151.
[41] Nathaniel Rich, Losing Earth...
[42] Caitlin E. Werrell, Francesco Femia, The Thirty Years’ Climate War-
ming. Climate Change, Security, and the Responsibility to Prepare, „Seton
Hall Journal of Diplomacy and International Relations”, 2018, je-
sień/zima, s. 26.
[43] Naomi Klein, Jon Schwarz, „Don’t Look Up” and Fighting Capitalism
With Naomi Klein, „The Intercept” 2022, https://theinter-
cept.com/2022/01/12/intercepted-podcast-dont-look-up-naomi-klein/
[dostęp: 8.08.2022].
[44] Leszek Balcerowicz, Trzeba się bić z PiS o Polskę, Czerwone i Czarne,
Warszawa 2016, s. 137.
[45] Robert Krasowski, Po południu, Czerwone i Czarne, Warszawa 2012
(wydanie elektroniczne).
[46] Iwan Krastew, Stephen Holmes, Naśladowanie i bunt. Co się dzieje
z Europą Wschodnią?, „Znak” 2020 nr 778, s. 32–41.
[47] James Hansen, Storms of My Grandchildren, Bloomsbury Publishing
PLC, 2009 (wydanie elektroniczne); zob. też Philip J. Wilson, Climate
Change Inaction and Optimism, „Philosophies” 2021, nr 6(3), s. 61.
[48] Zob. Yuval Noah Harari, 21 lekcji na XXI wiek, przeł. Michał Roma-
nek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, s. 19–22; Slavoj Žižek, Od
tragedii do farsy, przeł. Maciej Kropiwnicki, Barbara Szelewa, Krytyka
Polityczna, Warszawa 2011.
[49] Iwan Krastew, Stephen Holmes, Światło, które zgasło, Krytyka Poli-
tyczna, Warszawa 2020; zob. także Timothy Snyder, Droga do niewolno-
ści, Znak, Kraków 2019; Zygmunt Bauman, Retrotopia. Jak rządzi nami
przeszłość, przeł. Karolina Lebek, Wydawnictwo Naukowe PWN, War-
szawa 2018.
[50] James Hansen, Storms of My Grandchildren...; zob. też: Christa Mar-
shall, Hansen Says Obama Will Be „Greenwashing” About Climate Change if
He Approves Keystone XL Pipeline, 2011, https://archive.nyti-
mes.com/www.nytimes.com/cwire/2011/08/26/26climatewire-hansen-
says-obama-will-be-greenwashing-about-72041.html [dostęp:
8.08.2022].
[51] James Hansen, „Don’t Look Up”, the American Dream, and An Appeal,
2021, http://www.columbia.edu/~jeh1/mailings/2021/DontLo-
okUp.14December2021.pdf [dostęp: 8.08.2022].
[52] Erik M. Conway, Naomi Oreskes, Merchants of Doubt. How a Handful
of Scientists Obscured the Truth on Issues from Tobacco Smoke to Global War-
ming, Bloomsbury Press, 2010.
[53] Ex-Nasa Scientist: 30 Years on, World Is Failing „Miserably” to Address
Climate Change, Oliver Milman, 2018, https://www.theguar-
dian.com/environment/2018/jun/19/james-hansen-nasa-scientist-cli-
mate-change-warning [dostęp: 8.08.2022].
[54] Na przykładzie Nie patrz w górę w interesujący sposób mówi o tym
Naomi Klein: Naomi Klein, Jon Schwarz, „Don’t Look Up”...

3. OPOWIEŚĆ O DWÓCH OPOWIEŚCIACH


[55] Vandana Shiva, Sowing the Seeds of Earth Democracy in Trump Times.
The Planetary Crisis, Responsibilities and Rights, 2017, https://me-
dium.com/@drvandanashiva/sowing-the-seeds-of-earth-democracy-in-
trump-times-the-planetary-crisis-responsibilities-and-ca7c3071b7ba
[dostęp: 8.08.2022].
[56] Hans Rosling, New Insights on Poverty, 2007,
https://www.ted.com/talks/hans_rosling_new_insights_on_poverty
[dostęp: 8.08.2022].
[57] Hans Rosling, Ola Rosling, Anna Rosling Rönnlund, Factfulness. Dla-
czego świat jest lepszy, niż myślimy, czyli jak stereotypy zastąpić realną wiedzą,
przeł. Monika Popławska, Media Rodzina, Poznań 2018, s. 48.
[58] Tamże, s. 42.
[59] Tamże, s. 236.
[60] Tamże, s. 13.
[61] Cacilda Jetha, Christopher Ryan, Na początku był seks. Prehistoryczne
źródła nowoczesnej seksualności, przeł. Anna Patrykowska, PZWL, Warsza-
wa 2012.
[62] Christopher Ryan, Are We Designed to Be Sexual Omnivores?, 2013,
https://www.ted.com/talks/christopher_ryan_are_we_designed_to_be-
_sexual_omnivores [dostęp: 8.08.2022].
[63] Christopher Ryan, Civilized to Death. The Price of Progress, Simon &
Schuster, 2019, (wydanie elektroniczne).
[64] Tamże.
[65] Tamże.
[66] Tamże.
[67] Tamże.
[68] Zob. Steven Pinker, Nowe Oświecenie. Argumenty za rozumem, nauką,
humanizmem i postępem, przeł. Tomasz Bieroń, Zysk i S-ka, Poznań 2018;
tegoż, Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury, przeł. Tomasz Bie-
roń, Zysk i S-ka, Poznań 2015.
[69] Bjorn Lomborg, The Skeptical Environmentalist, Cambridge Universi-
ty Press, 2001.
[70] Johan Norberg, Postęp. 10 powodów, by z optymizmem patrzeć w przy-
szłość, przeł. Mikołaj Iwanicki, Fijorr Publishing, Wrocław 2019, s. 14.
[71] Johan Norberg, Open. The Story of Human Progress, Atlantic Books,
2019 (wydanie elektroniczne).
[72] Johan Norberg, Postęp..., s. 15.
[73] Zob. Ted Nordhaus i in., An Ecomodernist Manifesto, 2015,
http://www.ecomodernism.org [dostęp: 8.08.2022]; Matt Ridley, The Ra-
tional Optimist. How Prosperity Evolves, Harper, 2010; tegoż, How Innova-
tion Works. And Why It Flourishes in Freedom, Harper Collins, 2020; Rutger
Bregman, Utopia dla realistów. Recepta na idealny świat, przeł. Sławomir
Paruszewski, Czarna Owca, Warszawa 2020; tegoż, Homo sapiens. Ludzie
są lepsi, niż myślisz, przeł. Emilia Skowrońska, Wydawnictwo Dolno-
śląskie, Wrocław 2021.
[74] Heather Heying, Bret Weinstein, A Hunter-Gatherer’s Guide to the 21st
Century. Evolution and the Challenges of Modern Life, Portfolio, 2021.
[75] Ronald Wright, Krótka historia postępu, przeł. Łukasz Wierzbicki, Po-
gotowie Kazikowe, Borówiec 2021.
[76] Jared Diamond, Strzelby, zarazki, stal. Krótka historia ludzkości, przeł.
Tomasz Tesznar, Zysk i S-ka, Poznań 2020.
[77] Jared Diamond, The Worst Mistake in the History of the Human Race,
„Discover Magazine” 1987, maj, s. 64–66.
[78] James C. Scott, Against the Grain. A Deep History of the Earliest States,
Yale University Press, 2017; Richard Manning, Against the Grain. How
Agriculture Has Hijacked Our Civilization, North Point Press, 2004.
[79] James C. Scott, Against the Grain... (wydanie elektroniczne).
[80] Pierwotnie koncepcja została przedstawiona w wystąpieniu Sahlin-
sa na konferencji „Man the Hunter” w roku 1966; zob. Marshall Sahlins,
The Original Affluent Society, [w:] Limited Wants, Unlimited Means. A Reader
on Hunter-Gatherer Economics and the Environment, ed. John Gowdy, Is-
land Press, 1998, s. 5–41.
[81] Zob. James C. Scott, Against the Grain...; zob. też tegoż, Seeing Like
a State, Yale University Press, 2008.
[82] Jason Hickel, Czy kapitalizm wyciąga ludzi z biedy?, przeł. Hubert
Walczyński, „Magazyn Kontakt” , https://magazynkontakt.pl/czy-kapi-
talizm-wyciaga-ludzi-z-biedy/ [dostęp: 8.08.2022].
[83] Jason Hickel, Mniej znaczy lepiej. O tym, jak odejście od wzrostu gospo-
darczego ocali świat, przeł. Jerzy Paweł Listwan, Karakter, Kraków 2021.
[84] Paul R. Ehrlich, The Population Bomb. Population Control or Race to Ob-
livion?, Ballantine Books, 1968; Donella H. Meadows i in., The Limits to
Growth, Chelsea Green Publishing, 2004.
[85] Christopher Lasch, The True and Only Heaven, W. W. Norton & Com-
pany, 1991; Charles Mann, The Wizard and the Prophet, Alfred A. Knopf,
2018.
[86] This Is Not a Drill. An Extinction Rebellion Handbook, Penguin Random
House UK, 2019.
[87] Vandana Shiva, Oneness vs. the 1%. Shattering Illusions, Seeding Fre-
edom, Chelsea Green Publishing, 2020.
[88] Tamże.
[89] Zob także: Guy Standing, Plunder of the Commons. A Manifesto for Sha-
ring Public Wealth, Pelican, 2019.
[90] Vandana Shiva, The Violence of the Green Revolution, The University
Press of Kentucky, 2016 (wydanie elektroniczne).

