Beata Sabała-Zielińska - TOPR Nie Każdy Wróci

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 291

Copyright © Beata Sabała-Zielińska, 2021

Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce
© Krzysztof Starnawski

Redaktor prowadzący
Michał Nalewski

Redakcja
Dorota Koman

Korekta
Katarzyna Kusojć
Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8234-804-0

Warszawa 2021

Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Pamięci tych, którzy zginęli w Tatrach
Wstęp

Zarzekałam się, że nie będzie drugiego tomu TOPR-u. Gdy czytelnicy na spotkaniach
autorskich sugerowali kontynuację opowieści o Pogotowiu, mówiłam, że taka nie
powstanie. „No bo co miałoby w niej być?”, pytałam. Oczywiście, można szczegółowo
opisywać każdy wypadek w Tatrach, ale w książce TOPR. Żeby inni mogli przeżyć
chodziło mi głównie o pokazanie historii Pogotowia oraz jego rozwoju. Poza tym
wydawało mi się – przyznaję, naiwnie – że nic nas w górach już raczej nie zaskoczy. Że
turyści jak zwykle będą popełniać błędy poprzedników, a ratownicy jak zawsze zrobią
wszystko, by je przewidzieć i wyciągać ich z opresji.
A jednak wydarzenia z sierpnia 2019 roku pokazały, że niczego nie można być pewnym
i nie wszystko da się przewidzieć. Ratownicy TOPR-u stanęli przed wyzwaniami, z jakimi
do tej pory nie mierzyła się żadna górska służba ratunkowa na świecie. Masowy wypadek!
22 sierpnia pioruny powaliły na Giewoncie blisko dwieście osób, zabijając na miejscu
cztery z nich, w tym dwoje dzieci, a pozostałe poważnie raniąc. Wszyscy potrzebowali
pomocy. Natychmiast!
Tymczasem w Jaskini Wielkiej Śnieżnej od kilku dni trwała mordercza wyprawa
ratunkowa. Toprowcy próbowali dotrzeć do dwóch grotołazów uwięzionych
w najciaśniejszych korytarzach jaskini. Akcja była tak niebezpieczna, że wspierające
ratowników TOPR-u służby wycofały się, a przyglądający się działaniom toprowców
koledzy ze świata mówili: „Odpuśćcie! Ryzykujecie za dużo”.
Ratownicy jednak działali. Na dwóch frontach. Na każdym kładąc na szali własne życie.
Ale to, z czym się zmagali, szokowało także ich.
„Zakładaliśmy, że tam, gdzie ktoś dojdzie, dojdziemy i my”, przyznał wprost Sebastian
Szadkowski, szef grupy jaskiniowej TOPR-u, zdumiony okolicznościami utknięcia
grotołazów.
„Totalnie zaskoczyła nas liczba poszkodowanych oraz bardzo nietypowe urazy”, mówił
z kolei doktor Sylweriusz Kosiński, opatrujący rannych z Giewontu.
22 sierpnia 2019 roku nie było mnie w Zakopanem. Byłam w Krakowie. Na uczelni.
Wieści z Tatr błyskawicznie obiegły Polskę, chwilę później zaczął urywać się mój telefon.
Najpierw dzwonili koledzy dziennikarze, czy coś wiem, potem redakcje, czy coś powiem,
bo „znam się na TOPR-ze”.
Gdy jechałam do Zakopanego, przez całą drogę towarzyszyły mi latające nad głową
śmigłowce, transportujące rannych do szpitali i wracające w Tatry po kolejnych.
Zakopianką pędziły karetki na sygnale, a od Nowego Targu drogę zabezpieczały liczne
patrole policyjne. W Zakopanem – apokalipsa – zablokowane drogi, wyznaczone objazdy,
nieznosząca sprzeciwu policja i absolutnie posłuszni, wręcz potulni obywatele. Na ulicach
pustki. Wszędzie wiało grozą.
Tatry pokazały najmroczniejsze swoje oblicze. Ale że aż tak straszne? Trudno było w to
uwierzyć.
Historią wypadków w Jaskini Wielkiej Śnieżnej i na Giewoncie żyła cała Polska. Kilka
miesięcy później sprawy przycichły. Normalne.
Nie od razu wpadłam na pomysł opisania tych wydarzeń, a już na pewno nie jako drugi
tom TOPR-u. Ale czytelnicy, a nawet sami ratownicy mówili: „Szkoda, że nie ma tego
w książce”.
Skoro tak… to poszłam do naczelnika z pytaniem: „Może jednak kontynuacja TOPR-
u?”. Ratownicy nie wahali się ani chwili, choć powrót do tych wydarzeń nie był dla nich
łatwy. Oba wypadki zrelacjonowali jednak bardzo szczegółowo, minuta po minucie.
Omówili każdą podjętą decyzję, opowiedzieli o swoich emocjach, wahaniach, strachu
i zawodzie, jaki ich spotkał ze strony tych, którzy akurat ich poświęcenie powinni
rozumieć.
Opisane zdarzenia są wstrząsające, a w dodatku niepokoi refleksja granicząca niemal
z pewnością, że do podobnej tragedii może dojść ponownie.
„Owszem, uważamy, że taka historia może się powtórzyć”, przyznaje naczelnik Jan
Krzysztof, myśląc o masowym wypadku, a Sebastian Szadkowski dodaje: „Nie wiem, co
nas czeka w przyszłości. W tej chwili eksploracja jaskiń jest tak daleko posunięta
i prowadzona w ekstremalnie ciasnych i odległych rejonach jaskiń, że – trzeba to sobie
jasno powiedzieć – być może nie pomożemy każdemu, bo zwyczajnie nie starczy nam
umiejętności”.
Ta brutalna prawda oznacza jedno – nie każdy z Tatr wróci. Dlatego tematem
przewodnim książki jest śmierć. Śmierć górska, która najczęściej odbiera życie młodym,
zawsze pogrążając w rozpaczy tych, którzy zostają.
Książka, którą oddaję w Państwa ręce, jest inna niż poprzednie. Pełna strachu, smutku
i bólu. Niewiele w niej nadziei, za to wiele pytań, w tym tych najważniejszych: Czy można
narażać kilka istnień, ratując jedno życie? Czy można narażać jedno życie, ratując wiele?
Jak daleko powinni posuwać się ratownicy i kiedy mają prawo powiedzieć: „Dość”.
Beata Sabała-Zielińska
1

„Rodzice błagali, bym nadal ratował ich dziecko, ale na ratunek było już za późno”.
[…]
To było straszne przeżycie. Będę je pamiętał do końca życia. To ja podjąłem decyzję
o odstąpieniu od resuscytacji. Chwilę wcześniej ktoś przyniósł tlen, ale już wtedy
zdawałem sobie sprawę, że zaraz będziemy kończyć, dlatego powiedziałem
chłopakom, że my już go nie potrzebujemy, żeby zanieśli butle do kolegów
reanimujących drugie dziecko, trzydzieści metrów wyżej. Wtedy matka chłopca
zaczęła krzyczeć i płakać, pytając, dlaczego nie zostawiam tego dla jej syna. Zaraz
potem piorun ponownie uderzył w krzyż i wyładowanie rozeszło się po łańcuchach.
Poczuliśmy, jak ładunki przechodzą przez nas”.

Mieli wbiec na Kasprowy Wierch, ale kolega namówił ich na Giewont. Zresztą nie
musiał ich specjalnie namawiać – Giewont latem zawsze jest atrakcyjny, stąd co roku
nieprzebrane tłumy zmierzające w kierunku szczytu. Tym razem nie było inaczej.
Rano Aneta z Rafałem sprawdzili pogodę – miało padać tak jak dzień i dwa dni
wcześniej. Owszem, była mowa o burzach, ale dopiero po południu. W drodze nic ich nie
zaniepokoiło. Nawet pan, który nieopodal szczytu w dość mrukliwej formie nakłaniał do
odwrotu, „bo zaraz może być burza!”. E tam.
Potem było już za późno.

„Błysk i uderzenie nastąpiły jednocześnie. Uderzenie było tak potężne, że wszyscy się
przewrócili. W uszach gwizdało, a w oczach rozlewała się przerażająca biel. W ogóle nie
przyszło mi do głowy, że to piorun. Myślałam, że to bomba, akt terrorystyczny. Takie było
moje pierwsze skojarzenie, zwłaszcza że natychmiast pojawił się smród spalonych ciał
i ubrań. Wokół zapadła totalna cisza. W głowie miałam tylko gwizd.
Byliśmy pewni, że nie przeżyjemy, bo pioruny cały czas waliły. […] Wtedy zadzwoniła
córka i dotarło do nas, że być może już nigdy nie zobaczymy naszych dzieci. Byliśmy
pewni, że nie przeżyjemy, bo wydawało się, że ta burza nigdy się nie skończy. Dlatego
w pewnym momencie powiedziałam do męża: «Pomódlmy się, bo nic innego nam nie
zostało»”.

Jakby w odpowiedzi na to ze szczytu Giewontu słychać: „Ja na mocy udzielonej mi przez


Stolicę Apostolską odpuszczam wam grzechy, w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego” – to
ksiądz daje zbiorowe rozgrzeszenie. Nie może stać, nie czuje nogi, jest porażony, ale
krzyczy wniebogłosy, by Stwórca usłyszał błaganie.
Usłyszał. Nad Giewontem pojawił się toprowski Sokół.

„Matko Boska, jaki to był cudowny widok! Tyle że nadlecieli, zrobili rundkę i…
odlecieli! Nie mogliśmy w to uwierzyć. Dlaczego? Co się dzieje? Najpierw radość,
nadzieja, że są, że lecą, że jesteśmy uratowani, a tu nagle śmigłowiec znika nam z oczu”.

W górę tymczasem podniosły się setki rąk! Każdy potrzebował pomocy. Ratownicy
nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieli. Ogrom tragedii był niewyobrażalny.

„Wpadłam w rozpacz. Zaczęłam płakać. «Nikt nas nie uratuje. Nikt po nas nie
przyleci…»
Wiało grozą i poczuciem beznadziejności. W koło lament, jęki, zawodzenia. Setki imion
wykrzykiwanych w rozpaczy. I ten smród spalonych ciał, spalonych ubrań, unoszący się
nad powalonymi w postaci dymu. Obraz końca świata”.

„Przy schronisku leżały ciała zwiezione z Giewontu. Cztery pary noszy. Cztery czarne
worki. I gdy wydawało się, że nic nas już nie zaskoczy, nagle, niespodziewanie… wyszło
słońce. Opadła mgła. Tatry się odsłoniły. Zrobiło się obłędnie pięknie! Zjawiskowo. A nam
wszystkim chciało się ryczeć”.
2

Pomarańczowy volkswagen polo I albo II, nie wiem. Na pewno stary, z lat
osiemdziesiątych. Mijam go codziennie, wyjeżdżając i wracając do domu. Samochód
od dawna stoi na parkingu wojskowego ośrodka szkoleniowego pilotów przy Groniku
w Kościelisku.
Rzuca się w oczy, bo jest pomarańczowy, zabytkowy i najwyraźniej porzucony. Przez
chwilę sądziłam, że to samochód kogoś z pracowników ośrodka. Ale nie, jest tu rankiem,
nocą, latem, zimą – zawsze w tym samym miejscu, tak samo ustawiony, z lekko
skręconymi w lewo kołami. Teraz już prawie nie ma w nich powietrza.
– Wiesz, że to samochód tych grotołazów z Jaskini Wielkiej Śnieżnej? Tych, którzy
zginęli? – oznajmiła mi któregoś dnia przyjaciółka.
Nie mam pojęcia, skąd o tym wie, i nie mam pewności, że to prawda, ale odtąd za
każdym razem, gdy przejeżdżam obok tego polo, myślę o tych chłopakach.

*
– Siedziałem w samochodzie zapakowanym po dach. Żona umoszczona na przednim
siedzeniu, dzieci z tyłu, zapięte w pasy. Pieniądze, dokumenty, klucze, ważne rzeczy –
zabrane. Wakacje, jedziemy na wakacje. Już miałem ruszyć, kiedy zadzwonili z centrali
z krótkim pytaniem: „Jesteś w stanie pójść na wyprawę do Śnieżnej? W Przemkowych
Partiach woda odcięła dwóch grotołazów”. „Zaraz będę”, odpowiedziałem, gasząc silnik
samochodu. To, co wtedy usłyszałem od żony, nie nadaje się do powtórzenia – śmieje się
Sebastian Szadkowski, szef grupy jaskiniowej w TOPR-ze. – Ja ruszyłem do centrali,
rodzina… zabrała się do wypakowywania samochodu. Nad morze pojechaliśmy miesiąc
później.

*
Właściwie miało ich tu nie być. Mieli jechać do Abchazji, ale w ostatniej chwili
dowiedzieli się, że są jakieś kłopoty. Polityczne. Że jak wjadą, to nie wyjadą, a właściwie
to w ogóle nie wiadomo, czy wjadą, jakoś tak – grunt, że plany spaliły na panewce. A tu
wzięte urlopy, wory spakowane i eksploracyjny napęd nakręcony na maksa. Więc co?
Tatry?
Michał, Daniel, Józek, Ewelina i dwóch Piotrów z wrocławskiej sekcji grotołazów to
starzy wyjadacze. Dobra, może Ewelina jest „świeżutka”, ale reszta to petardy, zwłaszcza
dwudziestosiedmioletni Daniel i trzydziestoletni Józek. Szczuplutcy, malutcy, zwinni.
Górale mówią na takich „przecinek”. „Doskonali”, kwitują z kolei znawcy tematu. Jaskinię
Wielką Śnieżną znają jak własną kieszeń. Przemkowe Partie to ich rejon. Krzysztof,
starszy brat Daniela, wraz z kolegami odkrył te ciągi w latach dziewięćdziesiątych i nazwał
je Przemkowymi w hołdzie i ku pamięci Przemka Rogowskiego, kolegi, który zginął
w 1994 roku w tak zwanej Parszywej Siedemnastce, czyli jednej ze studni w Jaskini
Wielkiej Śnieżnej.

Wrocławscy speleolodzy właściwie idą do siebie. To ich teren. Wśród grotołazów, ponoć
od zawsze, istnieje niepisana zasada, że poszczególne kluby lub grupy mają „swoje”
jaskinie, a w nich „swoje problemy”, w które sobie nie wchodzą. „Problem”
w nomenklaturze wspinacza to coś do zdobycia, do odkrycia, do eksploracji.
Jaskinia Wielka Śnieżna „należy” do wrocławian.
Jest 15 sierpnia 2019 roku, czwartek. Daniel, Józek i jeden z Piotrów są pod ziemią już
od poniedziałku. Poszli wcześniej do Jaskini Czarnej, ale w czwartek, zgodnie
z ustaleniami, z resztą grupy weszli do Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Bo tam jest „problem” na
minus pięćset. Trzeba sprawdzić, czy da się zrobić skrót z Przemkowych Partii do Białej
Wody, by eksplorując jaskinię, omijać najciaśniejsze jej korytarze, w tym słynną
Magduchę.
Niewielu czytelników będzie wiedziało, o czym mowa, ba, nawet niewielu grotołazów.
Raz – wiadomo, co „nasze”, nie „wasze”; dwa – te partie są jednymi z najciaśniejszych
w jaskini, a zatem zna je zaledwie garstka tych, którym udało się tam wcisnąć.
„Problem” mają zbadać Daniel i Józek. Bo jak nie Daniel, to kto? Gość ma niezwykłe
predyspozycje i równie mocną psyche. Reszta grupy zostaje po drugiej stronie. Daniel
i Józek mają wejść do niewielkiej salki, za którą nic „nie puszcza”, a właśnie tamtędy,
według wiedzy grotołazów, ma prowadzić ów skrót. „Problem” wrocławianom jest znany.
Pięć lat wcześniej w rzeczonej salce był Michał Górski, jeden z członków wyprawy. Wtedy
wszedł i wyszedł bez kłopotu, choć z nierozwiązanym „problemem”. „Za chińskiego boga
nikt się tamtędy nie przeciśnie”, stwierdził. Chyba że… Daniel.
Dwóch eksploratorów wchodzi więc – również bez kłopotu, tyle że już nie wychodzą.
– Musieli przecisnąć się przez ciasny korytarzyk, szerokości pół metra na pół metra, na
którego dnie był wchłon, miejsce, gdzie woda przesącza się w spągu, czyli w podłożu –
tłumaczy Sebastian Szadkowski. – Wsuwając się, niechcący zaburzyli równowagę między
dopływem a odpływem wody, co spowodowało błyskawiczny jej przybór. Korytarz został
całkowicie zalany, odcinając chłopakom drogę powrotu. Nieświadomi, co się stało, poszli
działać. Dziś już wiemy, że mieli ze sobą materiały wybuchowe, prawdopodobnie chcieli
przestrzelić korytarz do Białej Wody. Kiedy przy pierwszej próbie wywiercenia otworu
pod ładunek padła im wiertarka, próbowali wrócić do pozostawionych przed korytarzem
rzeczy. Wtedy odkryli, że są odcięci. W części pionowej korytarza stał czterometrowy słup
wody.
Grotołazi utknęli kilkanaście metrów od zalanego korytarza. Nie byli podtopieni, nie
mieli też problemu z dostępem powietrza, ale wpadli w pułapkę. Zalany korytarz był nie
do przejścia. Nie stracili jednak zimnej krwi. Przez szczeliny porozumieli się z grupą, która
została po drugiej stronie ściany, informując, co się stało. Komunikacja między Danielem,
Józkiem a kolegami była dobra, mogli swobodnie rozmawiać. Swobodnie jak na jaskinię,
bo żeby usłyszeć uwięzionych, ktoś od strony Białej Wody musiał wczołgać się do ciasnej
rury. Tak ciasnej, że dosłownie czopował ją własnym ciałem. Dzięki temu dźwięk nie
uciekał i obie strony doskonale się słyszały.
„Spokojnie czekamy, aż woda opadnie”, krzyknął do kolegów Daniel, nie wykazując
najmniejszych oznak paniki. Rozsądnie. A bo to pierwszy raz woda ich odcina w jaskini?
Grupa zatem też specjalnie się nie niepokoi.
Kiedy pięć godzin później sytuacja się nie zmienia, pojawiają się pomysły typu:
zamieszajcie odpływ. Nie pomaga. Woda jak stała, tak stoi. Trudno. „Jeszcze czekamy.
Jeśli w ciągu kilku najbliższych godzin nie opadnie, wychodzimy wezwać pomoc” –
podejmują decyzję koledzy Daniela i Józka. Też rozsądnie, tyle że uwięzieni nie mają
ze sobą nic do ogrzania się. Nie wzięli kuchenki! Wszystko zostawili przed korytarzykiem,
choć starsi koledzy uczulali: „Weźcie kuchenkę. Zrobicie sobie herbatę, zagrzejecie się”.
Jasne, tyle że oni mieli tylko wejść i wyjść! Wciąż jednak nie tracą ducha: „Czekajcie na
nas na Suchym Biwaku. Dojdziemy tam…”.
Nie doszli. Michał Górski wychodzi więc na powierzchnię wezwać TOPR. Jest sobota,
17 sierpnia. Mija właśnie dwudziesta druga godzina od uwięzienia jego kolegów i piętnasta
od ostatniego kontaktu głosowego z nimi.

*
– To był drugi dzień mojego dyżuru. Było tuż po siedemnastej, gdy przyjąłem
zgłoszenie. Dwóch grotołazów utknęło w bardzo ciasnych partiach Jaskini Wielkiej
Śnieżnej – mówi Piotr Konopka, ratownik TOPR-u. – Zorganizowaliśmy się bardzo
sprawnie i szybko, od zgłoszenia do wylotu pierwszej grupy nie minęły dwie godziny,
a przecież konieczne jest zwołanie ludzi i przygotowanie sprzętu. Na szczęście pogoda
była lotna. Dokładnie o dziewiętnastej osiem ratownicy dotarli do otworu jaskini. Ledwo
ruszyła pierwsza ekipa, zaczęliśmy organizować kolejnych ratowników, na zakładkę.

– Pełniłem funkcję jednego z koordynatorów – mówi Jan Krzysztof, naczelnik TOPR-u.


– Koordynator to osoba, która na podstawie informacji spływających z miejsca zdarzenia
podejmuje decyzję o kolejnych krokach. W przypadku akcji jaskiniowych jest zespół,
który zajmuje się tylko tą akcją, a koordynator trzyma pieczę nad całością działań
w jaskini. Oczywiście decyzje podejmowane są także pod ziemią. Tam również jest
wyznaczony kierownik – niezwykle istotna funkcja, bo przecież z ratownikami
działającymi w jaskini nie ma stałego kontaktu. Za to po każdym ich wyjściu zbiera się
od nich informacje, po czym koordynator wraz z zespołem rozważa i ustala dalsze
scenariusze działania. Rozmawiamy o tym, co można zrobić, jakie są zagrożenia, jakie
szanse uratowania poszkodowanych, jakie ryzyko dla ratowników. Na tej podstawie
planujemy następne kroki. Nie wybiegamy bardzo w przyszłość, bo nie wiemy, co powie
kolejna zmiana ratowników wychodzących z jaskini.
W tym wypadku zgłoszenie właściwie nie było bardzo niepokojące – utknęło dwóch
grotołazów, których odcięła woda, jest z nimi kontakt (jak się później okazało, był
kilkanaście godzin wcześniej), ale może woda niebawem opadnie i wtedy trzeba będzie po
prostu pomóc im wyjść. Co prawda przez bardzo ciasne fragmenty jaskini (zacisk
Magducha), ale nie powinno to nastręczać dużych problemów.

– Bywa, że osoby chodzące po jaskiniach przekraczają tak zwaną godzinę alarmową, nie
wracają po prostu o ustalonej porze. Wtedy ruszamy do akcji – mówi Andrzej Górka,
ratownik medyczny i ratownik TOPR-u. – Często jest tak, że tych taterników jaskiniowych
spotykamy albo w trakcie wychodzenia, albo w jakimś miejscu, gdzie mają przedłużony
biwak. Wtedy trzeba ich tylko wspomóc posiłkiem, dobrym słowem i pomóc przy
wychodzeniu. I tu trochę na to liczyliśmy. Wierzyliśmy, że uwięzieni grotołazi zdołali
jakoś wyjść, być może znaleźli inną drogę. W jaskini wszystko jest możliwe. Czasami
z punktu A do punktu B można przejść zupełnie nieoczywistymi ciągami.

– Nie znaliśmy partii, w których utknęli. To boczny ciąg jaskini, niezwykle rzadko
chodzony, dlatego zgłaszający zdarzenie Michał Górski zgodził się doprowadzić nas do
tego zalanego korytarza, byśmy znaleźli się tam jak najszybciej – mówi Sebastian
Szadkowski. – Weszliśmy do jaskini z przekonaniem, że woda już opadła, więc sprawa
będzie łatwa. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, że na Daniela i Józka zapadł już wyrok,
a nas czeka jedna z najtrudniejszych akcji w historii TOPR-u.

*
– Trwał Bieg Ultra Granią Tatr. Zabezpieczałem trasę na Czerwonych Wierchach. Byłem
odpowiedzialny za odcinek pomiędzy Ornakiem a Halą Gąsienicową – wspomina Tomasz
Wojciechowski, ratownik TOPR-u. – Gdy wszyscy zawodnicy przebiegli ten odcinek,
zeszliśmy do Kuźnic. Po chwili przyszedł esemes, że jest wyprawa jaskiniowa, a zaraz
potem zadzwonił Piotrek Konopka, który był dyżurnym, z prośbą, żebym natychmiast
zjawił się w centrali – mam stworzyć łączność przy otworze jaskini i być kierownikiem
bazy, zwanym dla szybkości i łatwości kierbazem.
Poleciałem pierwszym rzutem. Było nas dziesięciu. Chłopaki weszły do jaskini, ja
zacząłem szykować łączność – na początek tak zwaną Nicolę (a dokładniej system Nicola
Mk2). To rodzaj łączności radiowej, bezprzewodowej, składający się z radiotelefonu,
mikrofonogłośnika i mocowanej do otworu jaskini kilkunastometrowej anteny, po której
idzie sygnał. Nie jest on specjalnie mocny, trochę słabo słychać, trzeszczy, zgrzyta, ale da
się dogadać. Ciągnięcie tradycyjnego kabla trwa, a my przecież ścigaliśmy się z czasem.
Przy otworze trzeba było stworzyć bazę, rozstawić namiot, kuchnię, posegregować sprzęt,
który został na powierzchni. Niestety, nie udało się tego wszystkiego ogarnąć przed
zmrokiem. Nie udało się też dociągnąć Nicoli do namiotu przy otworze jaskini, w związku
z czym nie mogłem na noc do niego wejść. Musiałem być przy nadajniku i słuchać, czy
ktoś z jaskini nie będzie wołał, siedziałem zatem z Nicolą pod gołym niebem,
w kosodrzewinie. Biwak jak biwak. Do czasu. Niedaleko mnie usłyszałem rumor
zsuwających się kamieni. W pierwszej chwili pomyślałem, że idzie wsparcie. „Ale
dlaczego niezapowiedziane przez centralę?” Kiedy znowu zahurkotały kamienie, wyjąłem
latarkę. Świecę, patrzę – niedźwiedź. Kilkanaście kroków ode mnie. Zamarłem. On –
przeciwnie, spojrzał w moją stronę, odwrócił się i odszedł. Do świtu miałem oczy szeroko
otwarte. Rano udało się nawiązać łączność z dołem. Wiadomości stamtąd były bardzo złe.
Pierwsza ekipa schodząca do jaskini wie tylko tyle, ile powie jej osoba zgłaszająca
wypadek, czyli zazwyczaj niewiele. W każdym razie te informacje na pewno nie pozwalają
zaplanować sposobu działania. W związku z tym pierwsza grupa musi zorientować się
w sytuacji i to od jej ustaleń zależy, jak dobrze przygotowany wejdzie kolejny zespół. To
oni mówią, jaki sprzęt należy wziąć, ilu ratowników będzie potrzebnych i na jakie
działania się nastawić.
Te wiadomości trafiają na powierzchnię, a dokładniej – do kierbaza. Kierbaz ma kartkę,
na której wszystko zapisuje, bo pamięć jest ulotna. W natłoku różnych informacji coś może
się zawieruszyć, któraś wiadomość może nie zostać przekazana, lepiej więc zapisywać.
Poza tym łączność jest szczątkowa, fragmentaryczna, często trudna do odsłuchania.
Kilkakrotnie prosi się o powtórzenie informacji, żeby przez trzaski i szumy wyłapać
wszystko, bo też wszystko jest bardzo ważne. Kierbaz natychmiast przekazuje wiadomości
do centrali albo przez radiotelefon, albo dzwoniąc przez komórkę. Następnie centrala ma
jakieś pytania do dołu, potem dół do góry itd. To trochę jak głuchy telefon: dół nie może
połączył się bezpośrednio z centralą, więc kierownik bazy jest pośrednikiem. Dlatego musi
siedzieć i czuwać. I nawet nie bardzo jest się jak zdrzemnąć, bo strach, że coś się przegapi.
Kierownik bazy nie tylko zbiera informacje, co robią ratownicy, gdzie są, czego
potrzebują, dokąd doszli, ale też nasłuchuje, czy nie dzieje się coś złego. To jest jaskinia,
teren skrajnie nieprzyjazny człowiekowi, tam zawsze może coś się zdarzyć, więc nawet
gdy kierbaz idzie na stronę, to musi być w zasięgu telefonu jaskiniowego, bo a nuż
zawołają z dołu.
Później kierbazowi podczas dyżuru towarzyszył drugi ratownik i było komfortowo.
Jeden mógł się zdrzemnąć, drugi nasłuchiwał.
Łączenia z dołem są przeważnie umawiane na konkretne godziny, ale nie można
wykluczyć, że dół będzie chciał się dodzwonić o innej porze. Ratownicy mogą być zajęci,
może ich coś zatrzymać, wtedy wszystko się przesuwa. Bywa, że przerwa między
połączeniami jest tak długa, że aż niepokojąca. Wtedy pojawiają się myśli, że stało się coś
złego. Człowiek próbuje się do nich dowołać, a tu nic! Mieli się łączyć – nie łączą się.
Wołasz – nie odpowiadają. A wiesz, że robią niebezpieczne rzeczy. Wtedy naprawdę skóra
cierpnie. Przecież nikt nie pobiegnie szybko na dół sprawdzić, co się tam dzieje. Poza tym
nie można opuścić bazy. Próbujesz więc raz, próbujesz drugi, trzeci raz – uff, w końcu ktoś
odpowiada.
Moja pierwsza szychta trwała około stu godzin. Potem koledzy wspierali kierbaza, bo
naprawdę działo się dużo i wielotorowo. Śmigłowiec krążył niemal cały czas, przerzucając
ratowników i sprzęt. Wszystkie wejścia i wyjścia musiały być skrupulatnie zapisane, tak
żeby w każdym momencie było wiadomo, ile osób jest pod ziemią, żeby nie doszło do
sytuacji, że coś się dzieje, a my zaczynamy się szukać.
Z czasem przy bazie, przy otworze, powstało duże zaplecze magazynowe. Mieliśmy tam
zapas różnych rzeczy, by w razie pogorszenia się pogody i niemożności użycia śmigłowca
niczego nam nie zabrakło. Żebyśmy byli w jakiś sposób samowystarczalni. Tego towaru,
tych maneli było mnóstwo. Mieliśmy rozłożone dwa namioty, potem pojawiły się daszki
podobne do grillowych, pod którymi w razie potrzeby można było się schować. W ten
sposób stworzyliśmy tam centrum łączności, miejsce poniekąd strategiczne. Staraliśmy się
pomóc chłopakom, którzy byli w jaskini. Jeśli wychodzili w godzinach nocnych, gdy
śmigłowiec nie mógł ich zabrać, mieliśmy dla nich jedzenie, picie, rzeczy do przebrania.
Żeby po tej morderczej szychcie pod ziemią mogli odpocząć, odreagować.
– Nasze pierwsze wejście było głównie rozpoznawcze. Dopiero na dole mogliśmy ocenić
zakres i obraz zdarzenia – przyznaje Andrzej Górka. – Przy Suchym Biwaku, gdzie czekali
partnerzy uwięzionych, okazało się, że grotołazi jednak nie wyszli. Mało tego, gdy
zeszliśmy do tej rury, w której się z nimi komunikowano (byliśmy w tym miejscu
dokładnie o dwudziestej trzeciej dwadzieścia siedem), usłyszeliśmy tylko niepokojące
odgłosy: chrapanie i rzężenie. Grotołazi nie odpowiadali na wołania. W naszej ocenie to
charczenie oznaczało problemy z drożnością dróg oddechowych. Prawdopodobnie już
wtedy byli nieprzytomni, w głębokiej hipotermii, czyli umierali z powodu wychłodzenia.

– Liczyliśmy na to, że będziemy mogli nawiązać kontakt z grotołazami – przyznaje


Stanisław Bobak, ratownik strzałowy TOPR-u. – Wydawało nam się, że będą w stanie
dłużej przetrwać. Taki Ogaza1 wytrzymał czterdzieści sześć godzin w jaskini. Ale był
tęższy. Miał też kombinezon nurkowy, pewnie cieplejszy. Oni byli bardzo szczupli, więc na
pewno szybko się wychłodzili. Wiedzieliśmy, co oznaczają te odgłosy, brzmiały po prostu
agonalnie. Kiedy wyczołgaliśmy się z tej rury i powiedzieliśmy, co słyszymy, nasi koledzy
też byli zaskoczeni, dlatego do rury wczołgało się kolejnych dwóch, żeby to jeszcze raz
sprawdzić. Takich rzeczy trzeba być pewnym.

– Nasi ratownicy medyczni są doskonale wyszkoleni – mówi doktor Sylweriusz


Kosiński, anestezjolog, specjalista od hipotermii, ratownik TOPR-u. – Od wielu lat
ćwiczymy różne warianty związane z hipotermią, więc oni wiedzieli, z czym mogą się
zetknąć. Byliśmy umówieni na ewentualną konsultację i oczywiście na działanie, gdyby
okazało się, że grotołazi żyją. Przygotowaliśmy się na dwie wersje: w pierwszej
rozważaliśmy ogrzewanie ich tam na dole, pod nadzorem moim i Tomka Darochy [również
specjalisty od hipotermii – przyp. aut.], który natychmiast zaoferował wsparcie. W drugiej
– gdyby ratownicy zdecydowali się na transport grotołazów – któryś z nas wyszedłby im
naprzeciw.
Na początku nie wiedzieliśmy, w jakim są stanie, dlatego Staszek Krzeptowski-Sabała
postanowił to zbadać. Naczelną zasadą w takiej sytuacji, w ramach oceny stanu ogólnego,
jest ocena oddechu. W związku z tym, że nie było bezpośredniego kontaktu z grotołazami,
Staszek starał się po prostu określić, jaka jest częstotliwość ich oddechów, czy są one
regularne. I czy w ogóle jest to oddech.
– Doliczyłem się sześciu oddechów na minutę – mówi Stanisław Krzeptowski-Sabała,
ratownik medyczny i ratownik TOPR-u. – Wyraźnie słyszałem dwie oddychające osoby,
ale nie były to zdrowe oddechy osób śpiących. Grotołazi oddychali płytko, charczeli. Nie
brzmiało to dobrze. To były oddechy umierających. Próbowaliśmy się do nich dokrzyczeć,
darliśmy się wniebogłosy, gwizdaliśmy na palcach – żadnej reakcji. Gdy po czterech
godzinach zeszliśmy do tej rury ponownie, nic już nie było słychać.

– Dźwięki w jaskini są różne, rozchodzi się echo, więc oczywiście nie mogliśmy mieć
pewności, że to, co słyszymy, jest tym, o czym myślimy – mówi doktor Kosiński. –
Z drugiej strony opisywane odgłosy odpowiadały obrazowi oddechu agonalnego.
Normalnie człowiek oddycha dwanaście do szesnastu razy na minutę. Osoba głęboko
wychłodzona, ciężko wyczerpana oddycha właśnie pięć, sześć razy na minutę, płytko.
Przypomina to oddech przy zatrzymaniu krążenia, kiedy serce przestaje pracować.
Ludzie najczęściej giną w jaskiniach albo z powodu uduszenia, na skutek jakichś
wydobywających się gazów, albo z powodu śmiertelnych urazów, albo z powodu
hipotermii. Sekcja zwłok grotołazów wykazała, że zmarli z wychłodzenia.

– Podejrzewaliśmy, że grotołazi praktycznie są nie do uratowania, ale to nie skłoniło nas


do przerwania akcji ratunkowej – mówi Andrzej Górka. – To, co słyszeliśmy,
traktowaliśmy wyłącznie jako przesłankę, jako przypuszczenie. Mogliśmy zgadywać, że te
dźwięki to jest chrapanie lub charczenie, ale mogliśmy też być ofiarami jakiejś iluzji
akustycznej, która może się zdarzyć w jaskini. Wobec tego nie zatrzymaliśmy się. Wręcz
przeciwnie, kolejne dwie doby były zażartą walką z czasem i przeciwnościami. Rzuciliśmy
wszystkie siły i środki, poprosiliśmy o pomoc wiele służb, wierząc, że ich uratujemy.

*
Pierwsza ekipa, która weszła do jaskini, podzieliła się na dwie grupy: jedna, z Michałem
Górskim, poszła tak, jak szli uwięzieni, chcąc dotrzeć do nich od strony zalanego
korytarza; druga grupa została w rejonie Białej Wody. Mieli co jakiś czas wchodzić do rury
i wołać Daniela i Józka. Krzyczeć, gwizdać, stukać – w nadziei, że się odezwą. Ta ekipa
miała też zabezpieczyć łączność przez Nicolę oraz przygotować punkt cieplny, czyli bazę
do dalszych działań – miejsce, gdzie można będzie się zagrzać, odpocząć, zregenerować
siły.
Górski, Szadkowski, Bobak, Kowalczyk i Gruszka ruszyli w tym czasie w ciasne
Przemkowe Partie.
– Co znaczy „ciasne”? Powiem tak: między nogami krzesła jest dużo miejsca – mówi Jan
Krzysztof.

– „Ciasno” w jaskini znaczy tyle, że obwód rury, korytarzyka obejmuje całe ciało w taki
sposób, że trudno się poruszać – tłumaczy Grzegorz Albrzykowski, grotołaz, ratownik
strzałowy TOPR-u. – Trzeba dopiero „ułożyć” jakoś te kości w środku, licząc na to, że nic
człowieka nie przytrzyma, bo wtedy robi się bardzo nieprzyjemnie. Są takie zaciski,
w których należy mocno wciągnąć klatkę piersiową i mostek. Przechodzi się przez nie na
maksymalnym wydechu. Najgorsze są rury, bo dodatkowo ściskają ramiona i miednicę.
Poruszanie się w takiej ciasnocie to naprawdę spory wysiłek, bo oprócz rąk i nóg pracuje
też korpus. Najbardziej czuć to po wyjściu z jaskini, gdy całe ciało zaczyna boleć, a siniaki
pojawiają się w nietypowych miejscach, na przykład na łydkach, łokciach i żebrach.

– To są przestrzenie, gdzie oczywiście musi się zmieścić głowa, bo głowa nie podlega
żadnemu modelowaniu, natomiast już dla klatki piersiowej i bioder jest bardzo wąsko –
dodaje Andrzej Górka. – I to nie tylko kwestia przejścia punktowego zacisku, ale
w przypadku tych najgorszych ciasnot, typu Magducha czy Samaria, mówimy
o kilkudziesięciometrowych szczelinach, w których albo nie puszczają barki, albo nie
puszczają biodra. Gdzieniegdzie konieczne jest zdjęcie z głowy kasku ze światłem, bo
inaczej głowa się nie przeciśnie. Czy to daje do myślenia? To nie jest ciasnota typu
niedomknięte drzwi. Tam są wielometrowe odcinki, w których poruszanie się wymaga
umiejętności operowania całym ciałem. To nie jest zdolność wrodzona, tego trzeba się
nauczyć. Osoby, które nie są obchodzone w jaskiniach, w takich miejscach po prostu utkną
i tyle. Dlatego tą drogą od strony zalania poszli tylko ratownicy, którzy są grotołazami.

– Droga prowadziła korytarzami jakby naokoło. Gdyby nie Górski, który był naszym
przewodnikiem, nie wiem, jak długo docieralibyśmy do zalanego korytarza – przyznaje
Sebastian Szadkowski. – Swoją drogą gość wykazał się niezwykłą wytrzymałością.
Siedział cztery dni w jaskini, wyszedł nas powiadomić i jeszcze wszedł z nami, jak się
później okazało, na kolejne dwie doby.
Francowata jest ta droga! Pierwszy ciąg, z trudnym zaciskiem Samaria, prowadzi do
kilkunastometrowego uciążliwego pęknięcia. Potem jest słynna Magducha, czyli opadająca
skosem gładka czterometrowa szczelina, która w najszerszym miejscu ma zaledwie
trzydzieści centymetrów szerokości! Wygląda jak soczewka. Następnie jest podejście do
Komina Biwakowego, po nim kolejne ciasnoty, kolejne zaciski, korki nie korki, w końcu
Studnia Kaskadowa, na której dnie leżał sprzęt uwięzionych: uprzęże, śpiwory, maszynka,
gaz. Zostawili tam wszystkie rzeczy. Gdy po ponad czterech godzinach przeciskania się
w skrajnie trudnym terenie dotarliśmy na miejsce, korytarz wciąż był zalany.

– To była rura czterdzieści na sześćdziesiąt centymetrów, opadająca pod kątem około


trzydziestu stopni, taki półksiężyc, dno płaskie, góra półokrągła wypełniona wodą. Na dnie
żwirek – opisuje ten korytarz Zbigniew Gruszka, grotołaz, ratownik TOPR-u. – Cały czas
płynęła tam woda. Próbowałem schodzić, ale wszystko się zsuwało i jeszcze bardziej
zasypywało tę już całkowicie zalaną szczelinę. Nie było szans, żeby tam wejść.

– Wtedy dotarło do nas, że od tej strony nic nie zdziałamy, i zrozumieliśmy, że sprawa
jest przegrana – mówi Szadkowski. – Myślę, że zrozumiał to także Górski. Dlatego osłabł.
I nic dziwnego. My byliśmy już bardzo zmęczeni, a co dopiero on! Sześć dni działania
w jaskini, adrenalina, niedożywienie, odwodnienie – w dół szedł na potężnym speedzie,
cały czas z nadzieją, że uratujemy jego kolegów. Kiedy zrozumiał, że sytuacja jest
beznadziejna, zeszła z niego cała energia. Musieliśmy prosić o wsparcie, żeby pomóc mu
w przejściu Magduchy. W dół jest łatwiej, bo działa grawitacja, wyjście do góry to jednak
zupełnie inna bajka. Szczelina jest tak gładka, jakby była codziennie pieczołowicie
polerowana. Nie ma w niej żadnej krawędzi, żadnego wgłębienia, najmniejszego pęknięcia
– nie ma w co wbić palców, nie ma się na czym podciągnąć. O metodach wspinaczkowych
nie ma co mówić, bo nie można w niej wykonać żadnych ruchów. Przecież w najszerszym
miejscu ma zaledwie trzydzieści centymetrów! Żeby z niej wyjść, trzeba się klinować
w ścianę, zapierać łokciami i podciągać wężowym ruchem. To z kolei wymaga ogromnej
siły, której Górski już nie miał. Cofnęliśmy się więc do Komina Biwakowego – tam były
śpiwory, jakaś folia NRC – i czekaliśmy na pomoc, rozmawiając o wszystkim i o niczym.
Byłem przekonany, że będziemy musieli poszerzyć Magduchę, żeby Michał mógł wyjść.
Ostatecznie obyło się bez strzelania, choć przy czynnej pomocy chłopaków z góry.

– I to pokazuje, jak tam jest ekstremalnie trudno – podkreśla Andrzej Górka. – Są


odcinki, które po prostu uniemożliwiają prowadzenie akcji ratunkowej. Nie da się przecież
ot tak wysadzić wszystkiego. Poszerzanie korytarzy w jaskiniach to nie jest proces szybki
i nagły. Gdybyśmy musieli przestrzelić tamtą drogę, akcja trwałaby miesiącami, więc gdy
pojawiły się głosy, że właśnie tamtędy powinniśmy działać, potraktowaliśmy je jako
przejaw ignorancji i niedoinformowania.

– W takich sytuacjach zawsze jest bardzo silna presja i tysiące pomysłów – mówi Jan
Krzysztof. – My ich nie odrzucamy, analizujemy, czy któryś jest do zrealizowania,
oczywiście jeśli mieści się w ramach dopuszczalnego ryzyka. Najważniejsze, by nie
doprowadzić do powielenia błędów popełnionych wcześniej, w tym wypadku przez
grotołazów. Teoretycznie można byłoby wprowadzić ratowników drogą, którą poszli
grotołazi, jeszcze przed udrożnieniem materiałami wybuchowymi wyjścia alternatywnego,
ale mogliby – podobnie jak uwięzieni – utknąć tam na dni czy tygodnie. Gdyby była
pewność, że grotołazi żyją, gdybyśmy mieli z nimi kontakt głosowy i gdybyśmy mieli
szansę ich uratować, podjęlibyśmy ryzyko. W każdym razie taki scenariusz był rozważany.
Niestety, już po wszystkim potwierdziła się nasza analiza, co tam się mogło wydarzyć.
Każda próba przejścia korytarza wiązała się z niebezpieczeństwem kolejnego jego zalania.
Musieliśmy więc zadawać sobie dramatyczne i brutalne pytanie, jak duże ryzyko
możemy podjąć dla potwierdzenia zgonu. Wszystko wskazuje na to, że już w drugiej dobie
grotołazi nie żyli. Na skutek głębokiej hipotermii prawdopodobnie doszło u nich do
zatrzymania akcji serca. Niewykluczone, że byli także poważnie niedotlenieni, na miejscu
stwierdziliśmy bowiem niski poziom tlenu. Tak więc już na bardzo wczesnym etapie
szliśmy, niestety, po ciała, choć ciągle wierzyliśmy, że być może jednak przetrwali, że
może są w innym miejscu niż wcześniej i stąd brak kontaktu głosowego z nimi.
Na początku nie wiedzieliśmy, dlaczego ten korytarz został zalany, co się stało, bo
przecież jakiegoś gwałtownego przyboru wody nie było. Owszem, padało, ale
niespecjalnie obficie. Zaczęły się dyskusje, co robić, bo nawet gdyby ta woda opadła
i grotołazi byliby w głębokiej hipotermii, to wyjęcie ich i uratowanie od strony Zaułka
Prosiaczka i Magduchy byłoby prawie niemożliwe. To jest bardzo długi ciąg bardzo
ciasnych przejść, zacisków, które oczywiście pozwalają szczupłym, sprawnym grotołazom
na przeciśnięcie się przez nie, ale nawet dla nich jest to poważne wyzwanie. Tutaj
tymczasem mówimy o ewentualnym transporcie w noszach dwóch osób, ciężko
wychłodzonych, prawdopodobnie z koniecznością prowadzenia zaawansowanych
czynności medycznych, masażem serca itd. To wymagałoby wielkich i długotrwałych prac
pirotechnicznych, ze wszystkimi konsekwencjami ryzyka. Poza tym ten zalany korytarz
jest tak wąski, że żadne nurkowanie nie wchodziło w grę, choć nasi nurkowie byli gotowi.
– Nurkowanie? Wyobraźmy sobie krzesło wstawione do basenu z wodą o temperaturze
trzech stopni i próbujmy, w pełnym rynsztunku, przejść pomiędzy nogami tego krzesła –
mówi Sebastian Szadkowski. – Ten zalany korytarz był szerokości pół metra na pół metra.
Tam człowiek cały czas się czołga, a w dodatku jest zerowa widzialność. W korytarzu stał
czterometrowy słup wody, za nim zaś jest kilkunastometrowy poziomy korytarz. Tam nie
chodziło o „problem nurkowy”.

Irytujące więc były sugestie kolegów grotołazów, że może należy tam wejść bez butli
albo próbować w jakiś sposób podać uwięzionym niezbędny sprzęt. „Skoro to takie proste
i oczywiste, dlaczego nie zrobili tego partnerzy uwięzionych?”, pytają wprost ratownicy.

– Wiedzieli prawdopodobnie, że sytuacja staje się krytyczna, znali zalany korytarz,


a mimo to nie zdecydowali się na próbę przepłynięcia syfonu – mówi Jan Krzysztof. –
Dlaczego? Bo takich rzeczy się po prostu nie robi. To kilkanaście metrów w ciasnym
korytarzu zalanym lodowatą wodą, gdzie w każdej chwili może dojść do zaczepienia się
o jakiś występ skalny, utknięcia i utopienia się. Zresztą, nim dotarliśmy do uwięzionych,
zastanawialiśmy się, czy oni sami nie podjęli takiej próby i po prostu się nie utopili.
Zastanawialiśmy się także, co by było, gdybyśmy weszli te dwanaście czy piętnaście
godzin wcześniej. Zapewne wtedy jeszcze mielibyśmy z uwięzionymi kontakt, ale i tak
sytuacja byłaby trudna, bo niewiele więcej i szybciej moglibyśmy zrobić w pierwszym
etapie akcji. Mało tego, mielibyśmy żywych ludzi, którzy przy nas umierają, a my jesteśmy
bezsilni. I ta bezsilność pewnie by nas bardzo stresowała, bo nie byłoby możliwości
podjęcia innych działań.

– Oczywiście, jest szansa na uratowanie ludzi z głębokiej hipotermii, ale w sprzyjających


okolicznościach – mówi doktor Sylweriusz Kosiński. – My, ludzie, jesteśmy wyposażeni
w mechanizmy, które w pewnym stopniu nas zabezpieczają. Nie jest to typowa hibernacja,
taka jak u zwierząt, ale mimo wszystko w przypadku hipotermii organizm się broni. Gdy
temperatura ciała spada do trzydziestu, dwudziestu stopni temperatury centralnej, to cały
nasz obwód, czyli skóra, tkanka podskórna, powierzchowna warstwa mięśni, ma
praktycznie odcięty dopływ krwi. Wtedy ten obwód działa wyłącznie jako izolator,
natomiast wszystkie życiowo ważne narządy, takie jak mózg, serce, płuca, nerki, wątroba,
dzięki metabolizmowi generują i zachowują ciepło2. W momencie, gdy ekipa ratownicza
dociera do wychłodzonego człowieka i ten człowiek wykonuje na przykład jakieś ruchy
albo ratownicy poruszają nim w trakcie przenoszenia go, „otwierają” obwód, powodując
wymieszanie zimnej krwi z ciepłą. Wtedy następuje wstrząs, bo obniżenie temperatury
krwi nawet o ułamek stopnia może spowodować ciężkie zaburzenia rytmu serca albo
wręcz zatrzymanie krążenia.
Podobny efekt wywołują ciepłe okłady. Nieumiejętne ogrzewanie wychłodzonego
człowieka było podstawową przyczyną zgonów na statkach wielorybniczych w XVII
i XVIII wieku. Ludzi, którzy wypadali za burtę do lodowatej wody, po wyłowieniu
natychmiast pakowano do wanny z ciepłą wodą, żeby szybko ich ogrzać. To najgorsze, co
można zrobić! Powodowało to natychmiastowe rozszerzenie się naczyń skórnych,
wymieszanie krwi zimnej z cieplejszą, a więc gwałtowne obniżenie temperatury serca,
skutkujące zatrzymaniem krążenia. Człowieka trzeba ogrzewać bardzo powoli.
Oczywiście w przypadku hipotermii zawsze bierzemy pod uwagę czas, który upływa,
i temperaturę, w jakiej znajdują się poszkodowani. Jeżeli wiemy, że w jaskini temperatura
wynosi cztery stopnie Celsjusza, do tego człowiek nie może się poruszać, jest wyczerpany,
to korzystając z odpowiednich tabel, jesteśmy w stanie obliczyć, z jaką szybkością spada
temperatura jego ciała, a co za tym idzie, w jakim jest stanie.
Są takie tabele, bo badania nad hipotermią trwają już wiele lat. Nie mówi się o tym, ale
część z nich jest wynikiem okrutnych eksperymentów wykonywanych w czasie drugiej
wojny światowej na więźniach obozów koncentracyjnych, głównie w Dachau
i w Ravensbrück. Tam właśnie prowadzone były prace nad hipotermią, które miały pomóc
ustalić, jak długo niemieccy lotnicy mogą przeżyć w zimnej wodzie, gdyby wpadli do niej
na przykład po wyskoczeniu z samolotu. Oczywiście to wszystko jest owiane tajemnicą i te
„badania” oraz ich wyniki nigdy nie zostaną ujawnione, bo korzystanie z nich byłoby
absolutnie nieetyczne. Jednak część z tych dokumentów została przejęta przez wojska
amerykańskie i radzieckie. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych ponownie ruszyły
badania nad hipotermią, legalne, etyczne, i tabele, z których korzystamy, są wynikiem tych
właśnie badań.
Podpieramy się nimi, ale nigdy nie uzależniamy naszych działań od tych wyliczeń.
Zawsze wierzymy w łut szczęścia czy wyjątkową odporność psychiczną poszkodowanych.
Szukamy i odwołujemy się do szczęśliwych zakończeń spraw – wydawałoby się –
beznadziejnych, które przecież się zdarzają.
Z drugiej strony musimy dokonać dosyć dokładnej analizy, jakie są realne szanse.
W przypadku Daniela i Józka było dużo niewiadomych. Nie wiedzieliśmy, czy mieli
ze sobą coś do okrycia się, coś do jedzenia, na przykład jakieś batony energetyczne, czy
mieli coś do picia, w jakim stanie jest ich ubranie, w ogóle co mieli na sobie – to były
zmienne, których nie mieliśmy. Całymi dniami wpatrywaliśmy się w te tabele, liczyliśmy,
kombinowaliśmy, jak szybko to ciepło może z nich uciekać, ale nie dawaliśmy za wygraną.
– Zwłaszcza że było takie zdarzenie, które postawiło wszystkich na nogi. Koledzy
odpalali jetboila, czyli kuchenkę gazową – opowiada Łukasz Migiel, ratownik medyczny
i strzałowy TOPR-u. – I to pierwsze zapalenie spowodowało odgłos, który został
zinterpretowany jako wybuch gdzieś niedaleko. Być może jako znak uwięzionych
grotołazów. Już wtedy wiedzieliśmy, że mają ze sobą materiały wybuchowe, więc
teoretycznie mogło się tak zdarzyć. W każdym razie pojawiła się taka wątpliwość, a wraz
z nią nadzieja, że żyją. I tę nadzieję podsycano, choć na zdrowy rozsądek nie miała nic
wspólnego z rzeczywistością. Tym bardziej, że od wielu godzin nie było już kontaktu
z grotołazami. Z ich strony nie było słychać żadnych dźwięków.

– Natychmiast podniosły się głosy, że trzeba wypompować wodę z zalanego korytarza.


Pytanie tylko, jak to zrobić – mówi Stanisław Bobak. – Potrzebne byłyby wydajne pompy
oraz prąd do ich zasilania, z którym jest największy problem w tak odległym miejscu
jaskini. Podsuwano nam jakieś patenty żeglarskie, stosowane na łodziach, tyle że to
wszystko nie sprawdza się w warunkach tatrzańskich. Poza tym nie było gdzie
odpompować tej wody. Jej lustro było zbyt daleko i za nisko od miejsca, w którym można
by ją „wylewać” w taki sposób, by nie płynęła z powrotem do tego syfonu. W historii
ratownictwa jaskiniowego w Tatrach zdarzało się osuszać syfon, między innymi wylewając
wodę wiaderkami, ale tutaj nie wchodziło to w grę. Było za wysoko i za ciasno. Jedyną
szansą na dostanie się do uwięzionych i ewentualny ich transport było dojście od strony
Białej Wody.

– I taką decyzję podjęliśmy, choć nie wiedzieliśmy dokładnie, jak długi jest ten nieznany
odcinek, który musimy poszerzyć – mówi Jan Krzysztof. – Zaczęliśmy analizować plany
jaskini z ludźmi, którzy eksplorowali tę część, ale nikt nie umiał nam pomóc. To był teren
dziewiczy. Odległość w linii prostej a przebieg korytarza jaskiniowego i jego gabaryty to
dwie różne rzeczy. Jedno było pewne, do akcji musieli wkroczyć nasi ratownicy strzałowi
(szkoleni przez najlepszych specjalistów z Wojskowego Instytutu Techniki Uzbrojenia),
których umiejętności i doświadczenie okazały się kluczowe.

*
– Byłem z żoną pod Babią Górą, po stronie słowackiej. Jeździliśmy na rowerze –
opowiada Witold Cikowski, szef sekcji strzałowej TOPR-u. – Podczas ostrego podjazdu
usłyszałem telefon. Wiedziałem, że to centrala, bo mam ustawiony na nią specjalny
dzwonek, ale nie mogłem się zatrzymać, bo nie ruszyłbym ponownie. Za chwilę znowu
telefon, znowu z centrali, ale znów byłem na podjeździe. Oddzwoniłem, gdy wyjechałem
na wzniesienie. Wtedy usłyszałem o wypadku w Jaskini Wielkiej Śnieżnej i prośbę, żebym
się zgłosił. Niestety, byłem na L4. Kilka miesięcy wcześniej naderwałem przyczep ścięgna
Achillesa i miałem zwolnienie oraz plastikową ortezę na nodze. Poza tym nie miałem
aktualnych badań, o czym poinformowałem kierownika dyżuru. Szybko więc
skończyliśmy rozmowę.
Kilka godzin później dowiedziałem się, że sytuacja w jaskini jest bardzo poważna i że
trzeba będzie poszerzyć korytarz, a zatem strzelać. Dlatego poproszono mnie w nocy z 17
na 18 sierpnia, żebym przygotował wszystko dla pierwszej grupy strzałowych, którzy
wejdą o świcie do jaskini jako następna ekipa. W centrali byłem już o czwartej rano,
przygotowałem, co trzeba, i pilnowałem, żeby wszystko zostało zabrane.
Strzelaniem zajmuję się od ponad dwudziestu lat, mam spore doświadczenie w tym
zakresie, dlatego wiem, że sytuacje w jaskiniach mogą być różne i trzeba być na nie
przygotowanym, a co za tym idzie, mieć dużo różnych narzędzi. To nie jest remont domu,
nie wyskoczymy do sklepu, gdy czegoś zabraknie. Każde wejście do jaskini jest bardzo
czasochłonne i energochłonne, dlatego wszystko musi być na miejscu. Bierzemy też pod
uwagę różne scenariusze, tak żeby nic nas nie zaskoczyło i nie zatrzymało naszych działań.
Ważne, żeby strzelać efektywnie, ale i bezpiecznie. Człowiek z majzlem, czyli w jednej
ręce dłuto, w drugiej młotek, nic by tam nie wskórał. Po pierwsze, jest za ciasno, po
drugie, skała nie puści. Tam muszą być zastosowane specjalne techniki strzałowe.
Koledzy zaczęli strzelać 18 sierpnia o dziewiątej trzydzieści. Ja tymczasem poszedłem
do swojego lekarza, powiedziałem co i jak, dwa dni później zrobiłem wszelkie potrzebne
badania i także mogłem wejść do jaskini.

– Miałem dyżur w pogotowiu ratunkowym na karetce, mocno „jeżdżony”. Byłem już


dobę na nogach – mówi Łukasz Migiel. – W nocy z soboty na niedzielę dostałem esemes,
że będzie potrzebna osoba do strzelania, poprosiłem więc kolegę, żeby mnie wcześniej
zmienił, i zszedłem z dyżuru około piątej rano. Od razu pojechałem do centrali, a potem
wszedłem do jaskini. Moja żona była lekko zdenerwowana, bo mówiłem, że tylko
podrzucę materiały pod jaskinię, tymczasem jak wszedłem do Śnieżnej w sobotę, to
wyszedłem z niej dopiero w poniedziałek.
Na pierwszej szychcie byłem z kolegą ze straży pożarnej, który bardzo mi pomógł.
Mieliśmy strzelać zaciski, za którymi był Sebastian Szadkowski z Michałem Górskim. Ich
wyciągaliśmy w pierwszej kolejności. Na szczęście wszystko poszło gładko, ostatecznie
obyło się bez strzelania, wróciliśmy więc do bazy przy Białej Wodzie, z której rozpoczęło
się poszerzanie korytarza prowadzącego do uwięzionych.
– Na początku koledzy odpalili same zapalniki, żeby wywołać huk – mówi Witold
Cikowski. – Ponieważ grotołazi nie reagowali na wołanie, na krzyki, a wcześniej słychać
było coś w rodzaju chrapania, stwierdzono, że być może drzemią. Huk miał ich obudzić.
W tej rurze była dobra propagacja dźwięku, porównałbym ją do komunikacji na dawnych
statkach i okrętach, na których były takie długie rury. Odtykało się korek i dokrzykiwano
się na przykład do maszynowni. Tu było podobnie. Niestety, grotołazi nie zareagowali na
strzały. Zaczęliśmy więc poszerzać korytarz.

– Strzelanie zacząłem od miejsca, do którego dało się „dojść”, przy czym dojście było po
prostu czołganiem się – mówi Migiel. – Na początku mieliśmy nadzieję, że być może
trzeba będzie strzelić raz, drugi raz i do nich dotrzemy, ale każde kolejne strzelanie
pokazywało, że nic z tego. Sytuacja była trudna i niebezpieczna. Ładunki musieliśmy
uzbrajać bardzo blisko twarzy. Strasznie dostałem tam w dupę psychicznie. Byłem
megazmęczony po ciężkim dyżurze w pogotowiu, a tu tak wredne miejsce. Jak wyszedłem
stamtąd, to byłem właściwie zdruzgotany i zniechęcony do dalszej pracy.

– Na początku naszym największym zmartwieniem był brak wentylacji – mówi


Stanisław Bobak. – W tym korytarzyku nie było przewiewu, niezbędnego do prac
strzałowych. Po odpaleniu ładunku wydobywają się gazy niebezpieczne dla zdrowia
i życia, więc jeśli nie ma cugu, to nie tylko nie da się szybko posuwać tych prac do przodu,
ale robi się niebezpiecznie także dla tych po drugiej stronie strzelania. Słowem, bez
przewiewu nie da się strzelać, dlatego musieliśmy kombinować, jak to powietrze oczyścić.

– To był sakramencki problem – przyznaje Migiel. – Gdy strzeliłem pierwszy raz, to


chyba dopiero po dziewiętnastu czy piętnastu godzinach chłopaki mogły wejść, żeby
wyciągnąć urobek.

– Czujniki piszczały – mówi Witold Cikowski. – Oksymetr pokazał piętnaście koma


osiem procent tlenu, a powinno być, wiadomo, około dwudziestu jeden procent, bo taka
jest norma. Podejrzewaliśmy, że dopływ powietrza zamknął zalany syfon. Grotołazi leżeli
w bardzo ciasnej przestrzeni blisko dwie doby, więc prawdopodobnie zużyli tlen, który był
w tej rurze. Przecież musieli czymś oddychać. Zastanawialiśmy się, czy ten brak tlenu nie
przyczynił się do szybszej utraty świadomości. Zwykle w jaskiniach jest naturalny
przewiew, tym razem jednak sytuacja była zupełnie inna, dlatego w centrali znowu
zrobiliśmy burzę mózgów.

– Zaczęliśmy szukać systemów, które umożliwiałyby tam wentylację (napowietrzanie) –


mówi Jan Krzysztof. – Użycie masek przeciwgazowych nie wchodziło w grę, ponieważ
problemem były zarówno gazy powybuchowe (tlenek węgla przede wszystkim), jak
i bardzo obniżony poziom tlenu. Maska przeciwgazowa tymczasem nie zapewni
dodatkowego tlenu.

– Poza tym jest niewygodna – dodaje Witold Cikowski. – Tam nie dało się pracować
nawet w goglach, bo po chwili szkła były zaparowane. Właściwie od razu musieliśmy je
zdejmować, więc co dopiero mówić o masce, która nie dość, że zasłania całą twarz, to
jeszcze wystaje z niej duży filtropochłaniacz. W takiej masce nie moglibyśmy się wczołgać
do poszerzanego korytarza.

– Sprawa nie była prosta, bo w jaskini nie zastosuje się żadnych tradycyjnych form
zasilania – kontynuuje naczelnik. – Wnieśliśmy co prawda agregat spalinowy, który jednak
nie został użyty (spaliny to poważny problem w zamkniętych przestrzeniach). Wnieśliśmy
zatem różne wentylatory na akumulatory, bo są najbezpieczniejsze, i przygotowywaliśmy
się na wprowadzenie sztucznego nawiewu. Zaplanowaliśmy system z wykorzystaniem
tuneli foliowych, sprowadziliśmy najwyższej klasy rury wentylacyjne. Konsultowaliśmy
się z profesorami od chemii budowlanej, szukając zastępczych form kruszenia kamieni (nie
do zastosowania, jak się okazało). Mieliśmy kontakt z fachowcem zajmującym się
żeglarstwem – sprawdzaliśmy systemy wentylacji i systemy pomp wykorzystywanych
w tej dziedzinie. Ściągaliśmy specjalistyczny sprzęt z całej Polski. Nawet żołnierze
z jednostki specjalnej przywieźli nam system do oddychania w zamkniętym obiegu, tyle że
nie zmieściłby się w wąskich korytarzach jaskini. Mieliśmy tego pełno. Koniec końców
zmontowaliśmy system, w którym nawiew generowały akumulatorowe… odkurzacze do
liści.

– Chodziło o to, żeby nadmuchiwać do tego naszego przodka czyste powietrze


z głównego ciągu Białej Wody – tłumaczy Cikowski. – Kupiliśmy więc rury, kotwy
budowlane i różne dziwne ogrodnicze narzędzia, które służą do podwieszania roślin, mając
nadzieję, że uda nam się w tym korytarzyku podwiesić ten nadmuch. Żadne
z wymyślonych przez nas rozwiązań nie było idealne, bo zajmowało dużo miejsca,
a przecież w tych ciasnotach sami ledwo się mieściliśmy. Ale co było robić. Wszystko to
znieśliśmy do jaskini i gdy już mieliśmy się zabrać do montażu, zaczęła wracać naturalna
wentylacja. Po stu dwudziestu godzinach od odcięcia grotołazów przez wodę pojawił się
wyczuwalny przewiew. Dobry dla strzelania, gorszy dla pracujących, bo nagle zrobiło się
bardzo zimno. Ten cug ich wychładzał. Ale to oznaczało, że woda w zalanym korytarzu
prawdopodobnie trochę opadła.

– I natychmiast podniosły się głosy, dlaczego więc nie wchodzimy od tamtej strony –
mówi Jan Krzysztof. – „Żeby ratownicy tam nie utknęli”, odpowiadałem. Dopóki nie
mamy drogi ewakuacyjnej, nie możemy wprowadzać w nieznany teren kolejnych osób, bo
nie wiemy, a przynajmniej wtedy nie wiedzieliśmy, dlaczego ten korytarz został zalany.
Poza tym ponowne jego zalanie oznaczałoby ponowne odcięcie naturalnej cyrkulacji
powietrza, czego konsekwencją byłoby wstrzymanie prac strzałowych, czyli de facto
wstrzymanie działań.

*
– Wszedłem do jaskini drugiego dnia akcji. Zadaniem moim i mojej grupy było
rozciągnięcie i zabezpieczenie łączności telefonicznej – mówi Maciej Latasz, ratownik
medyczny i ratownik TOPR-u. – Na początku była Nicola, ale wiadomo, co kabel, to
kabel, więc mój zespół, w składzie: Michał Ślusarczyk „Misiu”, Paweł Jankowski i ja,
zajął się właśnie tym. Do rozłożenia był spory odcinek: z bazy przy otworze przez tak
zwany Suchy Biwak na minus trzysta aż do miejsca, gdzie trwały prace strzałowe, czyli na
głębokość około minus pięciuset metrów. Po drodze w niektórych miejscach
wymienialiśmy też poręczówki, bo sporo było starych i zniszczonych.
Jaskinia ma charakter pionowy, od otworu do miejsca, gdzie odchodził korytarz
wymagający poszerzenia, dojście prowadziło głównie pionowymi studniami. W dolnej
części płynęła woda (stąd nazwa Biała Woda), ale to dojście nie jest trudne. Założenie
kabla też nie jest jakąś superskomplikowaną rzeczą, ale wymaga wyobraźni przestrzennej
i przemyślenia. Kabel musi tak przebiegać, żeby nie przeszkadzał w poruszaniu się po
jaskini i transporcie sprzętu, żeby podczas zjazdów studniami i przy przechodzeniu przez
ciaśniejsze miejsca nie został uszkodzony. Ma służyć też jako kierunkowskaz.
To starodawny kabel wojskowy zwany pekaelką. Oprócz włókien miedzianych ma
stalowy rdzeń, który chroni go przed rozerwaniem, jest zatem bardzo wytrzymały. Mimo to
robi się w jaskini jego zapasy, depozyty, by w razie uszkodzenia kabla móc szybko
naprawić łączność lub inaczej go poprowadzić.
Kabel zazwyczaj mocuje się na występach skalnych: jeśli za bardzo idzie w świetle
i gdzieś przeszkadza, to puszczamy go górą lub dołem. Dzięki pekaelce można nawiązać
łączność właściwie z dowolnego miejsca. W trzech punktach telefon był na stałe. Pierwszy
na wspomnianym Suchym Biwaku. To jest duża sala z płaskim dnem, w której zazwyczaj
wypoczywają grotołazi eksplorujący jaskinię. Tam zawsze jest rozbity namiot i my też
mieliśmy tam rzeczy i tam odpoczywaliśmy. To był ważny punkt. Stąd składało się
pierwszy meldunek do kierbaza: „Jesteśmy na Suchym, idziemy dalej” albo
„odpoczywamy”, albo „czekamy” itd. Dalej linia pociągnięta była tak zwaną Kruchą
Dwudziestką i całym ciągiem Białej Wody. Telefon był także na miejscu działań. Ta
łączność na kablu była bardzo dobra, nie mieliśmy żadnych problemów z dogadaniem się.
Choć trzeba przyznać, że wygląda to wszystko trochę archaicznie. Niczym w Czterech
pancernych podchodzi się z telefonem na korbkę, wpina się go w kabel, kręci korbą,
wywołując kierbaza. I tyle. System niemal idealny. No, chyba że jest burza. Wtedy należy
kabel schować głęboko do otworu, bo może iść po nim wyładowanie.

– I tu do akcji znowu wkracza kierbaz – śmieje się Tomasz Wojciechowski. – Raz,


sprawdza pogodę, dwa, nasłuchuje, czy gdzieś nie grzmi. Jeśli słyszymy nadciągającą
burzę, wtedy linię telefoniczną opuszczamy do jaskini, bo drut stalowy to dobry
przewodnik. Chowanie kabla to jednak nie takie tam wrzucenie go gdziekolwiek. Trzeba
zjechać kilkadziesiąt metrów i szukać suchego miejsca. W jaskini wszędzie cieknie woda,
która świetnie przewodzi prąd, dlatego trudno znaleźć naprawdę suchą przestrzeń. Kabel
mocuje się w ścianie, porządnie, więc to zajmuje trochę czasu. Trzeba go dobrze
sklarować, żeby się później przy rozwijaniu nie poplątał. O zamiarze schowania kabla
informujemy dół i centralę. Ratownicy w jaskini muszą wiedzieć, z jakiego powodu nie ma
łączności z górą.

Kolejną ekipą, która weszła do jaskini, byli ratownicy medyczni. Mieli zabezpieczać
kolegów.

– W jaskini wszystko może się zdarzyć. Może coś zlecieć na głowę, można się
poślizgnąć, spaść z wysokości, więc tych urazów mniejszych lub większych może zdarzyć
się sporo i są bardziej prawdopodobne niż na powierzchni – mówi Maciej Ziarko, ratownik
medyczny TOPR-u. – Poza tym odbywały się strzelania, więc było również potencjalne
zagrożenie zatrucia gazami. Mieliśmy w głowie najgorsze scenariusze, jednocześnie zdając
sobie sprawę z tego, że nasze pole działania w jaskini jest bardzo ograniczone. Biorąc pod
uwagę głębokość i warunki, jakie tam panowały, medycyna, którą ewentualnie mielibyśmy
stosować, byłaby bardzo ograniczona i bardzo trudna. To mnie stresowało.

– Przygotowaliśmy specjalną procedurę na wypadek zatrucia gazami – dodaje Andrzej


Górka. – Pomógł nam ją stworzyć Tomek Darocha, za co należy mu się wielkie
podziękowanie. Na szczęście nie musieliśmy jej wdrożyć, bo nie było nikogo ewidentnie
przytrutego. Owszem, niektórzy koledzy mieli zawroty głowy, źle się czuli, ale to
wynikało z bardzo trudnych warunków pracy. Choćby transportowanie urobku w wielkich
ciasnotach przez wiele godzin, z naprawdę mierną możliwością wypoczynku było
obciążające. Pod ziemią nie ma szans na pełną regenerację. To nie jest tak, że wyjedziemy
sobie windą na powierzchnię, prześpimy się w domu i wrócimy do pracy. Najpierw trzeba
wejść głęboko do jaskini, co samo w sobie jest męczącym przedsięwzięciem, i dopiero
brać się do pracy, często kilkunastogodzinnej. To jest ogromnie wyczerpujące fizycznie
i psychicznie. Niektórzy ratownicy spędzili w jaskini dziesiątki godzin, mieli bardzo dużo
wejść.

– Nasza baza znajdowała się około dwudziestu minut drogi od prac strzałowych, ale
część sprzętu zdeponowaliśmy także w miejscu, gdzie działali koledzy – mówi Ziarko. –
Tam nie było wygodnie: nisko, pochyło, z dwoma, może trzema wypłaszczeniami.
Oczywiście wszędzie wilgoć, woda, glina, błoto – trudne warunki. Na szczęście nic złego
się nie stało.

*
– Na początku strzelaliśmy tylko tyle, żeby jak najszybciej dojść do uwięzionych – mówi
Zbigniew Gruszka. – Założenie było takie: posuwamy się do przodu, nie patrząc na
wygodę ani na kwestię ich transportu. To później. Najpierw musieliśmy do nich dotrzeć,
doczołgać się, dopełznąć i zobaczyć, w jakim są stanie, pomóc im. Początek był straszny.
Strzelaliśmy w niewyobrażalnie ciasnym miejscu. Tak ciasnym, że nie dało się mieć obu
rąk z przodu. Wobec tego wczołgując się, trzeba było wiedzieć, co się chce zrobić, i robić
to etapami. Założenie ładunku wymaga nawiercenia i przeczyszczenia otworu, włożenia
ładunku, a potem uzbrojenia go. Wszystkie te czynności robi się dwoma rękami. Tam nie
było na to szans. Wyglądało to tak: wczołgiwałem się z wystawioną do przodu ręką,
z przygotowaną już wiertarką Hilti, nawiercałem wszystko, co się tylko dało, wysuwałem
się parę metrów do tyłu, do nieco szerszego miejsca, gdzie czekał kolega, który odbierał
ode mnie wiertarkę i podawał kolejne potrzebne rzeczy, służące na przykład do
przedmuchiwania otworów. I znowu wczołgiwałem się z ręką do przodu,
przedmuchiwałem otwory, wyczołgiwałem się tyłem, oddawałem koledze narzędzia
i brałem kolejne. I znowu wczołgiwałem się… itd. Wszystko robiliśmy jedną ręką! Nawet
uzbrajanie ładunków. Mieliśmy naprawdę przerąbane.

– Każdy ma inną miarę ciasnoty, ale ja powiem tylko tyle: gdy doszedłem do
najciaśniejszego miejsca, które dalej nie puszczało, i zacząłem wiercić pierwszy otwór, to
nie byłem w stanie widzieć ostro rzeczy, które miałem przed sobą. Były tak blisko twarzy,
że nie mogłem złapać ostrości – mówi Witold Cikowski. – My wiercimy otwory
czterdziestocentymetrowej głębokości, z tym że najpierw nawiercamy skałę
dwudziestocentymetrowym wiertełkiem, potem wkładamy trzydziestocentymetrowe, a na
końcu dowiercamy do czterdziestu centymetrów. Tam było tak ciasno, że
trzydziestocentymetrowego wiertła nie dało się założyć na wiertarkę, nie mówiąc
o wprowadzeniu go do otworu. Dlatego po wywierceniu dwudziestu centymetrów najpierw
do otworu wkładało się trzydziestocentymetrowe wiertło i dopiero na nie nakładało się
wiertarkę. Dowiercało się kolejne dziesięć centymetrów, rozpinało wiertarkę, wyciągało
wiertło, wsadzało kolejne, czterdziestocentymetrowe, na to wiertarka i znowu dziesięć
centymetrów w skałę. I to wszystko na leżąco, w wilgotnej rurze, z zimnym cugiem. A my
mokrzy, cienko ubrani, w jednej pozycji, napięci, bo trzeba tę wiertarkę docisnąć,
wykonując ciałem dziwne ruchy. U mnie powodowało to skurcze mięśnia czworogłowego
uda. Jak nie jednej, to drugiej nogi.
Raz w połowie wiercenia otworów wyczerpał mi się akumulator w wiertarce.
Teoretycznie żaden problem: odpinasz akumulator, nakładasz nowy. Tyle że miałem go
dwa metry za sobą, w worku, więc wyczołgałem się, wymacałem akumulator,
wyciągnąłem go, ale w tej ciasnocie nie byłem w stanie go wymienić. Wiedziałem
jednocześnie, że jak nie zrobię tego tutaj, to stracę mnóstwo czasu i sił, bo będę musiał
wyczołgać się tyłem przez całą tę rurę, do chłopaków, żeby mi pomogli, a potem znowu tu
się wczołgać. Co się nakombinowałem, żeby tego uniknąć! Wziąłem wiertarkę między
kolana i rękami zacząłem to wszystko ruszać, dociskać, opukiwać, raz z jednej, raz
z drugiej strony. Dobrą chwilę się mordowałem, zanim puściło, ale jednocześnie złapał
mnie ogromny skurcz ud. I też nie byłem w stanie sobie pomóc. Powinienem się odgiąć
w przeciwną stronę, żeby te mięśnie rozciągnąć, ale nie było tyle miejsca. Zacząłem więc
tłuc pięścią po nogach, choć nawet to szło kiepsko, bo nie mogłem zrobić zamachu. Jakby
tego było mało, pył z wiercenia otworów, który wirował, wchodził pod powieki i mieszając
się ze łzami, robił nieprzyjemne mleczko, które później drapało w oczy, bo przecież to były
drobinki kamieni. Zwykle tak się nie dzieje, ale tu, zwłaszcza na początku, mieliśmy po
prostu twarze za blisko otworów.
– Strzelaliśmy tyle, żeby bezpiecznie się w tę rurę wsuwać i bezpiecznie się z niej
wysuwać, ruchami wężowymi – mówi Grzegorz Albrzykowski. – Ręce uniesione nad
głową mdlały już po parunastu minutach, ciężko było cokolwiek zrobić. Gdy okazało się,
że tych metrów ciasnoty jest przed nami jeszcze sporo, zapadła decyzja, że trzeba jednak
poszerzyć całość, bo inaczej utkniemy w tym lejku. Zaczęliśmy więc strzelać troszkę
szerzej, żeby było wygodniej pracować. Strzelanie od razu zrobiło się bardziej efektywne,
ale z kolei mieliśmy więcej urobku. Trzeba było wywlec cały ten materiał, a czym dalej,
tym transport był trudniejszy i bardziej czasochłonny, czyli jak zwykle – coś za coś.
Nie raz byłem w jaskiniach w jeszcze gorszych miejscach, tyle że podczas eksploracji.
Przeciskałem się w jedną stronę, przeciskałem w drugą i widziałem, że dalej coś jest, że
dalej jest szerzej i że tam będzie punkt do zawrócenia. Tutaj natomiast pełzło się do przodu
i nie wiadomo było, co nas czeka. Żadnych elementów do przewidzenia. Również po raz
pierwszy mieliśmy tak dużo strzelania. Wcześniej zdarzało nam się poszerzać nawet
ciaśniejsze miejsca, ale punktowo. Nawiercam z jednej strony, nawiercam z drugiej, strzał
i robi się szeroko. Natomiast żeby tak długo pełznąć w takim trudnym terenie, to takiej
pracy jeszcze nie było.

– Nie wiem, jaką trzeba mieć psyche, żeby to robić. Chyba brak psyche albo drewnianą –
przyznaje Cikowski. – Ale my nie robimy tego incydentalnie. My po tych jaskiniach
chodzimy już od wielu lat. Ja z jaskiniami mam związek od 1982 roku i nie raz byłem
w takich ciasnotach. Po prostu trzeba nauczyć się je pokonywać. Poza tym działa
adrenalina. Jesteśmy ratownikami, mamy za zadanie pomóc potrzebującym i to popycha.
Co z tego, że jest źle? Trzeba to zrobić. Bo jak nie my, to kto?

– Nasza pierwsza szychta trwała dziewiętnaście godzin – mówi Zbigniew Gruszka. – Po


niej wyszliśmy na zewnątrz, ale byliśmy na takiej adrenalinie, że nie czuliśmy zmęczenia.
Rano nie mogłem wstać z łóżka. Wszystko mnie bolało. Nie mogłem dotknąć żeber, łokci,
ramion. Dopiero wtedy poczułem, jaki to wysiłek dla organizmu. Kilka godzin później
znowu byłem w jaskini.

– Byli koszmarnie wyczerpani – przyznaje doktor Sylweriusz Kosiński. – Po paru


godzinach na przodku padali ze zmęczenia. Również z wychłodzenia, bo przecież
podlegali takim samym zasadom jak ci, po których szli. Też byli w zimnym miejscu, mieli
mokre kombinezony i poruszali się w ograniczonym zakresie. Nie mieli czasu zjeść, napić
się, pod ziemią nie można się zregenerować.

– Jeżeli zespół przebywał w jaskini zbyt długo, wychodził załamany. Przekazywali spod
ziemi wiadomość, że nie da się nic zrobić – przyznaje Jan Krzysztof. – Wchodził nowy
zespół, wypoczęty, i posuwał dalej akcję, po czym wychodził tak zmęczony, że znów nie
widział możliwości dalszego działania. Wchodził kolejny zespół i powtórka, i kolejny,
i kolejny, i w ten sposób ostatecznie dotarliśmy do grotołazów.
Mamy koronną zasadę, że każdy ratownik w każdej chwili może powiedzieć: „Nie, ani
kroku dalej”. Tak jak powiedział w pierwszej fazie Łukasz Migiel, gdy stwierdził, że
stężenie gazów trujących jest bardzo wysokie. Nasze rozmowy i nasze założenie podczas
tej akcji wyglądały tak: wchodzimy – zobaczymy. U nas zresztą zawsze się mówi:
zobaczymy – spróbujemy. Nie zdecydujemy tu, przy stole naczelnika, choć tu
rozmawialiśmy, najważniejszy głos jednak mieli ci, którzy działali na dole.
Widząc, że zapowiada się długotrwała akcja, zaczęliśmy ściągać tych, z którymi się
szkolimy i współpracujemy: strażaków z Krakowa (licząc na sprawdzony
i zdyscyplinowany zespół), Słowaków z grupy jaskiniowej, specjalistów od materiałów
wybuchowych, by wspierali naszych ratowników strzałowych; przyjechali też górnicy,
którzy zaoferowali kamery wziernikowe i inne rozwiązania do kruszenia skał (niestety, nie
do zastosowania w tym wypadku). Słowacy i strażacy byli przede wszystkim po to, żeby
nam pomóc w transporcie ogromnych ilości sprzętu, aby nasi ratownicy strzałowi mogli się
zająć tymi superfachowymi pracami, w których nikt nie mógł ich wyręczyć.
Niestety, współpraca z niektórymi strażakami nie bardzo się sprawdziła. Byli
funkcjonariusze, którzy zachowali się jak zupełni amatorzy, stwarzając poważne
zagrożenie dla wszystkich. Jeden twierdził, że się zgubił, drugi podjął jakieś działania na
własną rękę. Wszedł z kolegą nocą do jaskini bez naszej wiedzy. Tłumaczył się później, że
chciał odzyskać zostawione na dole słuchawki. To było na tyle nieodpowiedzialne, że
mówiąc delikatnie, bardzo ograniczyło naszą współpracę.

– Do tego zdarzenia doszło na mojej zmianie – mówi Tomasz Wojciechowski. – O świcie


ktoś krzyknął w stronę namiotu, że dwie osoby wchodzą nieoficjalnie do jaskini.
Wygrzebując się ze śpiwora, zawołałem, żeby zaczekali, ale gdzie tam, czmychnęli do
środka. Podbiegłem do otworu, nie reagowali jednak na moje nawoływania, chociaż byli
jeszcze bardzo blisko, na pewno w zasięgu głosu. Natychmiast zacząłem łączyć się
z dołem. Koledzy zostali uprzedzeni, że idzie dwóch intruzów. To spowodowało, że
wszystkie działania w jaskini zostały wstrzymane. Nie wiedzieliśmy przecież, co
zamierzają robić niespodziewani „goście”. Sytuacja była bardzo nerwowa.

– Chcieli dojść do grotołazów od strony zalania, jak w końcu wyznali – mówi Sebastian
Szadkowski. – Uprzedzony przez Tomka wyszedłem im naprzeciw. „Nie będę się z wami
szarpał, ale jak pójdziecie dalej, nie będziemy strzelać, i to wy będziecie mieć na sumieniu
zatrzymanie działań”, powiedziałem krótko, dodając, że czekają ich prawne konsekwencje.
Poskutkowało. Grzecznie wyszli i zostali oddani w ręce straży parku.

– Po tym incydencie poprosiliśmy dyrekcję TPN-u o zamknięcie dojścia do jaskini oraz


wyłączenie z jakiejkolwiek działalności całego rejonu, bo zaczęło się tam pojawiać dużo
dziwnych postaci, w tym dziennikarzy, którzy chcieli się dostać do bazy przy otworze,
żeby robić zdjęcia. Taki jest ich fach, jednak ruch przypadkowych ludzi zawsze powoduje
dodatkowe zagrożenia – dodaje Wojciechowski.

– Z pomocą Słowaków z kolei było tak, że oni sami szybko się wycofali – mówi Jan
Krzysztof. – Uznali, że ryzyko działania jest zbyt duże. Zniechęciła ich kruszyzna,
odległość oraz niepewna pomoc, w razie gdyby się coś stało któremuś z ratowników. Na
przykład zatrucie tlenkiem węgla przy materiałach wybuchowych skazywało właściwie
ratownika na poważne komplikacje zdrowotne lub śmierć. Bo dostarczenie go do komory
hiperbarycznej w kilka godzin z takiej głębokości byłoby niemożliwe. Musiałby być
wyniesiony z jaskini w bardzo krótkim czasie, więc to byłaby naprawdę groźna sytuacja.
Dlatego te stężenia gazów są rygorystycznie pilnowane, musimy kategorycznie tego
przestrzegać.
Problemem była też świadomość, a później pewność, że odcięci grotołazi mają ze sobą
materiały wybuchowe, z którymi nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Prowadzenie prac
strzałowych z podejrzeniem, że gdzieś niedaleko są materiały wybuchowe w nieznanym
stanie, jest poważnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa ratowników.
Słowacy powiedzieli wprost, że gdyby taki wypadek zdarzył się u nich, to w ogóle nie
podjęliby działań. U nas zresztą też pojawiły się takie głosy. Na każdym etapie akcji
rozmawialiśmy o tym, czy możemy jeszcze coś zrobić i czy to nie przekroczy ryzyka,
które akceptujemy. I zdania były różne, ale koniec końców posuwaliśmy się do przodu.
Nie wiedzieliśmy, czy nie strzelimy jeszcze dwa, trzy razy i nagle korytarz się rozszerzy.
Tak przecież mogłoby się zdarzyć.
– Słowacy weszli do jaskini razem ze mną i gdy zobaczyli, co się dzieje, jakie są
warunki, to puknęli się w głowę, mówiąc, że mamy nierówno pod sufitem, że to robimy.
Że oni jednak „dziękują, wychodzą” – mówi Łukasz Migiel. – A zatem nawet osoby, które
się tym zajmują, uważały, że już jesteśmy o jeden most za daleko. Potem byli ratownicy
górniczy z CSRG (Centralna Stacja Ratownictwa Górniczego), którzy również przyjechali,
zeszli, zrobili wielkie oczy i też podziękowali. A więc kolejna grupa, na co dzień
podejmująca ryzyko, uznała, że tu jest ono zdecydowanie za duże. I tak w tej najgorszej
fazie zostaliśmy ostatecznie sami. To pokazuje, że tak naprawdę możemy sobie razem
ćwiczyć, trenować, ale jak przychodzą realne działania ratownicze w dużym zagrożeniu, to
trudno wymagać od ludzi poświęcenia. My tu w TOPR-ze dobrze się znamy, przyjaźnimy
się, więc potrafimy ocenić, jak bardzo zmęczony jest nasz kolega, albo ten kolega otwarcie
nam powie, że jest zmęczony. Nie będzie ściemniał, nie będzie zgrywał bohatera. To są
ważne rzeczy, bo od jego kondycji, od jego samopoczucia zależy bezpieczeństwo innych,
więc na pewno to, że my jesteśmy w takich bardzo bliskich, kumpelskich, a często nawet
przyjacielskich relacjach, pomaga.

– W jaskini, niestety, nie obyło się bez niespodzianek – dodaje Jan Krzysztof. – Okazało
się bowiem, że w miejscu, gdzie mieliśmy główny biwak, były… kolejne materiały
wybuchowe zostawione przez ratowanych grotołazów. Koledzy uwięzionych słowem nie
wspomnieli o uzbrojonych [!] ładunkach, więc dosłownie siedzieliśmy na bombie.
Oczywiście to nie jest tak, że te materiały muszą wybuchnąć, ale są sytuacje, w których
może dojść do niekontrolowanej detonacji, więc powinni nas o tym poinformować. Na
szczęście mamy świadomość, jak wygląda eksploracja jaskiń, dlatego domyślaliśmy się, że
coś tam może być. Wiedzieliśmy tylko tyle, że ci, którzy utknęli, na pewno mieli ładunki.
Prawdopodobnie chcieli poszerzyć korytarz, używając materiałów wybuchowych. Nie
upublicznialiśmy tej informacji, ale w decyzjach, które podejmowaliśmy, musieliśmy to
brać pod uwagę. Nie wiedzieliśmy, na jakim etapie przygotowywania ładunków do
odpalenia zostali uwięzieni grotołazi. Czy wejście i odpalenie naszych materiałów nie
zdetonuje ich materiałów.
Nie mieliśmy jednak informacji, że jakieś ładunki zostały także w miejscu, gdzie
odpoczywaliśmy. Koniec końców znaleźliśmy je już po wszystkim, sprzątając.

– Strzelanie w jaskiniach jest nielegalne, ale od czasu do czasu praktykowane do celów


eksploracyjnych. Przecież sam Zwoliński3 tak robił – przyznaje Sebastian Szadkowski. –
Wprawdzie w Tatrzańskim Parku Narodowym nie wolno eksplorować jaskiń, nie można
naruszać istniejącego stanu faktycznego, nie można też poruszać się po nieopisanych
częściach jaskiń, ale to jest absolutnie martwy przepis. Eksploracja trwa w najlepsze. Co
rusz odkrywane są nowe rzeczy, a żeby coś odkryć, trzeba coś naruszyć. Wypadek
wrocławskich grotołazów jest tego dowodem. Wiele wskazuje na to, że Daniel i Józef
chcieli poszerzyć korytarz, żeby szybciej dochodzić do miejsc, gdzie jeszcze ta eksploracja
„puszcza”. Nie wiedzieli, że i tak nie byliby w stanie zrobić tego przejścia z materiałami
wybuchowymi, które wzięli ze sobą, pomijając awarię wiertarki, która uniemożliwiła im
działanie. Nam poszerzenie tego odcinka zajęło ponad tydzień, choć strzelaliśmy non stop
i używaliśmy naprawdę dobrych ładunków wybuchowych. Nie mówiąc o umiejętnościach
naszych ratowników strzałowych, którzy mają ogromne doświadczenie.

– Materiały wybuchowe stosowane przez grotołazów w jaskiniach to mikroładunki –


podkreśla Andrzej Ciszewski, jeden z najwybitniejszych światowych grotołazów,
współtwórca współczesnego ratownictwa jaskiniowego w Polsce. – Wnoszenie ich do
jaskiń zaczęło się na świecie od akcji ratunkowych. Najczęściej są to maleńkie naboje
używane do wstrzeliwania kołków w ścianę, które może sobie kupić w sklepie każdy
obywatel. Nawierca się pod nie otwory o średnicy zaledwie ośmiu–dziesięciu milimetrów.
Takie i podobne materiały stosowane są od bardzo wielu lat, we wszystkich krajach na
świecie, ale w całości eksploracji w jaskiniach stanowią one absolutny margines.
W stosunku do wszystkich akcji jaskiniowych nie stanowiły nawet ich promila. Co
najwyżej jakieś jego tysięczne. Użycie materiałów wybuchowych do poszerzania ciasnych
miejsc w jaskiniach zdarza się może raz na dziesięć tysięcy akcji. Ładunków
wybuchowych nigdy nie wnosi się „na wszelki wypadek”. Daniel i Józek prawdopodobnie
brali pod uwagę konieczność poszerzenia tego miejsca, bo partie, w których działali,
ze względu na ciasnoty dostępne są tylko dla osób szczupłych i bardzo sprawnych.

– W mojej ocenie grotołazi wykazali się w tych działaniach nadmiernym optymizmem –


mówi Jan Krzysztof. – Nie przygotowali żadnego awaryjnego rozwiązania. Nikt
z wrocławskiej ekipy nie zabezpieczył wejścia kolegów od strony Zaułka Prosiaczka. Nie
mieli oni żadnego dodatkowego wsparcia. Poza tym z pewnością lepszą porą na takie
przedsięwzięcie byłaby zima, kiedy w jaskini jest po prostu mniej wody. Takie elementy są
zazwyczaj czynnikami prowadzącymi do tragedii.

*
– Działania w jaskini rozpalały emocje. Zainteresowanie mediów było ogromne – mówi
Piotr Konopka. – Codziennie przed centralą koczowało co najmniej kilkunastu
dziennikarzy, domagających się informacji. Czuliśmy się jak na jakimś festiwalu, tyle było
kamer, lamp, statywów i cholera wie czego. Niestety, nic tak dobrze się nie sprzedaje jak
ludzkie nieszczęście. Świat taki jest i tego nie przeskoczymy. Dziennikarze nie tylko
okupowali nasz trawnik, ale była też masa różnych, nie do końca przyjemnych, działań,
łącznie z zostawianiem dyktafonów na parapecie dyżurki, żeby nagrać rozmowy, które się
tutaj toczyły. Nie było to ani sympatyczne, ani profesjonalne. Wreszcie musieliśmy
zamknąć teren TOPR-u, bo to nam po prostu bardzo przeszkadzało. Wiemy, że dla
dziennikarzy najważniejsze było zdobycie informacji, ale dla nas ważny był święty spokój
i wolna głowa.

– Kiedy po trzech dobach dyżuru przy otworze jaskini zleciałem śmigłowcem do centrali
na odprawę, to jej nie poznałem – przyznaje Tomasz Wojciechowski. – Cały hol był
załadowany towarami wszelkiej maści, jak w jakiejś hurtowni, przed centralą zaś kłębił się
tłum dziennikarzy. Co jakiś czas naczelnik wychodził na krótkie konferencje, bo wszyscy
żądali doniesień. Dużo się tu działo.

Niekoniecznie dobrego. Wypadek Daniela i Józka uaktywnił środowisko grotołazów,


którzy chcieli ruszyć kolegom na pomoc. Spakowani, zwarci i gotowi pojawili się
w Zakopanem, licząc na to, że zostaną dopuszczeni do akcji ratunkowej. Kiedy TOPR
zdecydowanie odmówił, rozpętała się awantura. Oburzeni grotołazi pomstowali, głównie
w internecie, dając upust swojej frustracji. Na ratowników wylała się fala hejtu.

– To nie zmieniło naszego nastawienia, choć nie było dla nas przyjemne – mówi Jan
Krzysztof. – W TOPR-ze nie ma możliwości wykorzystania osób i grup z zewnątrz,
z którymi nie działamy i które nie posiadają stosownych uprawnień (formę i sposób
działania ratownictwa górskiego, podobnie jak innych dziedzin ratownictwa w Polsce,
określają stosowne ustawy). Zresztą nie ma takiej potrzeby. Mamy bardzo dobrą grupę
jaskiniową, praktyków, wiemy, na co możemy sobie pozwolić, a co byłoby zbyt
ryzykowne. Włączanie do działań amatorów, nawet takich, którzy są sprawnymi
grotołazami, stwarza niebezpieczeństwo wypadku. Nie można wykluczyć, że ktoś gdzieś
wejdzie, utknie, zostanie ranny i mamy kolejną osobę do ratowania. Podczas akcji
ratowniczych nie można sobie pozwolić na takie historie, nawet jeśli grupa deklarująca
pomoc ćwiczy autoratownictwo. Ci ludzie nie mają doświadczenia działania w poważnej
akcji ratowniczej, nie czują ryzyka i odpowiedzialności za siebie oraz innych uczestników.
Nie czują także konieczności podporządkowania się zasadom, które u nas obowiązują.
Dopuszczenie ich byłoby z naszej strony nieprofesjonalne.

– Będąc w jednej organizacji, pracując ze sobą, szkoląc się razem w tym samym
systemie, znamy się i wiemy, czego możemy się po sobie spodziewać – mówi Andrzej
Górka. – Poza tym u nas obowiązuje hierarchia. Ratownik TOPR-u nie sprzeciwi się
kierownikowi działań. Oczywiście może zgłosić jakąś swoją propozycję, może
polemizować z decyzją kierownika, ale nie będzie działał na własną rękę, bo wie, jakie to
może stworzyć zagrożenie. W jaskini wszystko musi być skoordynowane, bo każda
niewiadoma niesie za sobą niebezpieczeństwo. Jak więc mielibyśmy wpuścić tam kogoś,
kto nie zna tych reguł? Takich rzeczy nie robi się w zawodowym ratownictwie.
Nikt z nas nie podważa umiejętności grotołazów, którzy chcieli pomóc. Na pewno są
bardzo kompetentni i doświadczeni, tylko że my mówimy o akcji ratunkowej, która rządzi
się swoimi prawami. Niosąc pomoc, nie można wprowadzać ludzi z zewnątrz, bo oni sami
mogą stać się ofiarami.

– Ten hejt był straszny – przyznaje Sebastian Szadkowski. – Główny jego prowodyr
w bardzo wulgarnych słowach, których nie zacytuję, napisał mi w esemesie, że jesteśmy
winni śmierci dwóch osób, że mamy je na sumieniu, że pogrzebaliśmy je żywcem. Te
emocje sięgały zenitu i w końcu sięgnęły też prokuratury, bo ów grotołaz złożył do
organów ścigania doniesienie na rzekome nieprawidłowości w prowadzeniu akcji.
Tymczasem pomaganie nam absolutnie nie wchodziło w grę. Mogę powiedzieć wprost,
że dzięki naszej decyzji uratowaliśmy im życie. Mogli tam zginąć. Przecież wspomniany
adwersarz twierdził, że przejście przez Przemkowe Partie to jak przejście na drugą stronę
ulicy. On nigdy w życiu tam nie był! Ale chciał ratować.
Ci ludzie, którzy nas hejtowali, kilka lat temu stworzyli grupę autoratownictwa
koleżeńskiego, działającą w strukturach Polskiego Związku Alpinizmu. Głównym
zamysłem i celem tej grupy była samopomoc koleżeńska podczas wypraw eksploracyjnych
w jakichś dziwnych rejonach świata, w których nie ma zawodowych ratowników górskich.
Chodziło o to, że gdyby któryś z grotołazów podczas takiej eksploracji uległ wypadkowi,
to reszta wyprawy powinna umieć wyciągnąć go na powierzchnię. Grupa miała sporo
różnych szkoleń, które dały tym grotołazom poczucie posiadania pewnych umiejętności.
Nigdy jednak nigdzie ich nie sprawdzili. A tu proszę – taka okazja! Duża sprawa, dużo się
dzieje, a oni nie są dopuszczeni. Moim zdaniem pojawiła się tu źle pojęta ambicja,
a w związku z tym duże napięcie i pełno komentarzy w sieci. Szkoda, że żaden z tych
„ekspertów” zaciekle wytykających nam błędy nie przyszedł do nas i nie powiedział nam
tego w twarz. Każdy jest mocny, gdy siedzi na kanapie za klawiaturą, ale żeby spotkać się
z nami osobiście, jakoś zabrakło im odwagi.

By wyjść z tego enigmatycznego kręgu rzeczy niedopowiedzianych, uściślę, że


wspomniany prowokator, twórca doniesienia do prokuratury oraz doniesienia do MSWiA,
związany jest z krakowskim klubem speleologicznym. Odnalazłam go na Facebooku
i poprosiłam o rozmowę oraz przedstawienie swojego stanowiska. Niestety, odmówił
i dodał, że jest w trakcie przygotowywania strony internetowej opisującej „wszystkie
zaniedbania TOPR-u”. Strona ma być podobno przetłumaczona na kilka języków, by
„wszelkie przemyślenia i spostrzeżenia poznał cały świat. Będzie sobie mogła Pani je
przeczytać, jak również wszyscy zainteresowani” – w krótkiej odpowiedzi zapewnił mnie
grotołaz.

– Po wypadku w Wielkiej Świstówce, gdzie koledzy ratowali z lawiny Kasię4, też


później słychać było hejt – przypomina Zbigniew Gruszka. – Dziewczyna przeżyła, ale nie
obyło się bez komentarzy! I te złe emocje również wyszły od grotołazów. Też im się wiele
rzeczy nie podobało, jednak i wtedy, podobnie jak tu, nikt nie przyszedł z tym ani do
naczelnika, ani do nas. Gadali za naszymi plecami. No cóż, zawsze znajdą się osoby, które
lepiej by coś zrobiły, lepiej wiedzą. Kanapowych ekspertów nie brakuje. Dobrze się siedzi
w domu, w fotelu i z bezpiecznego miejsca komentuje, że wszystko jest źle. Tymczasem
nikt poza nami nie mógłby dotrzeć do tych chłopaków, bo tylko my możemy legalnie
i zgodnie z wszelkimi wymogami bezpieczeństwa strzelać w jaskiniach. Nie istniała inna
możliwość dostania się do nich. Wszystko, co było możliwe, było robione. Ratowników
nam nie brakowało. Każdy z nas idzie, żeby ratować, każdy chce odnieść sukces, chce jak
najszybciej dojść do poszkodowanego, ale nie jesteśmy bogami. Powiem szczerze, że
gdyby mi kiedykolwiek przyszło kierować taką akcją, chciałbym umieć tak ją
zorganizować i podejmować takie decyzje, jakie tu były podejmowane, zarówno przez
kierownictwo na centrali, jak i kierowników w jaskini.

– Wkurzały nas te oskarżenia. Ci hejtujący mieli nas za idiotów i ignorantów – mówi


wprost Piotr Konopka. – I mieli oczywiście cztery miliony różnych pomysłów, jak to
można zrobić lepiej, szybciej. A apogeum tego idiotyzmu stanowiły oskarżenia, że robimy
coś niezgodnie z zasadami sztuki, jakieś podejrzenie popełnienia przestępstwa, cuda na
kiju. To wszystko przeszkadzało nam w pracy, bo zamiast zajmować się ratowaniem,
niektórzy z nas musieli tłumaczyć policji i prokuraturze, że wszystko idzie tak, jak iść
powinno. Zresztą prowodyrzy tych oskarżeń i tego przeszkadzania podobno post factum
zostali relegowani ze środowiska, więc jest szansa, że w przyszłości, gdyby takie historie
miały się powtórzyć, przynajmniej nie będą przeszkadzać. Bo to jest, najdelikatniej
mówiąc, skandal. Tu ludzie nie wahali się położyć na szali własnego życia, a tam jeden
z drugim mówili, że oni źle działają, „bo się nie znają, bo nie chcą”. Jeśli wszyscy rzucają
wszystkie siły i próbują robić wszystko, żeby tych ludzi uratować, to wszelkie
przeszkadzanie jest po prostu nieetyczne. Myślę, że tu wchodziły w grę jakieś
niezrealizowane, chore ambicje. Tutaj aż prosi się o zacytowanie jednego z ulubionych
powiedzonek mojego przyjaciela Włodka Cywińskiego, który mawiał słowami Boya-
Żeleńskiego: „Krytyk i eunuch z jednej są parafii – eunuch nie może, krytyk nie potrafi”.

– Nie miałem kontaktu z ludźmi, którzy nas oskarżali, chociaż udostępniłem mój numer
telefonu – mówi Jan Krzysztof. – Ale żadna z tych osób nie skontaktowała się ze mną.
Złożyli za to doniesienie do prokuratury i skargę do MSWiA. Musieliśmy wysyłać pisma,
dlaczego bierzemy strażaków, dlaczego Horską Służbę, co naprawdę zajmowało sporo
czasu. Byliśmy w trakcie akcji, działo się bardzo dużo, a musieliśmy wysyłać jakieś pisma,
raporty, bo urzędowa machina ruszyła.
Ten atak, że niewłaściwie prowadzimy akcję, nie był przyjemny, ale też warto podkreślić,
że nie pojawił się po raz pierwszy. Nieraz przy okazji różnych akcji odpierałem zarzuty, że
za duże ryzyko podjęliśmy albo że za małe, więc to nie jest dla nas coś wyjątkowego.
W naszym działaniu ta granica ryzyka jest bardzo wąska. Ale w końcu wszystkie służby
tak mają. Strażacy zawsze „strasznie długo jadą”, pogotowie ratunkowe – podobnie. Gdy
ktoś z naszych bliskich jest nieprzytomny, to te trzy do dziesięciu minut, zanim przyjadą
służby, wydaje się wiecznością. Z kolei dla jadących z pomocą gnanie po mieście sto
pięćdziesiąt kilometrów na godzinę jest narażaniem się. Jeśli ulegną wypadkowi, od razu
usłyszymy: „To po co tak szybko jechali?”. Stare powiedzenie mówi: „Punkt widzenia
zależy od punktu siedzenia”. Niestety, u nas w kraju może być albo normalnie, albo źle.
Jak kogoś uratują, to przecież tak ma być, w końcu od tego są. Nie uda się – suchej nitki na
nich nie zostawią.
Poza tym wszystko rozgrywało się w internecie, gdzie każdy może wrzucić, co mu się
podoba. I oczywiście był z tym problem, bo gdy koledzy wychodzili po kilkudziesięciu
godzinach działania w jaskini i dowiadywali się, że „nic nie robili”, to im ręce opadały. Na
szczęście udało nam się utrzymać motywację.
Chcę jednak podkreślić, że tych krytykujących była tak naprawdę garstka, zaledwie kilka
osób. Na pewno nie można tu mówić o krytykującym nas środowisku. Przecież cały czas
byliśmy w kontakcie z bardzo doświadczonymi grotołazami, w tym z Andrzejem
Ciszewskim. Konsultowaliśmy z nimi różne możliwości działania i korzystaliśmy z ich
doświadczenia.

– TOPR skontaktował się ze mną jeszcze przed rozpoczęciem akcji, w momencie, gdy
dostali zgłoszenie – przyznaje Andrzej Ciszewski. – Byłem wtedy w Alpach, w obozie na
wysokości dwóch tysięcy trzystu metrów nad poziomem morza, gdzie zasięg jest dosyć
problematyczny, mimo to w miarę możliwości byliśmy z naczelnikiem i kierownikiem
działań niemal w ciągłym kontakcie. Rozmawialiśmy o ewentualnym wsparciu
sprzętowym, gdyby była taka potrzeba, wymienialiśmy się też poglądami i opiniami, jak
podejść do tej akcji. Sytuacja była bardzo trudna dla wszystkich – i dla ludzi ze środowiska
jaskiniowego, i dla służb. Rozumiałem decyzję naczelnika w sprawie niedopuszczenia
grotołazów niebędących ratownikami TOPR-u do działań w trakcie wyprawy ratunkowej.
To jest skomplikowana sprawa, którą należałoby rozpatrywać na wielu płaszczyznach.
Brak tutaj miejsca na szczegółową analizę wszystkich uwarunkowań towarzyszących
zarządzaniu taką akcją, chciałbym jedynie zwrócić uwagę na rosnącą z roku na rok rolę
mediów w tworzeniu bańki informacyjnej, w której liczy się przede wszystkim sensacja.
To wywiera narastającą systematycznie presję na kierujących, którzy oprócz
koordynowania działań muszą zmagać się z natłokiem różnych informacji, często
wewnętrznie sprzecznych, wymagających sprostowań.