4. MANOWCE
[91] Christopher Ryan, Civilized to Death...
[92] Jason Hickel, Czy kapitalizm wyciąga...
[93] Hans Rosling, Ola Rosling, Anna Rosling Rönnlund, Factfulness...,
s. 245.
[94] Tamże, s. 249.
[95] Yuval Noah Harari, 21 lekcji..., s. 36.
[96] Bjørn Lomborg, False Alarm. How Climate Change Panic Costs Us Tril-
lions, Hurts the Poor, and Fails to Fix the Planet, Basic Books, 2020.
[97] Ted Nordhaus, Ted Nordhaus on How Green Activists Mislead and Hold
Back Progress, 2021, https://www.economist.com/by-invita-
tion/2021/11/19/ted-nordhaus-on-how-green-activists-mislead-and-
hold-back-progress [dostęp: 8.08.2022].
[98] Karina Reiss, Sucharit Bhakdi, Koronawirus. Fałszywy alarm?, przeł.
Marcin Masny, Prohibita, Warszawa 2020.
[99] Bjorn Lomborg, False Alarm...
[100] Jason Hickel, Mniej znaczy lepiej...
[101] Cyt. za Michael Specter, Seeds of Doubt, „New Yorker” 2014,
https://www.newyorker.com/magazine/2014/08/25/seeds-of-doubt [do-
stęp: 8.08.2022].
[102] Natasha Gilbert, Case Studies. A Hard Look at GM Crops, „Nature”
2013, nr 497, https://www.nature.com/articles/497024a [dostęp:
8.08.2022].
[103] Vandana Shiva, Response by Dr Vandana Shiva to an Article Published
on 1st May 2013 in „Nature” by Natasha Gilbert Titled „Case Studies. A Hard
Look at GM Crops”, 2013, https://web.archi-
ve.org/web/20160510192428/http://www.navdanya.org/blog/?p=744 [do-
stęp: 8.08.2022].
[104] Tamże.
[105] Na temat myślenia spiskowego u Vandany Shivy zob.: Joseph
E. Uscinski, Conspiracy Theories and the People Who Believe Them, Oxford
University Press, 2018.
[106] Cyt. za: Michael Specter, Seeds of Doubt...
[107] Vandana Shiva, Vandana Shiva and the Hubris of Manipulating Natu-
re, rozmowa Grega Daltona, 2021, https://www.climateone.org/au-
dio/vandana-shiva-and-hubris-manipulating-nature [dostęp:
8.08.2022].
[108] Tamże.
[109] Zob. Vandana Shiva, The Pandemic Is a Consequence of the War Aga-
inst Life, 2020, https://inthesetimes.com/article/vandana-shiva-bill-ga-
tes-war-against-life-extinction-pandemic [dostęp: 8.08.2022].
[110] Christopher Ryan, Civilized to Death... (wydanie elektroniczne).
[111] Thomas B. van Hoof i in., Forest Re-growth on Medieval Farmland after
the Black Death Pandemic – Implications for Atmospheric CO2 Levels, „Pala-
eogeography, Palaeoclimatology, Palaeoecology” 2006, nr 237(2–4),
s. 396–409.
[112] Richard Manning, The Oil We Eat, „Harper’s Magazine”, 2004, luty.
[113] Tamże.
[114] Garett Hardin, Lifeboat Ethics. The Case Against Helping the Poor,
„Psychology Today” 8.09.1974.
[115] Tamże.
[116] Vandana Shiva przeprowadziła krytykę pojęcia „tragedii wspólne-
go pastwiska” w jednym ze swoich artykułów: Vandana Shiva, The Vio-
lence of Reductionist Science, „Alternatives” 1987, nr 12(2), s. 243–261.
[117] Zob. Timothy Snyder, Czarna ziemia. Holokaust jako ostrzeżenie, przeł.
Bartłomiej Pietrzyk, Znak Horyzont, Kraków 2015.
[118] Charles C. Mann, The Wizard and the Prophet... (wydanie elektro-
niczne).
[119] Christopher Lasch, The True and Only..., s. 119.
[120] Mick Smith, Edward Hyams. Ecology and Politics „Under the Vine”,
„Environmental Values” 2011, nr 20(1), s. 95–119.
[121] Timothy Snyder, Droga do niewolności...

5. CZY POSTĘP JEST NIEMOŻLIWY?


[122] Historię Borlauga przedstawiam na podstawie: Noel Vietmeyer,
Borlaug, t. 1–3, Bracing Books, 2009–2011, oraz Leon F. Hesser, The Man
Who Fed the World, Durban House Publishing, 2006. Jej przystępne
streszczenie można znaleźć w: Noel Vietmeyer, Our Daily Bread. The Es-
sential Norman Borlaug, Book Renter, 2011, a także w książce The Wizard
and the Prophet Charlesa C. Manna, której Borlaug jest jednym z głów-
nych bohaterów.
[123] Paul R. Ehrlich, The Population Bomb...
[124] Zob. About Edgar S. McFadden, https://www.sdstate.edu/mcfadden-
lecture/about-edgar-s-mcfadden [dostęp: 8.08.2022].
[125] Noel Vietmeyer, Borlaug..., t. 2, s. 69.
[126] Tamże, s. 42.
[127] Tamże, s. 106.
[128] Tamże, s. 121.
[129] Tamże, s. 137.
[130] Steven Pinker, Nowe Oświecenie...
[131] Denise Breitburg i in., Declining Oxygen in the Global Ocean and Co-
astal Waters, 2018, https://www.science.org/doi/10.1126/science.aam7240
[dostęp: 8.08.2022].
[132] Tim Flannery, The Future Eaters. An Ecological History of the Australa-
sian Lands and People, Grove Press, 2002.

6. CZY POSTĘP JEST GWARANTOWANY?


[133] Ron Theodore Robin, Enclaves of America, Princeton University
Press, 1992.
[134] Christopher Lasch, The True and Only..., s. 431.
[135] Thurman Arnold, The Symbols of Government, Yale University Press,
1935, s. 111.
[136] Zob. Aziz Rana, The Two Faces of American Freedom, The Two Faces of
American Freedom, 2010, s. 317–311.
[137] Zob. Christopher Lasch, True and Only..., s. 434–436.
[138] Thurman Arnold, The Symbols of Government..., s. 232–233. Więcej na
temat politycznych koncepcji Arnolda: Mark Fenster, The Symbols of Go-
vernance. Thurman Arnold and Post-Realist Legal Theory, „Buffalo Law Re-
view” 2003, nr 51(4).
[139] Kishore Mahbubani, Has the West Lost It?, Allen Lane, 2018.
[140] Cyt. za: Ron Theodore Robin, Enclaves of America..., s. 151.
[141] Tamże.
[142] Cyt. za: Nick Cullather, The hungry world: America’s Cold War battle
against poverty in Asia, Harvard University Press, 2010.
[143] Robert F. Chandler, An Adventure in Applied Science. A History of the
International Rice Research Institute, IRRI, 1992, s. 28.
[144] Tamże, s. 29.
[145] Nick Cullather, The hungry world..., s. 163.
[146] James Putzel, A Captive Land, Monthly Review Press, 1992, s. 33.
[147] Tamże.
[148] Daniel Tudor, Korea. The Impossible Country, Tuttle Publishing,
2012.
[149] Joe Studwell, How Asia Works. Success and Failure in the World’s Most
Dynamic Region, Grove Press, 2013.
[150] Bill Gates, Can the Asian Miracle Happen in Africa?, 2014, https://ho-
wasiaworks.wordpress.com/2014/12/10/bill-gates/ [dostęp: 8.08.2022].
[151] Michael S. Billig, „Syrup in the Wheels of Progress”. The Inefficient Or-
ganization of the Philippine Sugar Industry, „Journal of Southeast Asian
Studies” 1993, nr 24(1), s. 122.
[152] Marcin Napiórkowski, Władza wyobraźni. Kto wymyśla, co zdarzyło
się wczoraj, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa
2014. Więcej na ten temat pisze Isaac A. Kamola, The Global Coffee Econo-
my and the Production of Genocide in Rwanda, „Third World Quarterly”
2007, nr 28(3), s. 571–592.
[153] Michael S. Billig, „Syrup in the Wheels of Progress”...
[154] Michael S. Billig, Barons, Brokers and Buyers, University of Hawaii
Press, Honolulu 2003.
[155] Peter Kreuzer, Private Political Violence and Boss-Rule in the Philippi-
nes, „Behemoth. A Journal on Civilisation” 2009, nr 2(1), s. 47–63.
[156] Jennifer Santiago Oreta, The Gray Zone of Irregular Forces. Politically
Sanctioned, Local Defense, and Organized Crime Groups in the Philippines,
[w:] Pathways for Irregular Forces in Southeast Asia, Routledge, 2022, s. 93–
113.
[157] James Putzel, A Captive Land...
[158] Michael Lipton, Why Poor People Stay Poor. A Study of Urban Bias in
World Development, Harvard University Press, 1977.
[159] Tamże, s. 24.
[160] Klaus Deininger, Lyn Squire, New Ways of Looking at Old Issues. Ine-
quality and Growth, „Journal of Development Economics” 1998, nr 57(2),
s. 259–287.
[161] Joe Studwell, How Asia Works... (wydanie elektroniczne).
[162] Vandana Shiva, The Violence of the Green Revolution... (wydanie elek-
troniczne).
[163] Jason Hickel, Mniej znaczy lepiej... (wydanie elektroniczne).
[164] Richard Manning, The Oil We Eat...
[165] Alexander Cockburn, Al Gore’s Peace Prize, 2007, https://www.coun-
terpunch.org/2007/10/13/al-gore-s-peace-prize/ [dostęp: 8.08.2022].
[166] Vandana Shiva, The Violence of the Green Revolution... (wydanie elek-
troniczne).
[167] Michael Lipton, Richard Longhurst, New Seeds and Poor People,
Johns Hopkins University Press, 1989, s. 3.
[168] Tamże.
[169] Tamże, s. 9.

CZĘŚĆ II: DWA PLEMIONA

7. PRZEPAŚĆ
[1] Michael Flanders, Donald Swann, The Bestiary of Flanders and Swann,
Angel Records, 1963.
[2] Aferę Snowa analizuję tu, opierając się na kilku głównych źródłach:
Guy Ortolano, The Two Cultures Controversy. Science, Literature and Cultural
Politics in Postwar Britain, Cambridge University Press, 2009; Stefan Col-
lini, Introduction, [w:] F.R. Leavis, Two Cultures? The Significance of
C.P. Snow, Cambridge University Press, 2013; Rupert Cole, The Importan-
ce of Picking Porter. The Royal Institution, George Porter and the Two Cultures,
1959–64, „Notes and Records of The Royal Society” 2015, nr 69(2), s. 191–
216; Nicolas Tredell, C.P. Snow. The Dynamics of Hope, Palgrave Macmil-
lan, 2012; Cultures in Conflict. Perspectives on the Snow-Leavis Controversy,
eds. David K. Cornelius, Edwin St Vincent, Scott, Foresman and Com-
pany, Chicago 1964; Stefan Collini, Leavis v Snow. The Two-cultures Bust-up
50 Years On 16.08.2013, https://www.theguardian.com/bo-
oks/2013/aug/16/leavis-snow-two-cultures-bust [dostęp: 8.08.2022];
John Tasker, The Richmond Lecture. Its Purpose and Achievement, 1972,
https://www.stotesbury-reviews.com/the-richmond-lecture-its-purpo-
se-and-achievement-with-a-biographical-note/ [dostęp: 8.08.2022].
[3] C.P. Snow, Dwie kultury, przeł. Tadeusz Baszniak, Prószyński i S-ka,
Warszawa 1999, s. 79.
[4] Tamże, s. 89.
[5] F.R. Leavis, Two Cultures?..., s. 54.
[6] Aldous Huxley, Literature and Science, Harper & Row, 1963, s. 1.
[7] Stephen Jay Gould, The Hedgehog, the Fox, and the Magister’s Pox. Men-
ding the Gap Between Science and the Humanities, Harmony, 2003.
[8] C.P. Snow, Science and Government, Harvard University Press, 1961.
[9] C.P. Snow, Dwie kultury..., s. 82.
[10] Tamże, s. 96.
[11] W tym samym czasie co Snow pisał o tym Eric Ashby w Technology
and the Academics, St. Martins Press, 1966.
[12] C.P. Snow, Dwie kultury..., s. 114.
[13] Tamże, s. 115–116.
[14] Zob. Sophia Hendrikx, Monstrosities from the Sea. Taxonomy and Tradi-
tion in Conrad Gessner’s (1516–1565) Discussion of Cetaceans and Sea-Monsters,
„Anthropozoologica” 2018, nr 53(1), s. 125–137.
[15] Stephen Jay Gould, The Hedgehog, the Fox..., s. 42.
[16] Tamże, s. 36.
[17] Harald Weinrich, Lethe. The Art and Critique of Forgetting, Cornell Uni-
versity Press, 2004.
[18] I. Bernard Cohen, Franklin and Newton – An Inquiry into Speculative
Newtonian Experimental Science and Franklin’s Work in Electricity as an
Example Thereof, American Philosophical Society, 1956, s. 51.
[19] List Izaaka Newtona do Roberta Hooke’a z 5 lutego 1675 roku. Zob.
The Correspondence of Isaac Newton. Volume I. 1661–1675, red. H.W. Turn-
bull, Published for the Royal Society at the University Press, 1959, s. 416.
[20] Kim Renfro, „Devs” creator Alex Garland explains 5 references and details
you might have missed in his new series, „Insider” 8.05.2020:
https://www.insider.com/devs-creator-alex-garland-explains-details-
references-2020-4 [dostęp: 8.08.2022].
[21] James Morris, Either Side of the Snow Line, „Guardian” 7.11.1961, cyt.
za: Rupert Cole, The Importance of Picking Porter...
[22] F.R. Leavis, The Two Cultures?..., s. 65.

8. KRÓTKA DYGRESJA O JUTRZEJSZYM DŻEMIE


[23] Max Weber, Etyka protestancka a duch kapitalizmu, przeł. Bogdan Ba-
ran, Jan Miziński, Aletheia, Warszawa 2010.
[24] Zob. Walter Mischell, Test Marshmallow. O pożytkach płynących z sa-
mokontroli, przeł. Agnieszka Nowak-Młynikowska, Smak Słowa, Sopot
2015.
[25] John Maynard Keynes, Economic Possibilities for our Grandchildren,
[w:] tegoż, Essays In Persuasion, Macmillan And Co., Limited, St. Martin’s
Street, 1931, https://gutenberg.ca/ebooks/keynes-essaysinpersu-
asion/keynes-essaysinpersuasion-00-h.html [dostęp: 8.08.2022].
[26] Daniel Bell, Kulturowe sprzeczności kapitalizmu, przeł. Stefan Amster-
damski, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2014.
[27] F.R. Leavis, The Two Cultures?..., s. 71.
[28] Lewis Carroll, Alicja w Krainie Czarów i Po drugiej stronie lustra, przeł.
Robert Stiller, Wydawnictwo „Alfa”, Warszawa 1986, s. 158.