– Niestety, w tego typu zdarzeniach emocje są tak duże, że często dotykają spraw nie
zawsze związanych z konkretnym wypadkiem – dodaje Jan Krzysztof. – Górskie
środowiska są trudne i przy okazji takich działań wybuchają i nakładają się na siebie różne
inne problemy i animozje. Ludziom z dużą łatwością przychodzi wymyślanie dziwnych
historii i stawianie zarzutów bez znajomości faktów. My zawsze staramy się to przyjąć
spokojnie.
Dużo rozmawialiśmy na ten temat. Nie od dziś wiadomo, że w internecie można znaleźć
wszystko. Raz cię uwielbiają, raz cię nienawidzą i trzeba sobie radzić i z jednym,
i z drugim.
Prosiłem kolegów, żeby nie zaglądali do mediów społecznościowych, bo nasze decyzje
nie mogą opierać się na absurdalnych zarzutach i na presji wywieranej przez jakąś grupę.
Musimy podejmować je na spokojnie, na podstawie faktów i naszych ocen. Podczas
działań nie zaglądałem do internetu, nie czytałem komentarzy i niczego w szeroko
rozumianych mediach nie słuchałem. Ale nie wszyscy umieli się powstrzymać, więc
faktycznie przychodzili tutaj skarżyć się na tego czy owego i trzeba było studzić emocje
i tłumaczyć, że nie możemy im ulegać.
Ci ludzie, którzy nas zaatakowali, chodzą dużo po jaskiniach, to nie ulega wątpliwości,
nawet próbują organizować jakieś ratownictwo (notabene niezgodnie z obowiązującymi
przepisami). My zawsze zapraszamy chętnych do działań ratowniczych, żeby wstąpili do
Pogotowia, ale też wysoko stawiamy poprzeczkę. Kandydat na ratownika TOPR-u musi
wypełnić pewne zobowiązania i mieć spore umiejętności, choćby umieć jeździć na nartach.
Oni nie jeżdżą. I nie chcą się nauczyć, tłumacząc, że nie jest to potrzebne, by działać
w jaskiniach. I tak, i nie. My na przykład zimą do jaskiń podchodzimy na nartach, bo tak
jest zdecydowanie bezpieczniej. Co ciekawe, więcej grotołazów zginęło w Tatrach podczas
dojścia lub zejścia z jaskiń niż w samych jaskiniach.
Współpraca z tą grupą, która była najbardziej agresywna, nie udawała nam się także
przed wypadkiem. Nie mogliśmy się porozumieć z nimi w żaden sposób.
Od kilkudziesięciu lat zawsze dochodziło do jakichś konfliktów. Po prostu mamy inne
podejście do wielu zagadnień.
Jeżeli chodzi o rodziny grotołazów, to mieliśmy z nimi dosyć ograniczony kontakt.
Dopiero na pewnym etapie pojawiła się siostra jednego z chłopaków. Potem przyjechał
brat drugiego. Bliscy ofiar zazwyczaj kontaktują się z nami bardzo szybko, w tym
przypadku rodziny odezwały się dość późno. Informacje o przebiegu akcji docierały do
nich przez PZA. Może nie kontaktowali się z nami właśnie z powodu tego zamieszania
w mediach? A może się nas bali, patrząc na nas przez pryzmat tej agresywnej grupy
grotołazów? Może uznali, że ich źle potraktujemy? Z rodzicami jednego z chłopaków
spotkałem się dopiero po akcji.

*
– Ten hejt i niezrozumienie bardzo denerwowały i dotykały mojego męża, ja jednak
podchodziłam do tego spokojnie, bo wiedziałam, co robią, i wiedziałam, że na pewno robią
to dobrze – wspomina Joanna Cikowska, żona Witka, szefa ratowników strzałowych. – Dla
mnie po prostu sprawa nie podlegała dyskusji, więc te głupoty wypisywane w internecie aż
tak mnie nie denerwowały. Ale wiem, że chłopaki w TOPR-ze odbierały to źle. Oni
przecież w tej jaskini bardzo ryzykowali, dla nich to był straszny wysiłek, a tutaj takie
opinie.

W internecie wrzało, dziennikarze podbijali bębenek, grotołazi dolewali oliwy do ognia,


a cała Polska dyskutowała. Już nawet nie dyskutowała, a perorowała! Nie od dziś
wiadomo, że lubimy mieć własne zdanie na każdy temat. „Nie znam się, ale chętnie się
wypowiem” – to nasze narodowe motto. Ilu ja się bredni wtedy nasłuchałam! Przy czym
żaden z moich interlokutorów nie był nawet w Jaskini Mylnej. Ale wiedział lepiej.

– Czasem traktuje się ratowników jak bogów, tymczasem to są zwykli ludzie, którzy jak
wszyscy mają swoją wytrzymałość i fizyczną, i psychiczną. W pewnym momencie każdy
z nich może powiedzieć: „Nie dam już rady” – mówi Joanna Gruszka, żona Zbyszka,
jednego z najlepszych grotołazów w TOPR-ze. – Wymaga się, żeby robili rzeczy ponad
siły. W komentarzach pełno było „dobrych rad”, a jeszcze więcej krzywdzących ocen. Nikt
z tych piszących nie przejmował się ratownikami, a przecież nie byli na miejscu zdarzeń,
nie znali ich sprawności i ich predyspozycji, nie wiedzieli, co czują. Ale to nie
przeszkadzało im wygłaszać teorii, że oni zrobiliby to lepiej, a już na pewno zrobiliby
więcej, tak naprawdę nie widząc tego, że ratownicy działali na granicy wytrzymałości.
Pierwszy dzień akcji to była tragedia. Odebrałam setki telefonów, głównie od znajomych
z Polski. Nagle odżyły „stare znajomości”, każdy chciał znać szczegóły wyprawy.
Dopytywał się, dociskał, często w duchu fałszywej troski. Zdarzały się też uszczypliwości
typu: „Ja bym nie wytrzymała czegoś takiego”. Źle mnie to nastrajało, nastawiało
negatywnie. Do tego doszły wspomniane komentarze w internecie. Na początku to
czytałam, potem się odcięłam, bo nie było w nich śladu zrozumienia dla pracy chłopaków.
Wynoszono ich na piedestał, by chwilę później wylać na nich kubeł pomyj. To była
mieszanka wybuchowa. Dobrze się krytykuje i podpowiada, nie mając pojęcia, co dzieje
się pod ziemią. My tymczasem widzieliśmy, jacy skonani wracali, ile zdrowia ich to
kosztowało, jak się narażali. Myślę, że gdyby ratownicy zaczęli się przejmować tymi
komentarzami, to mało który by wytrzymał. Oni muszą być odporni także na takie rzeczy.
I my, ich rodziny, też musimy być na to odporne. Musimy umieć zostawiać to z boku, tym
bardziej że znamy tę naszą drugą połówkę i wiemy, ile jest w stanie wytrzymać, ile
zdziałać.
Zbyszek w pewnym momencie nie miał już sił, ale adrenalina ciągle go napędzała. Gdy
wrócił po swojej pierwszej zmianie, nie mógł spać. Nie był w stanie się uspokoić. Ciągle
szukał rozwiązań, zastanawiał się, co można jeszcze zrobić, jak zadziałać, żeby szybciej
dojść do uwięzionych grotołazów. To nie było tak, że oni wracali do domów i odcinali się
od wszystkiego. Absolutnie nie! Ciągle myśleli, sprawdzali, czy na pewno wszystko zrobili
na najwyższym poziomie i najlepiej, jak się dało.

– Po powrocie z jaskini Łukasz wisiał na telefonie. Gadali godzinami, jak tę akcję


usprawnić, co wnieść, co wykombinować, żeby ulepszyć działania – mówi Maria Tokarz-
Olszańska, partnerka Łukasza Kowalczyka, ratownika TOPR-u. – Wysiłek był straszny. Ile
tam wniesiono sprzętu i ile potem wyniesiono! Tony! Oni tam harowali. Bardzo przeżywali
tę wyprawę. Łukasz wracał zmordowany. Jak już padł, zasypiał w trzy sekundy, ale bardzo
niespokojnym snem. Rzucał się, miał okropne skurcze mięśni. Myślałam, że może dręczą
go koszmary, ale nie. Nic mu się nie śniło, tylko organizm w ten sposób odreagowywał.

Rodziny ratowników z niepokojem i w trwodze czekały na powracających synów,


mężów i ojców, Zakopane tymczasem trzymało kciuki za powodzenie akcji. W mieście
oczywiście o niczym innym nie mówiono: gdy Sokół wzbijał się w powietrze, wiadomo,
leci do Śnieżnej, gdy budził mieszkańców o świcie, wiadomo, leci do Śnieżnej. Ale na
gadaniu się nie kończyło.
Odbierałam okulary u pani inżynier optometrii przy Kasprusiach, gdy do salonu weszła
kobieta z synem. Trzymała w rękach mocno „wymęczone” okulary. „Są męża”, zaczęła.
„Pękła w nich oprawka. Czy dałoby się to naprawić?” „Najlepiej, gdyby przyszedł mąż”,
rzeczowo odpowiedziała pani inżynier. „Tak, ale wrócił właśnie z jaskini. Jest bardzo
zmęczony. Śpi. A jutro znowu wchodzi pod ziemię…” Nie trzeba było mówić nic więcej.
Pani Lucyna wzięła okulary bez słowa. „Będą gotowe jeszcze dziś”. I tyle. Albo aż tyle!
Zakopiańskie restauracje zapraszały ratowników na darmowe obiady, a niektóre
dostarczały jedzenie do TOPR-u. Za Bóg zapłać.
Zakopiańczycy umieją wspierać, dyskretnie, bez rozgłosu. Rozumieją górskie pasje
i tych, którzy je realizują. Owszem, czasami skrytykują skrajnie nieodpowiedzialne
zachowania turystów, zdenerwują się na jawną głupotę tego czy owego, ale w momencie
działania stają w szeregu, gotowi pomóc.

– Nasze dzieci bardzo przeżywały tę akcję, zwłaszcza syn Mariusz – wyznaje Joanna
Gruszka. – Jest bardzo zżyty z mężem, więc strasznie się bał. Na początku nie dawał tego
po sobie poznać, natomiast potem zaczęły się płacze, pytania, oglądanie relacji w telewizji.
Nie dało się od tego uciec, bo przecież cały czas o tym trąbiono. Wtedy się zaczęło, że taty
nie ma, że on się nie może do niego przytulić, że nie może się do niego dodzwonić. Był
moment, że dzwonił do Zbyszka non stop, bo a nuż odbierze. Córka, która jest młodsza,
mniej to przeżywała, ale po Mariuszu widać było, że daje mu to w kość. To był trudny
okres także dla mnie. Bardzo starałam się zająć im czas, pokazać, że jestem, że rozumiem,
że się boją o ojca, ale też uspokoić, że to normalne, że tata idzie na taką akcję. Że to nie
jest tak, że poszedł i nie wróci, bo i takie rzeczy słyszały od innych dzieci.
Na szczęście miałam bardzo duże wsparcie w ludziach. W szkole, na świetlicy i na
treningach próbowano je czymś zająć, żeby nie myślały o akcji i zagrożeniu, żeby nie
miały czasu na czytanie komentarzy w telefonie. Bo jednak one sprawdzały, co ludzie
piszą, a potem bardzo to przeżywały. Nie rozumiały, skąd takie złe opinie, skoro ich ojciec
robi wszystko, co może. To też do nich docierało i strasznie je bolało, bo nie wszystko
mogły pojąć.

Tymczasem „eksperci” rozkręcali się na dobre, waląc oskarżeniami jak obuchem.


Ratownicy TOPR-u poświęcali zaś nie tylko swój czas i zdrowie, ale także pieniądze.
W akcji brało udział wielu ratowników ochotników. Niejeden z nich stracił miesięczny
dochód, zmuszony wybrać: albo praca, albo akcja.

– Łukasz siedział w jaskini non stop i w ogóle nawet nie dopuszczał myśli, że mogłaby
być jakaś inna robota – mówi Marysia Tokarz-Olszańska. – Nie mam o to żalu. Podziwiam
go również za to, że dla niego ideały są ważniejsze od kasy. Ale rzeczywiście przez ten
miesiąc nie zarabiał.

– Nie powiem, było ciężko – przyznaje pani Joanna. – Ta niestabilność i niepewność


jutra nie była miła, ale ja rozumiem postępowanie chłopaków i myślę, że inne żony
ratowników też to rozumieją. Ale chyba nikt poza nami.

*
Na górze hejtowano, na dole zaś trwała metodyczna harówka.

– W strefie strzelania zawsze mamy swój magazynek z materiałami wybuchowymi. Leżą


w zupełnie innym miejscu niż reszta sprzętu – mówi Zbigniew Gruszka. – Stamtąd
pobieramy ładunki i zapalniki, skrupulatnie zapisując: ile wnosimy, ile bierzemy, ile
zużywamy, ile zwracamy. Wszystko się musi zgadzać co do grama.

– Nasze ładunki mają dziesięć centymetrów długości i osiem milimetrów średnicy.


Ładunek zawiera trzy gramy mieszaniny RDX, a zapalnik ponad gram PETN – mówi
Grzegorz Albrzykowski. – Nawiercamy wspomniane już czterdziestocentymetrowe
otworki pod odpowiednim kątem i wkładamy w zależności od potrzeb dwa, trzy ładunki.
Na końcu jest zapalnik. Najbardziej newralgicznym punktem jest uzbrajanie ładunków (nie
można pomylić kabelków, a jest ich wiązka) – każdy zapalnik musi odpalić. Jeśli podczas
uzbrajania nagle wybuchnie, to koniec. Nawet nie zobaczę, co się stało. Na szczęście
ładunki same nie wybuchają, trzeba tylko być ostrożnym. Z doświadczeń wojskowych
wiemy, że ponadgramowy ładunek może rozerwać rękę, dlatego nawet podczas ćwiczeń na
poligonie, jak się wtykało zapalnik w piasek, to ktoś zawsze go jeszcze dociskał butem,
żeby ewentualne odpryski nikogo nie zraniły. A tu mamy trzy trzygramowe ładunki
wkładane w trzy odwierty plus trzy zapalniki, co razem daje około trzynastu gramów.
Myślę, że to już mogłoby urwać nie tylko rękę.

– Te ładunki są wielkości papierosa i są zaprojektowane specjalnie dla nas, tak żeby


wydzielały jak najmniej gazów i pyłów. Można je dzielić na mniejsze, można też składać
w większe, w zależności od sytuacji zastanej na miejscu – tłumaczy Witold Cikowski. – Bo
na miejscu decydujemy o tym, ile ładunków zakładamy, patrząc, jak wygląda skała, jakie
jest uławicenie5, jakie są spękania, i wiedząc, co chcemy osiągnąć. Staramy się używać jak
najmniej materiału wybuchowego. Najlepiej w sam raz – śmieje się ratownik. –
Oczywiście, jak jest za dużo, to może i jest szerzej, może lepiej, ale jest więcej gazów
powybuchowych. Z kolei jeśli jest za mało, traci się czas na przygotowanie kolejnego
odstrzału. Dlatego należy starać się dokładnie trafić, żeby nie było ani za mało, ani za
dużo.
W miejscu naszych działań nie istniało zagrożenie zawaliskami. Rura, którą strzelaliśmy,
była lita, ale baliśmy się tak zwanych prądów błądzących6, zwłaszcza że w tym okresie nad
Tatrami przechodziły burze z piorunami. Dlatego podczas nawałnic kierbaz rozpinał
łączność, by żaden impuls elektryczny z powierzchni nie poszedł drutem. Istnieje ryzyko,
małe, ale jest, że taki prąd błądzący może dotrzeć do miejsca strzelania i namieszać nam
w instalacji, powodując przedwczesne odpalenie ładunków, na przykład podczas ich
uzbrajania. Wtedy, wiadomo, katastrofa.

– Po uzbrojeniu ładunków wycofujemy się. Czasami wystarczy wsunąć się za zakręt –


tłumaczy Grzegorz Albrzykowski. – To są ładunki trzygramowe, więc nawet jeśli
nawiercimy kilka otworów i włożymy kilka ładunków, to i tak nie ma takiego impetu, żeby
wymiotło cały korytarz. Na pewno jest solidny huk, natomiast jeśli korytarz dobrze się
załamuje, czyli jest wygłuszenie fali uderzeniowej i dźwiękowej, to wystarczy zatkać uszy,
chowając się za zakrętem. Tam musieliśmy wycofywać się z całej rury aż do stanowiska
w Białej Wodzie. Po strzale czekaliśmy przeważnie piętnaście minut, po czym
odczytywaliśmy dane z czujników tlenku węgla i jeśli wartości były prawidłowe,
ponownie wchodziliśmy do korytarza sprawdzić, czy wszystko „odeszło”. Jeśli był strzał,
to dobrze. Gorzej, gdyby go nie było. Jeżeli jakiś ładunek nie odpali, należy zastosować
odpowiednie procedury według stosownej instrukcji: wywiercić obok drugi, równoległy
otwór i odpalić. Takie sytuacje są niezwykle stresujące. Na szczęście w tej akcji ich nie
było. Wszystkie nasze ładunki są z atestem, bezpieczne i gdy je zakładamy, to raczej
robimy to ciut wolniej niż szybciej, żeby niczego nie trzeba było naprawiać.
Przygotowanie do strzału zajmowało nam około godziny, zależy, ile chcieliśmy
odstrzelić. Jeśli punktowo poszerzaliśmy jakiś kawałek korytarza, to szło w miarę szybko.
Natomiast na tym przodku, gdzie pokonywaliśmy załamania i opadnięcia korytarzy, dłużej,
bo trzeba było strzelać z przodu i z boków. Przełamanie strzelaliśmy kilka, a nawet
kilkanaście razy, po kawałku, bo teren był nieciekawy, miejscami spękany.

– Po każdym strzale wyciągaliśmy urobek. Bardzo ciężka praca, bo było go dużo


i ładowało się go w ciasnym korytarzu, na leżąco – mówi Maciej Latasz. – Urobek
pakowało się do jaskiniowych worów i ciągnęło na linie, leżąc! Co trzy metry rozstawieni
byli ludzie, którzy pod sobą przepychali wory. Odgruzowywanie, zwłaszcza z tych
dalszych odcinków, zajmowało ponad godzinę, czasami dwie. Najgorsze były duże kawały,
które nie mieściły się do wora, a nie dały się roztłuc. Trzeba je było rozwiercić, rozbić
młotkiem albo ponownie rozsadzić, żeby je skruszyć.

– Bywały zmiany, na których założenie ładunku trwało godzinę, a wyciągnięcie


materiału po odstrzale dwie, a nawet trzy godziny, więc szliśmy dość wolno – dodaje
Witek Cikowski. – Godzina na ładunek, dwie na czyszczenie. Godzina na ładunek, dwie na
czyszczenie. Strasznie dużo było tego urobku! Worek jaskiniowy ma pojemność
trzydziestu trzech litrów, po wypełnieniu waży około czterdziestu kilogramów. Na którejś
ze zmian jeden z kolegów pokusił się o policzenie, ile worków wyjęto. Wyszło mu
dziewięćdziesiąt! W ciągu akcji ratunkowej wyciągnęliśmy około siedmiu metrów
sześciennych urobku.

– Po kilku dniach doszliśmy do miejsca, które bardzo na wyrost nazwaliśmy salką –


mówi Zbigniew Gruszka. – Była to przestrzeń, w której dało się stanąć. Wprawdzie nie
można się było w niej obrócić, ale można się było wyprostować. Salka kończyła korytarz.
Przed nami wyrosła ściana, a właściwie coś na kształt piramidy, z maleńkim przesmykiem
u góry, z którego sączyło się powietrze. Żeby pójść dalej, należało tę piramidę wysadzić.
Wtedy górnicy zaproponowali, by za pomocą specjalnej kamery spróbować zobaczyć, co
jest za tą ścianą.

– Chłopaki z ratownictwa górniczego były trochę zdziwione odległością i warunkami,


jakie zobaczyły – opowiada Grzegorz Albrzykowski, który schodził z nimi do jaskini. –
Uprzedzaliśmy ich wprawdzie, że ten nasz przodek jest ciasny, ale byli w szoku, że aż tak.
Nie mieli pojęcia, jak to wygląda. Ostatecznie nie weszli do rury, ze względu na ciasnotę
i spadek poziomu tlenu. Kamera, z którą zeszli, podobna była do rewizorka
wykorzystywanego przez hydraulików, tyle że była na sztywnym wysięgniku. Na
następnej szychcie próbowaliśmy ją włożyć w szczelinę, ale na próbach się skończyło.
Sprzęt padł. Załatwiły go wilgoć i zimno.

– To są zupełnie inne warunki – mówi Jan Krzysztof. – Samo dojście na miejsce plus
kształt tego korytarza uniemożliwiały wykorzystanie górniczych rozwiązań. Ich kamery
mają za krótkie i za sztywne wysięgniki. Niestety, wciąż nie ma systemu, który w takich
warunkach dotarłby do określonego miejsca i pokazał nam stamtąd obraz. Zadaliśmy temat
różnym wynalazcom, naukowcom, studentom, żeby myśleli nad jakimś rozwiązaniem.
Sprawa nie jest prosta, bo w jaskini nie ma podłogi, po której sprzęt może jechać. Nie da
się też wlecieć żadnymi dronami (nie ma geolokalizacji, a zasięg radiowy znika po kilku
metrach). Tam są szczeliny – szersze, węższe, dłuższe – w których trzeba się rozpierać,
więc może musiałby to być jakiś pająk, który mógłby się poruszać w różnych
konfiguracjach i w korytarzach różnej wielkości.

– No cóż, pozostało tę ścianę wysadzić. A ściana okazała się wredna, spękana. Zmora
strzałowych. Dużo huku, zero efektów – mówi Zbigniew Gruszka. – Dla materiału
wybuchowego im coś jest twardsze, tym lepsze. Spękania powodują, że gazy strzałowe
uciekają, cała energia idzie w szczeliny, dlatego nie ma efektu. I tam właśnie tak było,
dlatego nas przytrzymało. Wierciliśmy na różne sposoby, na zakładkę, strzelaliśmy z góry,
z dołu, z boków, żeby jakoś ruszyć tę piramidę.

– W pewnym momencie mieliśmy obawy, czy nie zabraknie nam materiałów


wybuchowych – przyznaje Grzegorz Albrzykowski. – Na początku był pełen magazyn,
w każdym razie wydawało się nam, że ten zapas jest potężny. A tu nagle patrzymy – mało!
Zaczęliśmy więc oszczędzać. Miejsca, które wymagały niewielkiego poszerzenia,
strzelaliśmy samymi zapalnikami. Ładunki zostawialiśmy na główne strzelanie. Niestety,
materiałów wybuchowych nie da się dowieźć na zawołanie. To są skomplikowane
procedury zakupu, z mnóstwem papierologii (chodzi w końcu o materiały pod specjalnym
nadzorem). W tym wypadku dzięki pomocy „najwyższych czynników” i producenta
dodatkowe ładunki dojechały do nas szybko.

– Raz, leżąc w rurze, usłyszałem gwizd, a że jeden ze strażaków zarzekał się, że dzień
wcześniej i on słyszał gwizdy, zbaraniałem – mówi Witold Cikowski. – Gdyby to było
podczas wiercenia, nawet bym nie usłyszał tego dźwięku, ale akurat nie wierciłem. Myślę
sobie: „Pięknie. Może grotołazi jednak żyją?”. Nie dawało mi to spokoju. Myślałem o tym
dźwięku intensywnie, aż jakiś czas później znów go usłyszałem… gdy kolega rozsunął
zamek w namiocie. Wtedy wszystko stało się jasne. Znowu propagacja dźwięku spłatała
nam akustycznego figla. W Białej Wodzie, niedaleko naszego miejsca działania, ustawiony
był namiot, punkt cieplny, z materacami, śpiworami i foliami NRC. Każde energiczne
pociągnięcie zamka niosło ów gwizd przez szczeliny w oddzielającej nas ścianie.

Później wątek rzekomych gwizdów badany był w prokuratorskim śledztwie, ale


ponieważ przy grotołazach nie znaleziono gwizdków, ta teoria została obalona.
1 Chodzi o wypadek nurka Stanisława Ogazy w syfonie Jaskini Zimnej w 1958 roku. Historia tego zdarzenia
opisana jest w pierwszym tomie TOPR-u – TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.

2 Mechanizm hipotermii oraz metody wyprowadzania z niej zostały szczegółowo opisane w pierwszym
tomie TOPR-u – TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.

3 Tadeusz Zwoliński (ur. w 1893 roku w Krakowie, zm. w 1955 w Zakopanem), polski kartograf, autor
przewodników, speleolog, księgarz, fotograf. Wspólnie z młodszym bratem, Stefanem, w 1921 roku zaczęli
systematyczną eksplorację jaskiń tatrzańskich. Bracia odkryli wiele nowych jaskiń, między innymi
Poszukiwaczy Skarbów, Piwnicę Miętusią, Średnią Kasprową. Odkrywali też nowe korytarze w znanych już
jaskiniach, na przykład w Mylnej, Obłazkowej i Zimnej.

4 Ta dramatyczna akcja ratownicza została opisana w pierwszym tomie TOPR-u – TOPR. Żeby inni mogli
przeżyć.

5 Uławicenie – ułożenie składników skał osadowych w postaci warstw o wyraźnie zaznaczonych granicach.

6 Prąd błądzący to zjawisko najczęściej niekontrolowanego przepływu prądu elektrycznego między dwoma
lub wieloma punktami substancji przewodzących prąd.
3

Czwartek 22 sierpnia zaczął się podobnie jak cztery poprzednie dni.

– Wtedy rozpocząłem swój pięciodniowy dyżur – mówi Andrzej Śliwa, pilot Sokoła
TOPR-u. – Dzień wcześniej zadzwonił do mnie jeden z kolegów, sugerując, żebym
przyjechał wieczorem przed dyżurem i odpoczął, bo bardzo wcześnie polecę do Śnieżnej
wymienić chłopaków, zwieźć tych po szychcie i podrzucić „świeżych”. I faktycznie,
raniutko wykonałem dwa loty, jeden trwał pół godziny, drugi trzydzieści osiem minut.
Zabrałem chłopaków spod centrali, wziąłem jakiś dodatkowy sprzęt, liny, nic
nadzwyczajnego. W pierwszym locie miałem cztery lądowania, w drugim trzy. Przy jaskini
było fajne lądowisko, więc wszystko odbywało się z przyziemienia, co jest bardzo
wygodne, zwłaszcza gdy przerzuca się ciężki sprzęt.

– Oczywiście nie można tu mówić o pełnym lądowaniu – precyzuje Grzegorz Bargiel,


ratownik pokładowy TOPR-u. – Przy otworze nie ma takiego miejsca, żeby posadzić
śmigłowiec i wyłączyć silniki, ale można przyziemić i na spokojnie go wypakować. Po
odbyciu tych lotów wróciliśmy do heliportu, a że w górach były tłumy turystów, Sokół
został na płycie lądowiska, żeby w razie czego był w gotowości.

Jednym z pierwszych lotów pod otwór Jaskini Wielkiej Śnieżnej podrzucona zostaje
grupa Jędrka Myślińskiego i Stanisława Bobaka. Wchodzą na szychtę. Na Suchym Biwaku
mają się minąć z grupą Łukasza Migla. Staszek zjeżdża pierwszy i widzi, że coś jest nie
tak.

– Patrzę, pod Salką Trójkątną na początku II Płytowca coś nie gra, wszystko wygląda
jakoś inaczej – opowiada Bobak. – Krzyknąłem do reszty, żeby poczekali, a sam zjechałem
jeszcze niżej. Rozglądam się, a tu nie ma skał! Liny pourywane, zniszczone punkty
asekuracyjne. Obryw! Duży obryw na Płytowcu! A tam w dole są ludzie!

– Spadło „pół” jaskini. Kilkanaście ton kamieni, które wisiały i czekały na swoją kolej –
mówi Sebastian Szadkowski. – Płytowiec runął na wysokości minus trzystu metrów i spadł
około pięćdziesięciu metrów. Zawalił się pomiędzy moją grupą, która zdążyła z jaskini
wyjść, a grupą Migla, która zdążyła do niej wejść.

Nikt na górze nie wiedział, co się dzieje z tymi na dole.

– Gdy zobaczyłem te zniszczenia, natychmiast pojawiła się myśl: „Czy oni aby nie
zaczęli wychodzić?” – opowiada Bobak. – Raczej byliśmy pewni, że nie, ale różnie mogło
się zdarzyć. A nuż ktoś musiał wyjść wcześniej? Bardzo się tego obawialiśmy. Tu liny były
pozrywane zupełnie, ale niżej mogły być na przykład tylko ponacinane. Chłopacy,
zmęczeni, nieświadomi obrywu, wejdą na te liny, któraś się urwie i nieszczęście gotowe.
To było bardzo prawdopodobne.
Na szczęście na dole był Grzesiu Albrzykowski, który świetnie zna jaskinie, i zauważył,
że coś jest nie tak. My na górze jednak nie wiedzieliśmy o tym. Musieliśmy tymczasem
wszystko zrobić od nowa, całe poręczowanie i łączność. Tyle że najpierw należało
wyczyścić obryw, czyli zrzucić niestabilne kamienie, których było mnóstwo. Ale jak to
zrobić, gdy pod nami są koledzy? Łączność zerwana, nie ma jak się z nimi skontaktować.
Przecież mogą myśleć, że kabel jest zwinięty z powodu burzy. Wprawdzie w takich
sytuacjach zawsze dzwoni się na dół i uprzedza, ale czasem bywa, że nikt tam nie
odbierze, bo wszyscy są zajęci. Co więc robić? Wymyśliliśmy, że dwóch kolegów zostanie
nad obrywem i cały czas będą krzyczeć w dół, że nikt nie może wychodzić. Nie
wiedzieliśmy, czy ci na dole ich usłyszą, ale nie było innego rozwiązania.
– To, że nikt tam nie zginął, to cud. Tam mogło być co najmniej dwanaście ofiar. Gdyby
podczas obrywu chłopaki wisiały na poręczówkach, nie miałyby najmniejszych szans –
mówi Sebastian Szadkowski.

– Nie mieliśmy pojęcia, co się stało, dopóki nie zaczęliśmy wychodzić – przyznaje
Grzegorz Albrzykowski. – Podeszliśmy do góry i zobaczyliśmy na spągu7 jakieś dziwne
skały, których wcześniej nie było. Niestety, gdy człowiek idzie zmęczony po szychcie, po
nocy, nie bardzo się rozgląda, więc na początku nie zwróciliśmy na to uwagi. Tyle że co
podejdziemy kawałek, kamieni jest więcej. Kilka metrów dalej zobaczyliśmy ogromne
rumowisko i strzępy lin. Nie było łączności, dlatego czekaliśmy na kontakt głosowy.
Wiedzieliśmy, że ma wejść kolejna ekipa, więc byliśmy pewni, że prędzej czy później ktoś
do nas zawoła.
Wycofaliśmy się pod Prożek Johny’ego, żeby ta odległość od rumowiska była większa,
a w momencie, gdy nawiązaliśmy kontakt głosowy z górą, rzuciliśmy hasło, że po prostu
schodzimy na biwak i tam czekamy, aż wyczyszczą wszystko i przywrócą łączność.

Jest chwila po dwunastej. Gruszka i Bobak czyszczą obryw, pozostali ratownicy czekają
przy otworze. Tymczasem pogoda wyraźnie się psuje. Kierbaz słyszy w oddali grzmoty,
dzwoni więc do centrali TOPR-u z informacją, że od Słowacji nadciąga burza.
Potwierdzają to obserwowane w Pogotowiu aplikacje burzowe.

– Nie byliśmy zaskoczeni, spodziewaliśmy się burz, bo takie były prognozy – mówi
Edward Lichota, zastępca naczelnika TOPR-u. – Tego dnia, zresztą jak co czwartek,
mieliśmy mieć szkolenie, zwane błyskotliwie „czwartkowym”, ale właśnie z racji prognoz
oraz działań w jaskini nie poszliśmy na nie. Zostaliśmy w centrali jako wsparcie. Robert
Kidoń, który był tego dnia kierownikiem dyżuru, zlecił mi „ogarnięcie kierbaza”. Miałem
po prostu znaleźć kogoś na kolejną zmianę. Chodziło o jedną osobę. W przypadku kierbaza
nigdy nie wymieniamy dwójki na dwójkę. Kierownicy bazy schodzą ze stanowiska
pojedynczo, tak by „nowa” osoba na spokojnie przejęła zmianę. W akcji jaskiniowej
w bazie przy otworze krąży tak dużo ważnych informacji, że przekazywanie ich w locie
niesie za sobą ryzyko przegapienia czegoś istotnego, dlatego „nowy” kierbaz spędza
ze „starym” co najmniej kilka godzin, żeby im nic nie umknęło.
Właśnie zacząłem obdzwaniać kolegów, robiłem listę, gdy o trzynastej sześć dostaliśmy
zgłoszenie.
„Proszę pana, jesteśmy na szlaku, schodzimy z Ciemniaka w kierunku Ornaku. Tutaj jest
turysta obcojęzyczny, w którego trafił piorun”. Trafionym okazał się Portugalczyk. Na
szczęście został niegroźnie porażony, dzięki czemu ostatecznie mógł zejść do schroniska
z pomocą przygodnych turystów.

Na szczęście, bo kilka minut później rozpętało się piekło.

– Gdy zadzwonił telefon z centrali z informacją, że w rejonie Czerwonych Wierchów jest


turysta rażony piorunem, wyszliśmy na zewnątrz zobaczyć, jaka jest pogoda – mówi
Maciej Ziarko, który tego dnia miał dyżur na śmigłowcu. – Była taka, że natychmiast
zaczęliśmy wciągać Sokoła do hangaru. Nadciągnęła nawałnica. Świata nie było widać.
Rano było dobrze, ale potem strasznie się kotłowało, aż w końcu walnęło. Pioruny, deszcz,
grad. Musieliśmy natychmiast schować śmigłowiec, żeby nie został uszkodzony.

– Bardzo o niego dbamy – przyznaje Adam Lipczak, mechanik. – Gdy pada deszcz,
wciągamy go do hangaru, głównie z powodu elektroniki, która nie lubi wilgoci. Sokół to
dobry śmigłowiec, odporny na warunki atmosferyczne, ale to nie znaczy, że ma stać na
lądowisku w czasie burzy.

– Turysta rażony na Chudej Przełączce nie miał zagrożenia życia, więc nie mieliśmy
stresu, że nie lecimy po niego od razu, choć wiedzieliśmy, że i tak trzeba będzie mu
pomóc. Musieliśmy jednak poczekać – mówi Grzegorz Bargiel. – Mieliśmy nadzieję, że
burza zaraz przejdzie. Dzwoniliśmy nawet do kolegów z Kościeliska, żeby spojrzeli,
w którą stronę idzie. Sprawdziliśmy też kamery ustawione w Tatrach, wierząc, że lada
chwila ruszymy do akcji.

*
W Tatrach tymczasem – jak to w sierpniu – tłumy. Najpopularniejsza tatrzańska góra
przeżywa oblężenie.
– Wysłaliśmy dzieci na letni obóz sportowy nad morze, a my, korzystając z okazji,
wyskoczyliśmy na kilka aktywnych dni w Tatry – opowiada Rafał Magner, turysta z Rudy
Śląskiej. – Po biegach Spartan czy Runmageddonie i setkach kilometrów biegowych tras
w Beskidach, Bieszczadach, po czeskich i słowackich górach przyszedł czas na biegowe
wyzwanie, jakim dla nas niewątpliwie są Tatry. Akurat mieliśmy piętnastą rocznicę ślubu,
więc romantyczne wakacje na Podhalu były jak znalazł. Mieszkaliśmy w Białce
Tatrzańskiej i tam zrobiliśmy sobie solidny tour biegowy: Białka–Bukowina–Czarna Góra
i z powrotem.
22 sierpnia, popijając kawkę na tarasie apartamentu z pięknym widokiem na Tatry,
pomyśleliśmy sobie: „Kurczę, a może dzisiaj Kasprowy?”. Widzieliśmy w prognozach, że
po trzynastej ma padać deszcz, ale dla nas deszcz to żaden problem. Biegamy o każdej
porze roku i w każdą pogodę. W prognozach nie widzieliśmy burz, więc nic nas nie
zaniepokoiło.
Delektując się kawą i widokami, spokojnie planowaliśmy trasę. „A tam Kasprowy, idźcie
na Giewont!”, rzucił nasz znajomy, zarażając nas pomysłem. Wyszliśmy z kwatery około
dziewiątej trzydzieści. Nic nas nie goniło, byliśmy na urlopie. Do Zakopanego jechaliśmy
w korkach, dlatego na szlaku byliśmy około dziesiątej trzydzieści. Podjechaliśmy na
parking przy Dolinie Strążyskiej, tam zostawiliśmy samochód i od parkingu zaczęliśmy już
biec. Czasy na tabliczkach pokazywały, że wejście na szczyt zajmuje dwie i pół godziny,
my wbiegliśmy w godzinę czterdzieści. Pogoda była kiepska. Mgła choć oko wykol –
mleko. Gdzieś na wysokości tysiąca metrów nad poziomem morza spotkaliśmy
schodzącego gościa, który powiedział, że dwieście metrów wyżej nie ma już chmur.
I rzeczywiście, kilka minut później wbiegliśmy w cudowną pogodę, po czym zderzyliśmy
się z tłumem ludzi stojących w ogonku pod łańcuchami, by wejść na szczyt.

– Nawet byliśmy trochę źli, bo chcieliśmy tam po prostu wbiec i zbiec, ale nie było na to
szans – wspomina Aneta Magner. – Pod szczytem wiła się gigantyczna kolejka, której nie
dało się obejść. Musieliśmy czekać, aż ten tłum spokojnie przepchnie się przez wąskie
gardło. Nigdy wcześniej nie chodziłam po łańcuchach, więc bałam się ich, dlatego
zaczęłam rozglądać się, kto w tej kolejce stoi i jak ludzie są przygotowani, w jakich są
butach. Pracuję w sklepie obuwniczym, więc pewnie mam skrzywienie zawodowe. Byłam
ciekawa, czy zobaczę słynne szpilki. Było blisko. Widziałam pana w sztybletach,
dziewczyny w klapkach, adidaski były normą. To mnie uspokoiło. Pomyślałam, że skoro
oni dają radę, to i ja tam wejdę.
Tłum w kolejce zdecydowanie nie był tłumem wytrawnych turystów, więc na łańcuchach
rozgrywały się różne sceny – piski, jęki, posapywania. Czas płynął, a wraz z nim
nadciągnęły chmury. Zrobiło się ciemnawo, a z chmur dało się słyszeć coś w rodzaju
pomruku. Zaraz potem stojący obok chłopak powiedział: „O tej porze to się już
z Giewontu schodzi, bo za chwilę może być burza”. Zignorowaliśmy to. Nie mieliśmy
pojęcia, o czym mówi, dlatego spokojnie staliśmy nadal.

Kilka metrów niżej w tej samej kolejce tkwi ksiądz Jerzy Kozłowski. Jest
w towarzystwie proboszcza oraz pięciorga świeckich znajomych ze swojej pierwszej
parafii. Są na tygodniowym urlopie, starannie wcześniej zaplanowanym. Ma być
intensywnie, dużo chodzenia po górach. Pierwszym punktem programu jest Giewont.

– Sprawdzaliśmy pogodę, ale nic nie wskazywało na to, że będzie nawałnica – tłumaczy
ksiądz Kozłowski. – Owszem, była mowa o burzach, ale raczej wieczorem. Zbliżając się
do szczytu, widzieliśmy chmury, była jednak mgła, więc nie do końca mogliśmy tę pogodę
ocenić. Niczego się nie obawialiśmy. Kolejka szła wolno. Minęło sporo czasu, zanim
dotarliśmy pod krzyż. Ledwo stanęliśmy na szczycie, gdy z daleka usłyszeliśmy grzmoty.
Od razu poczułem niepokój, w końcu Giewont słynie z tego, że przyciąga pioruny.
Z drugiej strony uspokoił mnie tłum. Pomyślałam, że tak wielu osobom na pewno nic
złego się nie stanie. Absurdalne, wiem, ale taka myśl zaświtała mi w głowie.

– Na kopule ścisk był niewyobrażalny, tak wielki, że baliśmy się, że ktoś kogoś zepchnie
w przepaść – kontynuuje Rafał Magner. – Ludzie siedzieli pod krzyżem, jedli śniadanko,
jacyś księża odprawiali nauki. Nagle gdzieś daleko zagrzmiało. Pojawiła się mżawka.
Wtedy ludzie zaczęli się niepokoić. Ubierali się w popłochu, rozpychali, w końcu ruszyli
do zejścia. Tam jednak zrobiło się już niebezpiecznie – mokro i ślisko.

– Tłok przy zejściu był równie duży jak przy wejściu, a że ludzie byli w różnej kondycji:
sprawni, mniej sprawni, szybciej lub wolniej schodzący, opuszczanie szczytu trwało –
opowiada ksiądz Kozłowski. – Spokojnie czekałem na swoją kolej, nie chciałem się
przepychać, zwłaszcza że zrobiło się spore zamieszanie.

– My z kolei nie czekaliśmy – przyznaje pan Rafał. – Mieliśmy buty biegowe, więc
zaczęliśmy zjeżdżać na butach i tyłku, obok łańcuchów. Wtedy usłyszałem potężny huk
i zobaczyłem przed oczami wielką perłową plamę. Biel była tak intensywna jak światło
podczas spawania. Rażąca, paskudna, ale nie można było oderwać od niej wzroku.

– Błysk i uderzenie nastąpiły jednocześnie. Uderzenie było tak potężne, że wszyscy się
przewrócili – mówi pani Aneta. – W uszach gwizdało, a w oczach rozlewała się
przerażająca biel. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że to piorun. Myślałam, że to bomba,
akt terrorystyczny – takie było moje pierwsze skojarzenie, zwłaszcza że natychmiast
pojawił się smród spalonych ciał i ubrań. Wokół zapadła totalna cisza. W głowie miałam
tylko ten gwizd. Dopiero po chwili zdołałam się obrócić i rozejrzeć. Zobaczyłam, że ludzie
bardzo powoli zaczynają się podnosić. Wyglądało to zupełnie nierealnie, jakby
w zwolnionym tempie, w stop-klatce. Trochę jak w filmach wojennych, gdy po wybuchu
bomby żołnierze są ogłuszeni i oszołomieni gwizdem. Byłam pewna, że wszyscy go
słyszymy, że rozwala nam czaszki. Jednocześnie wokół panowała cisza. Świat zdawał się
być gdzieś poza nami. Dopiero po chwili zaczęłam rozpoznawać dźwięki, ale wszystko
docierało do mnie jakby zza dźwiękoszczelnego ekranu. W głowie ciągle gwizdało. Gdy
wróciła pełna orientacja, zobaczyliśmy, że ludzie płaczą, zaczynają biegać, nawoływać się,
wyciągają kogoś, kto spadł ze szlaku. Wtedy dopiero zrozumiałam, że to piorun, dlatego
zaczęłam krzyczeć do męża: „Puść ten łańcuch! Uciekaj!”.

– Poczułem ogromny ból w całym ciele. Od razu wiedziałem, że to piorun – wspomina


ksiądz Jerzy. – Byłem w pełni świadomy. Nie widziałem wyładowania, ale mimo
zamkniętych oczu widziałem światłość, błysk. Piorun uderzył za moimi plecami. Dzisiaj
już wiem, z relacji innych ludzi, że nie uderzył w krzyż, tylko w skałę, która wybuchła
w momencie trafienia. Wyładowanie przeszło przeze mnie, powodując skurcz wszystkich
mięśni. Nie mogłem złapać tchu. Gdy w końcu wciągnąłem powietrze, oddychanie
sprawiało mi trudność. Byłem ogłuszony jak po wybuchu bomby. Po kilkuminutowej ciszy
zacząłem panikować. Przez głowę przeleciało mi milion myśli na sekundę. Kiedy
otworzyłem oczy, zauważyłem, że nie mam buta na prawej nodze, a skóra na stopie jest
zwęglona. Lewą nogą zaś w ogóle nie mogę ruszać. Był na niej but, ale w nodze tkwiło
mnóstwo skalnych odłamków. W łydce miałem głęboką, krwawiącą ranę. Spodnie były
spalone i stopione w wielu miejscach.
Obok leżał pan z rozbitą głową. Fala uderzeniowa rzuciła nim o skałę. Obficie leciała mu
krew. Ktoś wyciągnął z plecaka bandaż elastyczny i zrobił mu opatrunek, ale ten
błyskawicznie przemókł. Słyszałem krzyki, nawoływania, płacz, ale też ludzie bardzo
szybko zaczęli się organizować i pomagać sobie nawzajem. Ktoś zadzwonił po pomoc.
– Słysząc potężny grzmot, byłem pewien, że góra pękła na pół, a ja zaczynam z nią
spadać. Ale żona złapała mnie za plecak i kurtkę – mówi pan Rafał. – Miałem
sparaliżowaną lewą nogę i prawą rękę, tę, którą opierałem się o skałę. Akurat przesuwałem
się obok kogoś, trzymając rękę nad łańcuchem, gdy uderzył piorun. Wyładowanie przeszło
mi po ręce, po biodrze, po tyłku, szło przez całą lewą nogę i wyszło stopą, rozrywając but.
Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem częściowo sparaliżowany i nie mogę się ruszać.
Widziałem rękę, ale jej nie czułem, widziałem nogę, ale jej nie czułem. I miałem
świadomość, że nic nie mogę zrobić. To było straszne uczucie.
Na początku myślałem, że noga jest w paru miejscach złamana i dlatego jej nie czuję. Po
uderzeniu pioruna ludzi odrzuciło nawet na kilka metrów. Niektórzy spadli na skały, jedna
pani spadła w przepaść. Wydawało mi się, że mnie też odrzuciło. Drogę przejścia pioruna
po moim ciele znaczyła biała pręga, jakby ktoś puścił przez nie szew. To była może
trzymilimetrowa kreska, jakby sznurek wciągnięty przez piorun. Noga na początku była
biała, potem niebieska, następnie zielona. Później pojawiły się wszystkie kolory. Wówczas
jeszcze nie czułem bólu. Zaczął się, gdy puścił paraliż, po jakichś dwóch godzinach.
Wtedy wzdłuż tej kreski pękła mi skóra i zaczęło strasznie boleć.

– Spojrzałam w bok, patrzę, koło mnie leży pan. Nie ma spodni, jest od pasa w dół nagi.
Nagusieńki. Spaliło na nim ubranie. Ściągnęłam więc szybko kurtkę i przykryłam go –
mówi pani Aneta. – Byłam na tyle przytomna, że jakoś popchnęłam męża tak, że
przesunęliśmy się na trawę. Słyszę, jak mój mąż mówi: „Jestem goły”. I faktycznie:
spodnie, majtki, getry biegowe – spalone, buty – rozerwane, a ciało poparzone. Ale
przecież nie mogę odebrać kurtki temu panu obok.

– Chciałem wstać, poczułem jednak, że nie mogę ruszać lewą nogą, bo jest porażona,
niewładna – opisuje ksiądz Kozłowski. – Mimo to w tym stresie (zapewne dzięki
adrenalinie) jakoś się zerwałem i na całe gardło zacząłem krzyczeć: „Ja na mocy
udzielonej mi przez Stolicę Apostolską odpuszczam wam grzechy, w Imię Ojca i Syna,
i Ducha Świętego”. Dałem zbiorowe rozgrzeszenie. Jakby w odpowiedzi na to zaczął wiać
wiatr i lunął deszcz, a ludzie uderzyli w płacz. „Co ty robisz? Dlaczego rozgrzeszasz? Nie
rób tego! Boję się!”, krzyknęła do mnie starsza kobieta. Była z mężem, który miał otwarte
złamanie uda. Kobieta wołała o pomoc dla niego. Zamiast łez w oczach miała krople krwi,
a na policzkach krwawe zacieki. Nigdy nie zapomnę tego widoku, nawet teraz mam go
przed oczami. Kiedy dotarło do niej, że to być może jest koniec, że następuje ostateczna
chwila, wpadła w histerię. „Jestem księdzem, robię to, co do mnie należy. To mój
obowiązek”, odpowiedziałem, choć doskonale rozumiałem jej strach. Musiałem jednak to
zrobić. Pomyślałem, że mogą być ranni, zabici, miałem więc odruch, żeby rozgrzeszyć
tych ludzi.

– To wręcz obowiązek każdego księdza – tłumaczy ojciec Mateusz Jacukiewicz, kustosz


Sanktuarium Matki Boskiej Jaworzyńskiej na Wiktorówkach. – Jeśli w obliczu śmierci
umierający prosi o spowiedź i rozgrzeszenie, to nawet kapłani suspendowani, czyli
zawieszeni, zobowiązani są do udzielenia takiej posługi. Natomiast w przypadku
bezpośredniego zagrożenia życia dużej grupy ludzi jest formuła absolucji, która
z upoważnienia Stolicy Apostolskiej daje zbiorowe rozgrzeszenie. Zatem ksiądz zachował
się jak najbardziej prawidłowo z punktu widzenia spraw ostatecznych. Dla wielu ludzi to
jest bardzo ważne, bo przecież dotyczy życia wiecznego. Ważą się losy potępienia albo
nieba i ksiądz, udzielając rozgrzeszenia, stanął na wysokości zadania, wziął za to
odpowiedzialność.
Moment, w którym człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że śmierć jest bliska, jest chwilą,
w której przestaje po ludzku kombinować. Wtedy wszystkie maski, tak zwane postawy,
różne filozofie klękają. Wszystko pada i zostaje goły człowiek i goły strach. I jedyna
szansa i nadzieja jest w Panu Bogu. Żołnierze w czasie pierwszej wojny światowej mówili:
„W okopach nie ma niewierzących. Tam się wszyscy modlą”. Myślę, że na Giewoncie było
podobnie.

– My się modliliśmy – przyznaje pani Aneta. – Byliśmy pewni, że nie przeżyjemy, bo


pioruny cały czas waliły. Za każdym razem, gdy uderzały w skały, skały oddawały ładunki
w postaci wypadających z nich strzałek, które nas raziły. To wyglądało tak, jakby ktoś
rzucał w nas tymi strzałkami.

– Albo jakby co jakiś czas ktoś podchodził i raził nas paralizatorem – mówi pan Rafał. –
To był tak mocny impuls elektryczny, że wpadaliśmy w swego rodzaju drgawki. Jeśli ktoś
był słabszy czy mało przytomny, mógł spaść ze szlaku. Zresztą widzieliśmy taki
przypadek. Kobieta spadła właśnie od takiego uderzenia. Ludzie po nią zeszli, wynieśli ją
na szlak i zaczęli reanimować. Trwało to jakieś czterdzieści minut. W tym czasie pioruny
cały czas strzelały, także obok tych ludzi. W końcu trójka z nich odeszła. Przy rannej został
tylko mąż, który ciągle próbował jej pomóc, ale nagle piorun walnął w skałę nad nim,
odbił się od niej i uderzył prosto w niego. Widać było, że sparaliżowało mu nogę
i rozerwało but.

– Ludzie próbowali uciec jakoś ze szczytu, zejść niżej – wspomina ksiądz Kozłowski. –
Ci, którzy byli sprawni, pomagali mniej sprawnym. Ja byłem w szoku. Adrenalina zaczęła
puszczać i nagle wszystko zaczęło mnie boleć. Dodatkowo zimno robiło swoje. Padał
deszcz, wiał wiatr, z dwudziestu stopni nagle zrobiło się osiem. Zacząłem trząść się
z zimna i jęczeć z bólu. Nie miałem siły schodzić. Jedna noga bosa, druga w bucie, ale
niesprawna. Nie mogłem jednak zostać na szczycie, więc resztkami sił doczołgałem się do
dwóch pań, matki z córką, które siedziały w małej niecce chroniącej przed wiatrem.
Chciałem z nimi poczekać na pomoc, bo razem jest raźniej. Zaraz dołączył do nas ten pan
z rozbitą głową, z przesiąkniętym krwią bandażem. On też nie miał butów, piorun mu je
rozerwał. Niedaleko nas było też to małżeństwo, pan ze złamanym udem z żoną.
Po jakimś czasie wrócił do mnie ksiądz proboszcz. Grupie moich znajomych udało się
zejść wcześniej, na szczęście nie odnieśli poważnych obrażeń. Proboszcz owinął moją gołą
nogę swoją bluzą, wyciągnął folię ochronną, nałożył ją na mnie, dał nam też wodę do
picia. Jedna z pań miała tabletki przeciwbólowe, więc wszyscy je zażyliśmy. Byłem
w ciężkim stanie, organizm powoli się wyłączał, jakby wchodził w tryb oszczędzania
energii. Tak to sobie teraz tłumaczę. Na górze wciąż było niebezpiecznie, dlatego ksiądz
proboszcz zszedł, a my, szczękając zębami, czekaliśmy na ratowników. Kilka minut
później znowu przeszedł przeze mnie prąd. Kolejny piorun musiał gdzieś uderzyć, bo
znowu poczułem, jak spinają się wszystkie moje mięśnie, jak kurczy mi się przepona. To
wyładowanie było słabsze niż pierwsze, ale bardzo nieprzyjemne. Pozostali też je poczuli,
wszystkich nas poraziło. Kobieta była w takim szoku, że co chwila pytała: „Co się stało?”.
Córka próbowała ją uspokoić, mnie z kolei poprosiła, żebym się modlił. Mówiłem, że
wszystko będzie dobrze, że wyjdziemy z tego. Wspieraliśmy się bardzo i to, że byliśmy
w tym nieszczęściu razem, bardzo mi pomogło. Nie wiem, jak przeżyłbym ten koszmar
w pojedynkę.