9. CZEGO MUSZĄ NAUCZYĆ SIĘ HUMANIŚCI?


[29] Vinod Khosla, Is Majoring in Liberal Arts a Mistake for Students?, „Me-
dium” 10.02.2016, https://medium.com/@vkhosla/is-majoring-in-libe-
ral-arts-a-mistake-for-students-fd9d20c8532e [dostęp: 8.08.2022].
[30] Zob. https://www.timeshighereducation.com/blog/japan-and-so-
cial-sciences-behind-headlines [dostęp: 8.08.2022].
[31] Cyt. za: Sam Kean, Red in Tooth and Claw Among the Literati, „Scien-
ce”, 6.05.2011, vol. 332, nr 6030.
[32] Jonathan Gottschall, Literature, Science, and a New Humanities, Pal-
grave Macmillan, 2008, s. XI.
[33] Edward O. Wilson, Konsiliencja. Jedność wiedzy, przeł. Jarosław Mi-
kos, Zysk i S-ka, Poznań 2012.
[34] John Allen Paulos, Analfabetyzm matematyczny i jego skutki, przeł. Ja-
cek Miękisz, Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe, Gdańsk 1999.
[35] Janusz Bieszk, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, Bellona,
Warszawa 2015, s. 25.
[36] Nate Silver, Sygnał i szum. Sztuka prognozowania w erze technologii,
przeł. Michał Lipa, Helion, Gliwice 2014.
[37] Michael Lewis, Wielki szort. Mechanizm maszyny zagłady, przeł. Kinga
Man, Sonia Draga, Katowice 2016.
[38] John Allen Paulos, Analfabetyzm matematyczny i jego skutki...
[39] Zob. https://www.ema.europa.eu/en/documents/product-informa-
tion/m-m-rvaxpro-epar-product-information_pl.pdf [dostęp:
8.08.2022].
[40] Zob. https://twitter.com/BuzzFeedNews/sta-
tus/778066750441005056/photo/1 [dostęp: 8.08.2022].
[41] Vaclav Smil, Energy and Civilization. A History, MIT Press, 2018.

10. CZEGO MOŻEMY NAUCZYĆ SIĘ OD HUMANISTÓW?


[42] Eric Berridge, Why tech Needs the Humanities, 2018,
https://www.ted.com/talks/eric_berridge_why_tech_needs_the_huma-
nities [dostęp 8.08.2022].
[43] Zob. Cathy O’Neil, Broń matematycznej zagłady. Jak algorytmy zwięk-
szają nierówności i zagrażają demokracji, przeł. Marcin Zieliński, Wydaw-
nictwo Naukowe PWN, Warszawa 2017; Shoshana Zuboff, Wiek kapitali-
zmu inwigilacji. Walka o przyszłość ludzkości na nowej granicy władzy, przeł.
Alicja Unterschuetz, Zysk i S-ka, Poznań 2020.
[44] Christian Madsbjerg, Sensemaking. The Power of the Humanities in the
Age of the Algorithm, Hachette, 2017.
[45] Christian Madsbjerg, Mikkel B. Rasmussen, The Moment of Clarity.
Using the Human Sciences to Solve Your Toughest Business Problems, Harvard
Business Review Press, 2014.
[46] Scott Hartley, The Fuzzy and the Techie. Why the Liberal Arts Will Rule
the Digital World, Houghton Mifflin Harcourt, 2017 (wydanie elektro-
niczne).
[47] Tamże.
[48] Tamże.
[49] Shaun Gallagher, Empathy, Simulation, and Narrative, „Science in
Context”, 2012, nr 25(3), s. 355–381.
[50] Galina Lindquist, Conjuring Hope. Healing and Magic in Contemporary
Russia, Berghahn Books, 2006.
[51] Tamże.
[52] Aswath Damodaran, Wycena firmy. Storytelling i liczby, przeł. Bartosz
Sałbut, Wydawnictwo Poltext, Warszawa 2017.
[53] Randy Olson, Houston, We Have a Narrative. Why Science Needs Story,
University of Chicago Press, 2015.

CZĘŚĆ III: CZTERY ŻYWIOŁY OPOWIEŚCI

11. JAK DZIAŁAJĄ OPOWIEŚCI


[1] Susan Rabiner, Alfred Fortunato, Thinking Like Your Editor. How to
Write Great Serious Nonfiction and Get It Published, W.W. Norton & Co.,
2003, s. 143.
[2] Jerzy Zięba, Ukryte terapie. Czego ci lekarz nie powie, Egida Consulting,
Rzeszów 2014, s. 97.
[3] Tamże, s. 32: „Nie ma ani jednego przypadku spośród milionów ko-
biet, w którym mammografia zapobiegła powstaniu nowotworu piersi.
Wręcz przeciwnie, jak wiadomo, mammografia sprzyja powstawaniu
nowotworów”. Zamiast mammografii Zięba poleca stosowanie w celu
wczesnego wykrywania nowotworów testów ciążowych. Kilka lat temu
z kolei przekonywał, by zastąpić mammografię homeopatią (post
z 3.05.2017, https://www.facebo-
ok.com/1442034396036014/posts/1863766607196122/ [dostęp: 8.08.2022]).
Oczywiście mammografia nie sprzyja powstawaniu nowotworów piersi.
Natomiast z masowymi programami badań profilaktycznych związane
jest istotne zagadnienie diagnoz fałszywie pozytywnych, o którym
wspomina Szwajcarska Rada Medyczna w tym artykule: Nikola Biller-
Andorno, Peter Jüni, Abolishing Mammography Screening Programs? A View
from the Swiss Medical Board, „Obstetrical & Gynecological Survey” 2014,
nr 69(8), s. 474–475.
[4] Jerzy Zięba, Ukryte terapie. Czego ci lekarz nie powie. Część 2, Egida Con-
sulting, Rzeszów 2016, s. 58.
[5] Jerzy Zięba, Ukryte terapie..., s. 27.
[6] Nathaniel Philbrick, W samym sercu morza. Katastrofa statku wielorybni-
czego Essex, przeł. Monika I. Betley, Harper Collins Publishers, Warsza-
wa 2015.
[7] Jonathan Gottschall, The Storytelling Animal. How Stories Make Us Hu-
man, Mariner Books, 2013.
[8] Pascale Waelti, Anthony Dickinson, Wolfram Schultz, Dopamine Re-
sponses Comply with Basic Assumptions of Formal Learning Theory, „Nature”
2001, lipiec, vol. 412, s. 43–48, https://www.andrews.edu/~rbailey/Chap-
ter_one/4858099.pdf [dostęp 8.08.2022].
[9] Ray Bradbury, Zen in the Art of Writing. Releasing the Creative Genius
Within You, Bantam Books, 1992 (wydanie elektroniczne).
[10] Lisa Cron, Wired for Story. The Writer’s Guide to Using Brain Science to
Hook Readers from the Very First Sentence, Ten Speed Press, 2012 (wydanie
elektroniczne).
[11] Tamże.
[12] Tamże.
[13] Karen Jenni, George Loewenstein, Explaining the Identifiable Victim
Effect, „Journal of Risk and Uncertainty” 1997, luty, nr 14(3), s. 235–257.
[14] Lisa Cron, Wired for Story...
[15] Opieram się w tym miejscu m.in. na badaniach, jakie przez kilka lat
prowadziłem z zespołem w ramach grantu Narodowego Programu Roz-
woju Humanistyki „Współczesna polska kultura wernakularna w per-
spektywie porównawczej”. Z wynikami można się zapoznać m.in. w ksi-
ążce Pamięć, wyobraźnia, praktyki oporu (red. Paweł Dobrosielski, Marcin
Napiórkowski, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2021).
[16] Zob. Fredric Jameson, Cognitive Mapping, [w:] Marxism and the Inter-
pretation of Culture, eds. Cary Nelson, Lawrence Grossberg, University of
Illinois Press, 1990.
[17] Jerzy Zięba, Ukryte terapie..., s. 34.
[18] Jorge Luis Borges, O ścisłości w nauce, [w:] tegoż, Powszechna historia
nikczemności, przeł. Stanisław Zembrzuski, Andrzej Sobol-Jurczykowski,
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1976.
[19] Jorge Luis Borges, Biblioteka Babel, [w:] tegoż, Fikcje, przeł. Kazi-
mierz Piekarec, Andrzej Sobol-Jurczykowski, Kalina Wojciechowska,
Stanisław Zembrzuski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa
1972, s. 65.
[20] Zob. Marcin Napiórkowski, Mitologia współczesna, Wydawnictwo
Naukowe PWN, Warszawa 2018.
[21] Wystąpienie online z dnia 23.02.2022, https://www.facebo-
ok.com/ukryteterapie/videos/432445088380521 [dostęp: 8.08.2022].
[22] Jerzy Zięba, Ukryte terapie..., s. 26.
[23] Tamże, s. 97.
[24] Zob. Steven Runciman, Manicheizm średniowieczny. Dzieje katarów
i innych dualistycznych herezji średniowiecza, przeł. Jerzy Prokopiuk, Bar-
tłomiej Zborski, Książnica, Katowice 2007.
[25] Zob. np. Mircea Eliade, Aspekty mitu, przeł. Piotr Mrówczyński, Wy-
dawnictwo KR, Warszawa 1998, s. 115–137.
[26] Zob. Umberto Eco, Lector in fabula, przeł. Piotr Salwa, Państwowy
Instytut Wydawniczy, Warszawa 1994.
[27] Tamże, s. 33.
[28] Zob. Jonathan Gottschall, Storytelling Animal..., rozdz. Life Stories.
[29] Zob. Michael Gazzaniga, The Mind’s Past, University of California
Press, 1998.
[30] Brian Boyd, On the Origin of Stories. Evolution, Cognition, and Fiction,
Belknap Press, 2010, s. 134.
[31] John Garcia, Frank R. Ervin, Robert A. Koelling, Learning with Prolon-
ged Delay of Reinforcement, „Psychonomic Science” 1996, nr 5(3), s. 121–
122; John Garcia, Robert A. Koelling, Relation of Cue to Consequence in Avo-
idance Learning, „Psychonomic Science” 1996, nr 5, s. 123–124.
[32] Shaun Gallagher, Hermeneutics in Education, State University of New
York Press, 1992, s 21–38; zob. też: Jerome Bruner, David A. Kalmar, Nar-
rative and Metanarrative in the Construction of Self, [w:] Self-Awareness. Its
Nature and Development, eds. Michael Ferrari, Robert J. Sternberg, Guil-
ford Press, 1998.
[33] Thomas Suddendorf, Michael C. Corballis, The Evolution of Foresight.
What Is Mental Time Travel, and Is It Unique to Humans?, „Behavioral and
Brain Sciences” 2007, nr 30(3), s. 299–313.
[34] Jean-Louis Dessalles, Storing Events to Retell Them, „Behavioral and
Brain Sciences” 2007, nr 30(3), s. 321–322.
[35] Zob. Nassim Nicholas Taleb, Czarny łabędź. Jak nieprzewidywalne zda-
rzenia rządzą naszym życiem, przeł. Olga Siara, Zysk i S-ka, Poznań 2020.
[36] George Steiner, Gramatyki tworzenia, przeł. Jerzy Łoziński, Zysk i S-
ka, Poznań, s. 131.
[37] Nicholas Wade, The Faith Instinct. How Religion Evolved and Why It
Endures, Penguin Books, 2009; zob. także David Sloan Wilson, Darwin’s
Cathedral. Evolution, Religion, and the Nature of Society, University of Chi-
cago Press, 2003.
[38] George Orwell, Review of „Mein Kampf” by Adolf Hitler, „Worldview”
1975, sierpień, vol. 18, nr 7–8, s. 27 (pierwotnie opublikowane w „New
English Weekly” w 1940 r.).
[39] Zob. Christopher Lasch, The True and Only..., s. 78–80.
[40] Scott Atran, Mark Tomass, A Dialogue on Why Western Youth Are At-
tracted to ISIS, [w:] Assessing the War on Terror. Western and Middle Eastern
Perspectives, eds. Charles Webel, Mark Tomass, Routledge, 2017, s. 218–
227.
[41] John Gardner, On Moral Fiction, Basic, 1978, s. 125.
[42] Zob. np. Ian Brighthope, We Provide High Dose Vitamin C IV The-
rapy in Pennsylvania, „The IV Center” 15.06.2018, https://theivcen-
ter.net/intravenous-ascorbic-acid-in-the-treatment-of-influenza-lack-
of-evidence-or-incontrovertible-ignorance/ [dostęp: 8.08.2022].
[43] Peter Griffin, Sins of Omission in 60 Minutes „Miracle” Story,
20.08.2010, https://petergriffin.co.nz/2010/08/20/sins-of-omission-in-
60-minutes-miracle-story/ [dostęp: 8.08.2022].
[44] https://ukryteterapie.pl/witamina-c-liposomalna-z-rutyna [dostęp:
8.08.2022].
[45] Tamże.

12. STRUKTURA, CZYLI JAK PŁYNIE CZAS


[46] Jeffrey Ely, Alexander Frankel, Emir Kamenica, Suspense and Surpri-
se...
[47] Globalne emisje dwutlenku węgla w gigatonach. Wartości uwzględ-
niają także wylesianie. Dane na podstawie: https://ourworldinda-
ta.org/co2-emissions#global-co2-emissions-from-fossil-fuels-and-land-
use-change [dostęp: 8.08.2022].
[48] Dane szacunkowe dla najbardziej „zuchwałego” scenariusza reduk-
cji do zerowych emisji netto do roku 2050. Na podstawie m.in.:
https://www.iea.org/data-and-statistics/charts/co2-emissions-in-the-
weo-2021-scenarios-2000-2050 [dostęp: 8.08.2022].
[49] Zob. Aron Guriewicz, Kategorie kultury średniowiecznej, Państwowy
Instytut Wydawniczy, Warszawa 1976, rozdz. Cóż to jest czas?
[50] Zob. Wolf Schmid, Narrativity and Eventfulness, [w:] What is Narrato-
logy?, eds. Tom Kindt, Hans-Harald Müller, De Gruyter, 2003, s. 17–33;
Gerald Prince, Surveying Narratology, [w:] What Is Narratology?...
[51] Zob. zwłaszcza: Eviatar Zerubavel, Patterns of Time in Hospital Life,
University Of Chicago Press, 1979; tegoż, Hidden Rhythms. Schedules and
Calendars in Social Life, University of California Press, 1985; tegoż, The Se-
ven Day Circle. The History and Meaning of the Week, University of Chicago
Press, 1989; oraz tegoż, Ancestors and Relatives. Genealogy, Identity, and
Community, Oxford University Press, 2013. W książce The Clockwork
Muse. A Practical Guide to Writing Theses, Dissertations, and Books (Harvard
University Press, 1999) Zerubavel przekuwa swoje obserwacje na kon-
kretne rady z zakresu zarządzania czasem i organizacji pracy dla auto-
rów. Okazały się niezwykle przydatne w pracy nad niniejszą ksiażką.
[52] Eviatar Zerubavel, Mapy czasu, przeł. Marcin Napiórkowski [w:] An-
tropologia pamięci. Zagadnienia i wybór tekstów, red. Paweł Majewski, Mar-
cin Napiórkowski, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, War-
szawa 2018, s. 393.
[53] Tamże, s. 394.
[54] Tamże, s. 397.
[55] Michel Serres, C’était mieux avant!, Editions Le Pommier, 2017.
[56] Zob. Zygmunt Bauman, Retrotopia. Jak rządzi nami przeszłość, przeł.
Karolina Lebek, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2018.
[57] Robb Wolf, The Paleo Solution. The Original Human Diet, Victory Belt
Publishing, 2010; zob. także np. Arthur De Vany, Evolutionary Fitness,
2000, https://evolutionarily.com/wp-content/uploads/2018/10/Arthur-
De-Vany-Evolutionary-Fitness.pdf [dostęp: 8.08.2022].
[58] Zob. np. Reinhold Niebuhr, An Interpretation of Christian Ethics,
Westminster John Knox Press, 2013; Christopher Lasch, True and Only
Heaven..., s. 371
[59] Probir K. Bondyopadhyay, Moore’s Law Governs the Silicon Revolution,
„Proceedings of the IEEE” 1998, 86(1), s. 78–81.
[60] Zob. Władimir Propp, Morfologia bajki, przeł. Wiesława Zagórska,
Książka i Wiedza, Warszawa 1976; Joseph Campbell, Bohater o tysiącu
twarzy, przeł. Andrzej Jankowski, Nomos, Kraków 2013.
[61] Zob. Blake Snyder, Save The Cat! The Last Book on Screenwriting You’ll
Ever Need, Michael Wiese Productions, 2005; Maciej Czeremski, Strate-
gia mitu w marketing, Libron, Kraków 2016.
[62] Edward Gibbon, Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego, przeł. Stanisław
Kryński, Zofia Kierszys, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa
2017; Oswald Spengler, Zmierzch Zachodu, przeł. Józef Marzęcki, Alethe-
ia, Warszawa 2014; Arnold J. Toynbee, Studium historii. Skrót dokonany
przez D.C. Somervella, przeł. Józef Marzęcki, Państwowy Instytut Wy-
dawniczy, Warszawa 2000; Samuel P. Huntington, Zderzenie cywiliza-
cji, przeł. Hanna Jankowska, Muza, Warszawa 2004.
13. KOD, CZYLI JAK WYGLĄDA WOLNOŚĆ
[63] Paul H. Thibodeau, Lera Boroditsky, Metaphors We Think with. The
Role of Metaphor in Reasoning, „PLoS One” 2011, nr 6(2). Zob. także: ty-
chże, Natural Language Metaphors Covertly Influence Reasoning, „PLoS
One” 2013, nr 8(1); tychże, Measuring Effects of Metaphor in a Dynamic Opi-
nion Landscape, „PLoS One” 2015, nr 10(7).
[64] Nowe badania sugerują, że kwestia redukcji metafor lub ich rozbu-
dowywania jest nieco bardziej skomplikowana. Pod uwagę należy wziąć
także rosnącą złożoność oraz atrakcyjność tekstu wraz z wprowadza-
niem kolejnych elementów. Zob. Gudrun Reijnierse, Christian Burgers,
Tina Krennmayr, Gerard Steen, How Viruses and Beasts Affect Our Opi-
nions (or Not). The Role of Extendedness in Metaphorical Framing, „Metaphor
and the Social World” 2015, nr 5(2), s. 245–263.
[65] George Lakoff, Mark Johnson, Metafory w naszym życiu, przeł. To-
masz Krzeszowski, Aletheia, Warszawa 2020.
[66] Zob. Yi-Fu Tuan, Przestrzeń i miejsce, przeł. Agnieszka Morawińska,
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1987.
[67] Zob. George Lakoff, Nie myśl o słoniu. Jak język kształtuje politykę,
przeł. Anna Ewa Nita, Jacek Wasilewski, Oficyna Wydawnicza Łośgraf,
Warszawa 2011. Istnieją także świetne polskie opracowania na ten te-
mat – zob. np. Teresa Dobrzyńska, Metafora w dyskursie politycznym, „Sty-
listyka” 2018, nr 18, s. 65–84; Zbigniew Kloch, Odmiany dyskursu, Wydaw-
nictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2006.
[68] Nathaniel Rich, Losing Earth...
[69] Władimir Propp, Morfologia bajki...
[70] Zob. Joseph Campbell, Bohater o tysiącu twarzy...
[71] Margaret Mark, Carol S. Pearson, The Hero and the Outlaw. Building
Extraordinary Brands through the Power of Archetypes, McGraw Hill Profes-
sional, 2001.
[72] Tamże, s. 88.
[73] Marcin Napiórkowski, Zarządzanie różnicami, „Tygodnik Powszech-
ny” 2020, nr 27.
[74] Zob. Claude Lévi-Strauss, The Structural Study of Myth, „The Journal
of American Folklore” 1955, nr 68(270), s. 428–444.