– Mąż krzyczał, żebym uciekała i ratowała przynajmniej siebie. Żeby dzieci nie straciły
obojga rodziców jednocześnie. Ale jak miałam uciec? – pyta pani Aneta. – Przecież
widziałam, w jakim jest stanie, częściowo sparaliżowany i wychłodzony. Wtedy
zadzwoniła córka i dotarło do nas, że być może już nigdy nie zobaczymy naszych dzieci.
Byliśmy pewni, że nie przeżyjemy, bo wydawało się, że ta burza nie ma końca. Dlatego
w pewnym momencie powiedziałam do męża: „Pomódlmy się, bo nic innego nam nie
zostało”. Po pierwszym uderzeniu cisza trwała dobrych kilka sekund, ale po kolejnym –
wszyscy zamilkli. I tak już zostało. Przejmująca, przerażająca cisza była niemal
namacalnym dowodem totalnego zwątpienia, pogodzenia się z losem. Ci, którzy byli
w stanie zejść, zeszli. Ci, którzy nie mogli się ruszyć, zostali w tej dotkliwej, złowieszczej
ciszy. Deszcz lał, pioruny waliły, skały spadały. Nic tylko się modlić.

*
– Byłam na spacerze w lesie przed schroniskiem – zaczyna opowieść Iwona Haniaczyk,
szefowa schroniska na Hali Kondratowej. – Chodziłam, odreagowywałam, za jakimś
grzybem patrzyłam. Zachowywałam się trochę jak nowicjuszka, bo nie bacząc na to, co
dzieje się wokół, zapuściłam się w las. Nagle poczułam zimny powiew wiatru, taki nie
wiadomo skąd. Przeszywający do kości. Zrobiło się ciemno, więc pomyślałam: „Kurczę,
chyba trzeba wracać”, ale chęć przespacerowania się w jeszcze jedno ulubione miejsce
wzięła górę, dlatego poszłam kawałek dalej. Zaczęło siąpić. Chmury na niebie tak szybko
się kłębiły, że w ciągu zaledwie piętnastu minut zrobiło się naprawdę nieciekawie.
Zawróciłam więc i zaczęłam żwawo iść, później już biec. Gdy byłam jakieś czterysta
metrów od schroniska, lunęło. Deszcz spływał mi z plecaka jak z rynny. Stanęłam,
rozejrzałam się i zobaczyłam, że burza jest już nade mną, znalazłam więc w miarę
bezpieczne miejsce, żeby nie stać pomiędzy drzewami, przynajmniej wysokimi. I wtedy
walnęło. Uderzenie nie było typowe. Zazwyczaj czuje się je niemal fizycznie, a odgłos
niesie się po górach. Tym razem było inaczej. Bardziej przypominało trzęsienie ziemi niż
burzę. Miało się wrażenie, że po uderzeniu ziemia się rozstąpi. Spojrzałam w stronę
Giewontu. Z chmur wiszących nad szczytem wylatywały setki igieł, zygzaków. Nigdy
w życiu czegoś takiego nie widziałam, choć w górach przeżyłam naprawdę wiele nawałnic.
To były malutkie, króciutkie iskry, które cały czas świeciły. Zaczęłam biec. Przez całą
drogę towarzyszyły mi wyładowania. Czułam, że dzieje się coś złego.
Mokrusieńka wpadłam do schroniska. Ledwo przekroczyłam próg, podeszła do mnie
jedna z pracownic, mówiąc: „Pani Iwono, jest tu chłopak i chyba nie czuje się za dobrze.
Chce wzywać TOPR. Nie wiemy, o co chodzi”. Patrzę, stoi dwudziestoparolatek,
przerażony. Ledwo wydusił: „Proszę dzwonić po pomoc, bo na Giewoncie jest olbrzymia
tragedia. Ludzie leżą porażeni”, po czym zaczął słaniać się na nogach. No to ja w krzyk:
„Czy jest tu lekarz?”. Jest. Lekarka z małymi dziećmi, może z pięcio- i siedmiolatkiem,
właśnie zeszła z Giewontu. Pomogła mi zająć się chłopakiem, który wydusił w końcu, że
został porażony piorunem. Zadzwoniłam więc do TOPR-u, powiedziałam, jaka jest
sytuacja, zapakowałam chłopaka do samochodu, prosząc panią doktor, żeby zabrała dzieci
i zjechała ze mną. Wezwałam do Kuźnic karetkę, powtórzyłam też, co mówił turysta,
uprzedzając, że może być wielu rannych.
W połowie drogi zobaczyłam pierwszy samochód TOPR-u pędzący pod górę.
Nasz ranny tymczasem gdzieś na wysokości Myślenickich Turni zaczął się nagle śmiać
i twierdzić, że w sumie to już tak świetnie się czuje, że może iść na piechotę. A tak
w ogóle to poszedłby na piwo. Spojrzałyśmy z lekarką po sobie, trochę nas to wystraszyło,
bo wyglądało na jakieś dziwne zmiany nastroju. Gdy dojechałyśmy do Kuźnic, pogotowie
już czekało. Po wstępnych oględzinach ratownicy przenieśli chłopaka do karetki, pokręcili
głowami i powiedzieli, że natychmiast muszą go położyć w szpitalu.

*
– Była trzynasta szesnaście, gdy zadzwonił telefon. I od tego momentu dzwonił już non
stop do dwudziestej pierwszej – mówi Piotr Konopka. – Pierwsze zgłoszenie odebrałem ja.
Było z numeru sto dwanaście, czyli z Centrum Powiadamiania Ratunkowego (CPR).
Usłyszałem: „Był wypadek na Giewoncie. W podstawę krzyża uderzył piorun. Ludzie
spadli prawdopodobnie w dolinę, leżą wszyscy. Moja żona umiera, oddycha bardzo ciężko.
Ma rozwaloną głowę, ja mam rozwalone kolano. Jesteśmy dosłownie pod krzyżem,
od strony wejścia, na łańcuchach. Nie mam pojęcia, ile osób jest rannych, dwie osoby
chyba spadły w dół”.
Po chwili kolejny telefon, także przełączony z CPR: „Jesteśmy pod samym krzyżem przy
łańcuchach. Uderzył piorun. Jest kilka osób rannych, nie możemy zejść. Ranne są dzieci.
Nie mogę sprawdzić, czy oddychają, bo nie mogę się ruszać. Chyba wszyscy oddychają,
ale nie wiem”.
O 13.18 przekazaliśmy informacje do śmigłowca, a o trzynastej dwadzieścia poszedł
esemes z informacją do wszystkich ratowników, wzywając ich do akcji.

– Wciągaliśmy śmigłowiec do hangaru, gdy dostaliśmy z centrali informację, że coś


dzieje się na Giewoncie. Już wtedy było wiadomo, że jest wielu ciężko poszkodowanych,
ale nie mogliśmy lecieć – mówi Grzegorz Bargiel. – Musieliśmy odczekać, bo tak waliło
w Gubałówkę i tutaj po okolicy, że po prostu nie dało się wyjść. Nawet zaczęliśmy
wypychać Sokoła na lądowisko, ale piorun uderzył dosłownie obok nas, dlatego
musieliśmy się wstrzymać.

– Burza był tak potężna, że budynek centrali dosłownie się trząsł – dodaje Konopka. –
Waliło jak na poligonie, nie było szans, żeby śmigłowiec się poderwał. Dlatego grupa,
która miała jechać do tego pierwszego porażonego, na Chudej Przełączce, ruszyła od razu
na Kondratową, jako pierwsza trójka.
– Byłem w domu, w Poroninie, gdy o trzynastej dwadzieścia wyświetliła mi się
w komórce wiadomość: „Dwa wypadki, burza, pilnie potrzebni ratownicy” – mówi Michał
Tragarz, ratownik ochotnik TOPR-u. – W związku z tym, że był to sierpień, a to oznacza
gigantyczne korki, zamiast samochodu wybrałem motocykl, mimo że w Poroninie już
padał deszcz i było słychać grzmoty. Złapałem swój wyprawowy plecak z apteczką i wio
do Zakopanego. Załapałem się na kolejną grupę wyjeżdżającą na Kondratową. Pierwsza
ruszyła z centrali już o trzynastej dwadzieścia trzy.

O 13.37 z centrali wyjeżdża druga grupa ratowników. Na Kondratowej są o 13.52.


O 13.53 rusza grupa trzecia.
O 13.56 ratownicy znajdujący się w bazie Jaskini Wielkiej Śnieżnej zgłaszają gotowość
do podjęcia działań ratunkowych na Giewoncie. To ci, którzy z powodu obrywu Płytowca
nie weszli do jaskini. Idą na lądowisko i czekają. Jeśli warunki się poprawią, śmigłowiec
przerzuci ich na Giewont. Niestety, pogoda wciąż nie jest lotna.

– Pojechaliśmy na Kondratową samochodem i stamtąd bardzo szybkim marszem


ruszyliśmy na Giewont – mówi Mieczysław Ziach, ratownik TOPR-u, kierownik akcji
w terenie. – Już wtedy podchodziliśmy pod prąd, bo z góry schodziły tłumy ludzi. W życiu
nie widziałem tylu poszkodowanych jednocześnie.

– Burza cały czas trwała, więc nie było to przyjemne, ale oczywiście biegliśmy, mijając
mniej lub bardziej poranionych ludzi – dodaje Michał Tragarz. – Tych, którzy mieli na tyle
siły, żeby iść, prosiliśmy, żeby schodzili na Kondratową, tych zaś, którzy nie mogli się
ruszać, pakowaliśmy w nosze. Na Kondratowej został zorganizowany punkt medyczny,
gdzie przeprowadzano selekcję rannych i podejmowano decyzję o rodzaju transportu do
szpitala. Później ja też tam działałem.

– Na początku nie wiedzieliśmy, czy te napływające zgłoszenia dotyczą jednego


wypadku, czy wielu – przyznaje Piotr Konopka. – Zdarza się przecież, i to wcale nie
rzadko, że kilku świadków zdarzenia dzwoni do nas w sprawie jednego wypadku, więc
początkowo nie mogliśmy się zorientować, czy chodzi o jeden wypadek, który zgłasza
kilka osób, czy każdy z tych telefonów jest osobnym zdarzeniem. W pierwszej chwili
sądziliśmy, że jest kilka osób poszkodowanych, ale po pewnym czasie zorientowaliśmy
się, że właściwie każdy telefon, który do nas dociera, jest zgłoszeniem o innym wypadku.
Owszem, w tej samej okolicy, ale dotyczy wielu, wielu osób. Z każdym zgłaszającym
trzeba było porozmawiać, i to z uwagą, z każdego coś wyciągnąć, żeby sklecić obraz
zdarzenia. Nie mieliśmy pewności, że kolejne zgłoszenie może dotyczy mimo wszystko
innego wypadku. Jeden pan na przykład twierdził, że piorun uderzył w Gubałówkę. To na
G i to na G, pomylił się. Ale przecież tam też mogli być porażeni. Był również telefon, że
piorun uderzył w krzyż… w Kościeliskiej. Mógł? Mógł. Jest krzyż? Jest – krzyż
Wincentego Pola. Wszystkie te informacje mogły być prawdziwe. Weryfikacja tego, co,
gdzie, upewnianie się, czy na pewno chodzi o to, a nie inne miejsce, zajmuje czas.

– W tych zgłoszeniach o wypadku cały czas pojawiały się informacje o kilkunastu


poszkodowanych. Brało się to stąd, że każdy widział obraz, który był bezpośrednio w jego
pobliżu, i w tym pobliżu było kilkanaście osób potrzebujących pomocy – mówi Tomasz
Wojciechowski. – Gdzieś dalej byli kolejni, którzy też widzieli kilkanaście osób,
w związku z czym centrala dostawała trochę bałamutne informacje. Na szczęście szybko
zorientowali się, że każdy opowiada o jakimś odcinku trasy.

– Zdarzały się też telefony od osób, którym fizycznie nic nie dolegało, ale były w takim
szoku i tak przerażone, że potrzebowały pomocy, by zejść – dodaje Jan Krzysztof. – Często
mówiliśmy, rozejrzyjcie się, powyżej albo poniżej was są już ratownicy, podejdźcie do
nich, ale ludzie byli osłupiali, stali na przykład w kosówkach i nie mogli się ruszyć, więc
właściwie do każdego trzeba było podejść. Nawet ktoś, kto nie miał jakichś fizycznych
obrażeń, potrzebował pomocy.

– Na to nakładały się telefony od dziennikarzy – dodaje Konopka. – Potem telefony


od spanikowanych rodzin, które usłyszały w mediach, że coś się wydarzyło. Były więc
pytania w stylu: „Mój syn szedł na Giewont, czy pan coś wie?”.
Zgłoszenia trafiały do nas z czterech numerów. Trzy są nasze, czwarty to numer sto
dwanaście. Wszystkie są sprzężone, dlatego gdy po czterech dzwonkach nikt nie odbierze,
bo na przykład już z kimś rozmawia z innego aparatu, to nieodebrane połączenie
automatycznie przerzucane jest na drugi telefon, z drugiego na trzeci, z trzeciego
z powrotem na pierwszy. I tak krąży, aż w końcu ktoś je odbierze. Dzwoniący słyszy
w tym czasie w słuchawce sygnał oczekiwania na połączenie, nie wie zatem, że stoi
w kolejce. Każda następna osoba, która dzwoni, uruchamia kolejną taśmę i kolejną,
i kolejną, więc gdy kończy się jedna rozmowa, natychmiast wskakuje następna. To
powoduje, że nie jesteśmy w stanie ze stacjonarnego telefonu nigdzie zadzwonić, bo każde
podniesienie słuchawki oznacza odebranie połączenia. Na szczęście w dyżurce było kilku
ratowników, więc automatycznie zaczęli odbierać te telefony, dzięki temu w pewnym
momencie było nas czterech do ich obsługi i dwóch do podejmowania decyzji. Na miejscu
mieliśmy też dwóch dowodzących: Robert Kidoń był kierownikiem dyżuru, Jan Krzysztof
koordynatorem. Bo przecież cały czas w Jaskini Wielkiej Śnieżnej trwały działania.
Jakby tego było mało, nagle do dyżurki wkroczyło dwóch policjantów.

– Przyszli w sprawie jaskini i rzekomych nieprawidłowości w akcji. Na szczęście


postanowili przesłuchać nas na miejscu, a nie wzywać na komisariat – dodaje Jan
Krzysztof. – Zobaczywszy zamieszanie, zostali, żeby nas wspierać. Byli naszymi punktami
kontaktowymi. Gdy potrzebowaliśmy czegoś od policji, oni to natychmiast załatwiali. Na
centralę przyjechał także komendant zakopiańskiej straży pożarnej, więc wszyscy byli na
miejscu, co bardzo skracało nam drogę dotarcia do tych służb.
Później oficjalny sztab kryzysowy przeniósł się do starostwa, zresztą na naszą prośbę, bo
u siebie nie mieliśmy warunków. Byliśmy też w ciągłym kontakcie telefonicznym
z premierem i wojewodą. Zresztą obaj zachowywali się w porządku. Przede wszystkim
pytali, w czym mogą pomóc, i pomagali.
Dla nas największym zaskoczeniem była liczba poszkodowanych, a największą
trudnością na początku – brak możliwości użycia śmigłowca. Z tego powodu ściągnęliśmy
strażaków i ratowników GOPR-u z Rabki. Szybko się zebrali, ale oczywiście potrzebowali
czasu, żeby dojechać. Zostali zwołani na wypadek, gdyby nie mógł lecieć śmigłowiec, bo
przecież burza mogła trwać długo i być może Sokoła w ogóle nie udałoby się użyć. Wtedy
musielibyśmy te kilkadziesiąt osób w ciężkim stanie transportować na Kondratową
i stamtąd zwozić samochodami.

Niestety, informacje spływające do centrali są coraz gorsze. O 13.28 ratownik słyszy


w słuchawce: „Proszę pana, mamy tu dziewczynkę. Jest reanimowana przynajmniej
dziesięć minut. Nie ma pulsu, leje się jej krew z ust i uszu. Ma rozbitą głowę. Jesteśmy
pięćdziesiąt metrów od góry, od Giewontu. Schodziliśmy”. Chwilę później dociera
informacja o resuscytacji drugiego dziecka.
– Dzieci sprawiają, że każdy z nas jest w stanie zrobić bardzo dużo, żeby je ratować, ale
wtedy naprawdę nie mogliśmy lecieć, bo zwyczajnie byśmy nie dolecieli – mówi Maciej
Ziarko. – Czekaliśmy więc na odpowiedni moment, cały czas sprawdzając kamery
i dzwoniąc, gdzie się da, żeby dowiedzieć się, jaka tam na górze jest widzialność.

– Loty w burzy to nie tylko problem wyładowań atmosferycznych, ale też turbulencji,
dużej niestabilności lotu, ograniczenia widzialności – tłumaczy Andrzej Górka. – Rolą
ratowników nie jest zginąć w czasie akcji ratunkowej, tylko uratować jak najwięcej osób,
wobec czego należało wybrać taki moment, w którym dało się już w miarę bezpiecznie
działać.

– Piorun może uderzyć w śmigłowiec, przy czym na ogół nie dostaje się do wnętrza
maszyny – tłumaczy profesor Marek Szczerbiński z Akademii Górniczo-Hutniczej
w Krakowie. – Podobnie jak inne samoloty, śmigłowiec jest klatką Faradaya, czyli
wyładowanie rozpływa się po powierzchni konstrukcji, nie mogąc w nią wniknąć. Jednak
uderzając w pobliżu, może spowodować – poprzez pole elektromagnetyczne – zakłócenia
systemu sterowania i doprowadzić do katastrofy. Poza tym burza wiąże się z porywistym
wiatrem, którego gwałtowne podmuchy są poważnym zagrożeniem dla śmigłowca.
Niebezpiecznym momentem jest otwieranie drzwi śmigłowca podczas burzy, nie mówiąc
już o desancie ratowników, którzy dotykając ziemi, stają się uziemieniem maszyny.

– Uruchomiłem śmigłowiec o trzynastej pięćdziesiąt dziewięć. Obok siedział drugi pilot,


Janusz Wójcik. Polecieliśmy jeszcze w pełnej burzy – przyznaje Andrzej Śliwa. – Myślę,
że mniej doświadczony pilot poczekałby jeszcze przynajmniej z godzinę albo wręcz
odmówił latania w takich warunkach. I nikt by mu złego słowa nie powiedział. To zawsze
jest jego decyzja, on odpowiada za bezpieczeństwo śmigłowca i za życie całej załogi.
Załoga oczywiście też musi się zgodzić na ryzykowny lot. Na szczęście na tyle długo
ze sobą pracujemy, że mamy do siebie zaufanie. Startując, wierzyliśmy, że uratujemy te
dzieci. Mamy przecież za sobą spektakularne akcje ratowania ludzi po zawałach, dlatego
wiemy, że czasami warto zaryzykować.

– Lecimy wtedy, kiedy uznamy, że jest to możliwe, ale też nie możemy przesadzić
w drugą stronę, czyli czekać na pełne rozpogodzenie, mając świadomość, że ktoś
potrzebuje pomocy i jego życie jest zagrożone – mówi Grzegorz Bargiel. – Mieliśmy
konkretną informację o prowadzonej reanimacji, więc w takiej sytuacji te granice
zarządzania ryzykiem trochę się zmieniają. Są ramy, których nie możemy przekroczyć, ale
jak widzimy, że już nie wygląda to bardzo źle, próbujemy. Najwyżej zawrócimy.
Postanowiliśmy wystartować i z góry przyjrzeć się tej burzy, sprawdzić, gdzie przesuwa
się front. Umówiliśmy się, że jeśli to możliwe, wysadzimy chłopaków na Giewoncie
i ewentualnie zawrócimy.

– Gdy poderwałem maszynę, lało jak z cebra – mówi Andrzej Śliwa. – Teoretycznie to
żaden problem, lata się w deszczu, to nic złego. Ale intensywny opad bardzo ogranicza
widzialność. Wycieraczki chodzą na maksymalnych obrotach, szyby parują, ja tymczasem
muszę na tyle dobrze widzieć, żebym miał na czym oko zawiesić, bo tylko w ten sposób
mogę zrobić precyzyjny zawis. Nie od razu, ale w końcu udało nam się podejść pod
Giewont.

*
– Burza cały czas trwała, dlatego nie liczyliśmy na to, że ratownicy przylecą.
Widzieliśmy, co się dzieje, wiedzieliśmy więc, że nie mają szans, dlatego gdy nagle
zobaczyliśmy śmigłowiec, to jakby nadciągało zbawienie – mówi Rafał Magner. – Matko
Boska, jaki to był cudowny widok! Nadlecieli, zrobili rundkę i… odlecieli! Nie mogliśmy
w to uwierzyć. Dlaczego? Co się dzieje? Najpierw radość, nadzieja, że są, że lecą, że
jesteśmy uratowani, a tu nagle śmigłowiec znika nam z oczu. Byliśmy zdruzgotani. To
było jak w najgorszych thrillerach – człowiek na skraju śmierci widzi nadciągającą pomoc,
tyle że ratownicy nie widzą jego. Czekając na ratunek, nie można wymyślić bardziej
dramatycznego scenariusza.

– Wpadłam w rozpacz. Zaczęłam płakać. „Nikt nas nie uratuje. Nikt po nas nie
przyleci…”, mówiłam do męża. W tym momencie straciliśmy wszelką nadzieję –
przyznaje Aneta Magner. – Zimno było strasznie. Zobaczyliśmy, że gdzieś pod nami leżą
folie NRC. Pomyślałam, że może uda mi się po nie zejść, zsunąć się. Ruszyłam więc, ale
ludzie zaczęli krzyczeć, żebym tego nie robiła. Bali się, że spadnę. Kilka chwil później
znowu zobaczyliśmy śmigłowiec, widzieliśmy desantujących się ratowników, ale ciągle
nie docierali do nas. Byliśmy tym przerażeni. Nie rozumieliśmy, dlaczego nam nie
pomagają. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się dzieje po drugiej
stronie szczytu. Czekaliśmy zatem w poczuciu totalnej bezradności. Wszędzie leżeli ranni
ludzie, a ja nie mogłam nic zrobić. Nic. Widziałam kobietę ze złamaną miednicą, której
mąż cały czas powtarzał: „Nie śpij, nie śpij”. Kilkanaście metrów dalej jacyś ludzie
prowadzili reanimację. Wiało grozą i poczuciem beznadziejności. W koło płacz, lament,
jęki, zawodzenia. Setki imion wykrzykiwanych w rozpaczy. I ten smród spalonych ciał,
spalonych ubrań, unoszący się nad powalonymi w postaci dymu. Obraz końca świata.

– Widok śmigłowca przywrócił nadzieję, tyle że radość nie trwała długo, bo nagle znowu
poczułem przechodzący przeze mnie prąd – mówi ksiądz Kozłowski. – Czułem, jak parzy
mi plecy i prawą stronę ciała. Ból był okropny. Nie wiedziałem, co się stało, nie
widziałem, gdzie ten piorun uderzył.
Uderzył w krzyż, o czym dowiedziałem się później, zresztą z filmiku, który nagrał mój
znajomy. On znacznie mniej ucierpiał i czekając na pomoc, na chwilę wyciągnął telefon,
żeby nagrywać akcję Sokoła.

– Nie widzieliśmy, jak piorun uderza w krzyż – przyznaje pilot Andrzej Śliwa. –
W śmigłowcu dużo się dzieje, człowiek jest skoncentrowany na wielu rzeczach, więc
wtedy, szczęśliwie, nikt z nas tego nie zauważył. Nagranie, na którym to widać,
zobaczyłem dopiero rok po zdarzeniu i… zrobiło mi się gorąco. Może dobrze, że wtedy nie
widzieliśmy tego uderzenia, bo kto wie, czybyśmy się nie wycofali. Ja zawsze myślę
o bezpieczeństwie, własnym i innych. Mam żonę, trzech synów, obok siedzi drugi pilot –
ma żonę, wnuki. Na pokładzie są ratownicy – każdy ma rodzinę, przyjaciół, życie. Przecież
biorę za nich odpowiedzialność.

– To wyładowanie poraziło moją prawą stronę – nogę i rękę, które były dotychczas
sprawne – mówi ksiądz Kozłowski. – Teraz także one zostały wyłączone. Byłem pewien,
że to już koniec, że tego trzeciego uderzenia nie przeżyję. Sądziłem, że umieram, że
zostały mi ostatnie chwile, więc powiedziałem głośno: „W ręce Twoje, Panie, powierzam
ducha mojego”, tak jak robię to co wieczór, odmawiając brewiarz. Mój organizm jednak
jakby na nowo się obudził, znowu był wyrzut adrenaliny, więc ponownie włączyły się
mechanizmy obronne, ale już nie mogłem się podnieść. Szybko zacząłem tracić siły
i pomyślałem, że już nie zdołam walczyć. Że dobrze by było, żebym zemdlał, bo
przynajmniej nie będę czuł bólu. Kilka minut później pojawili się ratownicy.
– Kiedy nadlecieliśmy nad Giewont, na nasz widok podniósł się las rąk. Wszyscy ludzie
na Giewoncie podnieśli ręce – mówi Grzegorz Bargiel. – Najpierw pomyślałem, że może
pokazują nam konkretny wypadek, po chwili jednak dotarło do mnie, że oni wszyscy
potrzebują pomocy. Wtedy pojąłem skalę tego zdarzenia.

– Nie spodziewaliśmy się tego, co zobaczyliśmy, dlatego musieliśmy zrobić oblot


wierzchołka, żeby znaleźć resuscytowane dzieci. Do nich desantowaliśmy się w pierwszej
kolejności i od nich zaczęła się nasza akcja na Giewoncie – dodaje Andrzej Górka.

– Opuściłem chłopaków na windzie i w momencie, gdy wypinali się z haka wciągarki,


poraziło ich prądem – mówi Grzegorz Bargiel. – Linka jest stalowa, hak metalowy, więc
oczywiście może dojść do takiej sytuacji. Wiemy o tym, dlatego do haka mamy dopiętą
dodatkową linkę, która pierwsza dotykała ziemi, tworząc coś w rodzaju uziemienia.
Niestety, mimo tego systemu kolegów i tak raziło. Na szczęście te porażenia nie były
poważne.
Ponieważ do centrali ciągle dzwonili kolejni poszkodowani, naczelnik zapytał mnie, ile
moim zdaniem jest osób w ciężkim stanie. „Przynajmniej dwadzieścia”, odpowiedziałem,
rzucając okiem. W tej sytuacji priorytetem było przerzucenie na miejsce zdarzenia jak
największej liczby lekarzy i ratowników medycznych. Wypatrywaliśmy ich z pokładu
śmigłowca, bo podchodzili na Giewont na piechotę, podbieraliśmy i transportowaliśmy na
górę. Wyłuskiwanie ich z tłumu nie było łatwe. Trudno rozpoznać, kto jest kto. A tu
jeszcze huk śmigłowca, naprowadzanie pilotów (cały czas masz w uszach komunikację
z nimi), radio, w którym wołają ratownicy między sobą, a na dodatek centrala woła ciebie
– dużo tego. Już przy pierwszym locie zabraliśmy poszkodowanych, a potem
podrzucaliśmy kolejnych ratowników, którzy byli w drodze na szczyt.

O godzinie 14.14 Maciej Ziarko zgłasza przejęcie resuscytacji chłopca.

– Nie wiem, kto prowadził ją przed nami, na pewno na miejscu była matka
i prawdopodobnie ojciec dziecka. Poza tym trzy albo cztery osoby dorosłe, w tym pan
w rozerwanym ubraniu, bez jednego buta, z mocno uszkodzoną nogą – opisuje Ziarko. –
Dziecko leżało w stromym terenie, w trawach, więc trudno było działać również z tego
powodu. Scena była dramatyczna. Myślę, że każdy, kto ma dzieci, jest w stanie sobie to
wyobrazić. Dla mnie to było straszne przeżycie. Będę je pamiętał do końca życia. To ja
podjąłem decyzję o odstąpieniu od resuscytacji. Chwilę wcześniej ktoś przyniósł tlen, ale
już wtedy zdawałem sobie sprawę, że zaraz będziemy kończyć, dlatego powiedziałem
chłopakom, że my już go nie potrzebujemy, żeby zanieśli butle do kolegów reanimujących
drugie dziecko, trzydzieści metrów wyżej. Wtedy matka chłopca zaczęła krzyczeć i płakać,
pytając, dlaczego nie zostawiam tego dla jej syna. Zaraz potem piorun ponownie uderzył
w krzyż i wyładowanie rozeszło się po łańcuchach. Poczuliśmy, jak ładunki przechodzą
przez nas. Ranny pan w rozerwanym ubraniu zaczął skakać na zdrowej nodze, krzycząc, że
znowu go poraziło.

– Klęczałem przy dziecku, gdy kopnął mnie prąd – mówi Andrzej Górka. – Pomyślałem,
że my będziemy następni, i owszem, pojawił się strach i niepokój. Może była też sekunda
niepewności, może pojawiła się nieszczególnie bohaterska mina, ale to tyle. Nie było czasu
na wahanie się. Wiemy, że w takich sytuacjach należy koncentrować się na zadaniu, to
trochę wypiera strach, dlatego działaliśmy dalej.

– Kilka minut później odstąpiliśmy od resuscytacji i poprosiliśmy wszystkich, w tym


zszokowanych rodziców, żeby zeszli na dół. To było trudne, zwłaszcza że rodzice błagali,
bym nadal ratował ich dziecko. Ale na ratunek było już za późno – wyznaje Ziarko. – Po
odstąpieniu od resuscytacji zostawiłem ciało chłopca i podszedłem wyżej, pomóc kolegom
ratującym drugie dziecko, dziewczynkę. Była w jeszcze trudniejszym terenie, skalnym.
Niestety, tu też stwierdziliśmy zgon i też zostawiliśmy ciało. Zwożenie ciał nie jest
priorytetem w momencie, gdy inni pilnie potrzebują pomocy, dlatego szlakiem zejściowym
z Giewontu ruszyliśmy w górę do rannych, którzy zostali na szczycie. Po drodze
minęliśmy kolejne zwłoki – kobiety, która spadła ze szlaku. Ludzie próbowali ją
resuscytować, ale w nich także uderzył piorun. Spotykaliśmy ludzi w różnym stanie.
Wszyscy byli wychłodzeni, przerażeni i w szoku. To wyglądało jak odwrót z frontu. Parę
osób miało otwarte złamania kończyn dolnych, spowodowane upadkiem po uderzeniu
pioruna, na wierzchołku zaś był pan, który miał prawdopodobnie złamanie awulsyjne,
czyli wywołane potężnym napięciem mięśni. Wszystkie ofiary były przytomne i bardzo
cierpiące. Po kolei je ewakuowaliśmy.

W tym czasie w centrali trwa ściąganie posiłków.


O 14.14 ratownicy dzwonią do LPR-u, czyli Lotniczego Pogotowia Ratunkowego,
w Krakowie, prosząc o wsparcie.
O 14.17 przychodzi pozytywna odpowiedź: oprócz zespołu z Krakowa mogą przylecieć
zespoły z Gliwic, Sanoka i z Rzeszowa.
O 14.26 i 14.30 na Giewoncie występują kolejne wyładowania. W tym czasie na szczyt
docierają następni ratownicy.
O 14.30 śmigłowiec z bazy Jaskini Wielkiej Śnieżnej zabiera 4 ratowników na Giewont
i podbiera kolejnych 4 z Kondratowej. Spod centrali zabiera 5. Jednocześnie dociera
informacja, że wojsko proponuje przesłanie śmigłowca, lecz piloci nie podejmują się lotu
na Kondratową. Twierdzą, że nie są w stanie wylądować na kilometrowej łące. W związku
z tym TOPR dziękuje za pomoc. Wojsko proponuje więc zwożenie rannych z Kondratowej
do Zakopanego… autobusem. Ratownicy tym bardziej dziękują.
O 14.48 kończy się paliwo w Sokole. Śmigłowiec leci na lądowisko, musi dotankować.
O 14.50 zaczynają się ewakuacje. Dociera też informacja ze straży pożarnej, że strażacy
jadą na Kondratową.
O 14.52 czterema samochodami terenowymi przyjeżdża 20 ratowników z Grupy
Podhalańskiej GOPR-u. Przywożą swój sprzęt: nosze, autopulsy.
O 14.54 pierwsi ranni są już przy szpitalu.
O 15.05 do działań wchodzi pierwszy śmigłowiec LPR-u z Wojciechem Wiejakiem za
sterami. To dawny pilot TOPR-u, doskonały. Zna Tatry, umie w nich latać, wie, co robić.
Zabiera z Wyżniej Kondrackiej kobietę z utratą przytomności. 5 minut później przylatuje
śmigłowiec z Gliwic, 10 minut później z Sanoka, 15 minut później z Kielc. Na lądowisku
TOPR-u robi się ciasno, bo oprócz Sokoła są 4 śmigłowce LPR-u – startujące, lądujące,
tankujące. Piotr Bukowski z mechanikiem Sokoła Adamem Lipczakiem organizują więc
niemal regularną wieżę kontroli lotów.
O 15.11 liczba śmiertelnych ofiar zwiększa się do 3. Poza dziećmi nie żyje młoda
kobieta.
O 15.26 dociera informacja, że potrzebni są kolejni ratownicy oraz sprzęt, głównie
trójkąty ewakuacyjne. Z centrali wylatuje kolejna ekipa.

*
– My jako ratownicy medyczni wiedzieliśmy, że musimy dokonać oceny stanu zdrowia
tych ludzi, dokonać triażu, ale nie zdołaliśmy tego zrobić – przyznaje Andrzej Górka. –
Nie mogliśmy po prostu objąć wzrokiem wszystkich rannych. Nie mogliśmy do każdego
podejść i upewnić się, co mu jest.
– Poszkodowani rozrzuceni byli na przestrzeni dwóch, trzech kilometrów, między
szczytem Giewontu a schroniskiem na Kondratowej, więc nie można było od razu ocenić
całego ogromu wydarzenia – mówi Mieczysław Ziach. – Trudno było powiedzieć, czy
osoba, do której podeszliśmy, była najbardziej poszkodowana. Jednocześnie jak odmówić
pomocy, gdy spotyka się rannego? Przecież każdemu w takim momencie wydaje się, że
jest najważniejszy i że on pierwszy powinien być zaopatrzony medycznie. Chociaż akurat
tam było sporo takich, którzy mówili: „Idźcie dalej, tam jest gorzej. Ja sobie poradzę”.

– I to dla mnie było zaskakujące oraz bardzo budujące – mówi Tomasz Wojciechowski. –
Naprawdę można było odzyskać wiarę w człowieka, bo przecież spotykaliśmy ludzi
poranionych, poparzonych, i to często dość poważnie, a oni odsyłali nas wyżej, do jeszcze
bardziej potrzebujących. Pierwszych rannych spotykaliśmy już w rejonie mniej więcej
Piekiełka, czyli powyżej schroniska na Kondratowej. Na Herbacianej Przełęczy była
kolejna grupa. Zobaczyliśmy obrazek zupełnie nierealny. Ludzie kręcili się, jakby byli
obłąkani. Nie wiedzieli, w którą stronę iść, nie wiedzieli, co się stało. Jedni nie słyszeli,
inni nie widzieli, ale nawet oni mówili: „Idźcie wyżej. W kopule jest jeszcze gorzej”.

– Ludzie bardzo cierpieli, to było widać – mówi Mieczysław Ziach. – Wiele osób nie
mogło się poruszać, bo prąd z wyładowania uszkodził albo sparaliżował im mięśnie. Było
sporo złamań w wyniku upadków. Jedna z kobiet spadła osiemdziesiąt metrów w kierunku
Żlebu Kirkora, zginęła. Z kolei pod samym wierzchołkiem był pan z ciężkim złamaniem
uda, choć odrzuciło go tylko na dwa metry. Ale siła tego uderzenia była na tyle duża, że
doszło do tak poważnego urazu.

– Były osoby w ciężkim stanie, z zaburzeniami różnego rodzaju, od zaburzeń


świadomości do obrażeń ciała – mówi Andrzej Górka. – Natomiast były też osoby w stanie
szoku pourazowego, bo zachowywały się nieco nieadekwatnie. Wydawały się nieobecne,
bez kontaktu. Stały i biernie przyglądały się temu, co się dzieje. Dopiero usilne prośby,
a czasami dość mocne słowa sprawiały, że zaczynały schodzić. Ewidentnie były
w stuporze. Ale to naturalny proces. Kiedy jest się świadkiem rzeczy dramatycznych, to
nasza świadomość próbuje od tego uciec.
– Stupor, a właściwie zamrożenie, znieruchomienie, to bardzo archaiczny mechanizm
obronny. Jeden z kilku, które mamy – tłumaczy Przemysław Załugowicz, psycholog,
interwent kryzysowy. – Na pierwszym miejscu są: walka lub ucieczka. Jeśli ocenimy, że
jesteśmy silniejsi, walczymy, jeśli uznamy się za słabszych, uciekamy. Zamrożenie z kolei,
tu potocznie nazwane stuporem8, jest reakcją obserwowaną także u zwierząt, polegającą na
nieruchomieniu na widok drapieżnika. Ten mechanizm wytworzył się na poziomie
ewolucji i jest zakodowany w „najstarszych” strukturach mózgu (starych w sensie
biologicznym), czyli w pniu mózgu. To, który mechanizm obronny wybierzemy – walkę,
ucieczkę czy znieruchomienie (udaję, że jestem martwy) – zależy od naszej oceny sytuacji,
oceny naszych możliwości i poprzednich doświadczeń. Ten proces zachodzi bardzo
szybko, to są ułamki sekund.

– Zamrożenie jest reakcją na zdarzenie traumatyczne, bezpośrednio zagrażające życiu


lub zdrowiu, przekraczające nasze możliwości obronne – dodaje Lidia Albrzykowska,
psycholog. – Z tego stanu należy człowieka szybko wyprowadzić, zwłaszcza
w zagrożonym terenie, bo przecież może trafić w niego następny piorun, może spaść
kolejna lawina itp. Osobę w znieruchomieniu trzeba przywołać do rzeczywistości.
Najlepiej złapać ją za rękę lub ramiona i próbować skierować jej uwagę na nas, wydając
krótkie komendy typu: „Patrz na mnie”. Czasem trzeba nią potrząsnąć, dosłownie,
i przypomnieć: „Oddychaj”, bo bywa, że te osoby z przerażenia wstrzymują oddech. Jeśli
człowiek zaczyna reagować, pytamy o coś, o cokolwiek, na przykład: „Jak się nazywasz?
Gdzie jesteś? Co się stało?”. W tym momencie nieważne są odpowiedzi, chodzi o to, żeby
sprowokować taką osobę do odezwania się. Można jej pomóc, pytając: „Co widzisz?”.
Ważne, by przywrócić działanie zmysłów wzroku, słuchu, bo człowiek jest jakby odcięty
od rzeczywistości. Uraz psychiczny może być tak duży, że następuje dysocjacja, czyli
wspomnienia i przeżycia związane z doświadczeniami traumatycznymi oddzielają się
od pozostałej części świadomości i trwają w „zamrożeniu”. W sytuacji traumatycznej
następuje ogromny wyrzut kortyzolu, czyli hormonu stresu, który powoduje blokadę
struktury w mózgu (hipokampu) odpowiadającej za zapamiętywanie i tworzenie
wspomnień. Dlatego często nie pamiętamy sytuacji, które przeżyliśmy w bardzo silnym
stresie.

– Jestem pewien, że ci ludzie widzieli rzeczy straszne – dodaje Andrzej Górka. – Nam to
zostało oszczędzone. Poza tym my byliśmy stroną aktywną, działaliśmy i na tym się
koncentrowaliśmy. Ranny – pomoc – ewakuacja. Ranny – pomoc – ewakuacja. Cel za
celem. Oni tymczasem nie byli gotowi na udzielanie takiej pomocy, a widzieli wokół siebie
ogromną skalę cierpienia. Widzieli spadających w przepaść, doznających poważnych
obrażeń, umierających na ich oczach. To są dramatyczne przeżycia. Czasami te osoby
potrzebowały kogoś, kto im pomoże zejść, musiały się na kimś wesprzeć. Bały się, że
spadną, bo na ich oczach ktoś przed chwilą spadł.
Do dziś widzę taki obrazek: leży kobieta, która zmarła w wyniku porażenia, a obok niej
siedzi ranny, bez ruchu. Siedzi spokojnie, jakby przeczekując sytuację. Dlatego myślę, że
to, czego ci ludzie tam doświadczyli, kwalifikuje się jako szok pourazowy. Jestem
przekonany, że nawet osoby, które nie miały obrażeń fizycznych, mogły to ciężko
odchorować psychicznie.

*
– To miał być spokojny wyjazd, bez szaleństw. Trochę chodzenia po górach, ale żadnych
ambitnych wypraw – mówi Damian Duda, żołnierz, ratownik, tego dnia po prostu turysta.
– Chciałem wyjechać kolejką na Kasprowy Wierch, ale że nie udało się kupić biletu przez
internet, postanowiłem sprawdzić, jak wygląda sytuacja na miejscu. Okazało się, że
wygląda jak zwykle: kilkukilometrowa kolejka, a w niej koniki oferujący bilety bez kolejki
za bajońskie ceny, więc odpuściłem sobie Kasprowy. Postanowiłem iść na Halę
Kondratową, po drodze zahaczając o Pustelnię Brata Alberta. Tam spędziłem jakieś pół
godziny, po czym wolniutko ruszyłem do góry. Gdy wyszedłem z lasu, zaczęło padać,
a gdy wszedłem do schroniska na Kondratowej, rozpętała się burza. Miałem wrażenie, że
idealnie się z nią zgrałem, jakby ktoś stał ze stoperem i wszystko precyzyjnie
zsynchronizował, co do minuty.
Schronisko pękało w szwach. Usiadłem na górze, zamówiłem bigos i czekałem na
rozwój wypadków. Miałem nadzieję, że burza szybko przejdzie i po niej jeszcze dokądś
pójdę. Gdy zabrałem się do jedzenia, naprzeciwko mnie usiadła dziewczyna. „Strasznie
boli mnie noga, bo uderzył we mnie piorun”, powiedziała na tyle spokojnie, że spojrzałem
na nią z niedowierzaniem, sądząc, że bardziej ma coś z głową niż z nogą. W tym
momencie jednak zrobiło się na dole poruszenie. Usłyszałem głos pani Iwony, która prosiła
o opuszczenie schroniska, dodając, że za chwilę będą tutaj ofiary z Giewontu rażone
piorunem. Nastąpiła totalna konsternacja. Ludzie w to nie wierzyli, nie zdawali sobie
sprawy z tego, co wydarzyło się na szczycie.

– Po odwiezieniu do Kuźnic porażonego chłopaka wróciłam do schroniska w trybie


ekspresowym. Schronisko nabite było do granic możliwości, turyści chowali się u nas
przed nawałnicą. Ratownicy tymczasem poprosili, żebym przygotowała jedno lub dwa
miejsca dla rannych – mówi Iwona Haniaczyk. – Miałam przeczucie, że tych miejsc
będziemy potrzebować znacznie więcej, dlatego z ciężkim sercem musiałam wszystkich
wyprosić. Najpierw robiłam to bardzo grzecznie, potem trochę ostrzej, bo zadanie okazało
się trudne. Były rodziny z małymi dziećmi, starsi ludzie. Trochę to zajęło, zanim
zrozumieli, że muszą wyjść. Nie chcieli i trudno się dziwić, przecież burza wciąż szalała.
Nigdy w życiu nikogo nie wyrzuciłam ze schroniska, ale w tej sytuacji nie miałam wyjścia.
Musiałam stanąć na wysokości zadania, choć jeszcze wtedy nie przypuszczałam, że za
chwilę będziemy mieli tu szpital, krew, płacz, strach i olbrzymią tragedię. Kilka minut
później w drzwiach stanął ratownik TOPR-u z pierwszą grupą poszkodowanych.

– Najpierw było trzech rannych, więc pomyślałem, że spokojnie dam sobie radę – mówi
Michał Tragarz, którego zadaniem było opatrywanie poszkodowanych w schronisku. –
Posadziłem ich na ławce, zabrałem się do zakładania opatrunków, gdy usłyszałem w radiu,
że na górze jest dramat, że ludzie spadli z kopuły i jest wielu poszkodowanych. Trochę
mnie spięło, bo dotarło do mnie, że jestem tu sam. Nie mam nikogo do pomocy, a tłum
rannych zaraz tu będzie. Nagle widzę, że obok mnie jest gość, który ma opatrunki
i zaczyna coś robić.

– Gdy zobaczyłem pierwszych poszkodowanych, nie miałem żadnych wątpliwości, że


muszę się włączyć do akcji – mówi Damian Duda. – Jestem ratownikiem pola walki,
działałem w rejonach konfliktów zbrojnych, w Iraku, Syrii i na Ukrainie. Jestem też
żołnierzem Wojsk Obrony Terytorialnej i tam robię szkolenia, głównie z medycyny pola
walki, więc podszedłem do toprowca, powiedziałem, że jestem ratownikiem i że mogę
pomóc. Wtedy usłyszałem: „Rób, co umiesz. Działaj”.
Zacząłem od tego, że wyciągnąłem notatnik i spisywałem każdą opatrywaną przez nas
osobę. Chodziło o to, żeby wiedzieć, kto jest pod naszą opieką i gdzie te osoby potem
trafiają. Byłem szkolony z sytuacji zdarzeń masowych, teraz zresztą sam prowadzę takie
szkolenia, więc wiem, że jeśli mamy większą liczbę poszkodowanych, to nie tylko musimy
ich skategoryzować i zdecydować, kto w jakiej kolejności pojedzie do szpitala, ale też
stworzyć im dokumentację. Potem przecież te osoby trafiają w kolejne ręce, dlatego
dobrze, żeby miały jakąś historię medyczną, którą można kontynuować. To jest ważne nie
tylko z punktu widzenia pacjenta, ale i ratownika, bo jaką mamy pewność, zwłaszcza
w zdarzeniach masowych, że ktoś nie pozwie nas do sądu, twierdząc, że nie udzieliliśmy
mu pomocy. Kiedy wszystko jest zapisane – kto do nas trafił, jak został zaopatrzony
i dokąd odesłany – mamy ciągłość zdarzenia.
Notowałem więc skrupulatnie: imię, nazwisko, PESEL, i opisywałem obrażenia, a gdy
była już decyzja, kto gdzie jedzie albo schodzi sam – dopisywałem to. W każdym razie do
momentu, gdy miałem na to czas. Potem rannych było tak wielu, że kończyło się na
imieniu i nazwisku.
Większość ludzi opatrzonych przez nas została zwieziona do szpitala przez ratowników,
ale byli i tacy, którzy po kilkunastu minutach poczuli się na tyle dobrze, że mogli
samodzielnie schodzić. Wtedy powiedziałem głośno, że każdy schodzący musi zgłosić się
do mnie i poinformować, co zamierza zrobić, w myśl zasady, że skoro jest pod naszą
opieką, to my mamy wiedzieć, co się z nim dzieje. Ludzie wykonali polecenie, byli
niezwykle zdyscyplinowani.

– Jednocześnie robiliśmy triaż – mówi Michał Tragarz. – W naszych warunkach podział


był prosty: kto mógł siedzieć – siedział na ławce, kto był w gorszym stanie – siedział na
podłodze, żeby nie spaść z ławki. W sumie opatrzyliśmy czterdzieści sześć osób, czyli
jedną trzecią wszystkich rannych na Giewoncie, choć ze słowem „opatrzyliśmy” trzeba
uważać, bo opatrunków wystarczyło nam dla pierwszych dwudziestu osób. Nikt nie
przypuszczał, że będzie tak wielu poszkodowanych. Gros osób więc „zaopatrywaliśmy”
jedynie dobrym słowem. Jeżeli ktoś nie miał otwartej rany, nie miał głębokiego
poparzenia, to po prostu mówiliśmy: „Proszę tego nie dotykać, proszę tutaj spokojnie
siedzieć i czekać”. Paradoksalnie te „opatrunki” okazały się najważniejsze, bo ludzie
poczuli, że są w bezpiecznym miejscu i pod opieką. Wiedzieli, że dostaną ciepłą herbatę,
koc i współczucie. I tak naprawdę to były bardzo ważne, o ile nie najważniejsze gesty.

– W zdarzeniu masowym w normalnej akcji bierze udział co najmniej dziewięciu


ratowników – tłumaczy Damian Duda. – Jeden robi triaż, czyli przydziela rannych do
odpowiednich stref (żółtej, czerwonej i zielonej), w każdej strefie działa przynajmniej
dwóch ratowników, do tego dochodzi koordynator, który kontaktuje się z dyspozytornią
oraz osobą na bramce, przyjmującą i odsyłającą karetki. Nas było dwóch! Plus wspierająca
rannych pani Iwona, szefowa schroniska.

– Nie mam pojęcia, jak wyglądali ratownicy, nie miałam czasu im się przyjrzeć.
Ocieraliśmy się tylko o siebie plecami, przechodząc między rannymi – przyznaje Iwona
Haniaczyk. – Jadalnia przyjmuje maksymalnie dwadzieścia pięć osób, a tu nagle weszło
czterdzieści. W sumie przez schronisko przewinęło się blisko dziewięćdziesięcioro
rannych. Musieliśmy z ratownikami skakać po ławkach, żeby się przemieszczać z jednego
końca jadalni na drugi. I to niemal po ciemku, bo nie było światła. Podczas burzy
w schronisku zawsze wyłącza się prąd, bo istnieje ryzyko, że piorun uderzy w linię.
A schronisko jest drewniane! Dopóki więc strażacy nie dowieźli halogenów i agregatów,
działaliśmy w mroku. Uwijaliśmy się jak w ukropie, mój personel też – dziewczyny
trzymały kroplówki, na okrągło zbieraliśmy zakrwawione bandaże, straszną ilość
spalonych, poszarpanych ubrań.
Ludzie, którzy do nas zeszli, byli przerażeni. Często w szoku. Jedni odpowiadali na
pytania, inni milczeli. Tu noga pękająca w szwach, tu ucho urwane, tu dziewczyna siedzi,
a centymetry od tętnicy wisi jej kawał mięsa. Na nią akurat zwróciłam uwagę, ponieważ
nic nie chciała, ani herbaty, ani wody, ani koca. Jak ją posadzili, tak siedziała. Nie wydusiła
z siebie nawet słowa. Wyglądała jak mumia, jakby ją ktoś zabetonował. To było
przerażające, bo widać było gołym okiem, jak straszną przeżyła traumę.

– Ranni byli w bardzo różnym stanie psychicznym – mówi pan Damian. – Niektórzy
stosowali się do poleceń, inni byli totalnie rozsypani. Były też osoby wyłączone, jakby
w ogóle nie zdawały sobie sprawy z tego, co się dzieje. Osoby bliskie przestawiały je
z kąta w kąt jak manekiny. Momentami ktoś panikował, wybuchała histeria, ale wtedy
wkraczała do akcji pani Iwonka z herbatą i kocem. Siadała obok tych osób, przytulała je,
uspokajała.