14. MEDIUM, CZYLI JAK PODRÓŻUJE INFORMACJA


[75] Zob. Gadi Wolfsfeld, Elad Segev, Tamir Sheafer, Social Media and the
Arab Spring. Politics Comes First, „The International Journal of Press/Poli-
tics” 2013, nr 18(2), s. 115–137; Artur Szarecki, Decentring the Vernacular
Web. Meaning, Affect and Power in Networked Culture, „European Journal of
Cultural Studies” 2020, nr 23(4), s. 580–595.
[76] Zob. John T. Jost i in., How Social Media Facilitates Political Protest. In-
formation, Motivation, and Social Networks, „Political Psychology” 2018, nr
39, s. 85–118; Anastasia Kavada, Creating the Collective. Social Media, the
Occupy Movement and Its Constitution as a Collective Actor, [w:] Protest Tech-
nologies and Media Revolutions, eds. Athina Karatzogianni i in., Emerald
Publishing Limited, 2020.
[77] Na temat znaczenia silnie pobudzających emocji w rozprzestrze-
nianiu się informacji w mediach społecznościowych zob. Jonah Berger,
Katherine L. Milkman, What Makes Online Content Viral?, „Journal of
Marketing Research” 2012, nr 49(2), s. 192–205. Zob. także: Jonah Berger,
Efekt wirusowy w biznesie, MT Biznes, Warszawa 2013.
[78] Paolo Gerbaudo, Tweets and the Streets. Social Media and Contemporary
Activism, Pluto Press, 2012.
[79] Nick Srnicek, Alex Williams, Wymyślając przyszłość. Postkapitalizm
i świat bez pracy, przeł. Ewa Bińczyk i in., Wydawnictwo Naukowe Uni-
wersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2019.
[80] Veronica Barassi, Social Media, Immediacy and the Time for Democracy,
[w:] Critical Perspectives on Social Media and Protest. Between Control and
Emancipation, eds. Lina Dencik, Oliver Leistert, Rowman & Littlefield
Publishers, 2015, s. 73.
[81] Wykorzystanie nowych technik zarządzania uwagą w organizacji
protestów społecznych opisuje Srdja Popovic w książce Blueprint for Re-
volution, Random House, 2015.
[82] O nieskuteczności i autoteliczności nowej fali protestów zob.: Nick
Srnicek, Alex Williams, Wymyślając przyszłość...
[83] Zob. Evgeny Morozov, The Net Delusion. The Dark Side of Internet Fre-
edom, Cambridge University Press, 2011. Napięcie między „cyfrową de-
mokracją” a „cyfrową dyktaturą” na przykładzie Afryki dobrze ilustruje
ten raport: Ronak Gopaldas, Digital Dictatorship versus Digital Democracy
in Africa, 22.10.2019, https://www.africaportal.org/publications/digital-
dictatorship-versus-digital-democracy-africa/ [dostęp: 8.08.2022].
[84] Woody Allen, Annie Hall (1977).
[85] Andrzej Mencwel, Wyobraźnia antropologiczna, Wydawnictwa Uni-
wersytetu Warszawskiego, Warszawa 2006, s. 35.
[86] Frances Yates, Sztuka pamięci, przeł. Witold Radwański, Państwowy
Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977; Joshua Foer, Moonwalking with
Einstein, Penguin Books, 2012.
[87] Jack Goody, Ian Watt, Następstwa piśmienności, przeł. Justyna Jawor-
ska [w:] Almanach Antropologiczny 2. Oralność/Piśmienność, red. Grzegorz
Godlewski i in., Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warsza-
wa 2007.
[88] Diana Taylor, The Archive and the Repertoire, Duke University Press,
2003.
[89] Paul Connerton, Jak społeczeństwa pamiętają, przeł. Marcin Napiór-
kowski, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2012,
s. 146.
[90] Platon, Fajdros, przeł. Władysław Witwicki, Państwowe Wydawnic-
two Naukowe, Warszawa 1958, s. LX.
[91] Zob. Paul Connerton, Jak społeczeństwa pamiętają..., s. 152–154.
[92] Yuval Noah Harari, Homo deus, przeł. Michał Romanek, Wydawnic-
two Literackie, Kraków 2021, s. 204.
[93] Tamże, s. 201.
[94] Jack Goody, Logika pisma a organizacja społeczeństwa, przeł. Grzegorz
Godlewski, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa
2006.
[95] James C. Scott, Seeing Like a State...
[96] Giovanni Sartori, Homo videns. Telewizja i postmyślenie, przeł. Jerzy
Uszyński, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa
2007, s. 17.
[97] Neil Postman, Zabawić się na śmierć. Dyskurs publiczny w epoce show-
businessu, przeł. Lech Niedzielski, Muza, Warszawa 2002. W kwestii
upraszczania obrazu świata na przykładzie historii zob.: Television Histo-
ries. Shaping Collective Memory in the Media Age, eds. Gary R. Edgerton,
Peter C. Rollins, The University Press of Kentucky, 2001; Tristram Hunt,
How Does Television Enchance History?, [w:] History and the Media, ed. Da-
vid Cannadine, Palgrave Macmillan, 2004, s. 88–102
[98] Tamże, s. 18.
[99] Peter Burke, Naoczność. Materiały wizualne jako świadectwa historycz-
ne, przeł. Justyn Hunia, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego,
Kraków 2012. Więcej na temat nowych perspektyw empatii związanych
z przemianami współczesnych mitologii pisałem w książce Władza wy-
obraźni. Kto wymyśla, co zdarzyło się wczoraj, Wydawnictwa Uniwersytetu
Warszawskiego, Warszawa 2014, s. 257–315.
[100] Zob. Jean-Michel Chaumont, La concurrence des victimes. Génocide,
identité, reconnaissance, La Découverte, 2017.
[101] Zob. Jean Baudrillard, Wojny w zatoce nie było, przeł. Sławomir Kró-
lak, Sic!, Warszawa 2006; Wlliam A. Dorman, Press Theory and Journali-
stic Practice. The Case of the Gulf War, [w:] Do the Media Govern, ed. Shanto
Iyengar, Richard Reeves, Sage Publishing, 1997.
[102] Johan Galtung, Peace Journalism, „Media Asia” 2003, nr 30(3), s. 177–
180.
[103] Umberto Eco, Przejrzystość utracona [w:] tegoż, Semiologia życia co-
dziennego, przeł. Joanna Ugniewska, Piotr Salwa, Czytelnik, Warszawa
1996.
[104] Benedict Anderson, Wspólnoty wyobrażone. Rozważania o źródłach
i rozprzestrzenianiu się nacjonalizmu, przeł. Stefan Amsterdamski, Znak,
Kraków 1997.