– Albo z nimi płakałam – przyznaje kierowniczka schroniska. – „Myślałam, że to jest


ostatnia minuta mojego życia”, opowiadała młoda dziewczyna. „Leżeliśmy jeden koło
drugiego, nikt z nas nie mógł się poruszać, a pomiędzy naszymi nogami strzelały pioruny,
które nas raziły. Byliśmy pewni, że nie przeżyjemy. A najstraszniejsze było to, że ksiądz
zaczął dawać zbiorowe rozgrzeszenie”. Na to wspomnienie nawet tu, w schronisku, nie
mogła opanować strachu i łez. Płakaliśmy razem z nią. Potem przyszło małżeństwo,
strasznie pokiereszowane. Mieli porozbijane nogi, byli mocno podrapani, porażeni, ale
szczęśliwi, że żyją. „Boże, udało nam się”, powtarzali w kółko. Po przeciwnej stronie
w kącie siedziała zaś pani, która cały czas strasznie płakała. Była z córką, nastolatką,
szesnasto-, siedemnastolatką. Oczywiście pookrywaliśmy je kocami, daliśmy herbatę,
chcieliśmy tę panią wyciszyć, uspokoić, zapewniając, że na Giewoncie działa naprawdę
świetna ekipa. Że zaraz na pewno dotrą do niej dobre informacje. Niestety, nie dotarły.
Okazało się, że to jest mama dziewczynki, która zginęła. Kobieta widziała, jak jej dziecko
z olbrzymimi obrażeniami głowy spada w przepaść. Mąż zaś w bardzo ciężkim stanie
został na górze. I ta kobieta po prostu pękła. Nie wiedziała, co się dzieje z jej najbliższymi.
Dzwoniła do swojej matki, do ojca i krzyczała na całą jadalnię, że oni na pewno nie żyją.
Córka próbowała ją pocieszać, robiła, co mogła, ale kobieta po tym, co zobaczyła, nie
wytrzymała. Myślę, że nikt z nas nie zniósłby czegoś podobnego.
Rozgrywały się tu naprawdę dramatyczne sceny. Każdy, kto do nas przyszedł, miał swoją
straszną historię. Naszym zadaniem było dać im poczucie bezpieczeństwa, więc mimo
okropnego zamieszania do każdego podeszłam, z każdym chociaż na pięć minut usiadłam.
Ponieważ brakowało rąk do pracy, zaczęłam także pomagać w opatrywaniu ludzi.
Dostałam nożyczki i rozcinałam ubrania. Szczególnie zapamiętałam jednego pana. Buty
wisiały mu na sznurówkach, spodnie pocięte były niczym żyletką w cienkie paski,
a koszulka trzymała się na szwach po bokach. To był kawał mężczyzny. Totalnie
przerażonego. Twarz sina, a w niej przekrwione, wystraszone oczy. Zapewniałam go, że
wszystko będzie dobrze, jednak gdy odsłoniłam poparzenia, zamarłam. Próbowałam ukryć
własny strach, ale odjęło mi mowę. Całe jego ciało, cały tors był szaropopielaty,
a wszystkie żyły zdawały się być na wierzchu. Nie zapomnę tego widoku do końca życia.

– Rany spowodowane były wyładowaniami elektrycznymi, ale część powstała też


wskutek paniki, bo ludzie pchali się, zbiegali, strącali nawzajem – dodaje Damian Duda. –
Wielu miało objawy neurologiczne, niedowłady. Niektórzy nie czuli nóg, rąk, mieli
drętwienia, mrowienia. Były oczywiście poparzenia, rozerwana skóra, a nawet oderwane
części palców u stóp. Później w opisach tego wypadku pojawiało się określenie, że to
wyglądało jak pole bitwy. Tak, też przyszło mi do głowy takie skojarzenie.
W rejonach konfliktów zbrojnych miałem do czynienia z rozerwanymi i urwanymi
częściami ciała. Pierwsze, co w takiej sytuacji się robi, to zakłada opaskę uciskową. I tu,
gdy zobaczyłem te urwane palce, te rozerwane nogi, zacząłem odruchowo po nią sięgać,
ale oczywiście nie miałem jej przy sobie. Zaskoczyło mnie, że te kikuty, które wyglądały
jak obcięte, nie krwawiły. A nie krwawiły, bo na skutek wysokiej temperatury były
zapieczone. Zabezpieczyliśmy je zwykłym opatrunkiem.
Z czasem zaczęło przychodzić coraz więcej poparzonych osób. Głównie były to
poparzenia punktowe, łydek, rąk (ludzie trzymali się łańcuchów), ale dwa, trzy procent
wszystkich naszych rannych miało rozległe oparzenia. Na szczęście wkrótce pojawili się
ratownicy GOPR-u, którzy mieli dobrze wyposażone plecaki, zresztą z serduszkami
Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a w nich między innymi opatrunki hydrożelowe.
Dlatego zaczęli zaopatrywać oparzenia powierzchniowe.
Była dziewczyna, która miała dziurę w głowie. Powiedziała, że czuła, jak piorun
wchodzi i wychodzi z jej głowy. Jej ojciec zaś miał przestrzelone na wylot oba policzki.
Nie wiedział, jak to się stało. Był również pan z pękniętą miednicą. I były dzieci…
mnóstwo dzieci bez rodziców. Zaczęły przychodzić do schroniska i ich szukać. Miałem
świadomość, że obrazy, które widzą, będą głębokimi ranami psychicznymi, być może
gorszymi od fizycznych, dlatego chciałem, żeby na to nie patrzyły, tylko szybko zeszły na
dół. Ale jak? Bez opieki? Wtedy z panią Iwonką wymyśliliśmy, że powierzymy te dzieci
dorosłym, którzy byli w na tyle dobrym stanie, że mogli samodzielnie schodzić. Braliśmy
dowód osobisty takiego dorosłego, spisywaliśmy jego dane oraz oświadczenie, że bierze
odpowiedzialność za tego konkretnego dzieciaka, i wtedy ich puszczaliśmy.

– Na szczęście ludzie bardzo chcieli pomóc – mówi Iwona Haniaczyk. – Mniej porażeni
sami zgłaszali się do nas, oferując opiekę. Dawali dokumenty, pozwalali się spisywać
i zapewniali, że dostarczą dzieci do szpitala. Dzieci z kolei były bardzo posłuszne,
rozumiały nasze działania, ale widać było, że są naprawdę przestraszone, że boją się utraty
rodziców. Jednak były bardzo dzielne. Nie histeryzowały, poddały się wszystkim
wskazówkom, wykonywały polecenia.
Pamiętam chłopca, który siedział w kącie i mówił: „Nie wiem, gdzie jest mój tata, nie
wiem, gdzie jest moja mama”. Zadawałam mu pytania, ale on nie odpowiadał. Po chwili
zorientowałam się, że po prostu nie słyszy, że ma uszkodzony słuch wskutek uderzenia
pioruna. Była dziewczynka, która miała porażone obie nogi, nie mogła chodzić. Potem
pojawiła się kolejna, spanikowana, że nie może znaleźć ani mamy, ani siostry bliźniaczki.
Znalazłam dla niej opiekuna, później znalazła się siostra. Matki jednak wciąż nie było.
Minęły trzy godziny, a tu żadnych wieści. Nagle widzę kobietę z dużym urazem głowy –
strażacy wkładają ją do samochodu. Coś mnie tknęło, pytam: „Czy pani jest mamą
bliźniaczek?”. „Tak”. Dodzwoniłyśmy się do nich.
Potem, gdy sytuacja trochę się uspokoiła, rodzice zaczęli szukać dzieci. Dowiedzieli się,
że u nas jest lista „zagubionych”, więc dzwonili. Wtedy kontaktowałam rodziców
z opiekunami ich dzieci. Wszyscy się odnaleźli.
Pamiętam każde z tych dzieci. Pamiętam każdą twarz, wiem, w co były ubrane.
Staraliśmy się dać im opiekę i nadzieję. Nie zostawiliśmy ich samych sobie. Miały
wsparcie, czuły się bezpiecznie. Po jakimś czasie dostałam masę esemesów
z podziękowaniami.

– Gdy nasze możliwości opatrywania rannych skończyły się, przeszliśmy do kolejnego


etapu. Postanowiłem tych rannych zwozić – mówi Michał Tragarz. – Na pierwszy rzut
wybraliśmy osiem osób, tyle mieści się do land rovera. Już miałem ruszyć, gdy nagle jakaś
dziewczyna krzyczy, że jest opiekunką niepełnoletniej siostry i też musi jechać. Okej, jakoś
ją dopchnęliśmy. Za chwilę patrzę, idzie z góry mój kolega, ratownik TOPR-u Wojtek
Mateja, i niesie w swoich potężnych ramionach dziecko. Ośmioletniego chłopca w stanie
ciężkim. Jego ojciec szedł obok. Wiedzieliśmy, że dziecko musi natychmiast znaleźć się
w szpitalu, proszę zatem, żeby ktoś z samochodu wysiadł, ale gdzie tam! Nikt nie zamierza
się ruszyć. Położyliśmy więc dzieciaka na kolanach siedzących, ojciec chłopca wziął na
kolana kogoś innego i jakoś zjechałem z nimi na dół. Nie było łatwo, bo Zakopane wciąż
funkcjonowało normalnie, czyli wszędzie były korki. W szpitalu, tak jak sądziłem,
ośmiolatek został potraktowany priorytetowo. Był chyba w najgorszym stanie
ze wszystkich rannych na Giewoncie, w każdym razie z tych, którzy dotarli do
Kondratowej. Gdyby ojciec został z nim na miejscu wypadku, dziecko na pewno
kwalifikowałoby się jako jedno z pierwszych do transportu śmigłowcem, jednak ojciec
złapał syna na ręce i po prostu instynktownie zaczął zbiegać z nim na dół. Dzieciak
przeżył, ale musiał lecieć do szpitala do Krakowa.
Ja tymczasem wróciłem do schroniska i zwiozłem kolejnych rannych jeszcze dwa razy.
Kolejne zjazdy były idealne, bo już policja zrobiła korytarz życia.
Mieliśmy dużo szczęścia, że ci ludzie nam tam nie umierali, że te stany nie były
dramatyczne, oprócz tego ośmiolatka. Wszyscy ranni niewątpliwie potrzebowali pomocy,
ale nie superspecjalistycznej. Inna rzecz, że każda z tych osób, gdyby była rażona
w sytuacji, powiedzmy, „normalnej”, czyli nie była ofiarą wypadku masowego, byłaby
osobą najwyższego priorytetu – opatrywana, wzięta na pokład śmigłowca, zabezpieczona
z każdej strony. I w normalnej sytuacji każda z tych osób wymagałaby specjalnego
traktowania. Porażeni piorunem zawsze traktowani są w sposób priorytetowy, ale
najczęściej są to najwyżej trzy, cztery osoby.

– Gdy Michał ruszył z rannymi, mnie złapał dowodzący akcją strażak z PSP, pytając, kim
właściwie jestem i skąd się w ogóle wziąłem. Wylegitymowałem się, powiedziałem, że
jestem żołnierzem ratownikiem i gdzie można to zweryfikować. Jednocześnie
zameldowałem swoim przełożonym, że działam na Kondratowej. Oni zameldowali to
generałowi Wiesławowi Kukule – dowódcy Wojsk Obrony Terytorialnej, który
natychmiast do mnie zadzwonił. Nasza rozmowa była krótka. Powiedziałem: „Panie
generale, nie ma takiej możliwości, żeby moje imię i nazwisko pojawiło się gdziekolwiek,
bo po pierwsze, są tutaj ludzie, którzy robią to na co dzień i ich nazwiska nigdzie się nie
pojawią, więc z mojej strony byłby to egoizm i megalomania. Po drugie, nie chcę sobie
robić promocji na ofiarach”. Generał to zrozumiał i obiecał, że moje dane nigdzie
w mediach się nie pojawią, choć dziennikarze oczywiście szukali już gorącego tematu.
Kiedy więc na konferencji prasowej naczelnik TOPR-u wspomniał o sytuacji na Hali
Kondratowej, dodając, że był ochotnik, który im pomagał, zamarłem. Na szczęście na tym
się skończyło. Nie czułbym się komfortowo, gdybym wypinał pierś przed
poszkodowanymi i rodzinami ofiar. Bałem się, że ludzie mogliby pomyśleć, że robiłem to
dla chwały. A przecież tak nie było. Jestem ratownikiem, to był po prostu mój obowiązek.

*
– Kończyłem pracę w Szpitalu Chorób Płuc na Gubałówce. Byłem na bloku
operacyjnym – wspomina doktor Sylweriusz Kosiński. – Wybudziłem pacjenta,
przekazałem go na intensywną terapię i kiedy poszedłem się przebierać, huknęło
w Gubałówkę. Gdzieś blisko, bo po prostu wszystko się zatrzęsło. Pomyślałem, że muszę
szybko się zbierać. Przyjechałem do pracy na rowerze, więc jak lunie, to po raz kolejny
będę wracał do domu z workiem na psie kupy na głowie. Już raz mi się to zdarzyło. Po
drodze złapała mnie taka nawałnica, że nie bacząc na przeznaczenie worka (jedynego, jaki
znalazłem w kieszeni spodenek), założyłem go na głowę i z napisem „psi pakiet” na czole
przejechałem niemal przez całe Zakopane.
Pomny historii, spieszyłem się więc z ubieraniem. W komórce zabrzęczał esemes.
Z centrali – wyprawa, ochotnicy mają się zgłaszać. Wtedy jeszcze nie skojarzyłem tego
z burzą. Wsiadłem na rower, dojechałem do domu i zadzwoniłem spytać, co się dzieje.
Piorun na Giewoncie. Złapałem plecak wyprawowy, który zawsze jest przygotowany,
i przyszedłem na lądowisko, ale śmigłowiec był już w akcji. Lekarze i wszyscy ratownicy
medyczni byli już na Giewoncie, więc stwierdziłem, że idę do szpitala zobaczyć, co tam
się dzieje, czy są przygotowani na przyjęcie rannych. Trochę samozwańczo przejąłem
dowodzenie wspólnie z Małgorzatą Czaplińską, wicedyrektorką zakopiańskiego szpitala.
Okazało się, że lekarze, pielęgniarki, psychologowie zostali już ściągnięci z domów. Wielu
z nich zresztą przyjechało pomóc z własnej i nieprzymuszonej woli. Zaproponowałem, że
zajmę się triażem. Ustaliliśmy, komu jakie badania robimy i gdzie przenosimy chorych.
Zadzwoniliśmy od razu do okolicznych szpitali, ale koordynator wszystko już załatwił
i ustalił. Pozostało czekać na rannych.
Pierwszym lotem przyleciała między innymi mama dziecka, które zginęło. Dramatyczna
to była rozmowa. Cały czas pytała: „Co z moim dzieckiem, co z moim dzieckiem?”.
Zacząłem opowiadać jej o teorii zahamowania metabolizmu, bo przy porażeniach
piorunem jest podobnie jak w hipotermii. Porażenie prądem o takiej mocy wyłącza na
chwilę cały metabolizm i usypia po prostu wszystkie komórki, zwłaszcza mózgowe,
w związku z tym, teoretycznie, porażeni mogą tolerować dłuższy czas zatrzymania
krążenia i niedokrwienia niż osoby nieporażone.
Teoretycznie więc można liczyć na cud. Niestety, tu się nie wydarzył.

– W pierwszym rzucie musieliśmy przede wszystkim dostarczyć ratowników, ale już


przy drugim zabieraliśmy poszkodowanych – mówi pilot Andrzej Śliwa. – Rzuciliśmy
hasło do ratowników medycznych: „Kto gotowy – daje znać”. I nagle słyszymy
w słuchawkach: „Ja gotowy. Ja gotowy”, i tak po kolei. Zazwyczaj na pokład wchodzą
jedne nosze, ale w tym wypadku powiedziałem Grześkowi Bargielowi: „Pakuj, ile się da”.
Wkładaliśmy zatem po dwie pary noszy i jak się dało z przyziemienia kogoś jeszcze wziąć
na siedząco, to ładowaliśmy śmigłowiec do oporu. Te pierwsze kursy tutaj na lądowisko,
kiedy jeszcze nie zleciały się śmigłowce z LPR-u, robiliśmy z pełnym pokładem.
Tankowaliśmy śmigłowiec na godzinę lotu (im mniej paliwa, tym więcej osób może
wejść), dzięki temu mogliśmy zabrać na pokład do dziesięciu osób. Potem, gdy wspierał
nas śmigłowiec LPR-u, lataliśmy tylko w rejonie Giewontu.

– Za pierwszym razem polecieliśmy z rannymi do Zakopanego, ale z powodu chmur


musieliśmy lecieć aż do Białego Dunajca i potem, trzymając się zakopianki, wrócić na
nasze lądowisko – mówi Grzegorz Bargiel. – Stwierdziliśmy, że tak nie może być, bo to
zajmuje za dużo czasu, dlatego ten system łączony ze śmigłowcem LPR-u, który
transportował zwiezionych Sokołem na Halę Kondratową, był znacznie lepszym
rozwiązaniem. Na pewno znacznie szybszym, a to miało ogromne znaczenie.
Ewakuacja rannych wyglądała w ten sposób, że rozglądałem się, gdzie są najbliżsi
ratownicy medyczni, tam podlatywaliśmy, podawałem im nosze, ratownik pakował w nie
poszkodowanego, wjeżdżał z nim na pokład, ja odbierałem rannego i natychmiast
opuszczałem ratownika z powrotem na dół, po czym pilot przesuwał śmigłowiec
dosłownie kawałek, do następnego ratownika. Kolega, który dopiero co wypiął się z liny,
podawał hak kolejnemu ratownikowi, ten wpinał się ze „swoim” poszkodowanym i do
góry. Taśma! Nie było wolnych przebiegów. Potem doliczyłem się trzydziestu trzech takich
cykli wciągnięć. Pakowaliśmy na pokład po dwie pary noszy, potem lecieliśmy na
Herbacianą Przełęcz, dopychaliśmy do pełna tych rannych, którzy mogli siedzieć, po czym
lecieliśmy na Kondratową. Tam koledzy wyciągali wszystkich i robili selekcję. Ciężko
rannych odbierał śmigłowiec LPR-u i zwoził do szpitala, lżej ranni jechali land roverami.
My w tym czasie wracaliśmy na Giewont po kolejnych poszkodowanych.
Na początku byłem sam na pokładzie, potem zostawiłem jednego z kolegów, żeby
pomagał mi w ogarnięciu rannych. Po prostu ich upychał. Dzięki temu ja mogłem
zajmować się opuszczaniem haka i naprowadzaniem pilota. Stresu było dużo, bo każdy lot,
każde podejście jest inne. I przy każdym trzeba zachować maksymalną koncentrację.
Podchodziliśmy tak blisko krzyża, że mógłbym z tego śmigłowca zwyczajnie na niego
przeskoczyć. Łopaty wirowały tuż nad krzyżem, więc faktycznie mieliśmy wrażenie, że
wystarczą dwa kroki, żeby się na nim znaleźć.
W lataniu śmigłowcem niczego nie można robić automatycznie. Każde podejście to
zwracanie uwagi na ogon, na łopaty, na masę rzeczy, które dzieją się wokół maszyny.
Zawsze podchodzimy lewymi drzwiami, bo z tej strony mamy dźwig, ale za każdym razem
trzeba bardzo precyzyjnie ustawić śmigłowiec. Cały czas muszę być maksymalnie
skoncentrowany, bo wykonuję kilka rzeczy jednocześnie. Posługuję się joystickiem,
którym przełączam się na radio do komunikacji z ratownikami w terenie albo na pokład,
gdy przekazuję komendy pilotowi. I oczywiście zajmuję się dźwigiem: podaję hak,
wciągam rannego z ratownikiem, opuszczam ratownika, proszę pilota o przesunięcie
śmigłowca nad poszkodowanego (piloci potrafią ustawić maszynę co do centymetra),
podaję hak, wciągam…
W słuchawkach wciąż miałem ratowników z terenu, którzy zgłaszali gotowość. Tak
naprawdę wszyscy chcieli być pierwsi, bo wszyscy mieli ciężko rannych. Były więc
nerwowe sytuacje. Ale tu trzeba było zachować zimną krew do końca. My ratownicy
pokładowi mamy w sobie spokój. Wypracowany. Jesteśmy w stanie panować nad
emocjami. To bardzo wymagające zajęcie, dlatego ratowników pokładowych jest garstka.
Stanowią ją ludzie wybrani, wyselekcjonowani, którzy umieją opanować stres, by na
zimno ocenić sytuację nawet w obliczu najgorszego scenariusza9.

– Po godzinie lotu musieliśmy zatankować. Wtedy wyłączyłem śmigłowiec po raz


pierwszy – mówi Andrzej Śliwa. – Przy okazji tankowania, gdy turbiny trochę ostygną, do
Sokoła zagląda mechanik, żeby sprawdzić maszynę. To jego obowiązek.

– W czasie lotu zawsze może się coś wydarzyć. Może pęknąć jakiś sporniczek, przewód
hydrauliczny, może zaświecić się sygnalizacja brudnego filtru. Jest kilka rzeczy, na które
należy spojrzeć, rzucić okiem, czy wszystko w porządku – mówi Adam Lipczak, jeden
z dwóch mechaników zajmujących się toprowskim Sokołem. – Gdy Sokół ląduje, pilot
wyłącza silniki, bo tankujemy śmigłowiec. Wtedy właśnie otwieram maski, żeby zajrzeć tu
i tam. Trwa to jakieś dziesięć do piętnastu minut. Ten przegląd nie jest obligatoryjny, Sokół
może bezpiecznie latać wiele godzin, ale zważywszy na specyfikę terenu, sami
wprowadziliśmy taką zasadę. Góry to góry, lepiej dmuchać na zimne.
Obowiązkiem mechaników, czyli moim i mojego kolegi Zdzisława Niedźwiedzia,
z którym pracujemy na zmianę, jest utrzymanie Sokoła w ciągłości lotów, co nie jest łatwe,
bo to dość skomplikowana maszyna. Zajmuję się Sokołami od 1990 roku, więc znam je jak
własną kieszeń, co nie znaczy, że ta praca mnie nie stresuje. Razem z kolegą zdajemy sobie
sprawę, że wszyscy nam ufają. Oczywiście, przygotowujemy Sokoła jak najlepiej, ale
kiedy wyleci, zawsze jest niepokój. Dlatego gdy załoga wraca, najpierw łapię kontakt
wzrokowy z pilotem. Jeśli podniesie kciuk do góry, jestem spokojny.
O ile przegląd między lądowaniami jest rodzajem nadgorliwości, o tyle codzienny
przegląd Sokoła przed pracą jest obowiązkowy. Dlatego rano, zanim ruszy do akcji, bardzo
dokładnie go sprawdzamy. Mamy check-listę i zgodnie z nią wszystko kontrolujemy. Tych
czynności do wykonania jest dużo, a jeśli śmigłowiec dzień wcześniej latał, to jeszcze
więcej. Ten poranny przegląd zajmuje około godziny, więc pracę zaczynamy bardzo
wcześnie, czasami wręcz w nocy. Zdarza się wstawać o czwartej rano, żeby przygotować
Sokoła na wschód słońca, o ile mamy tak wczesną akcję.
Gdy Sokół pracuje w normalnym trybie, zawsze jestem przy jego starcie. Podczas
uruchomienia śmigłowca obserwuję przebieg rozruchu, czy na przykład nie pójdzie
płomień z rury albo z wirnika, czy coś się nie zacznie lać. Piloci patrzą na parametry, a ja
patrzę z zewnątrz i słucham, jak przebiega rozruch. Gdy wraca, także go oglądam
z zewnątrz, choć nie muszę być przy lądowaniu.
Podczas akcji na Giewoncie było nerwowo. To był dzień, którego nie zapomnę do końca
życia. Najbardziej bałem się, że nie zapanujemy nad śmigłowcami, które przylatywały.
Pilnowałem ich, na ile zdołałem, sadzałem je, gdzie mogłem, ale w międzyczasie
pomagałem chłopakom wyciągać nosze z rannymi i oczywiście sprawdzałem i tankowałem
naszego Sokoła. Było straszne zamieszanie. Bałem się, że w którymś momencie coś się
może wymknąć spod kontroli, że ktoś podejdzie pod śmigiełko albo łopaty wirnika.
Przecież tu było mnóstwo ludzi. Przyleciał nawet black hawk! Na sam koniec, jak już
wszystko było pozamiatane. Nie wykonał żadnego lotu. Następnego dnia koło obiadu
odleciał.

– Każdy lot Sokołem jest zapisany, dzięki temu możemy dokładnie odtworzyć, jak
wyglądał ten dzień – mówi Andrzej Śliwa. – Pierwszy lot na Giewont był za minutę druga.
Wyłączyłem maszynę o czternastej pięćdziesiąt sześć. Ponownie włączyłem o piętnastej
siedem, czyli między pierwszym a drugim lotem było jedenaście minut przerwy. Między
drugim a trzecim – niecałe pół godziny. Między trzecim a czwartym – również pół
godziny. I gdy w końcu wylądowałem w Zakopanem o dziewiętnastej siedemnaście, to już
pół Gubałówki nie było widać, takie było zamglenie.
Okazało się tymczasem, że porażony na Chudej Przełączce Portugalczyk (ten, od którego
wszystko się zaczęło) jednak potrzebuje pomocy. Niestety, chmury wisiały tak nisko, że
nie mogliśmy dolecieć na Ornak. Podobną próbę podjął śmigłowiec LPR-u, z identycznym
skutkiem. Ostatecznie do turysty pojechał zespół karetki pogotowia ratunkowego,
wywieziony do schroniska toprowskim autem.

*
– Pierwszy ratownik, który do nas dotarł, został ściągnięty z jaskini. Miał kask i strój
jaskiniowy. Nawet zdziwiliśmy się, że tak dziwnie wygląda – mówi Aneta Magner. –
Natychmiast do wszystkich nas podszedł, by sprawdzić, kto potrzebuje pomocy. To było
bardzo ważne, bo wielu ludziom nic wielkiego się nie stało, mogli schodzić, ale bali się
ruszyć. Siedzieli pod ścianami zwinięci w kucki. Przerażeni. Ratownik sprawdzał stan
każdego z nas i jeśli widział, że ktoś może samodzielnie iść, mówił: „Proszę schodzić”.
Wydawał po prostu komendy, na które wszyscy reagowali. Dzięki temu wiadomo było, kto
naprawdę wymaga ewakuacji. Od razu powiedziałam mu, że nic mi nie jest, więc podał mi
bandaż i polecił: „Zrób mężowi opatrunek i schodź”. Tak zrobiłam. Gdy zobaczyłam, że
jest pomoc, że są ratownicy, to faktycznie zawinęłam mężowi nogę, po czym ruszyłam
w dół. Wtedy podszedł do mnie kolejny ratownik i zaczął mi pomagać, bo traciłam siły, tak
byłam wychłodzona. Ostatecznie nie pozwolili mi schodzić do schroniska, tylko zostałam
zaliczona do grona osób, które trzeba przetransportować śmigłowcem. Doprowadzili mnie
do miejsca, gdzie miałam zostać podebrana. Dopiero wtedy zobaczyłam, co dzieje się po
stronie wejściowej. Ilu ludzi tam leży i jak wielu potrzebuje pomocy. Tam każdy ratownik
był przy kimś. Tam były też te dzieci, które zginęły. Wtedy zrozumiałam, dlaczego
ratownicy nie desantowali się przy nas.

– Ratownik sprawdził, w jakim jestem stanie, ale ponieważ byłem przytomny, nie
zakwalifikował mnie jako pierwszego do zabrania – mówi ksiądz Kozłowski. – Pierwszy
poleciał pan ze złamanym udem. Nie wiem, czy wzięli kogoś jeszcze. Z każdą minutą
ratowników było więcej, dochodzili z dołu. W pewnym momencie pan z zakrwawionym
bandażem elastycznym na głowie chyba nabrał sił, więc kazali mu schodzić. Podobnie
było z moimi towarzyszkami niedoli. Obie panie także gotowe były do zejścia. Wtedy
spanikowałem. „Nie zostawiajcie mnie, nie chcę być sam”, prosiłem. „Niech pan walczy,
niech pan się nie poddaje”, rzuciła mi na odchodne młoda kobieta, ale nie miałem już siły
się do niej odezwać. Zaraz potem ratownik ponownie do mnie podszedł i usłyszałem, jak
mówi przez radio: „Tutaj mam gościa z dwiema fioletowymi nogami”. Chwilę później
helikopter zawisł nade mną, opuszczono nosze, na które ratownicy zaczęli mnie przenosić.
Darłem się z bólu niemiłosiernie, tak bardzo bolała mnie lewa noga. Wtedy jeden z nich,
tam na miejscu, założył mi wenflon (mistrzostwo świata!) i podał jakiś lek, chyba
uspokajający i przeciwbólowy, po czym czarnym flamastrem napisał informacje, pewnie
dla lekarzy, co to było. Porządnie mnie w tych noszach zabezpieczył, zapiął i wykonał
charakterystyczny gest kręcenia ręką nad głową, pokazując, że jest gotowy do wciągnięcia.
Kiedy zaczęliśmy się unosić, pomyślałem: „Oby tylko piorun teraz nie uderzył”. Już
wyobrażałem sobie, jak trafia w śmigłowiec, przechodzi po metalowej linie, razi mnie, ja
spadam, a na mnie spada helikopter. Nie mogłem wymazać z głowy tego obrazu, bo skoro
poraziło mnie trzy razy, dlaczego nie miałbym być porażony po raz czwarty? Panicznie
bałem się tego lotu, zwłaszcza że burza wciąż szalała. Po pierwszej przyszła kolejna.

– Ratownicy byli przy nas po godzinie od pierwszego uderzenia pioruna – mówi Rafał
Magner. – Chodzili między nami i robili selekcję, kogo należy zwieźć w pierwszej
kolejności. Ponieważ czucie w nodze i ręce wracało, powiedziałem, że nie jestem ciężko
ranny, i czekałem. Ostatecznie zostałem zabrany śmigłowcem do szpitala po czterech
godzinach od wypadku.
Na początku byliśmy źli, że to trwa tak długo, że ta pomoc do nas nie dociera, ale potem,
gdy dowiedzieliśmy się, co działo się na szlaku wejściowym, słowa już nie
powiedzieliśmy. Właściwie wtedy dotarło do nas, że my w tym całym nieszczęściu
mieliśmy szczęście, bo mogliśmy się gdzieś schować, byliśmy osłonięci, nie tak jak ci,
którzy wychodzili na szczyt. Oni nie mieli możliwości schronienia się. Byli po prostu
wystawieni na te strzały. Nie pamiętam, ile razy piorun uderzył, ale pamiętam, że ciągle
coś nas raziło. Potem, gdy przyszła druga burza, walnęło przynajmniej trzy razy, i to
porządnie. Słyszeliśmy to. Pioruny uderzały w szczyt, dlatego ich nie widzieliśmy, ale
każde uderzenie czuliśmy, bo bez przerwy wylatywały ze skał te iskry.
Zostało nas pod szczytem kilka osób, więc ratownik mógł nas już ogarnąć. Chodził
i mówił: „Ty jesteś żółty, ty jesteś zielony”, ustalając w ten sposób kolejność ewakuacji.
Gdzieś po półtorej godziny wróciło mi krążenie w palcach. Noga była w strasznym
stanie, ale mogłem się już podeprzeć na ręce i trochę się zsuwać. Dzięki temu odsunąłem
się od krawędzi, z której spadła ta reanimowana później pani. Ze śmigłowca podali nam
porządną folię, ratownik mnie nią poowijał i tak czekałem na transport. Miałem picie,
batony, banany, wszystko miałem w plecaku, więc teoretycznie mogłem poczekać, bo
w pierwszej kolejności polecieli bardziej potrzebujący. Ale było potwornie zimno.
Wydawało się, że nie wytrzymam, zwłaszcza że byłem nagi – bez spodni, bez majtek, bez
skarpetek, bez niczego. Siedziałem gołym tyłkiem na skale. Miałem tylko koszulkę, folię
i… czapkę wygrzebaną z plecaka. Na szczęście przestało padać, więc poczułem się
spokojniejszy, chociaż wciąż było niebezpiecznie. Cały czas baliśmy się, że coś spadnie
z góry, że ruszą się jakieś kamienie. Kiedy w końcu śmigłowiec przyleciał po mnie,
odetchnąłem. Zapięli każdego z nas w trójkąty, podrzucili na Kondratową, tam przejął nas
śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego i odtransportował nas do Zakopanego.
Ze śmigłowca trafiłem do namiotu rozłożonego przy szpitalu.
W tym namiocie było już wszystko, nawet humor, choć byliśmy tak strasznie
pokiereszowani. Robili nam EKG, nawet po parę razy, pobierali krew. Byli wolontariusze,
strażacy, już w ogóle inny klimat. Obok mnie leżał pan, który miał wybite zęby, był cały
połamany, pluł krwią i jeszcze miał, bidulek, uczulenie na paracetamol, więc nie mogli mu
tam czegoś podać. Po raz kolejny pomyślałem, że jednak mam sporo szczęścia, że tylko
tak jestem ranny. Chociaż gdy przyszła moja kolej i zerwali mi opatrunki, to poczułem, jak
ta noga jest poparzona, jak mnie strasznie boli. Poparzenie wyglądało źle, dlatego
zdecydowano, że mam lecieć do Krakowa. Moja żona tymczasem była w szpitalu
w Nowym Targu, dlatego poprosiłem, żeby i mnie tam zawieźli. Na własne żądanie. Tak
się stało. Tam dowiedziałem się, że zostaję na kilka dni, bo poparzenia były drugiego
i trzeciego stopnia. I wtedy wydarzyła się dość śmieszna sytuacja, bo zacząłem
protestować: „Ale ja nie mogę zostać w szpitalu! Przecież jestem na wczasach. Muszę
wracać do pensjonatu”. Lekarz tylko spojrzał na mnie i powiedział, żebym zapomniał, że
szybko wyjdę, bo rany są poważne.

– Schodząc z góry, czułam się w pewien sposób wygrana, bo nic mi nie było – przyznaje
pani Aneta. – Dopiero w nocy, w szpitalu, zaczęły mnie strasznie boleć uszy i oczy. Na
początku myślałam, że to z powodu stresu i płaczu, bo strasznie dużo płakałam, ale ból tak
bardzo się nasilił, że nie mogłam wytrzymać. Jakby ktoś wciskał mi w gałki oczne szkło.
Rano straciłam wzrok. Prawdopodobnie z powodu światła, które widziałam podczas
uderzenia pioruna. Miałam wylewy do gałek ocznych i to spowodowało utratę wzroku. Na
szczęście chwilową. Potem jeszcze okazało się, że pękł mi w uchu bębenek, i przez jakiś
czas nie słyszałam na jedno ucho.

– Totalnie zaskoczyła nas liczba poszkodowanych oraz bardzo nietypowe urazy –


przyznaje doktor Sylweriusz Kosiński. – Dwie czy trzy osoby wyglądały tak, jakby
niedaleko nich wybuchła bomba. Całe ciało lub części ciała, zwłaszcza nogi, były
strzaskane drobnymi fragmentami skał, tworzącymi na skórze coś w rodzaju wzoru.
Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego. Na jednym centymetrze kwadratowym było
po kilka, kilkanaście tkwiących głęboko drobnych kamyków. Jedna osoba miała kamień
wielkości pięciu centymetrów wbity w udo. Aż nieprawdopodobne. Koledzy myśleli, że to
otwarte złamanie, bo wyczuwali coś twardego. Obawiali się, że to fragment kości,
a okazało się, że kawałek skały.
Dużo ludzi było bezpośrednio porażonych. Rozpoznawaliśmy to bez problemu. Gdy
wysiadali z karetek, od razu rzucały się w oczy ich szerokie źrenice. Podczas porażenia jest
tak gwałtowny wyrzut adrenaliny, że oczy robią się po prostu czarne. To z kolei powoduje
zaburzenia widzenia, bo do siatkówki wpada za dużo światła. Obraz staje się rozmyty,
właściwie widać tylko jego zarys. Bywa, że ładunek elektryczny z wyładowania „wchodzi”
do wnętrza ciała przez naturalne otwory, czyli oczy, uszy, nos, czasami trwale uszkadzając
te narządy. Późnym powikłaniem porażeń jest na przykład zaćma. W literaturze medycznej
opisane są przypadki obustronnej zaćmy właśnie po porażeniu piorunem.
Część osób była ogłuszona, nie rozumieli, co się do nich mówi, bo nas nie słyszeli.
Pamiętam pana, któremu z obojga uszu sączyła się krew. Miał obustronne pęknięcie błony
bębenkowej. Było mnóstwo złamań, głównie z powodu upadków, choć znane i opisane są
przypadki złamań wywołanych gwałtownym skurczem na przykład mięśnia dwugłowego
łydki. Byli porażeni, którzy nie mieli czucia w kończynach. Były dwie osoby z porażeniem
od pasa w dół. To bardzo rzadkie powikłanie, które zdarza się w tak zwanym porażeniu
krokowym. Jeżeli ładunek przemieszczający się po ziemi przejdzie między jedną a drugą
nogą ofiary, może na kilka minut, a czasami na kilka godzin odciąć dolną część rdzenia
kręgowego, wyłączając zupełnie funkcje motoryczne.

– Można przeżyć bezpośrednie uderzenie piorunem – przyznaje profesor Marek


Szczerbiński. – Co najmniej pięćdziesiąt procent ofiar takiego uderzenia uchodzi z życiem,
aczkolwiek najczęściej z poważnymi kontuzjami. Dlaczego? Gdy piorun uderzy
w człowieka, powiedzmy w głowę, to następuje zapłon iskry na powierzchni ciała.
Ponieważ wytrzymałość elektryczna powietrza od głowy do ziemi jest mała, człowiek
będzie, jak to mówią elektrycy, bocznikowany: część prądu odskoczy na bok i pójdzie
przez powietrze do ziemi. I to jest zjawisko bardzo korzystne z punktu widzenia
zwiększenia szansy na przeżycie, natomiast skutkuje tym, że człowiek ulega poparzeniu,
bo ta iskra przesuwa się po ciele. Czasami, jeśli ktoś ma na sobie łańcuszek, medalik,
metalowy zamek błyskawiczny, to prąd idzie po tych elementach, zostawiając ślad na
skórze w postaci poparzeń.
Wytrzymałość elektryczna powietrza jest mniejsza niż tkanki mięśniowej czy kości,
dlatego piorun „wybiera” te miejsca, w których jest powietrze. Łatwiej mu po prostu przez
nie „przebiec”. Dzięki temu pięćdziesiąt procent wyładowań bezpośrednich nie kończy się
śmiercią, ale poważnymi poparzeniami.
Odczucie rażenia elektrycznego jest bardzo nieokreślone. Drogę pioruna przez ciało
można odtworzyć na podstawie oględzin lekarskich. Ofiara tak naprawdę nie może odczuć,
w którym miejscu ten piorun w nią wszedł, jak przebiegał i którędy wyszedł. To jest
niemożliwe, ponieważ to są milisekundy. Oczywiście zdarzają się tak zwane wyładowania
wielokrotne, ale jeśli przejdą przez człowieka, nie ma on najmniejszych szans na
przeżycie. Jeśli zdarzy się dwadzieścia kilka wyładowań idących w ciągu ułamka sekundy
jedno po drugim, to ofiara nie tylko zginie, ale także spłonie. I to są ofiary, które później
znajduje się zwęglone. One prawdopodobnie padły ofiarą wyładowań wielokrotnych.

– Triaż, który zastosowaliśmy w szpitalu, był naszym autorskim systemem. Okazało się
bowiem, że nikt do tej pory nie opisał masowego wypadku wywołanego porażeniem
pioruna. Przeszukałem fachową literaturę, bez rezultatu – przyznaje doktor Kosiński. –
Postanowiliśmy, że szczególnie będziemy zwracać uwagę na pacjentów z utratą
przytomności. Wszystkich więc pytaliśmy, czy pamiętają, co się stało, czy cały czas byli
świadomi. Później patrzyliśmy na objawy zewnętrzne, czyli źrenice, zaburzenia wzroku,
słuchu, oparzenia, osmolenia. Było mokro, więc tych osmaleń nie było dużo, ale zdarzało
się, zwłaszcza przy ubraniach ze sztucznych tkanin, że odzież się stapiała. Kilku osobom
ubranie wręcz wtopiło się w skórę.
Inne miały figury Lichtenberga, czyli ich naczynia krwionośne uwydatniły się w formie
rozgałęzionych drzew. To wygląda tak, jakby wszystkie naczynia nagle „wyszły na
wierzch”. Jeżeli prąd pokona opór skóry i przeniknie do wnętrza organizmu, to wybiera
taką drogę przepływu, która daje mu najmniejszy opór, czyli wybiera tkanki najbardziej
uwodnione. W ciele człowieka najczęściej więc przebiega przez naczynia krwionośne,
nerwy i mięśnie. Chociaż jedna z porażonych osób miała późne powikłania w postaci
martwicy kości, a zatem wyładowanie uszkodziło szpik kostny i strukturę kości.
Wspomniany wcześniej ośmiolatek, który przyjechał z Kondratowej jako jeden
z pierwszych, miał paskudne, głębokie oparzenie klatki piersiowej. Jego mostek był tak
spalony, że miał niestabilność klatki piersiowej. Obawiałem się, że jego mostek ulegnie
martwicy. Dziecko pierwszym transportem poleciało do szpitala dziecięcego w Krakowie-
Prokocimiu.
Część osób była w stuporze, część przeciwnie – rozhisteryzowana. Co ciekawe,
najbardziej niespokojne były osoby lekko porażone albo takie, którym nic się nie stało, ale
udzieliła im się atmosfera strachu i bólu. Generalnie jednak ludzie zachowywali się
wspaniale. Owszem, zdarzały się nieprzyjemne rozmowy, odrywanie nas od ciężko
rannych i domaganie się udzielenia pomocy mimo dobrego stanu, ale to były absolutnie
pojedyncze przypadki. Zdecydowana większość rannych zachowywała się bez zarzutu.
Ludzie mimo obrażeń pomagali sobie wzajemnie – w transporcie, w poruszaniu się,
opiekowali się nowo przywiezionymi, pokazywali, co gdzie jest, pomagali podejść do
toalety czy dyżurki. Naprawdę widzieliśmy sceny budujące wiarę w człowieka.

– Akurat kończyłam pracę w poradni, gdy któraś z koleżanek dostała powiadomienie


o wypadku, po czym zaraz odebrałam telefon, że kto żyw i może, niech rusza do szpitala,
bo potrzebne jest wsparcie – mówi Lidia Albrzykowska, psycholog. – Na miejscu zostało
ustalone, że lekarze podczas oględzin rannych będą mówić o możliwości udzielenia
pomocy psychologicznej, będziemy więc podchodzić do tych osób, które zechcą
rozmawiać z nami. Moja pierwsza pacjentka poprosiła o… telefon, a właściwie żebym
zadzwoniła do jej rodziców i powiedziała im, że żyje. Telefon dziewczyny został
w plecaku, który był nie wiadomo gdzie, i jej największym zmartwieniem było to, że
rodzice zapewne odchodzą od zmysłów. W tym przypadku więc pomoc była niezwykle
prosta, ale istotna, bo dziewczyna bardzo się denerwowała. Zadzwoniłam, przedstawiłam
się, powiedziałam, co się stało, dodając, że córka jest w szpitalu, bezpieczna. Dziewczyna
wyraźnie się uspokoiła, chwilę jeszcze ze mną porozmawiała, ale to jej wystarczyło.
Inna kobieta z kolei bardzo martwiła się o męża. Był wprawdzie w tym samym szpitalu,
ale w innej sali, i brak kontaktu z nim, sprawdzenia, jak się czuje, bardzo ją niepokoił.
Trzeba było po prostu z nią być i czekać. Na szczęście po chwili mąż, kuśtykając,
przyszedł do żony.
Czasami wśród ofiar wypadku, zwłaszcza takiego, gdy ludzie giną, pojawia się syndrom
ocalonego i pytanie: „Dlaczego on zginął, a ja żyję? Czy nie powinno być odwrotnie? Bo
przecież był młodszy, szczęśliwszy, był lepszym człowiekiem…”. Wytłumaczenie
ocalonemu, że nie miał na to wpływu, może być długą i trudną drogą, zwłaszcza że
stawiane przez niego pytania są pytaniami bez odpowiedzi. Zdarza się, że do tego
dylematu dołącza poczucie winy: „Bo ja namówiłam/namówiłem ją/jego, żeby tam iść”.
I tu znowu nie jest łatwo wyjaśnić takiej osobie, że nikt nie idzie w góry, żeby zginąć, że
należy to rozpatrywać w kategoriach nieszczęśliwego wypadku. Tak traumatyczne
zdarzenia mogą wymagać terapii.

*
– Gdy Michał zaczął wozić rannych, wyszedłem przed schronisko i zacząłem rozglądać
się, czy jest dla mnie jeszcze jakaś praca. Wtedy padło hasło: nosze i apteczka do góry! –
wraca do wydarzeń na Kondratowej Damian Duda. – Nosze złapał strażak, ja złapałem
apteczkę i rura. Nie jestem jakimś wyczynowcem, ale miałem taki czas, że życzyłbym
sobie powtórzyć go na testach sprawnościowych. Na górze okazało się, że sytuacja jest już
opanowana, do śmigłowca wchodzą ostatnie poszkodowane osoby. Zostały tylko ciała.
Byłem przy ich zabezpieczaniu, a ponieważ jestem człowiekiem, który widział wiele, nie
miałem z tym problemu. Niemniej jedna rzecz bardzo mnie zaskoczyła. Jestem żołnierzem,
jeździłem na wojny, byłem świadkiem wielu dramatycznych historii, zamachów
bombowych, ale nic mnie tak nie poruszyło jak gest, który zobaczyłem podczas zwożenia
zwłok. Ratownik TOPR-u zerwał gałązki kosodrzewiny i po jednej zatknął w każde
zapakowane ciało. Tak mnie to wzruszyło, że do tej pory, gdy o tym myślę, szklą mi się
oczy. Wtedy nie do końca wiedziałem, o co chodzi, ale i bez tłumaczenia czułem, że jest to
gest pożegnania z górami. Hołd złożony tym, którzy w nich zginęli. Akt szacunku. To
skruszyło ten mój tryb zadaniowy. Do dziś, gdy idę w góry i widzę kosodrzewinę, to ten
obraz do mnie wraca.

O 17.05 zakończyła się ewakuacja wszystkich osób potrzebujących pomocy w kopule


szczytowej Giewontu.

– Po osiemnastej usiedliśmy przed schroniskiem. Było po wszystkim – mówi Iwona


Haniaczyk. – Każdy znalazł sobie jakiś kąt, w którym się zaszył i siedział, patrząc przed
siebie. Nikt do nikogo się nie odzywał. Nie mogliśmy wydusić ani słowa. Przy schronisku
leżały ciała zwiezione z Giewontu. Cztery pary noszy. Cztery czarne worki. I gdy
wydawało się, że nic nas już nie zaskoczy, nagle, niespodziewanie… wyszło słońce.
Opadła mgła. Tatry się odsłoniły. Zrobiło się obłędnie pięknie! Zjawiskowo. A nam
wszystkim chciało się ryczeć.

*
– Akcję zakończyliśmy około dwudziestej drugiej – mówi Mieczysław Ziach. –
Musieliśmy zejść z Giewontu „z buta”, bo już nie było warunków, żeby śmigłowiec mógł
wszystkich ratowników podebrać. Ciała zostały zwiezione helikopterem na Polanę
Kondratową, a stamtąd samochodami do szpitala.

– Kiedy wszystko się skończyło, gdy wszyscy ratownicy wrócili, tu, w hangarze Sokoła,
był wielki rozgardiasz – mówi Andrzej Górka. – Cały hala zawalona brudnym,
zakrwawionym sprzętem, wymagającym umycia, dezynfekcji, ponownego przygotowania,
spakowania. Leżały tu chyba wszystkie plecaki medyczne, jakie mamy w TOPR-ze. Część
rzeczy nadawała się do wyrzucenia, reszta wymagała wyczyszczenia i uzupełnienia.
Zaczęliśmy to rozkładać. Mieliśmy ambitny plan, żeby się tym zająć od razu, przywrócić
gotowość bojową, bo przecież za chwilę ten sprzęt znowu mógł być potrzebny. Ale gdy
zobaczyliśmy, ile tego jest, po prostu opadliśmy z sił. Stwierdziliśmy, że nie damy rady.
Poszliśmy do dyżurki, usiedliśmy przed telewizorem, zamówiliśmy pizzę i patrzyliśmy
przed siebie jak otępiałe lalki. Jakby ktoś przełączył nas z trybu działania na tryb
„spoczynek”. Zmieniliśmy się po prostu w dziadów. Nie byliśmy w stanie nad tym
zapanować. Sprzątanie zaczęło się nazajutrz i zajęło kilka dni.

– Naszym zadaniem był transport rannych na dół, potem trzeba było to wszystko
ogarnąć, zidentyfikować ludzi – mówi Jan Krzysztof. – Policja i starostwo zbierali
informacje o osobach przebywających w szpitalach. Sprawdzali także, czy nie było
podobnego wypadku w innym miejscu, bo przecież mogło się tak zdarzyć. Dokładnie
sprawdzaliśmy rejon Giewontu, bo do nocy nie mieliśmy potwierdzonego statusu
dziesięciu osób. Nie wiedzieliśmy, czy są bezpieczne.

– Śmigłowiec, który krążył w rejonie szczytu, penetrował teren, ratownicy rozglądali się,
czy ktoś nie został gdzieś dalej odrzucony. Przede wszystkim czy nie spadł północną
ścianą Giewontu – mówi Mieczysław Ziach. – To, że tak się nie stało, jest właściwie czymś
niewytłumaczalnym. Przecież ludzie stali w okolicy krzyża, niemal nad przepaścią!
Upadek na północną ścianę Giewontu oznaczałby niechybną śmierć, a więc można tu
mówić o jakimś niewyobrażalnym szczęściu tych ludzi.
Po zabraniu wszystkich rannych Sokół jeszcze obleciał rejon wypadku. Właściwie do
następnego dnia nie mieliśmy pewności, czy ktoś tam nie został. Nie można było tego
wykluczyć, dlatego rano śmigłowiec ponownie dokładnie przeglądał teren. Potem policja
powiadomiła nas, że już nikt nikogo nie szuka, co stanowiło potwierdzenie, że wszyscy,
którzy byli tego dnia na Giewoncie, zostali ewakuowani.

– Statystycznie rzecz ujmując, w tym wypadku było bardzo dużo porażeń bezpośrednich,
zwłaszcza podczas pierwszej burzy – mówi doktor Kosiński. – Nagromadzenie ładunków
w okolicy Giewontu było straszliwe. Te wypadające z chmury zygzaczki, o których mówili
świadkowie, to były po prostu pioruny. Nikt nie potrafi tak na dobrą sprawę powiedzieć, ile
ich było i ile z nich uderzyło w Giewont, ale wszyscy, łącznie z ratownikami, zgodnie
mówią, że tam był armagedon. Skały latały jak pociski, a ziemia co chwila po prostu
kopała. Nie dało się jej dotknąć gołą ręką, bo od razu przepływał przez człowieka prąd.
Kiedy ściągnąłem dane z radarów meteorologicznych, okazało się, że wyładowań w tym
czasie było kilkanaście, jeżeli nie kilkadziesiąt. Większość z nich, zgodnie z pomiarami,
była w granicach paru tysięcy amperów. Co ciekawe, wykres pokazał, że były tam
wyłącznie wyładowania oddolne, czyli nie chmura–ziemia, tylko ziemia–chmura.
Najsilniejsze wyładowanie zaś miało około stu pięćdziesięciu tysięcy amperów. To jest
straszliwa moc, niespotykana w Tatrach.