15. WSPÓLNOTA, CZYLI MOSTY I MURY


[105] Mikołaj Winiewski i in., Mowa nienawiści, mowa pogardy. Raport
z badania przemocy werbalnej wobec grup mniejszościowych, 2016,
https://www.batory.org.pl/upload/files/pdf/MOWA_NIENAWISCI-
_MOWA_POGARDY_INTERNET.pdf [dostęp: 8.08.2022].
[106] Wywiad z Witoldem Waszczykowskim na potrzeby spektaklu
Lwów nie oddamy (Rzeszów 2018) przeprowadzony przez Katarzynę
Szyngierę i Marcina Napiórkowskiego.
[107] Shaun Gallagher, Empathy, Simulation, and Narrative, „Science in
Context” 2012, nr 25(3), s. 355–381.
[108] Zob. Tom Nichols, The Death of Expertise. The Campaign Against Esta-
blished Knowledge and Why It Matters, Oxford University Press, 2017.
[109] Dominic Abrams, Margaret Wetherell, Sandra Cochrane, Michael
A. Hogg, John C. Turner, Knowing What to Think by Knowing Who You Are.
Self-Categorization and the Nature of Norm Formation, Conformity and Group
Polarization, „British Journal of Social Psychology” 1990, nr 29, s. 97–119.
[110] Kelly S. Fielding, Matthew J. Hornsey, A Social Identity Analysis of
Climate Change and Environmental Attitudes and Behaviors. Insights and Op-
portunities, „Frontiers in Psychology” 2016, nr 7, s. 121.
[111] Matthew J. Hornsey, Emily A. Harris, Kelly S. Fielding, The Psycholo-
gical Roots of Anti-Vaccination Attitudes. A 24-Nation Investigation, „Health
Psychology” 2018, nr 37(4), s. 307.
[112] Matthew J. Hornsey, Social Identity Theory and Self‐Categorization
Theory. A Historical Review, „Social and Personality Psychology Compass”
2008, nr 2(1), s. 204–222.