– Sto pięćdziesiąt tysięcy amperów to rzeczywiście bardzo dużo, ale nie ekstremalnie
dużo – potwierdza profesor Marek Szczerbiński. – Zdarzają się wyładowania o wartości
nawet dwustu pięćdziesięciu tysięcy amperów. Burze w Tatrach mają swoją
charakterystykę, ale to jest charakterystyka typowa dla terenów wysokogórskich. Tatry nie
różnią się specjalnie od innych gór, natomiast burze tatrzańskie różnią się od tych na
terenach równinnych lub pokrytych wzgórzami. Burze w górach na pewno są
intensywniejsze ze względu na większe wahania temperatury. Poza tym dużą rolę
odgrywają w nich wyładowania oddolne. W terenie nizinnym dziewięćdziesiąt procent
burz rozwija się od chmury do ziemi. W górach, w ponad pięćdziesięciu procentach,
przeciwnie: wyładowanie idzie od dołu do chmur. Ale my tego nie widzimy gołym okiem.
Można to zobaczyć wyłącznie na nagraniu, odtwarzając je klatka po klatce. Rozdzielczość
naszego oka jest niewystarczająca do wychwycenia tego obrazu, wobec tego po prostu
widzimy wyładowanie łączące chmurę z ziemią, przy czym wiele z tych wyładowań jest
niezupełnych. To znaczy, że wyładowanie rozwija się tylko do pewnego momentu, jakby
w trakcie uderzenia straciło swój impet.
To samo dotyczy wyładowań oddolnych. Jeśli one idą od jakichś wysokich obiektów na
ziemi w kierunku chmury, w przypadku Giewontu – powiedzmy – od krzyża do chmury,
wyładowanie może się w pewnym momencie urwać. Te wyładowania są mniej groźne.
Groźniejsze są wyładowania zupełne, gdy dochodzi do zwarcia między chmurą a ziemią,
tak jak między dwoma elektrodami w laboratorium.
Mechanizm powstawania i propagacji takich błyskawic jest słabo poznany. Można
potocznie powiedzieć, że piorun się uziemia. Fachowo mówimy, że istnieje różnica
potencjału elektrycznego między chmurą a ziemią. Różnice potencjału to napięcie znane
nam ze szkoły. W przyrodzie istnieje tendencja do wyrównywania się napięcia. Jeśli ta
różnica jest bardzo duża, powstaje zwarcie, które prowadzi do wyrównywania się
potencjałów, a to w przypadku burzy następuje poprzez wyładowanie w powietrzu.
Długość błyskawicy jest zdeterminowana odległością między chmurą a ziemią.
Przeciętnie jest to od dwóch i pół do trzech kilometrów. Bywają też pioruny tak zwane
poziome, które mają długość nawet kilkunastu kilometrów, z tym że jest to zjawisko
nietypowe.
Jeśli piorun uderza w ziemię o dobrej przewodności elektrycznej, tak jak jest
w przypadku uziemień na terenach nizinnych, to prąd piorunowy wpływa do ziemi
i rozpływa się w niej. Na Giewoncie jednak nie ma gleby, jest tylko skała. W Tatrach, gdy
piorun uderzy w skałę, nie ma w co wniknąć, więc rozpływa się po powierzchni skały,
czasami w formie ognistych węży, i może odskoczyć w kierunku człowieka, jeśli ten stoi
w pobliżu wyładowania.
Kiedyś było takie przekonanie, że gdy piorun uderzy w jakiś metalowy obiekt, na
przykład właśnie w krzyż na Giewoncie, łańcuchy lub drabinki, to elektrony gromadzące
się w pobliżu mogą porazić człowieka nawet po pewnym czasie od burzy, bo ten ładunek
elektryczny tam gdzieś wokół metalowego obiektu leży na ziemi i czeka. To absurd.
Podobnie jak przekonanie, że telefon komórkowy ściąga pioruny. To przesąd. Owszem,
telefony komórkowe niewątpliwie wytwarzają pole elektromagnetyczne, ale to pole ma
wartość za małą, by powodować jonizację. A skoro nie powodują jonizacji, nie ściągają
piorunów. Koniec kropka.
Co do metalowych elementów wyposażenia turystycznego typu czekany, raki – w czasie
burz zaleca się ich odłożenie, ale bardziej z powodu niekompletnych teorii na temat
ewentualnego oddziaływania niż dowodów na przyciąganie przez nie wyładowań.
Z telefonem komórkowym jest podobnie. Nie ściąga piorunów, ale jeśli nie ma
konieczności, lepiej nie trzymać go przy uchu. Gdyby piorun uderzył w nas – nie dlatego,
że rozmawiamy przez komórkę, ale dlatego, że jesteśmy na jego drodze – to być może ten
prąd piorunowy zogniskowałby się tam, gdzie jest komórka. Ale to wszystko „być może”,
bo nie są to zbadane rzeczy.
*
– Nie powiem, że to była moja najtrudniejsza akcja – mówi pilot Sokoła Andrzej Śliwa.
– Naprawdę ekstremalne loty są wtedy, gdy wieje wiatr halny, bo jego gwałtowne
podmuchy robią ze śmigłowcem, co chcą. Raz dostaje kopa, nie wiadomo skąd, żeby zaraz
opadać bez kontroli. Jednak przy akcji na Giewoncie działaliśmy na strasznej adrenalinie.
Jakbyśmy byli na wojnie. Następnego dnia wciąż byłem nakręcony, zresztą ciągle dużo się
działo. Ludzie komentowali, że akcja na medal, dostałem od kolegów mnóstwo esemesów
z gratulacjami. Napięcie puściło dopiero trzeciego dnia i cały ten dzień przespałem. Byłem
totalnie wyczerpany.

– Po pracy, gdy opadną emocje, to trzeba się po prostu napić, odstresować – przyznaje
Grzegorz Bargiel. – W moim przypadku to było trudne, bo dosłownie kilka dni później
jechałem z bratem na wyprawę w Himalaje, więc tak naprawdę nie miałem czasu z nikim
o tym porozmawiać. W tym dniu zaś nie mieliśmy ochoty o tym gadać. Raz, że każdy był
zmęczony, dwa – musiałem wracać do domu. U mnie wszyscy byli zestresowani. Moja
rodzina mocno to przeżywała, bo widzieli w telewizji, co się dzieje, że latamy w tak złej
pogodzie. Musiałem uspokoić nastroje. Nie miałem więc czasu przeanalizować całej
sytuacji, bo to jest proces. Napięcie schodziło z nas przez kilka dni. Mimo ogromnej
tragedii czuliśmy, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty – wszystko, co mogliśmy zrobić. To
była naprawdę duża rzecz. Ponieważ podczas akcji byliśmy mocno zaangażowani
i skupieni na swoich zadaniach, dopiero po wszystkim spojrzeliśmy na to całościowo
i dopiero wtedy dostrzegliśmy ogrom działań, nie tylko naszych. I przekonaliśmy się, że
w obliczu dużego zdarzenia służby potrafią ze sobą współpracować. A to jest ważne.

– Kiedy myślę o tym, w jaki sposób pracowaliśmy w schronisku na Kondratowej, to


jestem pewien, że na ten nasz sukces złożyło się wiele czynników. Najbardziej to, że
w jednym miejscu spotkały się dwie osoby, które działały według tych samych kodów –
analizuje wydarzenia Michał Tragarz. – I teraz ciekawostka. Podczas akcji w ogóle nie
interesowałem się tym, kim jest facet, który zaoferował mi pomoc. Nie widziałem jego
twarzy. Nie było czasu na przyglądanie się, przedstawienie się sobie. Zgłosił się gość,
twierdził, że jest ratownikiem, więc powiedziałem: „Działaj”. To, kim jest i jak dużo mamy
ze sobą wspólnego, okazało się znacznie później. Otóż w gazetce WOT-u pojawił się
artykuł o żołnierzu WOT-u ratującym ludzi w schronisku. A że sam jestem porucznikiem
WOT-u, znajomi uprzejmie mi o tym donieśli. Mocno zdziwiony biorę gazetę, czytam i…
widzę, że wszystko jest opisane dokładnie tak, jak było. Ale jaki żołnierz tam działał?
Może to jednak przekręt? Może ktoś się pod kogoś podszywa? Zadzwoniłem, do kogo
trzeba, prosząc, żeby bohater tego artykułu skontaktował się ze mną. Następnego dnia
tenże dzwoni, a moje pierwsze pytanie brzmi: „Jaką miałeś koszulkę?”. „Grafitową”. „Ale
jakiej firmy?” „Quechua”. „Okej, to jesteś ty”. Tak go zidentyfikowałem. Jedyne, co
zapamiętałem, to właśnie koszulka, bo ją miałem na wysokości oczu. Do dziś nie
widziałem jego twarzy. To jest nasze pierwsze spotkanie po tych wydarzeniach. I co się
okazuje? On nauczyciel – ja nauczyciel, WOT – WOT, oficer porucznik – oficer
porucznik, zastępca dowódcy kompanii – zastępca dowódcy kompanii, ratownik –
ratownik. I nagle znaleźliśmy się w jednym miejscu, w tym samym czasie. Myślę, że to
zadziwiający zbieg okoliczności. Albo zrządzenie losu. Dwóch zupełnie obcych sobie
facetów okazało się facetami szkolonymi dokładnie w tym samym systemie, dzięki czemu
mogliśmy działać bezbłędnie i właściwie bez porozumiewania się.

– Myślę, że tam pojawiła się jakaś niezwykła synergia – przyznaje Damian Duda. –
Przecież tego dnia miałem być zupełnie gdzie indziej. Potem to „zawieruszenie się” na
chwilę u Brata Alberta i przyjście na Kondratową w punkt, jakby na czas. To naprawdę
wygląda na zrządzenie losu.
Jako szesnastolatek spadłem ze stropu na plecy. Lekarz stwierdził poważne uszkodzenie
kręgosłupa i powiedział, że nie będę chodził. Kiedy rodzice próbowali mi uzmysłowić, że
zostanę kaleką, dotarło do mnie, że jest źle. I wtedy powiedziałem: „Boże, jest sprawa.
Mogę nie chodzić, jeśli taka jest Twoja wola, ale jeżeli okaże się, że jednak będę zdrowy,
to jakoś postaram się to wynagrodzić”. Zawarłem z Bogiem pakt. Po dwóch tygodniach
okazało się, że zdjęcie rentgenowskie było źle zrobione. Gdy po trzech miesiącach
o własnych siłach poszedłem na kontrolę, lekarz wyprosił mnie z gabinetu, każąc wezwać
chłopaka ze złamanym kręgosłupem. „Ale to ja!” Był w szoku. Od tamtej pory
wiedziałem, że mam dług do spłacenia. Dlatego zostałem ratownikiem, dlatego
wyjeżdżałem na wojny, dlatego jestem wolontariuszem, dlatego w stowarzyszeniu działam
w grupie ratowniczo-poszukiwawczej. Pomimo nie do końca bogobojnego życia staram się
spłacać ten dług. I teraz, patrząc na to wydarzenie na Giewoncie, myślę sobie, że tego dnia
coś się o mnie upomniało.

*
Giewont w liczbach.
W wypadku na Giewoncie zginęło 2 dziesięcioletnich dzieci, chłopiec i dziewczynka,
oraz 2 kobiety, dwudziestocztero- i czterdziestosześciolatka. Liczba poszkodowanych
wyniosła 157 osób. W szpitalu w Zakopanem i Nowym Targu pomocy udzielono 113
osobom, w tym 65 mężczyznom, 49 kobietom i 19 dzieciom. Było 25 przypadków obrażeń
głowy, 15 przypadków obrażeń kończyn dolnych i 25 górnych. 3 osoby miały obrażenia
klatki piersiowej, 2 – obrażenia kręgosłupa. Było 1 obrażenie miednicy i brzucha, 3 urazy
akustyczne uszu, 10 osób miało chwilową utratę przytomności, u 1 osoby zdiagnozowano
figury Lichtenberga. 8 osób miało zaburzenia neurologiczne, 11 osób trafiło
z poparzeniami I stopnia, 23 osoby – II stopnia, 8 osób – III stopnia, 1 osoba – IV stopnia.
7 osób miało zaburzenia rytmu serca, u 1 osoby doszło do urazowej amputacji palca.
Toprowski Sokół był w powietrzu 4 godziny. Wykonano 33 cykle dźwigiem, czyli 33
razy hak był opuszczany i wciągany do śmigłowca.
W akcji w terenie udział wzięło 45 ratowników TOPR-u. Na centrali czekało
w pogotowiu dodatkowych 22 ratowników plus 8 gotowych do wylotu z bazy w Jaskini
Wielkiej Śnieżnej.
Według sprawozdania Powiatowego Centrum Kryzysowego oprócz ratowników TOPR-
u w akcji brało udział:
20 ratowników GOPR-u; 23 zastępy Państwowej i Ochotniczej Straży Pożarnej; 178
policjantów z Zakopanego, Krakowa, Suchej Beskidzkiej, Olkusza i Limanowej
(zabezpieczali drogi i udrażniali ruch dla służb ratunkowych, zabezpieczali lądowiska oraz
ustalali miejsce pobytu osób przebywających w powiecie tatrzańskim, z którymi bliscy nie
mogli nawiązać kontaktu); 20 pracowników TPN-u; 12 strażników miejskich.
W zakopiańskim szpitalu rannymi zajmowało się 40 lekarzy i 50 pielęgniarek oraz
6 psychologów. Do dyspozycji było 9 karetek: 4 z Zakopanego i 5 z powiatu
nowotarskiego oraz 4 zespoły LPR z Krakowa, Gliwic, Kielc i Sanoka.
Przewieziono 38 osób do szpitali w Zakopanem, Nowym Targu, Myślenicach, Krakowie
i Suchej Beskidzkiej.
W stan gotowości postawiono Grupę Poszukiwawczo-Ratowniczą z Nowego Sącza, z 25
ratownikami i 4 psami.
Wykorzystano 11 samochodów terenowych oraz 9 quadów i 2 czterokołowce.

*
– Leżałem w zakopiańskim szpitalu dziewięć dni. Potem mnie przewieziono do szpitala
na Dolnym Śląsku do Polanicy-Zdroju – opisuje dalsze wydarzenia ksiądz Kozłowski. –
Miałem porażone obie nogi, na prawej stopie do dzisiaj mam widoczną mocno czerwoną
bliznę po poparzeniu. Piorun wyszedł zewnętrzną krawędzią lewej stopy, była w niej
dziura. Zrosła się, pozostawiając wystającą, bolesną szramę. Porażony został także nerw
strzałkowy, przez kilka tygodni opadała mi stopa. Do dziś, mimo rehabilitacji, nie jest
w pełni sprawna. Przy kostce było także poparzenie trzeciego stopnia, czyli martwica
tkanek. Miałem potężny obrzęk całej lewej nogi, od biodra aż do stopy. Nie mogłem nią
ruszać, nie mówiąc o obciążaniu jej. Przez miesiąc dostawałem leki przeciwbólowe, bo nie
mogłem spać. To był bardzo trudny okres. W obu nogach miałem wbite odłamki skalne,
różnej wielkości, od ziarenek piasku do kilkucentymetrowych kamyków. Po prawej stronie
pleców w okolicy łopatki było poparzenie trzeciego stopnia i tak duża martwica tkanek, że
zrobiono mi w Polanicy-Zdroju przeszczep skóry. Pobrano skórę z lewego uda
i przeszczepiono właśnie w tych dwóch miejscach, gdzie doszło do martwicy, czyli na
kostce i pod łopatką. W kilku punktach na ciele mam jeszcze wyraźne blizny po
poparzeniach, w wielu miejscach przebarwienia na skórze. Miałem też rozcięty łuk
brwiowy – tomografia wykazała pęknięcie stropu czaszki i oczodołu. Do dzisiaj mam
ubytek w okolicy łuku brwiowego. Lekarze chcieli mi wstawić w to miejsce płytkę i zrobić
operację plastyczną, ale już nie miałem siły przechodzić kolejnych zabiegów. Łącznie
w szpitalach byłem do 28 października, czyli dwa i pół miesiąca.

– W nowotarskim szpitalu spędziłem pięć dni – mówi Rafał Magner. – Dalsze leczenie
odbyło się już w domu. Rany dość ładnie się zagoiły. Później okazało się, że miałem
jeszcze złamany palec stopy w dwóch miejscach, ale noga była tak spuchnięta, że
zauważono to dopiero półtora tygodnia po wypadku, więc potem jeszcze musiałem przez
osiem tygodni nosić szynę. Ale wszystko wróciło do normy.
To, jak zajmowano się nami po wypadku, było wzruszające. Wszyscy – od ratowników
po lekarzy, pielęgniarki, wolontariuszy – byli wspaniali, naprawdę. Ale to, co robili
mieszkańcy Podhala, rozłożyło nas na łopatki. Pod szpitalem stali taksówkarze, którzy
rozwozili poszkodowanych po hotelach, pensjonatach, apartamentach. Za darmo. Sami
podchodzili, pytali i proponowali pomoc. Nasza pani, u której mieszkaliśmy w Białce, nie
wzięła grosza za czas, który spędziliśmy w szpitalu. A przecież blokowaliśmy jej pokój, bo
zostały tam wszystkie nasze rzeczy. Ludzie reagowali w sposób absolutnie wzruszający.
Hasło: „wypadek na Giewoncie” otwierało wszystkie serca. Ta solidarność z nami
i empatia nam okazywana były niezwykłe. Nigdy tego nie zapomnimy.

– Trudno mi sobie wyobrazić, co ci ludzie tam przeżyli – mówi doktor Sylweriusz


Kosiński. – Kiedyś złapała mnie burza w górach. Wystarczyło jedno wyładowanie, żebym
tak spieprzał, że mało nóg nie pogubiłem. Na Giewoncie mogło być znacznie więcej ofiar,
niż było, choćby z powodu zachowań wywołanych paniką. Ci ludzie zbiegali w szoku, nie
widząc, nie słysząc, po prostu uciekali na oślep. Mogli się tam strasznie porozbijać,
zwłaszcza że kotłowali się w tych wąskich miejscach. Skutki rażenia piorunem same
w sobie też były tragiczne. Cud boski, że nie zginęło więcej osób.
– Mnie tam na górze najbardziej zaskoczyła ludzka solidarność – mówi Tomasz
Wojciechowski. – Mijaliśmy rannych, których w normalnych warunkach nigdy byśmy nie
zostawili, nie puścilibyśmy ich samych. Zajmowalibyśmy się nimi do momentu pojawienia
się wsparcia albo śmigłowca. Natomiast tutaj sytuacja była ekstremalna. Jeśli ktoś mógł
schodzić, to musiał sobie radzić sam, bo przechodziliśmy do poważniejszych przypadków.
I wszyscy to rozumieli.

– To było naprawdę wzruszające i bardzo budujące, jak ludzie sobie tam pomagali, jak
nie stawali się biernymi ofiarami – mówi Andrzej Górka. – Był pan, również porażony,
który mimo to resuscytował kobietę. Z ogromnym poświęceniem i mimo zagrożenia
własnego życia. Odpuścił dopiero wtedy, gdy został ponownie rażony. Ci ludzi walczyli
o siebie nawzajem. Pamiętam obrazek, który z mojej perspektywy, ratownika medycznego,
był niezwykle ciekawy. Ktoś miał założony opatrunek tamujący krwawienie, wykonany
z… podpaski. Zgaduję, że zrobiła go kobieta albo też ona wpadła na to, żeby czystą
podpaskę w ten sposób wykorzystać. W każdym razie podpaska stała się opatrunkiem
hemostatycznym w poważnym, otwartym złamaniu podudzia. Jaka kreatywność!
Niektórzy sprowadzali innych. Ci ludzie byli bardzo dzielni, chociaż mieli podartą
odzież, rozerwane buty, często byli ranni, ale jeśli tylko mogli schodzić, pomagali sobie
nawzajem. I myślę, że o tym też warto mówić, że człowiek poddany takim próbom nie jest
tylko ofiarą, ale też potrafi działać niestandardowo, żeby tę sytuację jakoś poprawić.
W czasie akcji, wiadomo, jesteśmy skoncentrowani na zadaniu, ale potem przychodzi
refleksja. Na pewno w głowie zostały mi resuscytacje i tych dwoje dzieci zabitych przez
burzę. To nie jest coś, co widuję na co dzień. Reakcja rodziców też była wstrząsająca. Sam
mam kilkuletnią córkę, więc wiem, jak to może oddziaływać na psychikę.
Dopadła mnie też taka myśl, że los okrutnie potraktował tych ludzi. Oni naprawdę byli
świadkami dramatycznego wydarzenia. My widzieliśmy efekty w postaci przedziwnych
obrażeń ciała, oni widzieli, jak to się dzieje, i wiedzieli, że ich też to może dotknąć. To
było prawdziwie traumatyczne przeżycie.

– Przypuszczam, że wiele z tych osób ma zespół stresu pourazowego, zresztą bardzo


często opisywany po porażeniach – mówi doktor Kosiński. – Za jakiś czas planujemy
zrobić medyczne podsumowanie tego zdarzenia. Chcemy rozesłać do świadków i ofiar
wypadku ankiety, w których zapytamy o ich stan zdrowia, także psychiczny. Oczywiście
wystąpimy do komisji bioetycznej o zgodę na takie badanie. To plany na bliżej
nieokreśloną przyszłość, bo wiem, że ci ludzie wciąż nie są gotowi, by wrócić do
wspomnień. Niedawno zadzwoniłem do kilku osób zapytać, co myślą o takim projekcie.
Nawet teraz, po dwóch latach od zdarzenia, przyznali, że są nadal w szoku. Część z nich
w ogóle nie chciała rozmawiać na ten temat. I trudno się dziwić.

*
– Ogrom tego zdarzenia zobaczyliśmy właściwie później, w reportażach telewizyjnych –
mówi Aneta Magner. – Oczywiście słyszeliśmy te wszystkie opinie, że byliśmy
nierozsądni, że przecież były prognozy, które mówiły o tym, że będzie burza, ale prawda
jest taka, że my byliśmy pierwszy raz w Tatrach i w ogóle nie byliśmy świadomi tych
zagrożeń. Nie wiedzieliśmy, że burza w górach może mieć takie skutki. Poza tym człowiek
nie myśli, że zdarzy się coś tak strasznego. Bardziej baliśmy się spotkania z niedźwiedziem
i niebezpieczeństwa z jego strony niż ze strony pogody.

– Nie słyszałem wcześniej żadnych huków i grzmotów – zarzeka się ksiądz Kozłowski. –
Pierwszy grzmot usłyszeliśmy dopiero na szczycie. Gdybym wiedział, że zbliża się burza,
od razu bym zawrócił, ale nie widziałem żadnych jej symptomów. Jedna pani z naszej
grupy powiedziała tylko, że jest parno i duszno, może to było sygnałem? Tyle że mnie nie
było gorąco, więc w ogóle nie odebrałem tego jako czegoś niepokojącego.

– Mam mnóstwo zdjęć ze szczytu pokazujących piękne widoki i równie piękną pogodę,
więc mogę udowodnić, że nic nie zapowiadało tragedii – dodaje Rafał Magner. – Wszyscy
nam wmawiają, że było zachmurzenie, że były symptomy burzy. Naszym zdaniem nic
takiego nie miało miejsca. Nie było też żadnych ostrzeżeń przed tą nawałnicą, żadnych
alertów.

– Jeśli ktoś mówi, że tej burzy nie było widać, że nie było symptomów, to chyba nie
chciał tego zauważyć – mówi wprost Mieczysław Ziach. – My tę pogodę obserwowaliśmy,
ponieważ planowaliśmy wspomniane już szkolenie. Gdyby pogoda była dobra, bylibyśmy
na nim. Przy czym nie mamy żadnych tajnych prognoz! Mamy te same, które są dostępne
dla wszystkich, ale patrzymy też na to, co się dzieje wokół nas. Bez tego ani rusz. Trzeba
się najpierw porozglądać, a nie na ślepo pchać w miejsca, z których trudno zawrócić.
Wiemy, że byli ludzie, którzy chcieli schodzić, ale nie mogli, ponieważ zablokowali ich
turyści napierający do góry. Niestety, taką rzecz też należało przewidzieć.
– To nie był przysłowiowy grom z jasnego nieba – podkreśla Tomasz Wojciechowski. –
Nasza centrala miała informacje o burzy co najmniej czterdzieści minut przed tym
feralnym wyładowaniem. Przecież pół godziny wcześniej piorun uderzył w rejon Chudej
Turni, czyli niedaleko Giewontu. Gdyby ludzie poważnie to potraktowali i w tym
momencie zrobili „w tył zwrot”, to przynajmniej zeszliby z tego odcinka z łańcuchami, bo
było wystarczająco dużo czasu. Tylko ludzie nie lubią i nie chcą zawracać: „Przecież
jesteśmy już tak blisko! Mamy tylko pięćdziesiąt metrów – zaliczymy i schodzimy”.
Turyści ulegają owczemu pędowi. Każdemu wydaje się, że skoro jest tu tyle osób, to
znaczy, że na pewno nie jest źle. Chyba mamy gdzieś zakodowany pierwotny odruch
stadny.

– Chmury były widoczne i ludzie słyszeli niepokojące pomruki z tych chmur – mówi Jan
Krzysztof. – Przecież w tym samym czasie uderzyło na Słowacji na Banikowskim
Wierchu. Tam też było śmiertelne porażenie. Burza wyraźnie szła od zachodu. Później
przeglądałem filmiki puszczane w internecie z relacji poszkodowanych na Giewoncie
i zauważyłem ciekawą rzecz: wszyscy, zwłaszcza w tej pierwszej fazie, zaraz po
przyjeździe do szpitala, przyznawali, że były symptomy burzy, że słyszeli z daleka
pomruki, widzieli chmury. Potem zmienili wersję, zarzekając się, że nic nie wskazywało na
zagrożenie. Ale na gorąco przyznawali, że coś tam z daleka nadciągało. Tyle że to nie było
daleko. Już wtedy powinni schodzić. Już przy tych pomrukach trzeba było się cofnąć
ze szlaku podejściowego, zawrócić, bo potem było po prostu za późno.
Z pewnością ci turyści w rejonie Giewontu po prostu nie potrafili rozpoznać
nadciągającego zagrożenia. Oczywiście, będąc głęboko w dolinie, mamy ograniczony
widok, ale gdy wychodzi się na grań, wszystko widać jak na dłoni. I niemal zawsze
w takich sytuacjach jest tak, że patrząc w jedną stronę, mamy piękną pogodę, podczas gdy
z drugiej strony zza grani wyłania się czarna chmura. I to już jest ostrzeżenie. A dające się
słyszeć pomruki to znak, że w krótkim czasie zrobi się bardzo niebezpiecznie.

– Szybkość przemieszczania się burzy jest mniej więcej skorelowana z prędkością wiatru
– przypomina profesor Marek Szczerbiński. – Jeśli wiatr jest silny, to mamy do czynienia
z tak zwaną burzą frontową, która może przyjść nagle. W każdym razie może nas
zaskoczyć. Przy czym mogą się pojawić pewne jej piorunowe forpoczty, a to znaczy, że
nawet jeśli burza jest jeszcze daleko, to nie możemy być pewni, że nic złego się nie
wydarzy. Zaobserwowano bowiem i uznano to za zasadę, że już z burzy, która jest
w odległości dziesięciu kilometrów od nas, może trafić w nas piorun, będący forpocztą tej
burzy. Wprawdzie takie sytuacje zdarzają się rzadko, ale twórcy normy woleli być
przesadnie ostrożni niż mało przewidujący. A zatem nawet jeśli burza jest daleko, nie jest
bezpiecznie.
W bardzo łatwy sposób można obliczyć, w jakiej odległości od nas znajduje się burza.
Błysk pioruna to światło, które porusza się oczywiście z prędkością trzystu tysięcy
kilometrów na sekundę. Grzmot zaś to dźwięk, który rozchodzi się z prędkością trzystu
trzydziestu trzech metrów na sekundę. Wystarczy zatem policzyć sekundy dzielące
pojawienie się pioruna od wystąpienia grzmotu. Jeśli są to trzy sekundy, to wiemy, że
piorun pojawił się kilometr od nas. Jeśli grzmot usłyszymy po trzydziestu sekundach, to
znaczy, że burza jest około dziesięciu kilometrów od nas, czyli już się zaczyna zagrożenie.
Burze dzielą się na frontowe i termiczne. Te pierwsze są wynikiem spotkania się nad
jakimś obszarem dwóch frontów, które zaczynają się „mocować”. Na ogół idą z zachodu
na wschód, co wynika z kierunku ruchu obrotowego Ziemi. Takie przepychanki mogą
trwać kilka godzin, więc nawałnice są długie.
Burze o charakterze termicznym są z kolei krótkie i gwałtowne. Występują podczas
gorącego dnia. Od nagrzanej słońcem ziemi nagrzewa się powietrze, które unosząc się,
spotyka się z warstwami zimnymi. To powoduje pojawienie się zjawisk burzowych. Burze
termiczne bardziej obfitują w pioruny, ale przez krótki czas. Nie mają bowiem zasilania
w postaci frontów atmosferycznych, tylko z nagrzania się od gruntu dolnych warstw
powietrza.

Burze frontowe są znacznie rzadsze, ale „właśnie z taką burzą frontową mieliśmy do
czynienia 22 sierpnia”, przekonuje Tomasz Nodzyński, obserwator SBN IMiGW-PIB na
Hali Gąsienicowej oraz wysokogórski przewodnik tatrzański I klasy, który w kwartalniku
„Tatry”, w artykule Grom z jasnego nieba? napisał: „Utworzyła się ona na południowym
zachodzie Słowacji, w odległości niecałych 200 km od Tatr, ok. 9.30 i zaczęła się
przesuwać na północny wschód. Fronty atmosferyczne przemieszczają się zwykle
ze średnią prędkością 40 do 50 km/godz., więc można było przewidzieć, że burza dotrze do
nas za ok. 4 godz. I dokładnie tak się stało – pierwsze wyładowania pojawiły się
w słowackiej części Tatr Zachodnich koło 12.40, choć zbliżające się ciemne, burzowe
chmury i błyskawice były widoczne w okolicy Giewontu i Przełęczy Kondrackiej na
pewno już o wiele wcześniej.
Do tragicznych w skutkach wyładowań w kopule szczytowej Giewontu doszło po 13.00.
Wyładowania w tym rejonie trwały ponad 40 min., na szczęście nie były zbyt intensywne –
z meteorologicznego punktu widzenia burza została opisana jako słaba, czyli o niewielkim
natężeniu wyładowań. Następnie zaczęła stopniowo zanikać i nie przesunęła się dalej
w kierunku Tatr Wysokich – z Hali Gąsienicowej mogłem wtedy obserwować licznych
turystów wędrujących Orlą Percią czy odpoczywających na wierzchołkach Kościelca
i Świnicy. Gdyby w tamtym rejonie doszło do kolejnych wyładowań, tragedia miałaby
znacznie większy rozmiar…”10.

*
– Pod względem technicznym ta akcja nie była dla nas jakoś wybitnie trudna. Działania
w takim terenie są dla nas codziennością – mówi Mieczysław Ziach. – Często też
spotykamy się z tak poważnymi urazami, mamy również do czynienia z ciężkimi
porażeniami, bo te porażenia zdarzają się co roku. Zaskoczyła nas jednak skala tego
wypadku, liczba rannych. I to było wyzwaniem. Żadne pogotowie górskie na świecie nie
miało do tej pory takiego zdarzenia i nie musiało sobie radzić w takich okolicznościach.

Chociaż…
W klasyce górskiej literatury, czyli w książce W stronę Pysznej, przy okazji historii
z Giewontu, znajdujemy taki oto fragment:
„Wszystkie wypadki zaćmiła jednak katastrofa, jaka się wydarzyła na Giewoncie w 1937
roku. 15 sierpnia był pogodny i słoneczny. W taki dzień latem okolice szczytu Giewontu
przypominają bazar na odpuście. Wzdłuż ścieżki siedzą górale z konwiami mleka
i śmietany, z koszami wyładowanymi butelkami z lemoniadą. Są tam też sprzedawcy
lodów, cukierków i ciastek. Ruchliwi przekupnie zakopiańscy przenoszą się razem
z turystami na Giewont. Upał, zmęczenie, zadowolenie z dokonanego wyczynu – to
wszystko sprzyja dobrym zarobkom. W pobliżu szczytu czeka fotograf wyspecjalizowany
w efektownych «taternickich» zdjęciach. Jest nawet muzyka. Autentyczny dudziarz
w góralskim oryginalnym stroju wita ceprów «drobnym» lub walczykiem. Prawdziwego
turysty ani taternika nie wypatrzysz w tym świątecznym tłumie. Kto lubi góry, ten stroni
od jarmarcznego zgiełku i odpustowego tłoku. A jeśli przypadek jakiś zapędził go tego
dnia na grań Giewontu, unika szczytu, nie pokazuje się blisko krzyża. Giewont w pełni
sezonu, gdy dopisze pogoda, zapchany jest ludźmi jak trawa w godzinach największego
ruchu.
Pogoda dopisała. Sierpniowy skwar i błękitne, spłowiałe letnie niebo. Słońce spiekliwe
jak przed burzą, ale ani jedna chmurka nie zapowiadała nagłej zmiany. Lecz «murowana»
pogoda w górach, jeśli się zmienia, to zmienia się koło południa. A w południe zebrało się
na Giewoncie ze dwieście osób.
Ciemne, burzowe chmury wylazły nagle z zakamarków nieba. Nad górami niebo skłębiło
się i poczerniało. Lunął deszcz i razem z deszczem rozpętała się burza pełna niezwykle
silnych wyładowań elektrycznych. Zaskoczenie było zupełne. Zmiana pogody przyszła tak
raptownie, że ludzie potracili głowy. Zamiast co sił w nogach zmykać jak najdalej
od krzyża i grani i gdzieś w końcówce przeczekać nawałnicę, wszyscy, powodowani
jakimś tragicznym instynktem, zbiegli się na szczycie, pod dwunastometrowym żelaznym
krzyżem.
W pewnym momencie oślepiający błysk poraził skuloną gromadę. Potężny huk
wstrząsnął skałą i groźnym echem potoczył się po górach. Ludzie przypadli do ziemi.
Świadkowie opowiadali później, że w ułamkowych odstępach czasu trzasnęło w Giewont
co najmniej tuzin piorunów. Pioruny kruszyły skały i odłamkami raniły turystów.
Skutki okazały się straszliwe. Kiedy już przywaliła się burza, szczyt Giewontu
przedstawiał widok, jaki widuje się na wojnie, gdy pocisk artyleryjski rozerwie się wśród
biwakującej piechoty.
W odległości dziesięciu kroków od krzyża leżały zwęglone zwłoki doktora Leopolda
Schlonvogta i dudziarza Jana Mroza, syna słynnego grajka z Poronina. Zdarta z palców
obrączka, spalona góralska spinka, stopiony zegarek i spalone koszule znaczyły drogę
piorunu.
Po drugiej stronie krzyża znaleziono martwego Kazimierza Banię, sprzedawcę słodyczy.
Bania, dla ochrony przed deszczem, trzymał nad głową tacę pełną ciastek. Domyślano się,
że metalowy pierścionek ściągnął piorun i spowodował śmierć ciastkarza. Brat Leopolda,
Erwin Schlonvogt, został odrzucony o sześćdziesiąt metrów od krzyża, a w chwili
uderzenia piorunu znajdował się tuż obok brata. Mimo rychłej pomocy i przewiezienia do
szpitala w Krakowie Erwin zmarł po dwutygodniowej walce ze śmiercią.
Naliczono sto trzydzieści osób kontuzjowanych, poranionych lub porażonych piorunami.
Członkowie pogotowia zastali istne pobojowisko. Zszokowani leżeli bez ruchu, niezdolni
do wypowiedzenia słowa. Ranni powpełzali w kosówkę, kryli się w załomach skalnych,
nie reagowali na wołania, bierni, otępiali czekali na śmierć. Szok był tak silny, że ludzie,
którzy wyszli z nieszczęścia bez szwanku, leżeli z twarzami wciśniętymi w ziemię.
Ratownicy musieli ich siłą stawiać na nogi i zmuszać do opuszczenia szczytu. Nikt
dobrowolnie nie opuszczał kryjówek. Nikt z ocalałych nie mógł wykrztusić słowa ani
zawołać przeszukujących Giewont ratowników. Akcja przeciągnęła się do zmroku.
Z nastaniem zmierzchu na stacji kolejki w Myślenickich Turniach zapalono silne
reflektory. W ich świetle do późnej nocy przetrząsano szczeliny, żleby i końcówki.
Znajdowano bezwładne ciała, których jedyną oznaką życia były nerwowe dreszcze.
Poszukiwania trwały długo, nikt nie wiedział, ilu turystów zaskoczyła burza”11.
Wypisz wymaluj „nasza” burza na Giewoncie! Te same emocje, te same obrażenia, ten
sam strach i przerażenie. Nawet liczba rannych podobna! Dlaczego więc ratownicy
o wydarzeniach z 2019 roku mówią, że to pierwszy tego typu wypadek w polskich
Tatrach? Ba, pierwszy taki w górskiej turystyce na świecie.
Odpowiedzi szukamy w księdze wypraw TOPR-u z 1937 roku, trudno bowiem
wyobrazić sobie, żeby wypadek na taką skalę nie został przez ratowników odnotowany.
I owszem, pod datą 15 sierpnia znajdujemy wpis: „Godz. 14 m. 15 telefonicznie
z Kalatówek zawiadomiono sekretariat TOPR o wypadku rażenia piorunem kilku osób na
szczycie Giewontu. […] O 15.00 wyruszyła wyprawa. […] Po dojściu na szczyt Giewontu
członkom ekspedycji przedstawił się następujący widok: w oddaleniu ok. 10 m od krzyża
leżały doszczętnie zwęglone zwłoki dr. Leopolda Schlonvogta i Jana Mroza, stykając się
plecami. Po przeciwległej stronie krzyża leżały już zimne zwłoki sprzedawcy ciastek
Kazimierza Bani. Siłą powstałego prądu powietrza przy wyładowaniu elektryczności
rzucony został dr Erwin Schlonvogt około 50 m ku południowi. Przy pomocy juhasów
zniesiono trzy ciała do Doliny Kondratowej.
Oprócz trzech zabitych i jednej osoby ciężko rannej porażonych przez piorun zostało 13
osób, które po założeniu pierwszego opatrunku o własnych siłach wróciły do Zakopanego.
W dwa tygodnie później zmarł w szpitalu E. Schlonvogt”.
Tyle! Co zatem z resztą blisko stu dwudziestu poszkodowanych, o których mowa
w książce? Czyżby Józefowi Oppenhaimowi, ówczesnemu naczelnikowi TOPR-u,
zabrakło czasu lub weny, by ich opisać? Czy może autorów12 książki poniosła fantazja?
Zanim przyjrzymy się sprawie, przytoczę jeszcze jeden fragment:
„Wydawało się, że katastrofa na Giewoncie i wstrząsające wrażenie, jakie wywołała
w całej Polsce, stanie się groźnym ostrzeżeniem na przyszłość. Okazało się jednak, że
pamięć ludzka jest zawodna, że patrząc w bezchmurne niebo, nie sposób uwierzyć
w katastrofalne skutki burzy w górach. […]
Giewoncka tragedia powtórzyła się w sierpniu 1939 roku na Świnicy. Była to burza
dosłownie z jasnego nieba. Ani wiatr, ani chmury nie zapowiadały nawałnicy. A jednak
od Krywania nadleciała burza. Stało się to tak prędko, że kierownicy szkolnej wycieczki,
znajdującej się na stokach Świnicy, nie zdążyli ocenić niebezpieczeństwa. Dzieci, zamiast
się schować pod skalnymi wantami, szły dalej na szczyt. Ulewa, przypominająca
oberwanie się chmury, zmusiła wycieczkę do przycupnięcia w żlebie.
Piorun uderzył w pobliskie skały. Lawina kamieni i głazów runęła żlebem. Siedmioro
dzieci odniosło śmiertelne rany, wiele innych zostało ciężko okaleczonych. Razem z wodą
leciały żlebami istne lawiny kamieni. Ogarnięte paniką dzieci uciekały na oślep w dół, ku
Walentynkowej.
Oppenheim z ratownikami przybył na miejsce wypadku, gdy deszcz jeszcze lał jak
z cebra. W strugach ulewy rozpoczęła się dramatyczna akcja ratownicza. Trzeba było
dosłownie odrywać dzieci od skały i znosić na dół w bezpieczne miejsce. Wiele dzieci
w zaciśniętych dłoniach trzymało kępki trawy i gałęzie kosodrzewiny. Pod wpływem
szoku następował skurcz mięśni, chwilowy paraliż. Doświadczeni ratownicy tylko
zaciskali zęby i z trudem panowali nad nerwami.
Nowa tragedia, od wszystkich poprzednich bardziej wstrząsająca, bo ofiarą padły dzieci.
To był już sierpień 1939”.
I teraz uwaga! W Wołaniu w górach Michała Jagiełły czytamy:
„W połowie sierpnia 1939 r. na Świnicy doszło do tragedii, ale nie ma o tym ani słowa
w Księdze Wypraw! Dlaczego? Otóż Józef Oppenheim przy wielu talentach i cnotach miał
też i pewną przypadłość, a była nią tak daleko posunięta niechęć do «papierkowej roboty»,
że obejmowała ona także sporządzanie dokumentacji wypraw TOPR. Zdarzało mu się, że
uzupełniał zapisy dopiero po jakimś czasie od danej akcji, i dlatego z reguły grzeszą one
nadmierną lakonicznością. A tym razem – nie zdążył. Wybuchła wojna, Józef nagle
wyjechał z Zakopanego […]”13.
Masz babo placek! Nie sposób zatem nie zapytać, czy aby Oppenheim z owej niechęci
do formalności nie umniejszył przypadkiem wydarzeń na Giewoncie z 1937 roku? Opis
Wandy Gentil-Tippenhauer i Stanisława Zielińskiego wydaje się realistyczny, a biorąc pod
uwagę fakt, że Wanda była partnerką naczelnika, trudno podejrzewać ją o zmyślanie.
Przeciwnie – może to właśnie jej ówczesny szef TOPR-u powiedział więcej?
Albo ni stąd, ni zowąd autorom opisu wskoczyło dodatkowe zero. Nie 130 osób, tylko
13, i nie 200 osób na szczycie, tylko 20. „Czy stąd ta różnica?”, pytają ratownicy.
Dużo tych znaków zapytania, przyznaję, ale nawet one nie zatuszują wrażenia, że skoro
taki wypadek wydarzył się choćby raz, to nic nie stoi na przeszkodzie, by zdarzył się
ponownie.

– Owszem, uważamy, że taka historia może się powtórzyć – przyznaje Jan Krzysztof. –
Przecież w kolejnych dniach były burze i ludzie maszerowali w góry. A że Giewont był
zamknięty [Tatrzański Park Narodowy zamknął uszkodzony szlak, jesienią miał przejść
remont – przyp. aut.], szli naprzeciwko, na Kopę Kondracką, więc jak widać, z tym
wyciąganiem wniosków bywa kiepsko. Myślę, że ci, którzy przeżyli burzę na Giewoncie,
już się czegoś nauczyli, reszta – niekoniecznie.
Prawdopodobieństwo rażenia piorunem jest bardzo małe, nawet w Tatrach, więc
większość turystów przeżyje burzę i poza emocjami, a może nawet pięknymi wrażeniami
estetycznymi, nie będzie miała z tym żadnego problemu. Ktoś, kto bezpośrednio
doświadczył tak tragicznych zdarzeń, patrzy inaczej i zapewne przez jakiś czas będzie się
wystrzegał burz. Ale i on w końcu zapomni i wróci do normalnego życia, bo taki jest nasz
mechanizm obronny.
7 Spąg – dolna powierzchnia warstwy skalnej, pokładu lub wyrobiska.

8 Stupor (osłupienie) to w psychiatrii jeden z objawów katatonii.

9 Praca ratownika pokładowego opisana jest w pierwszym tomie TOPR-u – TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.

10 Tomasz Nodzyński, „Tatry”, jesień 2019, nr 70, s. 124.

11 S. Zieliński, W stronę Pysznej, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1973, s. 231–235.

12 W pierwszym wydaniu W stronę Pysznej autorami książki są Wanda Gentil-Tippenhauer Widigierowa


oraz Stanisław Zieliński. O bulwersującej historii „wyparowania” z okładki pani Wandy wspominam w książce
Pięć Stawów. Dom bez adresu.

13 M. Jagiełło, Wołanie w górach, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2012, s. 261.


4

Tragiczne wydarzenia na Giewoncie zajęły uwagę całej Polski, i trudno się dziwić.
To być może najbardziej spektakularna akcja w historii górskiego ratownictwa. W Jaskini
Wielkiej Śnieżnej tymczasem trwają działania, przed ratownikami jeden z najbardziej
niebezpiecznych momentów akcji. Obryw na Płytowcu zapalił w głowach toprowców
wszystkie kontrolki bezpieczeństwa, ale nie ma wyjścia, trzeba iść dalej. 22 sierpnia dla
działających pod ziemią jeszcze się nie skończył.

– Czyszczenie obrywu trwało sześć godzin – mówi Zbyszek Gruszka. – Zrzuciliśmy


kamienie brechami, cała droga wymagała nowego poręczowania, konieczna była naprawa
linii telefonicznej. Najpierw jednak musieliśmy wysadzić dwa potężne, ponaddwumetrowe
głazy, które wyglądały jak Chłopek14 na Zmarzłej Przełęczy. Sterczały jeden obok
drugiego akurat w miejscu, gdzie się zjeżdżało. Próbowaliśmy je zepchnąć, bo wydawało
się, że wystarczy je lekko pchnąć, by poleciały. Nic z tego.
Jakby tego było mało, oberwała się tak zwana Krucha Dwudziestka. Od ściany odchodził
tam gruby zlepieniec piachu i drobnego żwirku, wiszący w powietrzu w postaci płyty, pod
którą się zjeżdżało. Zlepieniec był twardy. Dało się na nim stanąć, a nawet po nim chodzić
– do czasu, bo właśnie spora jego część się urwała. Obluzowały się też skały odstające
od ścian. Tam naprawdę jest krucho. Całą studnię trzeba było oczyścić, wszystko, co się
ruszało, zrzucić. To również trwało.

– Mieliśmy duży problem ze znalezieniem nowej drogi – przyznaje Sebastian


Szadkowski. – Wszystko, co spadło, zatrzymało się nad kolejną studnią, więc chodzenie
nią odpadało. Szukaliśmy obejścia. Przed obrywem zjeżdżało się światłem Płytowców,
teraz drogę musieliśmy poprowadzić po ścianie. Płytowiec zabezpieczyliśmy siatkami, ale
już nie było tam całkiem bezpiecznie. Non stop coś się sypało, coś się działo i to
spowodowało zmianę charakteru naszych działań. Ważniejsze stało się nasze życie. Szanse
na uratowanie grotołazów były bliskie zeru, za to ryzyko niezwykle wysokie. Dlatego
trzeba było poruszać się w tym terenie bardzo ostrożnie, czyli pojedynczo. Wtedy
wprowadziliśmy trzeci system łączności – radio. Jedno było w tak zwanej Trójkątnej Salce,
drugie – na dnie Płytowca. Gdy ratownik zjechał z Salki na dno, meldował przez radio
„wykonanie zadania”, dając w ten sposób sygnał, że może ruszać kolejna osoba. To bardzo
spowolniło działania, ale minimalizowało ewentualne straty w ludziach. Gdyby znowu coś
się stało, oberwałaby jedna osoba, a nie cała ekipa.

– Oczywiście zastanawialiśmy się, co było przyczyną obrywu, i oczywiście natychmiast


pojawiły się głosy, że skoro strzelamy, to pewnie sami sobie zrobiliśmy ten kłopot – mówi
Witold Cikowski. – Nie wierzyliśmy w to, jednak skontaktowaliśmy się z Instytutem
Sejsmologii Polskiej Akademii Nauk, żeby wyjaśnić sytuację. I faktycznie, na stacji
w Niedzicy tego dnia i w tych godzinach sejsmograf wyłapał małe drgania, owszem,
spowodowane pracami strzałowymi, tyle że prowadzonymi na Górnym Śląsku. Podano
nam dokładnie daty, godziny, minuty, a nawet sekundy prowadzenia tychże prac.
Skonsultowano się także z czeską stacją sejsmologiczną, która wszystko potwierdziła.
Odnotowane drgania były tak niewielkie, że prawie na pewno nie miały wpływu na
oberwanie się Płytowca. Nasze strzelanie tym bardziej. My używamy dosłownie paru
gramów, podczas gdy na Śląsku materiał wybuchowy wychodzi w tonach.

– Do dziś nie wiemy, dlaczego Płytowiec runął – przyznaje Jan Krzysztof. – Najbardziej
prawdopodobną przyczyną obrywu był ogromny ruch, który tam generowaliśmy.
Ratownicy chodzili w tę i we w tę z dużymi ciężarami. Te jaskinie wbrew pozorom są
bardzo kruche, w studniach wisi wiele zaklinowanych want. Woda to wszystko podmywa –
ziarnko po ziarnku, skałka po skałce spadały, aż w końcu runęło. To, że nikogo nie było na
poręczówkach w momencie obrywu, to szczęśliwe zrządzenie losu, bo byłaby katastrofa.

– Oberwanie Płytowca nie wstrzymało naszych prac. Mieliśmy już odstrzelone ponad
czterdzieści metrów korytarza – mówi Grzegorz Albrzykowski. – Ale przypominam, że to
nie jest korytarz w rozumieniu wysokiego tunelu. To rura z licznymi przewężeniami,
w której da się wyłącznie pełznąć. Na jej końcu wchodzi się do maleńkiej salki, właściwie
rozszerzenia, które tworzy wznoszący się fragment rury. Za nią jest przełamanie
i opadająca dalsza część korytarza. Kiedy pierwszy raz wcisnąłem się od dołu do tego
lejka, miałem problem z wyjściem z niego. Wszystko się tam zsypywało do najniższego
punktu, przez który właśnie wpełzłem. A cokolwiek poruszyłem, spadało na mnie.
Oczyszczanie tego odcinka polegało na przerzucaniu kamyka po kamyku przed siebie, do
góry. I należało to robić bardzo spokojnie, bo jakakolwiek panika w tym miejscu
skończyłaby się kiepsko. Zakleszczonego nikt by mnie stamtąd nie wyciągnął. Musieliby
dodatkowo strzelać.

– Za tym przełamaniem jest rura o średnicy około osiemdziesięciu centymetrów, z misą


na dnie wypełnioną wodą – opisuje to miejsce Zbigniew Gruszka. – Cały ten korytarz jest
pochylnią. Najpierw mamy zakręt w prawo, który prowadzi do sześcio-,
siedmiometrowego poziomego fragmentu, za którym znajduje się opadająca pod kątem
czterdziestu pięciu stopni studnia. Za nią kolejny zakręt, potem kawałek poziomego
odcinka lekko wznoszącego się do góry, kilka metrów dalej znowu w dół. A na końcu
zacisk w kształcie dwóch płetw sterczących do góry. Nad nimi wisiała trzecia. Wyglądały
jak skalne brzytwy. Dokładnie o godzinie dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt feralnego 22
sierpnia dotarł tam Jędrek Myśliński. Stamtąd zobaczył ciało jednego z grotołazów. Zrobił
zdjęcie i powiadomił centralę.
Podejrzewaliśmy, że obok leży drugie ciało. Na zdjęciu widać było ślad czegoś, co
przypominało kombinezon. I, jak się później okazało, to był kombinezon, cały w błocie.
Tego dnia nie dało się dojść do grotołazów. Musieliśmy odstrzelić sterczące płetwy, co
ze względów bezpieczeństwa nie było wtedy możliwe.

– Te wiadomości należało przekazać rodzinom. Niestety, informacja wyciekła do


mediów i gdy zadzwoniłem do ojca jednego ze zmarłych, usłyszałem, że on już o tym wie.
Właśnie podano w telewizji – mówi Piotr Konopka. – Zrobiło mi się strasznie głupio.
Rodziny nie powinny dowiadywać się o śmierci swoich bliskich w taki sposób. Źle mi
z tym, że tak to się odbyło. Zapamiętam do końca życia, że bliskich trzeba zawiadamiać
od razu, bo media są bezwzględne. Ale niestety, tego dnia w związku z wypadkiem na
Giewoncie działo się tak dużo, że nie dało się wszystkiego opanować. Ta rozmowa z ojcem
grotołaza była bardzo trudna. Po raz pierwszy mnie zaatakował, pytając ostro, skąd mamy
pewność, że oni nie żyją. Odpowiedziałem, że koledzy doszli na odległość wystarczającą,
żeby to stwierdzić.
– Widząc, że grotołazi nie żyją, przegrupowaliśmy się – mówi Jan Krzysztof. – Na
spokojnie przygotowaliśmy nowe poręczowanie i zabezpieczyliśmy biwak dodatkowym
sprzętem. Reakcja mediów była gwałtowna. Nagle pojawiły się głosy, że drugi grotołaz na
pewno żyje! Oczywiście, nikt nie mógł tego na sto procent wykluczyć. Koledzy nie mogli
spać po nocach, bo „może jednak źle widzimy?”, tyle że na podstawie faktów zdobytych tu
i teraz trzeba było podjąć decyzję. I ja ją podjąłem. „Uznajemy, że grotołazi nie żyją,
i przechodzimy do fazy wydobycia ciał” – taką informację podałem mediom, wysyłając do
wszystkich dziennikarzy esemes o treści: „Na podstawie analizy dokumentacji
fotograficznej sporządzonej podczas działań ratowniczych mamy pełne podstawy
stwierdzić, że obok widocznego jednoznacznie ciała grotołaza w niebieskim kombinezonie
zidentyfikowaliśmy fragment czerwonego materiału, który z dużą dozą
prawdopodobieństwa może być częścią kombinezonu drugiego z poszukiwanych. Do tych
informacji zostaną dostosowane nasze działania, zmierzające do wydobycia ciał
grotołazów. W tej chwili najważniejsze jest bezpieczeństwo ratowników. W kolejnych
dniach będziemy informować o postępach w działaniach”.
Jak zinterpretowali to dziennikarze? „Ratownicy przerywają działanie!” Każdy słyszy to,
co chce usłyszeć.

– Akcja tymczasem cały czas trwała – podkreśla Szadkowski. – Nigdy nie była
zawieszona. Była spowolniona z powodu obrywu, ale nie przerwana. W całej wyprawie
zrobiliśmy sobie tylko jeden dzień przerwy! Jeden! Było to po pierwszej fazie transportu
ciał, gdy już nosze były podciągnięte na wysokość minus trzystu metrów.

– Gdy emocje opadły, zaczęliśmy szerzej strzelać – mówi Witold Cikowski. –


Postanowiliśmy zrobić szablon skrajni15 tak, by nosze przeszły przez korytarz. Zależało
nam na sprawnym posuwaniu się do przodu, więc nie chcieliśmy zatrzymywać się za długo
w miejscu, które może było już wystarczająco szerokie. Bez skrajni trudno to było ocenić.
Człowiek dość szybko adaptuje się do warunków. Jak się leży długo w ciasnocie, to po
pewnym czasie „w głowie” ta przestrzeń przestaje być taka mała. Szablon skrajni pozwalał
stwierdzić, czy poszerzenie jest wystarczające.
W naszym magazynie wyprawowym włożyliśmy więc jednego z kolegów do zwijanych
noszy Foxtrot i obrysowaliśmy go. I z tym szablonem ruszyliśmy do jaskini, po czym co
jakiś czas przykładaliśmy go do korytarza, sprawdzając, czy jest on już wystarczająco
szeroki. Szablon był plastikowy, z otworem w środku, żeby łatwo było go chwycić. Dzięki
niemu wiedzieliśmy, w których miejscach trzeba dostrzelić, żeby nosze się nie zaczepiły.
*
– Do grotołazów doszliśmy 30 sierpnia o dziewiętnastej pięćdziesiąt siedem – mówi
Zbyszek Gruszka. – Leżeli w maleńkiej przestrzeni między skałami, jeden miał głowę na
nogach drugiego. Byli w najwygodniejszym, bo najszerszym miejscu systemu korytarzy,
w których utknęli. Ale najszersze znaczyło tyle, że można było przeczołgać się nad
pierwszym ciałem, żeby dotrzeć do drugiego. Tam nie dało się stanąć. Kawałek dalej był
jednak meanderek, który miał z półtora metra szerokości i ze trzy metry wysokości, więc
w tym miejscu można się było wyprostować.
Okazało się, że grotołazi mieli przy sobie folię NRC, ale się nią nie okryli, mieli wodę do
picia, której nie wypili, i batony, których nie zjedli. Myślę, że byli bardzo wyczerpani,
a nie mieli nic, czym mogliby się ogrzać, żadnego śpiwora, kuchenki, żadnego sprzętu
biwakowego. Przemoczeni, wymęczeni nie mieli szans na przeżycie. W jaskiniach zdarza
się coś takiego (mnie również parę razy się to przydarzyło), że człowiek jest po prostu tak
zmęczony, tak mokry i jest mu tak zimno, że jedyne, czego chce, to zasnąć. O niczym
innym nie myśli. Chce tylko odpocząć. Daniel i Józek nie mieli się gdzie ruszyć, więc
położyli się i czekali. Niestety, zmęczony człowiek szybko zasypia, wtedy organizm
błyskawicznie się wychładza. Jeśli kogoś to może pocieszyć, to powiem, że śmierć
z wychłodzenia nie jest najgorszą śmiercią. Człowiek zasypia i już się nie budzi. Chłopcy
nie cierpieli.

– W hipotermii opisuje się tak zwany mechanizm zagrzebywania się – tłumaczy doktor
Sylweriusz Kosiński. – To jest prawdopodobnie pierwotny odruch człowieka walczącego
o życie. Ludzie przemarznięci wbijają się na przykład w mieszkaniu gdzieś pod łóżko,
zawijają się w jakieś szmaty, wchodzą do szaf, do zamykanych składzików. Tam, gdzie
przynajmniej teoretycznie mogą czuć się bezpiecznie. Grotołazi nie mieli możliwości
poruszania się, więc nie mieli szans na utrzymanie temperatury.
Nie wiadomo dokładnie, kiedy zmarli. Czas zgonu można określić na podstawie
szybkości spadku temperatury ciała, ale jeśli nie ma się danych wyjściowych, można ten
czas określić wyłącznie w przybliżeniu. W raporcie z sekcji zwłok grotołazów czas zgonu
nie został podany.

– Tatrzańskie jaskinie są zimne, a Daniel z Józkiem mieli na sobie tylko kombinezony


zewnętrzne. Nie przyszło im do głowy, że mogą tam utknąć – dodaje Jan Krzysztof. –
Można sobie wyobrazić, że gdyby mieli zestaw awaryjny, biwakowy, śpiwór, coś do
gotowania, ba, gdyby mieli, tak jak dawniej, oświetlenie karbidowe, może by przeżyli.
Kiedyś przy lampach karbidowych można się było spokojnie ogrzać. Wystarczyło przykryć
się folią i było bardzo ciepło i miło. Diodami człowiek się nie zagrzeje. Myślę, że gdyby
przewidywali, że istnieje ryzyko odcięcia przez wodę, wzięliby ze sobą jakiś sprzęt.
Przecież mieli śpiwory. W nich spokojnie by przetrwali. Inaczej nie mieli szans.
W tatrzańskich jaskiniach są plus cztery stopnie! To temperatura jak w lodówce. Wejdźmy
mokrzy do lodówki, nawet jeśli jest w niej więcej stopni. Ile wytrzymamy?

– Okazało się, że szanse na uratowanie grotołazów tak naprawdę od początku były


niemal zerowe – mówi Andrzej Górka. – Owszem, da się leczyć osoby w głębokiej
hipotermii, przecież udało nam się ocalić Kasię wyciągniętą z lawiny pod Świstówką, ale
to była zupełnie inna sytuacja. Wtedy zatrzymanie krążenia nastąpiło na naszych oczach,
natychmiast podjęliśmy reanimację, transport był błyskawiczny, od razu uruchomiony
został łańcuch pomocy. Tutaj takiej możliwości nie było. Hipotermia pozwala odroczyć
śmierć. Osoby, które są w stanie śmierci klinicznej, będąc w hipotermii, są do uratowania,
ale to jest kwestia kilku godzin, a nie dni czy tygodni. Poza tym ich nie udałoby się z tego
miejsca wydobyć i przetransportować zgodnie z zasadami sztuki. Człowiek w głębokiej
hipotermii wymaga bardzo delikatnego transportu. W tych ciasnotach to było
niewykonalne.

*
W dniu, kiedy ratownicy dotarli do ciał grotołazów, wiadomość o ich odnalezieniu nie
była ostatnią wiadomością kończącego się 30 sierpnia. O 20.03 w centrali TOPR-u znowu
zadzwonił telefon. I co usłyszał dyżurny? 436 osób wymaga ewakuacji! To turyści, którzy
utknęli na Kasprowym Wierchu. Kolejna burza nad Tatrami uszkodziła mechanizm
sterujący kolejką, od popołudnia więc na szczycie stoi tłum – raczej mieszczuchów niż
górołazów. Rodziny z małymi dziećmi, starsze osoby i wiele innych, które nie były
w stanie samodzielnie zejść do Kuźnic.
Do akcji oprócz ratowników TOPR-u ruszyli strażacy i straż parku. W tym czasie
pracownicy kolei robili wszystko, by mechanizm naprawić albo przynajmniej uruchomić
kolej w trybie awaryjnym. I udało się. Prawie. W pierwszym rzucie zjechało 40 kobiet
z dziećmi. W drugim kolejna czterdziestka matek z maluchami utknęła w wagoniku, tuż po
wyruszeniu z Myślenickich Turni. Wagonik zawisł w powietrzu 50 metrów od stacji.
Trudno powiedzieć, czy panie spanikowały, na szczęście pracownicy PKL-u – nie.
Ciągnęli, ciągnęli i ciągnęli – awaryjnie – aż w końcu wciągnęli wagon ponownie na
stację. Po czym stwierdzili, że tę część trasy odpuszczają, bo stąd można już zwozić ludzi
samochodami. Skupili się na górnym odcinku. Po dwóch godzinach walki
ze sterownikami, elektroniką i innymi skomplikowanymi mechanizmami wagony ruszyły.
Wciąż w trybie awaryjnym przerzucono pozostałych turystów z Kasprowego na
Myślenickie Turnie. Resztę drogi przebyli w land roverach. Exodus wyglądał mało
turystycznie – plecaka człowiek tam nie uświadczył. Dominowały wózki dziecięce, torebki
damskie, reklamówki, klapki – takie tam miejskie akcesoria. O samodzielnym schodzeniu
rzeczywiście nie mogło być mowy!

– To na szczęście nie było wydarzenie, które zagrażałoby życiu kogokolwiek. Nic złego
się nie działo – mówi Piotr Konopka. – Właściwie wszyscy ci ludzie mogli tam na górze
spędzić noc i też nic by się nie stało. Dla wielu mogłaby to być nawet przygoda życia. Ale
oczywiście były matki z dziećmi, byli ludzie kompletnie nieobyci z górami i ta sytuacja
była dla nich na pewno stresująca, więc wszystkich ewakuowaliśmy. Zakończyliśmy
działania nad ranem, o czwartej pięćdziesiąt.

*
Tej samej nocy w jaskini ratownicy szykują się do wyciągnięcia zwłok grotołazów.

– Podzieliliśmy transport na trzy etapy – mówi Zbyszek Gruszka. – W pierwszym ciała


zostały przeciągnięte przez przestrzelony korytarz do Białej Wody i tam złożone. Ten etap
zajął dwie godziny i nie był łatwy. Ktoś non stop musiał wisieć nad noszami i zapierając
się jedną ręką, drugą powoli je przesuwać. Potem ciała przenieśliśmy w okolice Suchego
Biwaku i właśnie tam mieliśmy wspomnianą dobę przerwy na regenerację. Następnie
ruszyliśmy do góry. Ciała znalazły się na powierzchni 5 września.

– Tego dnia była piękna pogoda, w Tatry poszło więc mnóstwo ludzi, a zatem, niestety,
wydarzyło się sporo wypadków. Dlatego nie dało się szybko zwieźć ciał na dół – mówi
Witold Cikowski. – Śmigłowiec niemal cały dzień był w akcji, a my spokojnie czekaliśmy,
aż zakończą działania priorytetowe i przylecą po nas.
Na tym jednak wyprawa się nie skończyła. Ostatni jej etap stanowiły porządki. Należało
wszystko z jaskini wynieść (a były tego tony), zwinąć poręczówki, doczyścić obryw, żeby
po naszym wyjściu było tam bezpiecznie. Na szczęście już nie musieliśmy się spieszyć,
dlatego robiliśmy to, gdy była dobra pogoda, a ludzie trochę odpoczęli. Ostatnie nasze
wejście do Jaskini Wielkiej Śnieżnej związane z akcją miało miejsce 17 września.
Wyprawa zatem trwała równy miesiąc.
W liczbach wyglądała tak:
Na powierzchnię wyniesiono 120 worów jaskiniowych ze sprzętem, linami i innymi
przedmiotami. Każdy wór ważył 7–15 kilogramów.
W działaniach w jaskini brało udział 65 ratowników TOPR-u. Były 233 osobowejścia,
w 33 zespołach.
W akcji pomagali strażacy z Państwowej Straży Pożarnej, ratownicy z Horskiej
Zachrannej Służby oraz ratownicy Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego, którzy
w sumie pracowali pod ziemią 475 godzin, wchodząc do jaskini 35 razy.
Ratownicy TOPR-u spędzili pod ziemią 6314 godzin.
Śmigłowiec uruchamiany był 60 razy i wylatał 29 godzin.
Prace strzałowe trwały 13 dni. Uzyskano 6,8 m3 urobku skalnego, co daje około 17 ton
odłamków skalnych, wyniesionych z ciasnot w 375 worach jaskiniowych.
14 Chłopek – w gwarze podhalańskiej rodzaj niewielkiej turniczki, z daleka przypominającej wyglądem
człowieka. Popularnie przez turystów nazywana chłopkiem jest na przykład skała na wschodnim siodle
Zmarzłej Przełęczy w Orlej Perci. Istnieją też turniczki o takim imieniu własnym, między innymi Chłopek
powyżej Przełęczy pod Chłopkiem (od niego pochodzi nazwa przełęczy) oraz wzniesienie Chłopek
w Sudetach.

15 Skrajnia w nomenklaturze technicznej to obrys obiektu, urządzenia.


5

Po akcji przyszedł czas na dokładną analizę działań.

– Zastanawialiśmy się, czy mogliśmy zrobić coś inaczej – mówi Jan Krzysztof. –
Główną rzeczą, którą rozpatrywaliśmy, była oczywiście kwestia wejścia od strony
zalanego korytarza. Ponownie zadaliśmy sobie pytanie, czy miało sens chodzenie z drugiej
strony, gdy woda w tym korytarzyku opadła, i czy nasze obawy, że ratownicy tam utkną,
były słuszne. Były.

– Po wyciągnięciu ciał poszliśmy zobaczyć, co tam się stało, co było przyczyną tego
zdarzenia. Wszystkie nasze przypuszczenia się potwierdziły – mówi Zbyszek Gruszka. –
Korytarz, który został zalany, wygląda jak kolanko: najpierw jest pochylnia, potem
kawałek płaskiego miejsca, za którym pojawia się bardzo ostry,
ponaddziewięćdziesięciostopniowy zakręt, prowadzący do pionowej studni, na której dnie
jest malutkiej średnicy jeziorko. Przez ten korytarz trzeba się po prostu przeczołgać,
a właściwie przełamać się przez niego, żeby wejść do tej pionowej rury. I właśnie
najprawdopodobniej podczas tego przełamywania się grotołazi zatkali odpływ. Dokładnie
to samo zrobił po akcji nasz kolega. Ledwo przecisnął się przez załamanie, woda
natychmiast zaczęła się podnosić, wypełniając korytarz. Po kilkunastu minutach prawie nie
było prześwitu między lustrem wody a stropem. Dlatego gdyby po opadnięciu wody
ratownicy weszli tym korytarzem, wpadliby w tę samą pułapkę.
– Śmiertelną – dodaje Sebastian Szadkowski. – Nawet nagraliśmy film, jak ta woda
błyskawicznie przybiera. To jest kwestia kilkunastu minut. Opada zaś kilka dni. Przewiew
z jaskini pojawił się dopiero po trzech dniach naszych działań, czyli należy założyć, że
woda może tam zalegać co najmniej pięć dni.

– A zatem gdybyśmy ulegli presji i weszli od tamtej strony, potwierdzilibyśmy tylko


zgon grotołazów za cenę uwięzienia ratowników – mówi Jan Krzysztof. – Do tego,
z powodu zalanego korytarza, nie byłoby cyrkulacji powietrza, a co za tym idzie,
obniżyłby się poziom tlenu, zagrażając życiu ratowników. Jednocześnie brak wentylacji
spowodowałby wstrzymanie prac strzałowych. Słowem, podjęcie takiej decyzji byłoby
błędem w sztuce.
Mamy wiedzę i doświadczenie z hipotermią i wiemy, że nie było szans na działania,
które byłyby skuteczne i pozwoliłyby na uratowanie grotołazów. Nie było również szans
na wyprowadzenie ich z tak głębokiej hipotermii pod ziemią. To był stan nieodwracalny.
Z perspektywy czasu oceniamy, że mogliśmy ich uratować tylko wtedy, gdyby przeżyli co
najmniej cztery, a jeszcze lepiej pięć dób bez wejścia w głęboką hipotermię. Niestety, nie
mieli odpowiedniego wyposażenia, co prawdopodobnie było efektem zbyt
optymistycznego podejścia do zagrożeń.

– Byli nie do uratowania – mówi wprost Andrzej Ciszewski, wybitny grotołaz. – Gdy
dowiedziałem się, jak wyglądały okoliczności tego wydarzenia, od razu stwierdziłem, że
szanse na ich uratowanie są minimalne, praktycznie żadne. Daniel i Józek popełnili błąd,
wybierając tę porę roku na tego typu eksplorację w tym rejonie. Ale rozumiem ich
motywację. Z przyczyn od nich niezależnych nie było możliwości organizacji wyprawy do
Abchazji, więc nie chcieli tracić sezonu. Obydwaj prezentowali wysoki poziom
umiejętności technicznych. W tym stwierdzeniu nie ma żadnej przesady. Problem polega
na tym, że trzeba dobrze ocenić zagrożenie, które podejmujemy, działając w górach
i jaskiniach. Każdy z nas ma gdzieś w głowie postawioną granicę ryzyka i każdy z nas
ryzykuje. Niestety, nie jesteśmy nieomylni. Ja w swoim życiu również zaliczyłem wiele
sytuacji krytycznych, między innymi byłem kilkakrotnie odcięty przez wodę. Niektóre
zdarzenia były ewidentnie efektem moich błędów i to, że żyję, jest wypadkową
doświadczenia, szczęścia i sprzyjającego mi losu – jak to w życiu. Chodzi o to, żeby tych
błędów popełniać jak najmniej. Krótko mówiąc, ja bym mimo wszystko latem w to miejsce
nie poszedł.
Co do braku działań od strony zalanego korytarza: tę decyzję ratowników także
rozumiem. Wśród toprowców są osoby, które prezentują bardzo wysoki poziom
sprawności i mają odpowiednie gabaryty, żeby wejść tym korytarzem, i pewnie podjęłyby
taką próbę, ale biorąc pod uwagę wszystkie uwarunkowania, w tym porę roku oraz
niesłychanie niestabilną pogodę, takie działanie mogłoby się skończyć kolejną tragedią.
Kto wtedy wziąłby za to odpowiedzialność? To nie są proste wybory i oceniając tę akcję,
należy o tym pamiętać. Niestety, trzeba także pogodzić się z bardzo brutalną prawdą, która
stanowi pewien standard działania służb ratowniczych na świecie, że nie należy próbować
ratować kogoś za wszelką cenę, a już na pewno nie kosztem kolejnego życia. Jak okrutnie
by to nie brzmiało, służby muszą takie podejście respektować i stosować. Jednocześnie
w pełni rozumiem ogromną presję rodzin i środowiska alpinistów jaskiniowych, dla
których najważniejsze było jak najszybsze dotarcie do poszkodowanych.

*
– Z punktu widzenia technicznego nic nas w jaskini nie zaskoczyło. Wiedzieliśmy, jak
mamy działać – mówi Sebastian Szadkowski. – Zaskoczeniem była liczba strzelań
i zmianowość pracy oraz to, że te scenariusze, które wymyślaliśmy na szkoleniach, nagle
się urzeczywistniły. Poza tym nie sądziliśmy, że będziemy strzelali w atmosferze
bezwietrznej, nie mówiąc już o tym, że będziemy musieli strzelać, żeby do kogoś dojść.
Do tej pory poszerzaliśmy korytarze, by móc przecisnąć nosze. Zakładaliśmy, że tam,
gdzie ktoś dojdzie, dojdziemy i my. Nikt nie przewidział odcięcia grotołazów przez wodę.
W każdym razie w naszych jaskiniach podczas działań sportowo-rekreacyjnych, a nie
nurkowych, to się nigdy nie zdarzało. Zwłaszcza tak niespodziewanie. Owszem, są
jaskinie, w których bywa ogromny przybór wody, na przykład Jaskinia Kasprowa Niżnia
czy Jaskinia Miętusia, ale nie chodzi się tam podczas ulew lub roztopów. Grotołazi
doskonale znają te zagrożenia. To, co wydarzyło się tutaj, było absolutnie
nieprzewidywalne, aż niewiarygodne.
My już od dawna rozmawialiśmy w TOPR-ze o tym, że to kwestia czasu, gdy zdarzy się
wypadek w jakichś dziwnych i bardzo odległych partiach jaskiń, ale to zdarzenie nas
zaskoczyło. Wszystkie akcje jaskiniowe ostatnich trzydziestu lat były jedno-, dwu- bądź
trzydniowe, a tu tak wielkie działania. Jednak sporo nas nauczyły. Teraz na przykład
jesteśmy w stanie wymusić w jaskini sztuczną cyrkulację na odcinku stu dwudziestu
metrów, i to w bardzo prosty sposób. Udało nam się opracować i zaadaptować do naszych
potrzeb dmuchawę do liści działającą na baterie. Robiliśmy już testy pod ziemią, więc
teraz możemy strzelać właściwie w każdych warunkach, bo zawsze sobie tę cyrkulację
wymusimy. Pozostaje temat pompowania wody w jaskini. Chodzi o to, żeby była
możliwość wypompowania kilku tysięcy litrów wody w, powiedzmy, dziesięć minut. Żeby
to nie była pompka typu sześćdziesiąt litrów na godzinę. Niestety, ta sprawa jest
trudniejsza, bo pojawia się problem zasilania. Takie urządzenia wymagają prądu. Owszem,
teoretycznie możemy postawić agregat przy otworze i ciągnąć kabel, ale na tysiącu metrów
przewodu jest ogromny spadek napięcia i pompa nie ruszy. Poza tym w jaskini jest sto
procent wilgotności. Najmniejsze uszkodzenie kabla spowoduje porażenie wielu osób,
więc to wszystko nie jest proste. Ale pracujemy nad tym. Szukamy nowych rozwiązań.
Ta akcja pokazała nam też, że musimy liczyć wyłącznie na siebie. Fajnie jest
współpracować ze strażą pożarną czy z innymi jednostkami, szkolić się ze Słowakami, ale
robotę zrobiliśmy my! Bo gdy okazało się, że sytuacja jest beznadziejna, że nie ma
szybkiego dojścia, że to będą tygodnie, o ile nie miesiące ciężkiej pracy, że płynie fala
hejtu, to nagle zostaliśmy sami. I co? Trzeba było spiąć dupę i działać. Nie mogliśmy siąść
i obrazić się na cały świat, bo trzeba było do chłopaków dojść. I tak właśnie zrobiliśmy.

– To, że ostatecznie zostaliśmy tam sami, utwierdza nas tylko w przekonaniu, że musimy
być gotowi do takiego działania. Że utrzymywanie sekcji jaskiniowej, sekcji strzałowej nie
jest fanaberią – dodaje Andrzej Górka. – Owszem, takie wypadki zdarzają się rzadko, ale
gdy się zdarzają, to my musimy być na nie gotowi, tu na miejscu. Od razu, bo za
czterdzieści osiem godzin albo za siedemdziesiąt dwie może być po prostu za późno.
Oczywiście, mamy mnóstwo speleologów w Polsce, którzy teoretycznie mogliby pomóc,
ale ci ludzie w momencie wezwania mogą być zwyczajnie „nie do wyjęcia”. Bo pracują,
bo są na wakacjach, bo mają inne plany. I mają do tego prawo, bo nie są służbą. My tak.
Pomoc musi ruszyć szybko, żeby przynajmniej tę robotę zacząć.
Po akcji na Giewoncie noszono nas na rękach, akcja w jaskini spotkała się zaś
z ogromnym brakiem zrozumienia i wieloma przekłamaniami. Jaskinia to specyficzny
teren, a zatem temat wymagający wiedzy. Trzeba naprawdę się na tym znać, żeby ocenić
skalę wyzwania i skalę działań. Dzisiejsze media, niestety, rzadko wnikają w temat.
Standardem są krótkie przekazy, które nie są w stanie przedstawić całości zdarzenia.
Giewont był wypadkiem spektakularnym, masowym, można go porównać do innych,
podobnych, ale jakaś jaskinia? Jakieś ciasnoty? Głębokości? Jak to w rzeczywistości
wygląda? Dlaczego jest tak trudno? Dlaczego nie weszli i nie wyszli? To wszystko
wymagało wyjaśnienia, a zatem czasu, którego media nie mają. Bo ma być krótko
i intensywnie, a to prosta droga do spłycenia problemu i do szeregu przekłamań.

– Wszystko, co łatwe, jest już odkryte, wszystko, co trudne, jest ciasne i wymaga
poszerzenia, choć to nielegalne. Nie da się tych ciasnot rozkuć młotkiem, ale też nie da się
ich rozstrzelić materiałami wybuchowymi domowej roboty – mówi Zbigniew Gruszka. –
My mamy fabryczne materiały najlepszej jakości, takich parametrów nie uzyska się
chałupniczo, więc pomijając to, że używanie nieatestowanych materiałów jest bardzo
niebezpieczne, to może być zwyczajnie nieskuteczne. Jeśli Daniel i Józek mieli zamiar
przestrzelić korytarz, to i tak nie mieli na to najmniejszych szans. Oni tak naprawdę
zdołaliby odstrzelić tylko te skalne płetwy, a i to nie wiadomo, czy z powodzeniem.
W jednej z tych płetw znaleźliśmy wiertło, w otworze nawierconym do połowy.

– Warto podkreślić, że zmarli nie byli szeregowymi grotołazami. To byli naprawdę


dobrzy goście, z ogromnym doświadczeniem – dodaje Szadkowski. – Niestety, mieli po
prostu pecha. Na pewno nie spodziewali się odcięcia przez wodę. Zawsze jest ryzyko,
jeżeli działamy w górach, i to ryzyko podejmujemy świadomie, ale nie jesteśmy w stanie
przewidzieć wszystkiego.

– Ta wyprawa na pewno była jedną z najtrudniejszych w historii TOPR-u, ale nie wiem,
czy najtrudniejsza – przyznaje Witold Cikowski. – Pamiętam wydobycie ciała
wspomnianego na początku Przemka Rogowskiego z Parszywej Siedemnastki w 1994
roku. To ostatnia studnia przed Syfonem Dziadka, czyli na samym dnie Jaskini Wielkiej
Śnieżnej. Dlaczego parszywa? Spada tam siedemnastometrowy wodospad, jest potworny
huk i mgła. Nie można się dogadać, ciężko działać – po prostu parszywie.
Wtedy stosowaliśmy inne techniki. Byliśmy po szkoleniu z Francuzami, którzy bazowali
na systemie wielokrążków. Zakładało się specjalny układ bloczków z przeplecionymi przez
nie odpowiednimi linami i ciągnęło mozolnie niczym szoty na jachtach. Nie mieliśmy
wiertarek akumulatorowych, wszystkie punkty asekuracyjne, wszystkie spity16 wbijało się
ręcznie. Poza tym w TOPR-ze było zdecydowanie mniej przeszkolonych jaskiniowo ludzi,
więc trwało to bardzo długo. No i jeszcze wtedy nie strzelaliśmy, dlatego mordowaliśmy
się w tych zaciskach strasznie. Teraz bez problemu poszerzylibyśmy niektóre miejsca,
dołożyli punkty, błyskawicznie je nawiercając, i za pomocą technik przeciwwagi, które
obecnie stosujemy, szybko byśmy go wyciągnęli, znacznie mniej obciążając ratowników.
Wówczas jednak to była dla nas spora akcja. Byliśmy totalnie wykończeni fizycznie.
Owszem, nie mieliśmy problemu z dotarciem czy poszukiwaniem, nie mieliśmy też presji
czasu, bo chodziło o zwłoki, ale dostaliśmy mocno w kość.
Dwa lata później znowu wypadek w Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Grotołaz spadł w Studni
Wiatrów. I znowu trudna akcja.
A wyprawa po Szywałę w Jaskini Pod Kotlinami? W czasach, gdy TOPR w ogóle nie był
jaskiniowo przeszkolony. Przecież wtedy niczego nie było. Nasi poprzednicy wszystko
robili za pomocą haków!17 Hak można wbić w granit, gdzie jest sporo spękań i on dobrze
siedzi, ale w wapień? Tam tych szczelin jest bardzo mało i w większości są „zalane”. Hak
wchodzi tylko troszkę, więc i trzyma inaczej. Trzeba wiedzieć, jakie to były ograniczenia
i w znajomości tematu, i w sprzęcie, żeby zrozumieć, jak ogromny to był wysiłek.
Jak to się mówi: bez narzędzi nie ma roboty.
Gdyby Daniel z Józkiem weszli w te ciasnoty pięćdziesiąt, siedemdziesiąt lat temu,
a nawet dwadzieścia lat temu, nikt by ich nie wydobył.

– Każda akcja w jakiś sposób weryfikuje nasze umiejętności – dodaje Sebastian


Szadkowski. – Weźmy słynną wyprawę po Jugosłowianina w 1987 roku18. Przecież do
Petrujkiča, który utonął w jednym z syfonów Jaskini Bystrej, docierano trzy tygodnie. Ale
to były inne czasy, więc trudno te akcje porównywać i się licytować. „Wyprawa po Daniela
i Józka na pewno była trudna dla tego pokolenia ratowników”, powiedział na którejś
z konferencji naczelnik. I to jest święta prawda.
Nie wiem, co nas czeka w przyszłości. W tej chwili eksploracja jest tak daleko posunięta
i prowadzona w ekstremalnie ciasnych i odległych rejonach jaskiń, że – trzeba to sobie
jasno powiedzieć: być może nie pomożemy każdemu, bo zwyczajnie nie starczy nam
umiejętności – kończy Sebastian Szadkowski.

*
– Uważam, i to jest wyłącznie moje zdanie, że w tej wyprawie wiele razy
przekroczyliśmy granicę bezpieczeństwa, za wszelką cenę usiłując wydobyć na
powierzchnię ciała grotołazów – mówi wprost Łukasz Migiel. – Od początku nie
wyglądało to dobrze i każdy kolejny dzień działań ratowniczych utwierdzał nas
w przekonaniu, że nie mamy szans na uratowanie grotołazów. Nawet gdybyśmy doszli do
nich i okazałoby się, że żyją, ale są w głębokiej hipotermii, to co? Przecież sam transport
stamtąd to jest wyzwanie. Każde poruszenie człowieka w głębokiej hipotermii może
spowodować zatrzymanie akcji serca, więc sprawa i tak byłaby przegrana.
Uważam, że powinniśmy zmienić podejście do tematu, jeśli w tak ekstremalnej sytuacji
nie ma szans na uratowanie człowieka. W takich wypadkach górę powinna wziąć rzeczowa
kalkulacja – porównanie ewentualnych strat i ryzyka do szansy uratowania kogoś. Bo co?
Stracimy ratowników, żeby wyciągnąć ciała?
Dziesięć lat temu podchodziłbym do tego inaczej. Teraz mam rodzinę, dzieci, więc
patrzę na tę robotę przez pryzmat własnego bezpieczeństwa. Jak być bohaterem
w trumnie? Wiem, że to jest bardzo delikatny i trudny temat, i nie wiem, czy kiedykolwiek
zdołamy rozmawiać publicznie o tym, że przerywamy działania z powodu braku szans na
uratowanie kogoś, w związku z tym zostawiamy go tam. Strzelamy jeden zacisk, drugi
zacisk, dojście do tego miejsca jest zawalone, tworząc naturalny grób.
Myślę, że kiedyś będziemy musieli ten temat podjąć. Obryw Płytowca był najlepszym
dowodem na to, jak skrajnie niebezpieczne były te działania. Przecież tam nie ma dokąd
uciec przed spadającymi kamieniami. Czy dopiero gdy zginie ratownik, mamy powiedzieć,
że nie warto ryzykować życia, żeby wyciągnąć ciała? Czy znowu musimy być Polakami
mądrymi po szkodzie?
Żeby było jasne, nie mówię o sytuacji, kiedy idziemy po żywych ludzi. Wtedy ciśniemy,
rzucane są wszystkie środki, wszystkie siły, działamy. Ale kiedy już wiemy, że to są ciała
i akcja jest superniebezpieczna, to musimy zadać sobie pytanie, czy warto.
Oczywiście rozumiem presję środowiska, rodziny i rozumiem podjęcie walki z nadzieją
na uratowanie żywych, ale kiedy już wszystkie przesłanki wskazują, że nie ma tam
żywych, to trzeba umieć zmienić priorytet i zastanowić się bardzo poważnie, czy należy
ryzykować życie innych.

– Łukasz faktycznie ponosił duże ryzyko, i doskonale go rozumiem – mówi Jan


Krzysztof. – W pewnym momencie nie chciał już wchodzić, ale odpoczął i wracał.
Musiałem zresztą zmuszać kolegów do odpoczynku, prosiłem, żeby mieli chociaż dwie
doby na regenerację. Tutaj parcie na działanie było bardzo duże, oni chcieli działać, ale też
bardzo dużo przeżyli w tej rurze. Dlatego pytania, które stawia Łukasz, są zasadne,
zwłaszcza że ludzie, którzy tam weszli, musieli zdawać sobie sprawę z tego, że być może
nikt ich nie uratuje i nikt ich nie wyciągnie. Poza tym należy zastanowić się, czy nasza
determinacja nie jest przyzwoleniem na przesuwanie granic.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że w innych górach świata, w wielu miejscach, ratownicy
w ogóle nie podjęliby działań w takim zakresie. W Stanach Zjednoczonych na przykład
prawdopodobnie nawet nie brano by pod uwagę wejścia po uwięzionych grotołazów.
Mówię tu oczywiście o tych ciasnych partiach i konieczności strzelania oraz późniejszych
działaniach związanych z transportem ciał. W Stanach życie ratowników jest priorytetem.
Kiedyś mówiło się, że najważniejsze to uratować potrzebującego. Później że życie
ratowanego i życie ratowników są na tym samym poziomie. Teraz zdecydowanie życie
ratowników jest co najmniej na tym samym poziomie, a nawet ważniejsze, zwłaszcza gdy
działania nie dotyczą ludzi przypadkowych, dotkniętych żywiołem. Jeśli ktoś uprawia
sporty ekstremalne, to zakłada się, że to świadomy wybór wysokiego ryzyka, w tym utraty
życia. Spójrzmy na Himalaje. Przecież wszyscy wiedzą, że tam, na dużych wysokościach,
nie można liczyć na pomoc. Himalaiści opowiadają o tym na prelekcjach, piszą o tym
w książkach do momentu, kiedy nagle tam nie zostaną. Wtedy oczekują, że uruchomiona
zostanie machina: ambasady, wojsko, wszystkie służby, żeby ich ściągnąć. Standard.
Teoretycznie wszyscy wiemy, że jest strefa śmierci, i wiemy, co się z nią wiąże, do
momentu, kiedy ta strefa śmierci nie dotyczy nas.
Oczywiście nie można generalizować, bo są goście w pełni świadomi tego, że
podejmując wysokie ryzyko, w razie czego nie mogą liczyć na ratunek, ale takich jest
zdecydowana mniejszość. Komercjalizacja powoduje, że w wysokich górach jest mnóstwo
ludzi przypadkowych.
Tutaj w jaskini wypadek dotyczył fachowców. Ci dwaj grotołazi, którzy zginęli, to
najwyższa półka eksploratorów jaskiniowych. Bardzo poważnie rozważaliśmy
pozostawienie ich tam, choć jestem pewien, że podjęcie takiej decyzji wywołałoby
narodowe larum. Zapewniam jednak, że gdybyśmy uznali, że ryzyko dla ratowników jest
za duże, to zostawilibyśmy ich w jaskini, zapewniwszy im oczywiście godny pochówek.
Choć nawet to wymagałoby poważnych działań. Przecież nie zrobimy wybuchu, który
zawali korytarze. Z drugiej strony mamy świadomość, że gdyby doszło tam do wypadku
ratownika, też byłoby powszechne oburzenie. To po co tam poszli? Po co tak ryzykowali?
Przecież my już w drugim dniu tej akcji stwierdziliśmy, że szanse przeżycia tej dwójki są
znikome, a właściwie bliskie zeru, więc każdy wypadek, który by się tam zdarzył,
skończyłby się dyskusją o tym, że przekroczyliśmy akceptowalne ryzyko.
U nas też słyszeliśmy takie zdania, zwłaszcza od ratowników medycznych. Widzę, że oni
mają trochę inne podejście do tematu. W tym konkretnym przypadku uważali, że skoro nie
można już ratować, to właściwie nie ma sensu wyciągać ciał przy tak dużym zagrożeniu.
Prawdą jest, że ratownictwo medyczne kończy się na stwierdzeniu zgonu, ale podobnie jak
na przykład płetwonurkowie czy ratownicy górniczy podejmujemy starania, by ciała
zmarłych oddać rodzinom. Nie możemy jednak robić tego za wszelką cenę.
Dla nas kwestia bezpieczeństwa ratowników jest bardzo ważna, dlatego zawsze bierzemy
pod uwagę, że być może trzeba się będzie wycofać i zaprzestać działań. Są takie miejsca
w tatrzańskich jaskiniach, z których, i tego jesteśmy pewni, nie będziemy w stanie nikogo
wydobyć. Bo po pierwsze, wchodzi tam niewiele osób o specyficznych gabarytach
i doświadczeniu, po drugie, są tam takie długie ciągi ciasnych korytarzy, takie odległości,
że po prostu nie da się prowadzić akcji ratunkowej. Nie wiem, czy ci grotołazi, którzy tam
chodzą, mają tego świadomość. Kiedy siedzą przy piwie, może tak, ale jak tam utkną, to
będą chcieli, żeby ich ratować. A my pewnie znowu spróbujemy.

*
Spotkałam się z grotołazami z Wrocławia, z ekipą, która była na feralnej wyprawie.
Spotkałam się także z bratem zmarłego Daniela, Krzysztofem. Wszyscy zadawali te same
pytania i mieli te same wątpliwości, co koledzy ze środowiska jaskiniowego, choć z hejtem
na ratowników TOPR-u nie mieli nic wspólnego. Przyznają jednak, że chcieli, by akcja
przebiegała szybciej i żeby była prowadzona jednocześnie z obu stron (od Białej Wody
i od zalanego korytarza), żeby ratownicy próbowali dopłynąć jakoś do chłopaków. Wciąż
z trudem przychodzi im zrozumienie niektórych decyzji podejmowanych przez TOPR,
a już na pewno tej o niedopuszczeniu grotołazów do akcji.
– Mamy poczucie niespełnienia, poczucie, że można było zrobić coś, czego się nie
zrobiło, czego się nie spróbowało. Choć wiem, że tam są rzeczywiście trudne warunki
i trudno powiedzieć, jak by się to potoczyło – mówi Krzysztof Furgał, brat Daniela. – Dwa
miesiące po wypadku byłem w tej salce, w której zmarli. Oni rzeczywiście nie mieli tam
szans.

– Zdajemy sobie sprawę z tego, że gdy rozpoczęła się akcja, to Daniel z Józkiem
prawdopodobnie już nie żyli, ale cuda się zdarzają i my w ten cud wierzyliśmy – mówi
Michał Górski. – Myślę, że w środowisku grotołazów jest takie przeświadczenie, że
gdybyśmy spróbowali wszystkiego i powiedzieli, że się nie dało, to się nie dało. Nie
byłoby dyskusji. Ale tutaj, naszym zdaniem, nie wykorzystano wszystkich możliwości,
choćby właśnie pomocy dobrych grotołazów. Chcę wyraźnie podkreślić, ratownicy TOPR-
u są naprawdę świetni. Widziałem ich w akcji, widziałem, jak działają, i gdyby ponownie
zdarzył się taki wypadek, bez namysłu wykręciłbym numer TOPR-u, ale jeśli do jaskini
wpuszcza się górników i strażaków, a odrzuca setkę bardzo dobrych grotołazów, to coś jest
nie tak z procedurami. Nikt z nas nie pcha się do standardowych działań – złamana noga,
wybity bark gdzieś w znanych ciągach. Nam chodzi o akcje takie jak ta, które zdarzają się
raz na pięć albo dziesięć lat. I wtedy też nie chcemy wyskakiwać przed szereg, nie chcemy
pomagać w logistyce, nie chcemy strzelać, wchodzić w specjalistyczne procedury
i w uprawnienia ratowników. Chcemy być do tych najprostszych prac – transport,
poręczowanie czy, choćby jak w tym wypadku, czyszczenie obrywu. My mielibyśmy inny
napęd. Toprowcy są w pracy, a my poszlibyśmy ratować brata, przyjaciela, kolegę. Jeśli
w czasie eksploracji, gdzie nikt nas nie goni, nikt nas nie popędza, dla własnej
przyjemności robimy czasem dużo cięższe akcje, to tu byśmy mieli podwójną motywację.
Pracowalibyśmy do granic naszych możliwości.
Chcemy rozmawiać z TOPR-em o przyszłości, bo my nie przestaniemy chodzić po
jaskiniach. Mało tego, będziemy wchodzić jeszcze głębiej, jeszcze dalej, w jeszcze
trudniejsze „problemy”. Jak wyglądałaby akcja, gdyby wypadek zdarzył się
w Krokodylu19? Albo w Partiach Przemkowych, ale w kominach?
Chcielibyśmy usiąść do stołu z ratownikami TOPR-u i zmienić coś. Prawnie. Dlaczego
nie możemy działać wspólnie? To nie jest zarzut do TOPR-u. To jest zarzut do systemu.
Niech Polski Związek Alpinizmu, który zrzesza grotołazów, czy Komisja Taternictwa
Jaskiniowego, która prowadzi szkolenia, wytypuje trzydziestu dobrych speleologów,
którzy zadeklarują, że będą pomagać w akcjach ratunkowych TOPR-u, i niech razem robią
szkolenia. Dlaczego Polski Związek Alpinizmu może wysyłać co roku dwóch instruktorów
na szkolenie do Francji, a nigdy w życiu nie byliśmy na szkoleniach ratowniczych
z TOPR-em? Przecież moglibyśmy się nauczyć tych samych schematów i pracować na
technikach, których używają toprowcy. Przecież my też uczymy się ratować. To nie jest dla
nas coś nowego. Połowa instruktorów z PZA jeździ regularnie na manewry ratownictwa,
więc nie jesteśmy w tym nieobeznani. Niech zatem nas gdzieś „wciągną”, systemowo. Do
grupy strażaków czy jakiejkolwiek innej. Opracujmy jakieś procedury.
Ja też, podobnie jak ratownicy, nie wyobrażam sobie sytuacji, że zbierają nas do akcji
z łapanki, bobyśmy się w tej jaskini pozabijali nawzajem, ale gdybyśmy mieli wspólne
szkolenia, wspólne wyjścia, szybko byśmy się siebie nauczyli i się dotarli. Niech grupa
jaskiniowa TOPR-u w ramach ćwiczeń idzie z nami na eksploracje do Partii Przemkowych
– oni zobaczą, gdzie wchodzimy, my zobaczymy, jak działają.
Chcielibyśmy, żeby śmierć chłopaków nie poszła na marne. Chcielibyśmy, żeby dała
podwaliny do konkretnej współpracy.

– Oczywiście, to nie jest tak, że tej współpracy nie ma – podkreśla Andrzej Ciszewski. –
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych rozpoczęła się z inicjatywy Janusza Śmiałka,
wybitnego alpinisty jaskiniowego i ratownika ochotnika GOPR-u, współpraca techniczna
i organizacyjna pomiędzy Polskim Związkiem Alpinizmu, reprezentowanym szczególnie
przez środowisko krakowskie, a ratownikami TOPR-u (wówczas Grupy Tatrzańskiej
GOPR-u). Było to związane z ewolucją technik linowych, która spowodowała rewolucję
w podejściu do metod autoratownictwa i ratownictwa jaskiniowego. Został powołany,
w oparciu o środowisko krakowskie, zespół wsparcia Grupy Tatrzańskiej GOPR-u. My
uczyliśmy ratowników nowoczesnych technik linowych, ratownictwa i autoratownictwa
jaskiniowego, oni nas pracy z noszami, współpracy z helikopterem i działania w większych
zespołach. Prowadzone były wspólne treningi. Dwukrotnie byliśmy poproszeni o wsparcie
akcji ratunkowych w jaskiniach Wielkiej Litworowej i Śnieżnej. Helikopter szybko
przerzucał naszą ekipę z Krakowa do Zakopanego bądź bezpośrednio w rejon otworu
jaskini. W 1979 roku Polski Związek Alpinizmu zorganizował międzynarodowe
sympozjum ratownictwa jaskiniowego, które zainicjowało regularną współpracę pomiędzy
PZA a GT GOPR. Rozpoczęły się wspólne wyjazdy na staże szkoleniowe do Francji oraz
wspólne ratownicze akcje pozorowane. Ta współpraca ma za sobą lepsze i gorsze
momenty, lecz trwa do dziś. I liczymy na to, że w przyszłości będzie prowadzona na
wyższym poziomie. Owszem, niektóre osoby ze środowiska jaskiniowego zgłaszają się do
Pogotowia i zostają ratownikami ochotnikami, ale nie każdy grotołaz może sobie na to
pozwolić, choćby ze względów czasowych. Jednocześnie są ludzie, którzy mogliby brać
udział w akcjach ratunkowych, w sytuacjach kryzysowych. To oczywiście wymagałoby
wspólnych treningów z TOPR-em, bo wiadomo, bez dogrania różnych niuansów
w zakresie technicznym i komunikacyjnym oraz bez wzajemnego zaufania nie da się
działać. Niestety, na przeszkodzie stała i de facto stoi ustawa o ratownictwie oraz rosnąca
z roku na rok potworna biurokracja. Zresztą to dotyczy wszystkich aspektów naszego
funkcjonowania. Tymczasem akcje ratownicze w jaskiniach w niektórych przypadkach
wymagają sporej liczby uczestników, czasami stu i więcej osób, w zależności
od głębokości, na jakiej dochodzi do wypadku, rodzaju urazu i charakteru terenu. My
jesteśmy do wykorzystania, dlaczego więc nie mielibyśmy połączyć sił? Ponieważ polskie
wyprawy eksploracyjne często działają w rejonach, gdzie brak służb ratowniczych,
od ponad czterdziestu lat autoratownictwo i ratownictwo jaskiniowe są elementami
włączonymi do programów szkolenia. Prowadzone są regularne treningi oraz akcje
pozorowane. Te umiejętności przydawały się nam wielokrotnie w trakcie sytuacji
awaryjnych, do których dochodziło w czasie wypraw. Organizowaliśmy już akcje
ratownicze w małych zespołach.

– Sprawa, niestety, nie jest prosta – odpowiada Jan Krzysztof. – Wykorzystanie


grotołazów niebędących ratownikami TOPR-u czy PSP nie jest możliwe nie tylko
z powodu jednoznacznych ograniczeń formalnych, lecz również z powodu konieczności
zdobycia pełnego wzajemnego zaufania oraz jasnego określenia odpowiedzialności za
ewentualne skutki wypadku czy śmierci grotołazów podczas takich działań. TOPR nie
może wziąć za to odpowiedzialności w żaden sposób. Żadne oświadczenia i deklaracje nie
byłyby wystarczające, gdyby doszło do jakiegoś nieszczęścia, a życie pokazało, że zawsze
może do niego dojść. Najlepszym dowodem był obryw na Płytowcu.
16 Spit, we wspinaczce nazywany również nitem, to rodzaj kotwy do osadzania w skale stałych punktów
asekuracyjnych lub zjazdowych.

17 Opis tej wyprawy jest w pierwszym tomie TOPR-u – TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.

18 Ta wyprawa została szczegółowo opisana w pierwszym tomie TOPR-u – TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.

19 Właśc. Galeria Krokodyla – to ekstremalnie ciasne partie w jednej z części Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Za
nimi zaczyna się Jaskinia Wielka Litworowa.
6

Oba wypadki doczekały się prokuratorskich dochodzeń.

Ten na Giewoncie badany był przez prokuraturę zakopiańską, nowotarska z kolei zajęła
się wypadkiem w Jaskini Wielkiej Śnieżnej, ostatecznie wszczynając w tej sprawie trzy
postępowania.
Pierwsze ruszyło po wspomnianym już doniesieniu jednego z grotołazów, w którym
zgłaszający zawiadamia, że: „nastąpiło narażenie na bezpośrednie niebezpieczeństwo
utraty zdrowia i życia grotołazów poprzez zaniechanie obecnie20 czynności ratowniczych,
jak i chęci skorzystania z pomocy innych ratowników jaskiniowych zarówno z Polski, jak
i z Europy”. Zdaniem oskarżającego: „TOPR nie wykorzystał wszystkich ustawowych
możliwości udzielenia pomocy grotołazom oraz przerwał akcję ratowniczą pomimo faktu
nieodnalezienia jednego z grotołazów i rozpoczął akcję wydobycia ciał”.
Grotołaz zwraca się do prokuratury o wszczęcie postępowania karnego, podkreślając
jednocześnie, że: „nie podejmuje tych działań ze względu na własną urażoną dumę”.
Identyczne pismo kieruje do MSWiA, domagając się również interwencji ministra.
Prokuratorskie śledztwo w tej sprawie prowadzono półtora roku, po czym je umorzono.
Prokuratura nie tylko nie doszukała się znamion przestępstwa, ale też odmiennie niż
oskarżający oceniła działania TOPR-u. W licznych wywiadach dla mediów prokurator Jan
Ziemka podkreślał, że akcja ratunkowa była wyjątkowo trudna i niebezpieczna dla
ratowników, a obryw w jaskini spowodował konieczność rozpoczęcia jej niemal od nowa.
Z kolei odmowa przyjęcia pomocy środowiska jaskiniowego ma prawne umocowanie
w ustawie o ratownictwie.
Kolejne postępowanie, tym razem „z urzędu”, rozpoczęło się po zakończeniu działań
w jaskini. Badano w nim trzy wątki: narażenie uczestników wyprawy do Jaskini Wielkiej
Śnieżnej na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na
zdrowiu; nieumyślne spowodowanie śmierci Daniela F. i Józefa K. oraz posiadanie
w Jaskini Wielkiej Śnieżnej przyrządów wybuchowych bez wymaganego zezwolenia. Ten
ostatni wątek został ostatecznie wydzielony z postępowania, stając się osobnym
przedmiotem śledztwa, przy grotołazach znaleziono bowiem osiemnaście sztuk ładunków
wybuchowych, które w opinii biegłego były sprawne. „Znalezione materiały stanowiły
samodzielne urządzenia wybuchowe mogące nieść zagrożenie dla zdrowia i mienia. Muszą
być bezwzględnie usunięte z miejsca ujawnienia i zneutralizowane w warunkach
poligonowych”. Ładunki miały od 15 do 21 gramów, dając w sumie 336 gramów materiału
wybuchowego. W aktach sprawy czytamy: „Świadkowie wskazali, że przyrządy
wybuchowe znaleziono jedynie przy ciałach zmarłych grotołazów oraz w sakwach z ich
rzeczami. Grotołazi nie posiadali pozwolenia na posiadanie przyrządów wybuchowych”.
Prokuratura uznała, że wypełniło to znamiona przestępstwa z art. 171 §1 kodeksu
karnego zagrożonego karą pozbawienia wolności od 6 miesięcy do 8 lat, ale „wobec
śmierci sprawców czynu zabronionego śledztwo umorzono”.
Podobnie stało się z pozostałymi dwoma wątkami dochodzenia. Wszyscy uczestnicy
feralnej wyprawy zeznali, że do jaskini weszli dobrowolnie, wyposażeni w stosowny
ekwipunek, świadomi ryzyka związanego z uprawianiem tego sportu. Prokuratura uznała,
że wyprawa została przygotowana profesjonalnie, a jej uczestnicy nie byli nowicjuszami.
Śmierć grotołazów nastąpiła zaś na skutek zdarzenia naturalnego i należy ją rozpatrywać
w kategorii nieszczęśliwego wypadku.
Sekcja zwłok mężczyzn wykazała, że zmarli z powodu wychłodzenia, i, co ważne,
według opinii lekarza sądowego obaj zmarli w podobnym czasie. To zamyka drogę do
spekulacji, że w momencie, gdy ratownicy zobaczyli pierwsze ciało, drugi mężczyzna
mógł jeszcze żyć.
Wypadkiem oraz działaniami grotołazów zajął się także Tatrzański Park Narodowy,
wytaczając wrocławianom sprawę o nielegalną eksplorację jaskini.

– Zgodnie z ustawą o ochronie przyrody w Tatrzańskim Parku Narodowym obowiązuje


całkowity zakaz eksploracji rozumianej jako działanie inwazyjne. Przy czym każde
naruszenie stanu zastanego w jaskini, a więc kopanie, przenoszenie skał, rozkopywanie
namulisk, lewarowanie, kucie, nie mówiąc już o strzelaniu, jest działaniem inwazyjnym,
a zatem zakazanym – tłumaczy Maria Król z Zespołu Badań i Monitoringu w TPN-ie. –
Jedyne, na co godzi się park, to inwentaryzacja jaskiń i domierzanie ciągów, które są
widoczne, ale na to wydawana jest specjalna zgoda, oczywiście osobom spełniającym
określone wymagania. To nie jest jednak zgoda na doszukiwanie się nowych korytarzy,
tylko na liczenie i mierzenie tych, które po prostu widać, bez eksploracji.
W Tatrzańskim Parku Narodowym jest około ośmiuset pięćdziesięciu jaskiń, ale jaskinia
to z definicji po prostu dziura w skale, w której mieści się człowiek. Sześć jaskiń
udostępnionych jest dla ruchu turystycznego, dwadzieścia pięć dla ruchu taternickiego
(tam można poruszać się wyłącznie po odcinkach skartowanych i po opisanych
korytarzach), pozostałe udostępniane są wyłącznie na podstawie zezwolenia naukowego.
W tatrzańskich jaskiniach od czasu do czasu prowadzone są badania naukowe, w tej
chwili na przykład trwają badania medyczne, ale tego typu działalność również objęta jest
obostrzeniami. Nie ma takiego tematu badawczego, który miałby uzasadnioną zgodę na
przekopywanie czegokolwiek, i w historii TPN-u nigdy takiej zgody nie wydano, a zatem
wszystkie eksploracje w naszych jaskiniach są nielegalne – podkreśla Maria Król, dodając,
że zgodę na ewentualne działania inwazyjne może wydać jedynie Ministerstwo Klimatu
i Środowiska. – Dyrekcja parku co najwyżej może zgodzić się na wejście na teren TPN-
u i tyle. Natomiast każdy pobór prób, uszkadzanie gleby, skały, jakiekolwiek uszkadzanie
roślin, pobieranie roślin, nacieków – na to potrzebna jest zgoda ministerstwa.