ZAKOŃCZENIE
[1] George Santayana, The Life of Reason, t. 1, Reason in Common Sense,
Prometheus Books, 2011, s. 172.
[2] Interim Statement on Booster Doses for COVID-19 Vaccination, 4.10.2021,
https://www.who.int/news/item/04-10-2021-interim-statement-on-bo-
oster-doses-for-covid-19-vaccination [dostęp: 8.08.2022].
[3] Ulrich Beck, Społeczeństwo światowego ryzyka, przeł Bogdan Baran,
Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2012.
[4] Daniel Kahneman, Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym,
przeł. Piotr Szymczak, Media Rodzina, Poznań 2019.
[5] Cass R. Sunstein, Richard H. Thaler, Impuls. Jak podejmować właściwe
decyzje dotyczące zdrowia, dobrobytu i szczęścia, przeł. Justyna Grzegorczyk,
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
[6] Zob. B.J. Fogg, Persuasive Technology. Using Computers to Change What
We Think and Do, Morgan Kaufmann, 2003.
[7] Zagadnienie to opisuje Nassim Nicholas Taleb w książce Czarny ła-
będź...
[8] Leonid Rozenblit, Frank Keil, The Misunderstood Limits of Folk Science.
An Illusion of Explanatory Depth, „Cognitive Science” 2002, nr 26(5),
s. 521–562.
[9] Philip M. Fernbach i in., Political Extremism Is Supported by an Illusion
of Understanding, „Psychological Science” 2013, nr 24(6), s. 939–946.
[10] Joseph A. Vitriol, Jessecae K. Marsh, The Illusion of Explanatory Depth
and Endorsement of Conspiracy Beliefs, „European Journal of Social Psy-
chology” 2018, nr 48(7), s. 955–969.
[11] Joanna Erbel, Wychylone w przyszłość. Jak zmienić świat na lepsze, Wy-
soki Zamek, Kraków 2022.
[12] K. Anders Ericsson, Ralf T. Krampe, Clemens Tesch-Römer, The Role
of Deliberate Practice in the Acquisition of Expert Performance, „Psychological
Review” 1993, nr 100(3), s. 363.
[13] Matthew Syed, Metoda czarnej skrzynki. Zaskakująca prawda o nauce na
błędach, przeł. Michał Jóźwiak, Insignis, Kraków 2021.
[14] Christopher Lasch, The True and Only..., s. 81.
[15] Tamże.
[16] Zob. Jonathan Lear, Radical Hope, Harvard University Press, 2008,
s. 105–107. Wydanie polskie: Jonathan Lear, Nadzieja radykalna. Etyka
w obliczu spustoszenia kulturowego, przeł. Marcin Rychter, Fundacja Augu-
sta hr. Cieszkowskiego, Warszawa 2013.
[1*] Trwają spory, czy człowiek jest jedynym gatunkiem zdolnym do
projektowania swojej pamięci epizodycznej na przyszłość i wyobrażania
sobie możliwych scenariuszy działań. Zob. Thomas Suddendorf, Micha-
el C. Corballis, The Evolution of Foresight. What Is Mental Time Travel, and Is
It Unique to Humans?, „Behavioral and Brain Sciences” 2007, nr 30(3),
s. 299–313.
[2*] Konstytutywnym elementem nowoczesności rozumianej jako czas
przyspieszenia są więc kolejne spory między tradycjonalistami i moder-
nistami, romantykami i pozytywistami itd. i związane z nimi następ-
stwo pokoleń, np. literackich (włącznie ze stylistycznym ojcobójstwem),
które wszyscy pamiętamy chociażby z lekcji języka polskiego w postaci
sinusoidy Krzyżanowskiego. Zob. Jacques Le Goff, Historia i pamięć,
przeł. Anna Gronowska, Joanna Stryjczyk, Wydawnictwa Uniwersytetu
Warszawskiego, Warszawa 2007, s. 96–100. W niniejszej książce skupię
się na jednym z takich sporów, jakim jest współczesne starcie inżynie-
rów i humanistów.
[3*] Tak o tym wszystkim po latach opowiadał sam Mazowiecki: „Wtedy
zakładałem, że potrzebny jest rozruch i że na tym polega projekt Balce-
rowicza, a potem – w miarę rozkręcania się gospodarki – będziemy
w większym stopniu włączali elementy społeczne. Poza tym liczyłem, że
równowagę dla Balcerowicza stworzy Jacek Kuroń. Oczekiwałem od
niego długofalowego planu stworzenia tej równowagi”. Tadeusz Mazo-
wiecki, Z grubsza normalny kraj, rozmowa Jacka Żakowskiego, „Polityka”
7.06.2008, s. 16, https://www.polityka.pl/archiwumpolityki/1859496,1,z-
grubsza-normalny-kraj.read [dostęp: 8.08.2022].
[4*] TINA, „There is no alternative”, to jedno z ważnych haseł neolibera-
lizmu.
[5*] Analogicznie do ogłoszonego przez Jeana-François Lyotarda końca
Wielkich Narracji.
[6*] W latach 1990–2015 liczba ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie
zmniejszyła się z 1,9 miliarda do 730 milionów. Jest to osiągnięcie tym
bardziej warte wzmianki, że dokonało się to przy jednoczesnym wzro-
ście całkowitej ludności świata z 5,3 miliarda do 7,35 miliarda. Jak celnie
ujęli to Max Roser i Esteban Ortiz-Ospina: „W ciągu ostatnich 25 lat ka-
żdego dnia powinien nas witać nagłówek «Liczba ludzi żyjących
w skrajnym ubóstwie zmniejszyła się od wczoraj o 128 tysięcy»” (Max
Roser, Esteban Ortiz-Ospina, Global Extreme Poverty, raport na stronie
OurWorldInData.org, https://ourworldindata.org/extreme-poverty [do-
stęp: 8.08.2022]). Warto od razu podkreślić, że wielu autorów polemizu-
je z tymi danymi, zwracając uwagę m.in. na bardzo niskie kryterium
dochodowe ustanawiające próg „wyjścia ze skrajnego ubóstwa” (zob. Ja-
son Hickel, Czy kapitalizm wyciąga ludzi z biedy?, przeł. Hubert Walczy-
ński, „Kontakt” 2.06.2020, https://magazynkontakt.pl/czy-kapitalizm-
wyciaga-ludzi-z-biedy/ [dostęp: 8.08.2022]).
[7*] Krytykę takiego rozumowania przeprowadzają David Graeber i Da-
vid Wengrow (zob. tychże, The Dawn of Everything: A New History of Hu-
manity, Macmillan, 2021).
[8*] Graeber i Wengrow w The Dawn of Everything nie zgadzają się z ta-
kim wykorzystaniem pojęcia nierówności.
[9*] Hickel podąża tu śladami Carolyn Merchant, autorki Death of Natu-
re. W jej książce animizm odgrywa jednak znacznie mniej istotną rolę
i nie urasta do rangi głównego komponentu filozoficznej opozycji.
[10*] To oczywiście cytat z Jądra ciemności Josepha Conrada. Określenie
to stało się znakiem tego, co najgorsze w kolonializmie. Zob. Sven Lin-
dquist, Wytępić całe to bydło, przeł. Milena Haykowska, W.A.B., Warsza-
wa 2011.
[11*] To nie był koniec historii Normana Borlauga i jego pszenicy. Im
większe kłosy, tym łatwiej wykłada się zboże. Konieczne więc było krzy-
żowanie nowych, odpornych na rdzę źdźbłową odmian z karłowatymi
roślinami wyhodowanymi wcześniej w Japonii. W kolejnych latach Bor-
laugowi udało się także i to. Kiedy już projekt wyszedł wreszcie na pro-
stą, pojawił się nagle nowy wariant rdzy źdźbłowej znany jako 15B, który
omal nie zniszczył całego wysiłku. Konieczne było połączenie kolejnych
odmian, posiadających różne mechanizmy odporności na rdzę źdźbło-
wą. Borlaug się nie poddawał. Na nowe wyzwania odpowiadał kolejny-
mi krzyżówkami.
[12*] W przystępny sposób związek nazizmu z antyoświeceniową filo-
zofią (zwracającą się także przeciw państwu) opisuje Timothy Snyder
w książce Czarna ziemia. Holokaust jako ostrzeżenie, przeł. Bartłomiej Pie-
trzyk, Znak Horyzont, Kraków 2005.
[13*] O rozwoju takiego podejścia do czasu opowiada fascynująca ksi-
ążka socjologa Roberta Mertona On the Shoulders of Giants. Merton z nie-
zwykłą skrupulatnością (i zaskakującym w tego typu pracach poczuciem
humoru) tropi wszelkie możliwe przykłady siedzenia i stania na ramio-
nach olbrzymów w sztukach wizualnych, rzeźbie i języku. Robert Mer-
ton, On the Shoulders of Giants, University of Chicago Press, 1993. Zob. ta-
kże Umberto Eco, Na ramionach olbrzymów, [w:] tegoż, Na ramionach ol-
brzymów, przeł. Krzysztof Żaboklicki, Noir sur Blanc, Warszawa 2019.
[14*] Owszem, tego rodzaju imperializm funkcjonuje na rynku idei od
pozytywizmu Auguste’a Comte’a aż po wydaną zaledwie dwie dekady
temu Konsiliencję Edwarda O. Wilsona. Wilson – utytułowany biolog, po-
pularyzator i zdobywca Pulitzera, a prywatnie dobry znajomy Goulda –
przedstawia w niej unowocześnioną wersję Comte’owskiej „drabiny
nauk”, w której sensownie uprawiane socjologia czy psychologia okazu-
ją się tylko bardziej zaawansowanymi wersjami fizyki, chemii i biologii.
Zob. Edward O. Wilson, Konsiliencja. Jedność wiedzy, przeł. Jarosław Mi-
kos, Zysk i S-ka, Poznań 2012.
[15*] Newton nie był, o ile mi wiadomo, specjalnie zainteresowany
przedsiębiorczością (choć fascynował się alchemią i próbował znaleźć
przepis na masową produkcję złota). Tego samego nie można powie-
dzieć o innym geniuszu oświecenia – Benjaminie Franklinie, którego
nie przypadkiem często zestawia się z Newtonem. Badacze zajmujący
się życiem i twórczością ojca założyciela USA zwracają uwagę na nie-
zwykłą osobowość, która czyniła go idealnym przedstawicielem ro-
dzącego się kapitalizmu, a zarazem modelowym naukowcem. Często
były to te same cechy – gotowość do zmiany zdania i uczenia się na
błędach, systematyczność, a przede wszystkim wyraźna orientacja na
przyszłość. Franklina cechowała niezwykła umiejętność skupienia się
na tym, co będzie, i poświęcenia dzisiaj w imię lepszego jutra. Wiara
w to, że przyszłość to projekt, który zależy od nas, stanowi esencję kapi-
talizmu. Osobowość i styl Franklina i ich związek z jego pracą naukową
są szczegółowo analizowane w: I. Bernard Cohen, Franklin and Newton,
American Philosophical Society, 1956, s. 70–78. Maria Ossowska zaś opi-
suje Franklina jako modelowego człowieka kapitalizmu.
[16*] Kto nie wierzy, niech sam policzy!
1 · 1,03100 = 19,22
1 · 1,05100 = 131,5
[17*] Katastrofa Essexu stała się inspiracją dla Hermana Melville’a, auto-
ra Moby Dicka. Jeżeli komuś jakimś cudem wyobraźnia zaszwankowała
i proza Philbricka nie wywołała przed oczyma jego wyobraźni widoku
wyniszczonych tułaczką rozbitków, to śpieszę donieść, że kilka lat temu
Ron Howard zekranizował W samym sercu morza, w ważnych rolach ob-
sadzając m.in. Chrisa Hemswortha (Thor z Avengersów) oraz Toma Hol-
landa (Spiderman). Tak tylko podpowiadam.
[18*] Termin wprowadzony przez Samuela Taylora Coleridge’a.
[19*] Co ciekawe, bodźce audiowizualne były z powodzeniem łączone
z odroczonym w czasie szokiem elektrycznym. Szczurzy mózg uznawał,
że błysk i hałas mogą mieć związek z porażeniem elektrycznym, a dziw-
ny smak – z mdłościami, ale nie odwrotnie.
[20*] Tak się składa, że skoki narciarskie stanowią przedmiot moich za-
interesowań od samego początku mej przygody z semiotyką. Pierwsza
praca roczna, którą jako student pierwszego roku napisałem na zajęcia
z antropologii kultury, dotyczyła Adama Małysza jako herosa kulturo-
wego na podstawie analizy artykułów prasowych z „Super Expressu”.
Do tematu wróciłem w książce Mitologia współczesna i tam właśnie odsy-
łam czytelniczkę zainteresowaną zagadnieniem skoków narciarskich
jako współczesnego rytuału i źródła nowych mitologii.
[21*] Pozdrowienia dla Jakuba Wiecha, autora książki Globalne ocieplenie.
Podręcznik dla Zielonej Prawicy (Defence24, Warszawa 2020), od którego
odebrałem ważne lekcje nie tylko w kwestii energetyki, ale także kon-
serwatyzmu, szacunku i dialogu.
===Lx4qGSwcKRppW25XZFZkDjgOPg84XGpcbAk+CjpeZgRgU2MCNQc1Bw==

You might also like