– Postawiliśmy zarzuty zgodnie z kodeksem wykroczeń czwórce grotołazów – mówi


Grzegorz Lorek, zastępca komendanta straży parku w TPN-ie – wykazując, że „od 15 do
17 sierpnia 2019 roku, bez zezwolenia dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego,
w Dolinie Małej Łąki, w Wyżniej Świstówce Małopolskiej, w Jaskini Wielkiej Śnieżnej
prowadzili między Partiami Przemkowy a partiami Biała Woda eksplorację nowych
terenów celem połączenia ciągów w strefie ochrony ścisłej, czym naruszono obowiązujące
przepisy”, czyli ustawy o ochronie przyrody i zarządzenie dyrektora dotyczące korzystania
z udostępnionych jaskiń.
Wniosek przygotowaliśmy w oparciu o zeznania oraz dokumentację zdjęciową z akcji
ratunkowej, udostępnione nam przez organy ścigania. Widać na nich materiały
wybuchowe, kable, akumulatory oraz wiertarki zostawione na miejscu działań grotołazów.
Na jednym ze zdjęć jest wręcz pozostawione w skale wiertło, a w protokole zeznań jednej
z osób czytamy: „Początkowo nie było nikogo słychać. Po wejściu do maksymalnie
najodleglejszej części tunelu słychać było wiercenie, stąd wiedzieliśmy, że Daniel i Józek
są na miejscu. Po 21.00 czekaliśmy na strzał, bo jak jest wiercenie, to musi być strzał. Ale
strzału nie było. Odczekaliśmy bezpieczny czas i kolejna osoba około 22.00 weszła, żeby
zapytać, co się dzieje. Nawiązaliśmy kontakt głosowy. Wtedy dowiedzieliśmy się, że po
pierwsze, akumulator padł, więc nie są w stanie dalej wiercić, więc nie dojdzie do strzału,
a po drugie – jak chcieli wrócić, to okazało się, że wyjście, którym weszli, zostało zalane”.
Trudno o lepszy dowód na zasadność naszych oskarżeń – dodaje Lorek. – 18 września
2019 roku sąd uznał wrocławskich grotołazów za winnych wykroczenia i wydając wyrok
nakazowy, każdego z nich skazał na karę grzywny w wysokości tysiąca złotych. Grotołazi
zostali także obciążeni kosztami sądowymi. Nie odwołali się od wyroku.
*
Śledztwo w sprawie wypadku na Giewoncie miało charakter śledztwa „z urzędu”
i prowadzone było pod kątem nieumyślnego spowodowania śmierci czterech osób, w tym
dwójki dzieci. Zakopiańscy śledczy przyjrzeli się kwestii sprawowanej opieki nad
małoletnimi ofiarami, przebywającymi w tym dniu w rejonie szczytu Giewont, oraz
zbadali postępowanie służb meteorologicznych i innych (w tym Rządowego Centrum
Bezpieczeństwa), których zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa w zakresie między
innymi obowiązku ostrzegania i powiadamiania o zbliżających się wyładowaniach
atmosferycznych, stwarzających zagrożenie dla życia i zdrowia osób przebywających
w wysokich partiach górskich. Sprawdzono także stan techniczny infrastruktury szlaku
turystycznego na Giewont oraz stan kopuły szczytowej.
Główny wątek śledztwa dotyczył kwestii ostrzeżeń meteorologicznych i prognoz pogody,
opracowywanych przez odpowiednie służby, w przeddzień oraz w dniu wypadku.
Prokuratura ustaliła, że 21 sierpnia 2019 roku w prognozie dla Polski Instytut Meteorologii
i Gospodarki Wodnej o 9.58 informował: „[…] Po południu na południu Śląska,
Małopolski, Podkarpacia przelotne opady deszczu. W Tatrach i Bieszczadach możliwa
burza”.
Prognozy dla Małopolski oraz dla Tatr i Podhala także mówią o możliwej burzy
w Tatrach, idącej od słowackiej części gór. Burzę widać również na wykresach
meteorologicznych.
Ponadto 20 sierpnia 2019 roku o 10.05 Wojewódzkie Centrum Zarządzania
Kryzysowego rozesłało do 5 gmin, w tym gmin Zakopane oraz Kościelisko, mail
z informacją o ostrzeżeniu pierwszego stopnia. Czytamy w nim: „Prognozuje się
wystąpienie burz z opadami deszczu od 20 mm do 30 mm, lokalnie do 40 mm oraz porywy
wiatru do 80 km/godz. Miejscami możliwy grad”. Prawdopodobieństwo wystąpienia burzy
określono na 80%. Ponowną analizę IMiGW przeprowadził 22 sierpnia o 5.59, wskazując
zagrożenie występowania burz. Wszystkie dane i informacje były ogólnie dostępne na
stronie serwisu pogodowego Instytutu oraz w ogólnie dostępnych prognozach pogody.
Prokuratura w oparciu między innymi o te dane i analizę dokumentów oraz przesłuchania
świadków po roku badania sprawy śledztwo umorzyła. Uznano, że zdarzenie miało
charakter losowy, niezawiniony przez kogokolwiek. Jednocześnie w uzasadnieniu decyzji
wspomniano: „Przed wystąpieniem burzy […] przewodnik i ratownik TOPR-u zawrócił
swoją grupę turystów, którą prowadził na szczyt Giewontu z rejonu Kondrackiej Przełęczy,
z uwagi na zauważone przez niego zagrożenie burzowe. Informował również innych
turystów o zagrożeniu, co w większości przypadków było ignorowane”.
Sekcje zwłok ofiar wykazały, że zginęły one na skutek porażenia piorunem oraz urazów
czaszkowo-mózgowych i urazów wielonarządowych, będących rezultatem upadku na
twarde podłoże.
Prokuratura uznała, że „brak jest podstaw do twierdzenia, że opiekunowie małoletnich
w jakikolwiek sposób stworzyli dla nich bezpośrednie zagrożenie, decydując się na wejście
na szczyt Giewontu”. Szlak określono jako łatwy.
Co do braku alertu RCB, opracowywanego na podstawie ostrzeżeń IMiGW, stwierdzono,
że „zgodnie z obowiązującymi procedurami IMiGW-PIB, Instytut nie ostrzega przed każdą
burzą, a jedynie takimi, które mają określone właściwości. IMiGW nie wydaje ostrzeżeń
przed burzami w przypadku, gdy przewidywane opady, które mają im towarzyszyć, będą
miały poniżej 20 mm, a porywy wiatru nie przekroczą 72 km na godz. Ponadto Instytut nie
wydaje ostrzeżeń meteorologicznych o wszelkich zjawiskach atmosferycznych,
burzowych, dotyczących terenów znajdujących się powyżej 1200 metrów nad poziomem
morza. Tego typu ostrzeżenia są udzielane przez Instytut tylko i wyłącznie, jeżeli chodzi
o intensywne opady i roztopy”.
A zatem, zdaniem prokuratury, nie można stawiać nikomu zarzutów, że brak takiego
ostrzeżenia mógł przyczynić się do stworzenia zagrożenia dla życia i zdrowia osób
znajdujących się na szlaku prowadzącym na Giewont. „Przyczyną zdarzenia był styk
masowego ruchu turystycznego w szczycie sezonu ze zjawiskiem atmosferycznym, jakim
była burza z mnogimi wyładowaniami doziemnymi”, czytamy w orzeczeniu prokuratury.
Niemniej jednak prokuratura zwróciła się do IMiGW, do Wojewody Małopolskiego oraz
do Starostwa Tatrzańskiego z prośbą o podjęcie działań zmierzających do zmiany tych
procedur i możliwości prognozowania oraz wydawania takich ostrzeżeń burzowych dla
Tatr polskich w odniesieniu do szczytowych partii gór, to jest powyżej 1200 metrów nad
poziomem morza, w czasie wzmożonego ruchu turystycznego, czyli od 1 lipca do 31
sierpnia.
W aktach sprawy znajdujemy także dane z Wysokogórskiego Obserwatorium
Meteorologicznego IMiGW-PIB na Kasprowym Wierchu, które wykazały, że burza
rozpoczęła się o godz. 12.53, a skończyła o 13.42. Nadeszła z południowego wschodu i nie
była poprzedzona intensywnymi opadami deszczu. O 13.42 [sic!] nastąpiło „kolejne
zjawisko burzowe”, które zakończyło się o 16.15.
Na podstawie raportu sporządzonego przez firmę NOWCAST za pomocą systemu
LINET ustalono, że najwięcej wyładowań doziemnych nastąpiło od 12.54 do 13.22. W tym
czasie były 62 wyładowania doziemne zlokalizowane w rejonie kopuły szczytowej
Giewontu i pobliskim obszarze Tatr.
Śledczy ustalili także, że w dniu tragedii na tatrzańskich szlakach po polskiej stronie gór
było 21 518 osób.

*
– Nie było alertu, i co z tego? – zadaje pytanie Szymon Ziobrowski, dyrektor
Tatrzańskiego Parku Narodowego. – Próba obarczenia winą IMiGW oraz Rządowego
Centrum Bezpieczeństwa to niedorzeczność. Raporty RCB pojawiają się, gdy jest
pewność, że zagrożenie wystąpi, w górach tymczasem najczęściej mamy do czynienia
z burzami konwekcyjnymi, a więc gwałtownie rozwijającymi się. Synoptycy zatem nie
mają stuprocentowej pewności, że one wystąpią. Co najwyżej na podstawie różnych
danych mogą stwierdzić wysokie prawdopodobieństwo takiego zdarzenia. Trudno
wyobrazić sobie, że jesteśmy zasypywani alertami ze wszystkimi prawdopodobnymi
zagrożeniami, bo błyskawicznie przestalibyśmy się nimi przejmować. Jest zatem pewna
logika wydawania tych ostrzeżeń. Poza tym, a może przede wszystkim, te alerty lub ich
brak nie zwalniają nas z myślenia. Prognoza pogody to jedno, a obserwacja tego, co dzieje
się wokół nas, to drugie. Ludzie muszą nauczyć się interpretacji zjawisk, które widzą, oraz
muszą nauczyć się przewidywać zagrożenia. Nie można zawieszać się na alertach, bo to
prowadzi do absurdów. Gdy jesteśmy w lesie podczas wichury, to potrzebujemy alertu:
„Uciekaj, bo drzewo spadnie ci na głowę”? Przecież już ludzie pierwotni o tym wiedzieli!
Natura obdarzyła nas zmysłami oraz rozumem: a zatem obserwuję, analizuję, uczę się.
Tylko poszerzanie wiedzy i jej gromadzenie daje szansę na zwiększenie bezpieczeństwa.
Niestety, u nas kultura górska wciąż jest słaba. Ludzie, którzy dużo chodzą po Tatrach,
nie tylko mają odruch sprawdzania pogody, ale też patrzą, co się dzieje na niebie. To jest
jakby w ich DNA. Nie myślą o tym, robią to automatycznie. Jeśli ktoś nie ma tego
automatyzmu, nie ma tych odruchów, musi się tego nauczyć, bo to jest baza.
I żeby wszystko było jasne – nie zamierzamy zdemontować krzyża!

– Po wypadku na Giewoncie przetoczyły się przez Polskę różne pomysły. Czasem


z rozbawieniem, a czasem z przerażeniem ich słuchaliśmy – przyznaje Jan Krzysztof. – I to
były głosy, wydawałoby się, ludzi inteligentnych, ale niemających pojęcia o terenie i jego
specyfice. Niektórzy faktycznie sugerowali zdemontowanie krzyża i zastąpienie go
drewnianym. Podobnie było z łańcuchami – zmiana z metalowych na jakieś tam inne
tworzywo.
Gdyby iść tym torem rozumowania, to właściwie trzeba by rozmontować góry, bo
przecież się z nich spada. Nie jestem jakoś przywiązany do tego krzyża z punktu widzenia
estetycznego, ale ma on wartość kulturową. Giewont nawet bez krzyża i bez łańcuchów
byłby taką górą, na której może dojść do porażenia.
Tam głównym powodem tak wielu wypadków jest popularność tego miejsca. Na
szczycie zawsze jest tłum, zwłaszcza w piękny, pogodny, gorący dzień. I w tym jest
problem. Ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby piorun uderzył gdzie indziej.
Gdyby taki wypadek zdarzył się na Rysach, tych ofiar mogłoby być znacznie więcej, bo
i wyzwanie dla nas byłoby potężne. Zresztą gdyby wtedy śmigłowiec nie mógł polecieć na
Giewont, akcja też skończyłaby się gorzej, bo błyskawicznie doszedłby problem
wychłodzenia rannych. W końcu padał deszcz, grad, było bardzo zimno.
Prawda jest taka, że tego dnia wszyscy ci ludzie prawdopodobnie wyszli za późno.
W góry wychodzi się wcześnie, także latem, a już na pewno w okresie burzowym, a więc
o trzynastej nikogo nie powinno być na Giewoncie, szczególnie że w prognozach były
burze.

– Tragedia na Giewoncie nie jest winą ani krzyża, ani łańcuchów, zwłaszcza że ten
pierwszy piorun, który spowodował największe spustoszenie, uderzył w skałę poniżej
krzyża, a nie w sam krzyż – mówi profesor Marek Szczerbiński. – Jest sprawą
problematyczną, czy – i w jakim stopniu – krzyż na Giewoncie „przyciąga” pioruny!
Zarówno krzyż, jak i elementy metalowe bezdyskusyjnie przyciągałyby wyładowania,
gdyby były dobrze uziemione, ale przecież nie są. Krzyż stoi na skale, więc nie można go
traktować jako elementu przedłużającego obwód elektryczny w kierunku pionowym,
dlatego że nie ma uziemienia, a zatem obwód elektryczny się nie zamyka.
Krzyż na Giewoncie budzi emocje, ale mało kto wie, że rocznie trafia w niego nie więcej
niż kilka uderzeń, przy czym część w nocy. Sam byłem zdziwiony tymi danymi, ale tak
wynika z rejestrów systemów detekcji i lokalizacji wyładowań atmosferycznych. Podczas
nawałnicy raczej nikt na szczyt nie podchodzi, a w każdym razie podchodzić nie powinien.
Krzyż nie jest piorunochronem, choć po wypadku pojawiały się pomysły, żeby go, jak
mówią, „odgromić”. Teoretycznie może i byłoby dobrze, tyle że tego nie da się zrobić, bo
nie ma go jak uziemić. Załóżmy, wciąż teoretycznie, że szukając gleby, puszczamy
przewód gdzieś do Doliny Kondratowej, ale przy tak długim przewodzie uziemiającym
indukcyjny spadek napięcia byłby tak duży, że to uziemienie byłoby po prostu
nieskuteczne.

– Porażenia zdarzają się nie tylko na Giewoncie, zdarzają się w różnych miejscach:
Świnica, Kocioł Gąsienicowy, Kozi Wierch, dużo porażeń jest także w zachodnich Tatrach
– przypomina Mieczysław Ziach. – Pamiętam porażenie czternastoletniego chłopca przy
Morskim Oku w 1998 roku. Szedł z wycieczką szkolną szlakiem wokół jeziora. Dopadła
ich burza. Piorun uderzył gdzieś w stok akurat wtedy, gdy w pobliżu przechodził ten
chłopak. Został śmiertelnie rażony. Na Suchej Przełęczy przy Kasprowym Wierchu były
dwa kolejne śmiertelne przypadki porażenia. Dlaczego piorun nie uderzył w Kasprowy
Wierch, chociaż jest wyżej, tylko uderzył poniżej w Przełęcz? Tego nikt nie wie. Pioruny
chodzą własnymi drogami.
– Burze w Tatrach zawsze są groźne – dodaje Iwona Haniaczyk, sypiąc przykładami
sprzed lat. – Kiedyś do bufetu podchodzi pan z dwójką małych dzieci i uprzejmie pyta, czy
mogłabym go zwieźć do Kuźnic. Odpowiedziałam z uśmiechem, że takich usług nie
świadczymy, pan jednak ani drgnął. Ponowił pytanie, dodając, że przed chwilą na
Przełęczy Kondrackiej piorun poraził jego żonę. Śmigłowiec zabrał ją do szpitala.
„Dlaczego od razu pan tak nie zaczął?”, zapytałam, pakując mężczyznę i jego zszokowane
dzieci do samochodu. W połowie drogi wyznał, że i on został porażony i miał utratę
świadomości. Na szczęście bez sensacji dowiozłam go do szpitala. Jego żona przeżyła, ale
była w ciężkim stanie.
Pamiętam też, jak mój dziadek, Stanisław Skupień, który był pierwszym kierownikiem
schroniska na Kondratowej, gdy byłam małą dziewczynką, opowiedział mi historię
dramatycznego zdarzenia. Pewnego dnia siedział późno w nocy przy oknie, a właściwie
przy biurku z widokiem na polanę. Nagle patrzy, migają jakieś światełka, ewidentnie ktoś
wzywa pomocy. Wyleciał więc przed schronisko, a że był młodym, rosłym mężczyzną,
puścił się biegiem w stronę polany. Na jej środku spotkał ledwo powłóczącego nogami
staruszka z równie słabym wnuczkiem. Mój dziadek, wtedy sportowiec, olimpijczyk silny
jak tur, wziął pana na ramię, a chłopca pod pachę i doniósł ich do schroniska. Okazało się,
że staruszek i wnuczek zostali porażeni piorunem, ale nikt tego nie widział, nikt nie mógł
udzielić im pomocy, szli więc, dając znaki latarką. Dziadek położył ich na ławach i już nic
więcej nie zdążył zrobić, bo staruszek i dziecko umarli.
Od czasu tej opowieści przy każdej nawałnicy myślę o tej historii i konsekwencjach
burzy. O tym, jak wiele tragicznych zdarzeń miało miejsce w Tatrach. I złości mnie, gdy
ludzie ignorują prognozy i wyczekują do ostatniego momentu, a potem przychodzi zmiana
pogody, a wraz z nią panika. I wcale nie trzeba piorunów, żeby stało się coś złego.
Wystarczy się poślizgnąć, spaść, uderzyć głową. Mieliśmy tu dziewczynę, która zbiegając
z Giewontu, tak się wywróciła, że nie było na jej ciele miejsca, które nie byłoby zranione.
Przejechała kilka metrów po kamieniach. Krew się lała, jakby ją odarto ze skóry.
O tragedię naprawdę nietrudno, tym bardziej ciężko zrozumieć niektóre zachowania
turystów. Smutny przykład: mijają dwa dni od tragicznej burzy na Giewoncie. Wszyscy
o niej wiedzieli, bo chyba nie było stacji telewizyjnej, która by o tym nie trąbiła, nie było
gazety, portalu internetowego i mediów społecznościowych, które by o tym nie pisały, a tu
przychodzi pani, stoi z mapą (co jest rzadkością!) i jakby nigdy nic pyta: „Którędy iść na
Giewont? Która trasa jest lepsza?”. Za oknem tymczasem pogoda dokładnie taka jak
feralnego dnia. Rano było ładnie, ale już robiła się szarówka, już poderwał się wiaterek,
już połowa gór była w chmurach. A pani stoi i bardzo poważnie dywaguje, podczas gdy
my już wiemy, że za jakąś godzinę, może półtorej będzie to samo, co przedwczoraj. Nie
wytrzymałam: „Może pani użyć własnego rozumu – rzuciłam. – Tylko musi pani stanąć
przodem do gór, bo na razie stoi pani tyłem, i rozejrzeć się. Zobaczyć, co się dzieje,
i wtedy zastanowić się, dokąd pani może wyjść. Moje osobiste zdanie? Kierunek –
Kuźnice!”. Poszła obrażona.
Żyjemy w erze telefonów komórkowych i informacji, których nie umiemy przetwarzać.
Przychodzi info: „Burza za cztery godziny”. „To co, zdążymy?” Nie daj Boże wychylić się
zza bufetu i zwrócić uwagę na przykład na złe obuwie. „Co to panią obchodzi!”, słyszymy.
To zniechęca i do opieki, i do edukowania ludzi. Może dziesięć–piętnaście procent osób
doceni naszą troskę, większość się obraża i robi swoje, bezmyślnie patrząc w telefon.
Czasami myślę, że każda osoba przekraczająca granicę Zakopanego powinna dostawać
komunikat z informacją, że u nas zima zaczyna się dwa miesiące wcześniej i kończy dwa
miesiące później niż w całej Polsce. Że jak wiatr wieje, to nie jest to łagodny zefirek, tylko
wiatr, który może zabić. Itp., itd. Okazuje się bowiem, że oczywistości nie dla wszystkich
są oczywiste.

*
– Długo dochodziłem do sprawności fizycznej i długo też trwała poprawa formy
psychicznej – przyznaje ksiądz Jerzy Kozłowski. – Na szczęście miałem duże wsparcie
ludzi, co mi bardzo pomogło. Oczywiście patrzę na to wydarzenie przez wiarę. Skoro żyję,
to czuję, że jestem w czepku urodzony, bo przecież mogło być znacznie gorzej, mogłem
stać się niepełnosprawny, mogłem zginąć, więc dziękuję Panu Bogu, że mnie zdarzyło się
tylko tyle. Ale miałem dół psychiczny. Bałem się, że nie będę w pełni sprawny, a co za tym
idzie, że będę nieprzydatny. Gdy rozpocząłem rehabilitację, jeszcze w zakopiańskim
szpitalu, początkowo nie było efektów. Dopiero później zaczęło się poprawiać.
Przez jakiś czas miałem senne koszmary, przypominały mi się straszne obrazy
z Giewontu. Pewnego dnia, zaraz po wyjściu ze szpitala, sprawowałem mszę z księdzem
proboszczem. I nagle podczas kazania (które wygłaszał proboszcz) ni stąd, ni zowąd, bo
przecież kazanie nie było na ten temat, bardzo mocno stanął mi przed oczami obraz, gdy
piorun uderza we mnie po raz pierwszy, z mocnym odwzorowaniem tego uczucia. To nie
było samo wspomnienie, tylko mój organizm poczuł się bardzo podobnie jak wtedy. Łzy
stanęły mi w oczach, zacząłem od razu szybciej oddychać, poczułem ogromny niepokój.
Piekielne odczucie. Te wspomnienia wracały, ale z czasem były mniej intensywne, choć
wciąż okropne.

– Opisany obraz jest klasycznym obrazem flashbacków, czyli powrotu do emocji,


odczuć, a nawet fizycznych doznań z traumatycznej sytuacji – tłumaczy Lidia
Albrzykowska, psycholog. – Nie ma nad tym kontroli, to dzieje się często w tak zwanych
„normalnych” sytuacjach. Człowiek wykonuje jakąś codzienną czynność i nagle wskakuje
wspomnienie tamtej sytuacji. Wracają obrazy, uczucia, strach, organizm zaczyna się czuć
tak, jak czuł się w tamtej chwili. Flashbacki zazwyczaj są krótkie, ale czasami
wspomnienie jest tak straszne, że nawet kilka sekund zdaje się nieskończonością w ich
przeżywaniu. Dlatego jeśli jesteśmy świadkami takiego zdarzenia, możemy pomóc,
upewniając tę osobę, że to przeszłość: „To tylko wspomnienie, ta straszna przygoda jest już
za tobą. To już się skończyło”.
Po traumatycznym wydarzeniu, z którego przeżywaniem sobie nie radzimy, najlepiej
szybko zgłosić się do psychologa lub psychotraumatologa, który pomoże nam
przepracować te przeżycia, bo pamiętajmy, że już po miesiącu może wytworzyć się zespół
stresu pourazowego, a po dłuższym czasie może dojść do trwałych zmian w osobowości.
Przeżycie konfrontacji z własną śmiercią, a tak to trzeba nazwać, może spowodować wiele
reakcji, od: „boję się, bo już raz tego doświadczyłem” po: „cieszę się życiem, dopóki je
mam”. Pierwszy przypadek jest destrukcyjny. Strach może spowodować, że przestajemy
żyć. Tak bardzo boję się utraty życia, że de facto tracę je, rezygnując z niego. Nigdzie nie
wyjdę, nie podejmę żadnych aktywności, nie będę realizować pasji. Tymczasem z każdego
błędu należy wyciągnąć wnioski i ruszyć do przodu. Jeśli chcę wrócić w Tatry, to przed
wyjściem sprawdzę pogodę, poradzę się fachowców, wynajmę przewodnika, dobrze się
wyekwipuję, a w razie czego zawrócę! Uczmy się na własnych doświadczeniach, i tych
dobrych, i tych złych.

– Teraz właściwie nie mam takich odczuć. Może czasami znowu coś do mnie wraca –
kontynuuje ksiądz Kozłowski. – Na pewno od tamtej pory boję się burz. Potwornie. Gdy
jestem na zewnątrz, od razu uciekam do budynku, bo rodzi się we mnie dramatyczne
przeczucie, że skoro byłem już rażony, to sytuacja może się powtórzyć. Nie najlepiej
reaguję też na różnego rodzaju huki, na przykład na petardy. Ostatniego sylwestra
wprawdzie dobrze przeżyłem, ale gdy byłem na rehabilitacji i komuś walnął materac
o ziemię, od razu oblewały mnie poty. Mój mózg zapamiętał ten dźwięk jako zagrożenie.
Mam nadzieję, że to z czasem minie.
Oczywiście miałem uraz do Giewontu, ale w pierwszą rocznicę tego wydarzenia zgłosiła
się do mnie telewizja Polsat, która nakłoniła mnie do wyjazdu i do zmierzenia się z tą górą.
Chcieli zrobić materiał o wypadku. W związku z tym pod koniec lipca znowu byłem na
miejscu zdarzenia.
Oczywiście wcześniej sprawdziliśmy pogodę. Było pięknie. Słońce świeciło od rana,
więc pod szczytem znowu była kolejka, jeszcze dłuższa niż wtedy. Dwie godziny w niej
czekaliśmy. Na spokojnie, a właściwie na pół spokojnie obejrzałem te miejsca, bo jednak
wspomnienia nie były przyjemne. Na górze zrobiłem sobie takie samo zdjęcie jak za
pierwszym razem, przy krzyżu, żeby przełamać traumę. I myślę, że się udało. Na szczycie
poczułem się jak zwycięzca. I pewnie nie miałbym problemów, żeby pójść tam ponownie,
choć nie wiem, jak bym zareagował, gdybym na przykład zobaczył krzyż i chmury. Mój
powrót na Giewont odbywał się jednak w komfortowych warunkach: słońce, błękitne
niebo, miałem poczucie bezpieczeństwa. Albo wmawiałem sobie, że je mam, bo gdy nagle
na niebie pokazała się jedna maleńka, naprawdę maleńka biała chmurka, mocno się
zaniepokoiłem. Więc to jednak w człowieku zostaje. Gdybym wchodził na Giewont
i przyszłaby burza, chyba zemdlałbym ze strachu.

– Gdy tylko noga mi się zagoiła, poszliśmy na Giewont. W październiku – mówi Rafał
Magner. – Nie wiem, czy chcieliśmy się zmierzyć z demonami, sprawdzić, czy jakieś są.
Grunt, że wróciliśmy tam, chociaż nie interesował nas szczyt. Chcieliśmy zobaczyć te
miejsca, w których leżeliśmy i czekaliśmy na pomoc. Żeby się tam pomodlić, podziękować
za to, że przeżyliśmy, i wspomnieć tych, którzy zginęli.
Tym razem wyszliśmy po bożemu: wstaliśmy o czwartej rano, po siódmej byliśmy na
szlaku. Wokół żywego ducha, piękna pogoda.

– Patrząc z dołu na krzyż, poczułam straszny niepokój – przyznaje Aneta Magner. –


Miałam wątpliwości, czy powinnam tam iść, ale im wyżej byliśmy, tym szliśmy szybciej.
Czuliśmy jakiś imperatyw, że musimy tam dojść. Jakby ktoś lub coś nas tam popychało.
Zero postojów, idziemy, idziemy, idziemy. Na szczycie byliśmy już o dziewiątej
trzydzieści. Potem weszliśmy w to miejsce, w którym czekaliśmy na pomoc. Usiedliśmy
tam i… milczeliśmy.

– Im dłużej myślę o tym, co się tam wydarzyło, tym bardziej jestem pewny, że tam diabeł
karty rozdawał – mówi pan Rafał.

– Od czasu wypadku na Giewoncie bardzo dokładnie sprawdzamy prognozę pogody,


nawet kilka razy w tygodniu. Dokładnie też oglądamy trasę, którą zamierzamy pokonać –
dodaje pani Aneta. – Sprawdzamy, czy w razie zagrożenia będziemy mogli szybko zejść,
więc rzeczywiście jesteśmy ostrożniejsi.
Ten wypadek nauczył nas pokory wobec gór, a już na pewno Tatr. Teraz wiemy, jak są
groźne i niebezpieczne. I teraz sami, uważniej się rozglądając, widzimy, jak
nieodpowiedzialne są zachowania niektórych turystów. Widzimy, jak są ubrani, jak późno
wychodzą, przeraża nas też, gdy wychodzą gdzieś daleko z dziećmi. My już wiemy, że
może stać się coś bardzo złego. Już wiemy, co to znaczy żywioł w górach.
PS
– Po wszystkim przyszedł czas na podziękowania i odznaczenia – zamyka opowieść
Damian Duda. – Dowiedziałem się, że mam być odznaczony przez wojewodę lubelskiego,
Przemysława Czarnka. Okej, ale postawiłem jeden warunek – ma być anonimowo, bez
nazwiska i bez pokazywania twarzy. A że trwała kampania wyborcza, ostatecznie nie
dostałem tego odznaczenia. I dobrze. I jestem z tego dumny. Nie chciałem ani sobą, ani
tym bardziej tym wydarzeniem robić tła dla jakiejkolwiek kampanii.
Potem były odznaczenia u ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego. Byli tam
przedstawiciele ratowników GOPR-u, ani jednego ratownika TOPR-u [!], za to w licznej
reprezentacji policjanci z Krakowa, których na miejscu wydarzeń na pewno nie było, oraz
strażacy z PSP. Wierzę, że im akurat się należało, ale dlaczego nie było nikogo z OSP?
Nikogo! Ani jednej odznaczonej osoby. Na górze tymczasem były chłopaki z OSP
z Kościeliska, które w tych swoich ciężkich kombinezonach ognioodpornych, w hełmach
wbiegły na górę jak sarenki, z całym sprzętem do defibrylacji. Mam nadzieję, że
przynajmniej tu, w tej książce, wspomnimy o nich, bo chłopakom po prostu należą się
podziękowania i uznanie.
Ostatecznie staraniem lokalnego środowiska patriotycznego i Fundacji Niepodległości
Prezydent RP Andrzej Duda odznaczył mnie Brązowym Krzyżem Zasługi „za odwagę
i ratowanie życia oraz zdrowia ludzkiego”. Tę historię chciałbym jednak zamknąć
uczczeniem w jakiś sposób ofiar tej tragedii. Chciałbym znaleźć w górach miejsce,
w którym będzie zachowana pamięć o nich.

Ratownicy TOPR-u nie pojawili się u ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego na


uroczystości odznaczania zasłużonych podczas akcji na Giewoncie, bo, jak podkreślali,
niesienie pomocy jest ich obowiązkiem, za który nie trzeba ich specjalnie wyróżniać. Jeśli
już, to raczej oczekują konkretnego wsparcia finansowego na działalność Pogotowia.
Dlatego, dziękując za medale i prosząc o uszanowanie ich stanowiska, wystąpili
o podwyżki dla ratowników zawodowych TOPR-u i o pomoc w uregulowaniu spraw
własnościowych bazy toprowskiego Sokoła. Premier RP Mateusz Morawiecki obiecał, że
sprawie się przyjrzy – efekt: oba postulaty zostały spełnione, choć temat bazy śmigłowca
napotkał na problemy formalne. Ratownicy po wielu miesiącach oczekiwań dostali
podwyżki w wysokości ośmiuset złotych brutto, co przy ich zarobkach na poziomie
czterech tysięcy złotych brutto miesięcznie wciąż nie jest sumą zawrotną. Ale jak
podkreśla naczelnik TOPR-u, ważne, że w sprawie ich pensji w ogóle coś się dzieje, bo
niestety dzieje się niezwykle rzadko. Niedawno, bo w połowie 2021 roku, MSWiA
wygospodarowało kolejne środki na wzrost wynagrodzeń dla ratowników zawodowych
oraz zapewniło sfinansowanie przeglądu generalnego śmigłowca TOPR-u.

– O nas tymczasem zapomniano – przyznaje z rozgoryczeniem Iwona Haniaczyk. –


Absolutnie nie czekaliśmy na jakieś medale czy honory, ale szkoda, że od tych, z którymi
współpracujemy na co dzień, nie doczekaliśmy się przyjacielskiego gestu podziękowania,
klepnięcia w plecy, powiedzenia: „Daliście radę, spisaliście się”. To byłoby bardzo miłe,
ale się nie wydarzyło. Za to nie zapomnieli o nas ludzie, którym pomagaliśmy, zwłaszcza
rodzice zagubionych dzieci. Mimo że pewnie chcieliby o tych wydarzeniach zapomnieć,
mieli odruch i stać ich było na to, żeby napisać: „Bardzo dziękuję”. Żaden order, medal czy
podziękowanie od nie wiadomo kogo nie sprawiłoby nam takiej przyjemności i satysfakcji,
jaką oni nam dali. Dzięki nim mamy poczucie, że dobrze służymy ludziom.

À propos podziękowań, warto wymienić służby, które wspierały i pomagały TOPR-owi


zarówno w akcji w Jaskini Wielkiej Śnieżnej, jak i na Giewoncie: Centrum Powiadamiania
Ratunkowego, Centralna Stacja Ratownictwa Górniczego, Górskie Ochotnicze Pogotowie
Ratunkowe, Horska Zachranna Służba, Jednostka Ratowniczo-Gaśnicza nr 3, Jednostka
Wojskowa 2305 GROM, Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi Polska Miedź, lokalne
i regionalne Centra Zarządzania Kryzysowego, Lotnicze Pogotowie Ratunkowe,
Ochotnicza Straż Pożarna, Policja, Państwowe Ratownictwo Medyczne, Straż Miejska
w Zakopanem, Tatrzański Park Narodowy, Wojskowy Instytut Techniczny Uzbrojenia.

*
Zamykając tę część, koniecznie trzeba dodać, że poza opisanymi działaniami TOPR
zabezpieczał w tym czasie również inne tatrzańskie wypadki – ratownicy ruszali do akcji
117 razy, ratując 134 osoby. 3 osoby zmarły. Śmigłowiec podrywał się do tych działań 37
razy.
Gdy kurz bitewny opadł, zachwytom nad działaniami na Giewoncie nie było końca.
Ratowników wychwalano pod niebiosa, podkreślając ich poświęcenie i profesjonalizm.
Zasłużenie, ale „ochy” i „achy” warto było przekuć na coś konkretnego. Kiedy zatem
kamery i mikrofony wszystkich polskich redakcji zwrócone były w stronę TOPR-u,
powiedzieliśmy głośno o sprawach bardzo przyziemnych – o fatalnych zarobkach
ratowników.
Media błyskawicznie podjęły temat, a czujni internauci podsunęli mi pomysł
przygotowania petycji do premiera, by zwrócić uwagę na potrzeby ratowników. Dzięki
temu powstała akcja #doceńTOPR, do której włączyli się ludzie z całego kraju. Zbierali
podpisy na szlakach, w zakładach pracy, na osiedlach mieszkaniowych, w szkołach,
w szpitalach, na spotkaniach rodzinnych, imprezach towarzyskich. I przysyłali je do mnie,
z rysunkami, listami i słowami uznania dla ratowników. Pod petycją podpisało się ponad
dwadzieścia sześć tysięcy Polaków domagających się podwyżki wynagrodzeń dla
ratowników TOPR-u i GOPR-u, obniżenia im wieku emerytalnego oraz zwiększenia liczby
etatów w obu organizacjach.
Dziękuję Państwu za tę akcję. Za Wasze wsparcie, entuzjazm i zaangażowanie.
Petycja została złożona w Kancelarii Premiera, po czym trafiła do ministra MSWiA.
Ostatecznie (choć niekoniecznie w związku z tym działaniem) ratownicy dostali
wspomniane już przez naczelnika podwyżki, niestety, nie takie, na jakie liczyli. Pozostałe
dwa postulaty spaliły na panewce, okazały się bowiem „skomplikowane”, a zatem
odłożone. Podobno „na razie”.

PPS
Pomarańczowy volkswagen polo nie należał jednak ani do Daniela, ani do Józka. Ale
dopóki będzie stał na parkingu przy Groniku, będzie mi o nich przypominał.
20 Zawiadomienie zostało złożone po ogłoszeniu przez TOPR zmiany priorytetu akcji z ratunkowej na akcję
wydobycia ciał.
7

Zostały po nas stopnie


Wyrąbane w ścianie wiatru
Michał Jagiełło

To też był czwartek, 4 lutego 1999 roku.

Trzech młodych turystów z Pułtuska, harcerzy – dwudziestodwuletni Adam, jego


siedemnastoletni brat Michał i ich dziewiętnastoletni kolega Krzysztof – idzie na Zawrat.
Są ferie zimowe. Krzysztof w maju ma zdawać maturę. Jest już po studniówce. Przed nim
kucie do egzaminów. Ale najpierw… wypad w Tatry. Chłopcy czekali na to kilka miesięcy.
W zeszłym roku byli na Zawracie, również zimą, a dwa lata wcześniej latem większą
grupą przyjaciół. Ten wyjazd zrobił się kameralny, bo jakoś nie udało się skrzyknąć reszty.
Przyszli do Pięciu Stawów w czwórkę. Adam wziął w Tatry swoją dziewczynę,
osiemnastoletnią Monikę. Chciał jej zrobić walentynkowy prezent i radochę, bo nigdy
wcześniej nie była w żadnych górach. Przyjechali do Zakopanego w niedzielę i tego
samego dnia dotarli do schroniska w Pięciu Stawach.

– Wyjazd chłopaków w Tatry zbiegł się akurat z naszym pobytem w Bukowinie


Tatrzańskiej – opowiada Marek Leleń, ojciec Krzysztofa. – Właściwie mijaliśmy się.
W tym czasie, kiedy oni dotarli do Zakopanego, my mieliśmy wracać do Warszawy.
Pojawił się nawet pomysł, żebyśmy się na chwilę spotkali w Zakopanem, ale w końcu syn
stwierdził, że nie ma sensu, żebyśmy nadkładali drogi. Przez telefon powiedział, że
zamknął księgarnię [pan Marek prowadzi w Pułtusku księgarnię – przyp. aut.] i że
wszystko jest okej (podczas naszego urlopu zajmował się firmą, to już właściwie był
dorosły człowiek). A zatem my pojechaliśmy do domu, oni ruszyli do Stawów.

Pogoda była kiepska. Poniedziałek, wtorek, środę przesiedzieli więc w schronisku. Tam
poznali dwóch chłopaków z Kielc, co będzie miało konsekwencje.
W czwartek rano nareszcie się przejaśniło, cała czwórka o dziesiątej wyrusza więc
w góry. Pod Kołową Czubą Monika stwierdza, że nie czuje się na siłach iść dalej, brnąć
w świeżym śniegu. Zawraca. Chłopcy to rozumieją, choć sami nie rezygnują z planów. Idą
na Zawrat. Zapewniają, że wrócą około szesnastej.

– Nie wrócili. Monika poszła więc do chłopaków z Kielc, by poradzić się, co ma zrobić,
oni jednak nie wyczuli zagrożenia i sprawę zlekceważyli. Koło siedemnastej zawiadomiła
obsługę schroniska – opowiada Urszula Osowiecka, mama Adama i Michała. – Rozmowę
usłyszał dyżurujący tam ratownik TOPR-u, dokładnie przepytał ją co i jak, zaalarmował
centralę, po czym wyszedł w teren na rekonesans. Z Kasprowego i Hali Gąsienicowej też
wyruszyli ratownicy. Mimo fatalnych warunków poszukiwania trwały całą noc.
Monika w tym czasie zadzwoniła do mojej córki Kasi, bliźniaczki Adama, z informacją,
że chłopaki nie wróciły z wycieczki, ale jeszcze nie w takim duchu, że stało się coś złego.
Raczej że gdzieś się zawieruszyli. Ja z kolei byłam w sanatorium, dlatego Kasia nie chciała
mnie niepokoić. Wierzyła, że do następnego dnia wszystko się wyjaśni i będzie po strachu.

– Mnie z kolei żona zaczęła wiercić dziurę w brzuchu: „A zadzwoń. Dowiedz się, co
u nich słychać” itd. – mówi pan Marek. – To były czasy bez telefonów komórkowych, nie
mieliśmy stałego kontaktu z chłopcami, więc zaczęła się martwić i nalegać, żebym
zadzwonił. Właśnie w ten czwartek 4 lutego. Nie wiem, może miała jakieś przeczucie? Ale
weź tu się człowieku dodzwoń do schroniska w Pięciu Stawach! Każdy, kto choć raz
próbował, wie, jakie to trudne. Po dwóch godzinach kręcenia w końcu mi się udało. „Dzień
dobry, jestem ojcem Krzysztofa Lelenia, który jest u was z grupą przyjaciół z Pułtuska.
Czy mogę go prosić do telefonu?”, rozpocząłem rozmowę, słysząc w tle młyn i harmider.
„A to ci z Pułtuska? Nie ma ich, ale ich szukają”, usłyszałem w słuchawce. „Nie ma ich?
Szukają? To dobrze. Dziękuję”, odpowiedziałem, jeszcze wtedy nie zdając sobie sprawy
z powagi informacji, jaką otrzymałem. Jeszcze wtedy nic mnie nie zaniepokoiło.
W piątek ruszyła wyprawa z centrali. Pogoda wciąż była dramatyczna, mimo to
ratownicy wyszli na poszukiwania. Sytuacja zrobiła się już bardzo poważna, Monika
ponownie więc dzwoni do Kasi, mówiąc wprost, że jest źle. Chłopaków nie ma.

– Wtedy się zaczęło. Telefony, ustalenia, domysły. Niepokój narastał z każdą godziną –
kontynuuje opowieść pan Marek. – O dwudziestej zadzwoniła do mnie Ula, mama Adama
i Michała, i powiedziała, że do Zakopanego jedzie jej mąż i brat. Pytanie, czy ja też pojadę,
bo przecież trzeba być na miejscu, trzeba pilnować ratowników, żeby dobrze szukali.
„Pojadę, oczywiście”. Przyjechali po mnie przed północą. Samochód prowadził szwagier
Uli. Poprosił, żebym go nawigował, bo w końcu nie raz jeździłem do Zakopanego, więc
znam trasę. Ja tymczasem byłem w takim stanie, że gdy tylko wsiadłem do samochodu,
skuliłem się za fotelem kierowcy, położyłem głowę na kolanach i, choć nie jestem osobą
mocno wierzącą, szeptałem: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Boże, bądź miłościw
mnie grzesznemu…”. Powtarzałem to jak mantrę przez całą drogę, do samego
Zakopanego. Modląc się, nie myślałem o tym, żeby Bóg odwrócił tę sytuację, ale żeby dał
mi siłę do udźwignięcia tego, co mnie czekało.
W sobotę rano byliśmy na miejscu. Zgłosiliśmy się do dyżurki TOPR-u, powiedzieliśmy,
kim jesteśmy, i usłyszeliśmy: „Okej, w porządku, już ich szukaliśmy. Teraz też zbiera się
grupa. Zaraz wychodzą”. Usiedliśmy więc w holu centrali. Po chwili wyszedł do nas Adam
Marasek. Każdego z nas przytulił, pokręcił głową i wrócił do dyżurki. Wtedy poczułem, że
naprawdę jest źle. Ale robiliśmy wszystko, żeby zakrzyczeć rzeczywistość, dlatego
opowiadaliśmy ratownikom, że przecież te nasze chłopaki chodziły po górach. Byli już na
Zawracie, na Świnicy, na Szpiglasowym Wierchu. Że to harcerze, wychodzeni,
wysportowani, że na pewno dadzą sobie radę. Oni tylko słuchali i kiwali głowami. „Tak,
wszyscy przygotowani. A mieli czekany?” „No nie”. „Mieli kaski?” „No nie”. „Mieli
raki?” „No nie”. „No to przygotowani do zimowych wypraw w Tatrach…” Wtedy nadzieja
we mnie zgasła.
Tego samego dnia koło czternastej spotkał się z nami naczelnik, Jan Krzysztof, i od razu
powiedział, że nie wygląda to dobrze. Dał mnie i panu Osowieckiemu księgę wypraw
ratunkowych, wspomniał też o Wołaniu w górach Michała Jagiełły, proponując tę lekturę,
gdybyśmy chcieli trochę zorientować się w temacie. Dodał też, że nie ma sensu, żebyśmy
siedzieli w TOPR-ze, że jak coś się wydarzy, to dadzą nam znać. Żebyśmy podali numer
telefonu miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, będą nas informować. Wysłuchaliśmy tego
spokojnie, po czym… zostaliśmy. Bo przecież mieliśmy ich pilnować! Patrzeć im na ręce.
Siedzieliśmy więc na zmianę. Czekaliśmy na korytarzu przed dyżurką. Około siedemnastej
zaczął się ruch. Od tyłu centrali zaczęło wchodzić coraz więcej ratowników.
Zmordowanych, spoconych. Wtedy na własne oczy zobaczyłem ich zmęczenie
i zrozumiałem, jak ciężka i odpowiedzialna jest to praca.
Zerwaliśmy się z ławeczek. Pozwolili nam przejść przez zaplecze centrali na tyły, na
parking TOPR-u. Stały tam dwa albo trzy samochody, którymi przywieziono między
innymi Monikę i plecaki chłopaków.

– Od razu zrobiło się koło tej historii bardzo dużo szumu. Media natychmiast przypuściły
atak – dodaje pani Urszula. – Prym wiódł TVN. Nawet była taka akcja, że reporter, który
teraz jest znanym korespondentem zagranicznym tej stacji, miał na skuterze jechać
z ratownikami, że niby TVN uczestniczy w poszukiwaniach. I owszem, ruszył, tyle że po
dwustu metrach jazdy w śnieżycy stwierdził, że to jednak nie dla niego. Ale materiał i tak
zrobił.

– TVN strasznie zalazł nam za skórę – przyznaje pan Marek. – Dwie godziny po tym, jak
pojawiliśmy się w TOPR-ze, w centrali pojawił się również wspomniany dziennikarz,
dopadł mnie, koniecznie chcąc przeprowadzić wywiad. Już kamera ustawiona, już światła
zapalone, działamy. Nagrywa moją krótką wypowiedź w biegu, robię wszystko, by nie
pokazywać twarzy.
„Nie chcę udzielać wywiadu”, powiedziałem w końcu stanowczo, wprawiając reportera
w szczere zdumienie: „Dlaczego? Przecież będzie pan w telewizji!”. I dalej drąży temat:
„A dlaczego poszli? A czy byli przygotowani?”. W końcu zaczął mnie namawiać, żebym
został na następny dzień i wziął udział w programie na żywo Pod napięciem, w całości
poświęconym wypadkowi. Odmówiłem. Reporter oczywiście był zdumiony! Następnego
dnia, w niedzielę, wróciliśmy do Pułtuska.

– Ja tymczasem wróciłam z sanatorium i już się spakowałam, gotowa na wyjazd do


Zakopanego – mówi pani Urszula. – Koledzy chłopaków, którzy rok wcześniej byli
w Pięciu Stawach, przynieśli zdjęcia z tamtego pobytu. Wpadliśmy na pomysł, żeby
pokazać je ratownikom, bo a nuż wypatrzą na nich jakieś wskazówki co do miejsca
zaginięcia chłopaków. I tak w poniedziałek popołudniu ja, kolega chłopaków Darek i moja
córka Kasia stawiliśmy się w dyżurce TOPR-u. Pokazaliśmy zdjęcia, porozmawialiśmy
z naczelnikiem, a że ten wspomniał o planowanych poszukiwaniach, zostaliśmy
w Zakopanem. Zamieszkaliśmy w Domu Turysty i codziennie chodziliśmy do TOPR-u.
W tym czasie pogoda ciągle była zła, dowaliło dużo śniegu, słońca w ogóle nie było.
Nasz cykl dnia wyglądał tak: wstawaliśmy rano, jedliśmy zupkę z torebki i do centrali.
Siedzieliśmy w holu i tam czekaliśmy, ruszą – nie ruszą. Ruszą – nie ruszą. Po kilku dniach
Darek wrócił do Pułtuska, był przecież maturzystą, a my z Kasią zostałyśmy, żeby,
wiadomo, patrzeć toprowcom na ręce. „Wbijałyśmy” do sekretariatu, do Zuzy Mikiewicz,
i tam pomagałyśmy jej w różnych biurowych pracach, bo chciałyśmy być przydatne. Nie
chciałyśmy zawracać głowy czy przeszkadzać, ale nie zamierzałyśmy opuścić stanowiska.
Gdy ratownicy zobaczyli naszą determinację, po prostu nas zaakceptowali.
Już we wtorek zaczęło się coś dziać. Widzimy, że ratownicy się zbierają, że jest
poruszenie. Wyszłam więc na korytarz, a tam słyszę przekleństwa, złość i zdenerwowanie.
Gdy wyruszyli, poszłam do dyżurnego zapytać, o co chodzi. Okazało się, że chłopcy
z Kielc, ci, z którymi poznały się nasze dzieci, postanowili na własną rękę iść poszukać
Adama, Michała i Krzysia. Pod Zawratem zeszła lawina i ich przysypała. Jeden z nich
zginął. I to właśnie po nich ruszyli ratownicy. Ocalały chłopak zbiegł do schroniska
powiadomić o wypadku, przyznając jednocześnie, jaki był cel ich eskapady. Dlatego
ratownicy byli wściekli. Chłopak niepotrzebnie zginął.
Niestety, jego śmierć dotknęła i nas, wkrótce bowiem ludzkie języki zaczęły mielić, że
wypadek chłopców z Kielc to rzekomo wina mojej córki, która miała wymawiać im
zlekceważenie sygnałów o nieobecności naszych chłopaków. Totalny absurd! Ale
podkręcany także przez media. Pojawiły się jakieś dziwne artykuły, telewizja produkowała
newsy oparte na domysłach i niesprawdzonych informacjach, zaczęło robić się naprawdę
nieprzyjemnie. Nie mogliśmy się opędzić od dziennikarzy, a ci nie byli specjalnie delikatni
– mówiąc wprost, chcieli nam z butami wejść do duszy. Grali na emocjach, pytali, jak się
czujemy. A jak my mogliśmy się czuć?! Te materiały nie przynosiły żadnych informacji,
nie posuwały sprawy nawet o krok. Mieliśmy po prostu być sensacją. Mało tego, media
przedstawiały nasze dzieci jako nieodpowiedzialnych młodych ludzi. Zaraz potem zaczęły
się oskarżycielskie pytania kierowane także do nas. „Dlaczego w ogóle puściliśmy ich
w góry? Samych?” „To nasza wina, że dzieci zginęły”. „To myśmy ich nie dopilnowali”,
słyszeliśmy z każdej strony. W pewnym momencie to my byliśmy wszystkiemu winni.
Dziennikarze mieli wspaniałą tezę: nieodpowiedzialne dzieci i równie nieodpowiedzialni
rodzice, i pod tę tezę robili materiały.
Ratownicy tymczasem organizowali kolejne poszukiwania i faktycznie co rusz
wychodzili na akcje, ale ciągle bez rezultatów. Nie wchodziłyśmy im w drogę. Werbalnie
nie wymuszałyśmy na nich działań, ale nasza ciągła obecność na pewno była jakąś formą
nacisku. Zresztą miała być. Mało tego, szukałyśmy wsparcia – kogoś, kto w naszym
imieniu także naciskałby na nich. Ponieważ Adam był w wojsku, jego jednostka odezwała
się do naczelnika z ofertą pomocy. To nas cieszyło, bo myślałyśmy, że jeśli z wielu stron
będą napływać sygnały o zainteresowaniu akcją, to działania będą na większą skalę. Wtedy
nie miałyśmy zielonego pojęcia, jak funkcjonuje TOPR. Myślałyśmy, że ratowników
trzeba w jakiś sposób zachęcać, a nawet przymuszać do działania. Że im bardziej będziemy
naciskać, tym bardziej będą się starać.
Na tym etapie w ogóle nie dopuszczałam do siebie myśli, że coś złego mogło się
chłopakom przydarzyć. Cały czas miałam poczucie, że szukamy żywych, że oni gdzieś po
prostu zabłądzili. Zresztą w taki sposób pocieszali nas znajomi i przyjaciele, wymyślając
nieprawdopodobne scenariusze: „Może zeszli na słowacką stronę?”, „Na pewno gdzieś tam
są, ale nie mogą odnaleźć drogi”, „Może Słowacy ich przetrzymują, bo przecież wiadomo,
że nie lubią Polaków?”. Spiskowe teorie dziejów. Dziś oczywiście słyszę absurdalność
tych tez, ale wtedy naprawdę wszyscy łapaliśmy się ich jak tonący brzytwy.
Wierzyłam, że oni żyją, wierzyłam do końca. Owszem, miałam świadomość, że
upływający czas działa na ich niekorzyść, ale nie dopuszczałam do siebie najgorszego.
Mało tego, gdy ktoś próbował mi to powiedzieć lub choćby sugerować, skakałam mu do
oczu.
Na początku jechałam na ogłupiaczu, na leku, który trochę mi te emocje tłumił, ale
w pewnym momencie lek się skończył. Poszłam więc do doktora Roberta Janika, lekarza
TOPR-u, z prośbą o wypisanie recepty. Odmówił, dodając, że po lek muszę wrócić do
domu. „Pani tu nie musi być, pani tu nic nie wskóra, pani tu nic nie pomoże. Ten pobyt
pani tutaj donikąd nie prowadzi”, powiedział wprost.
Podobną rozmowę odbyłam z kierownikiem dyżuru Mietkiem Ziachem, który nie
owijając w bawełnę, zapytał: „Jaki jest cel pani pobytu tutaj?”. „Patrzeć wam na ręce”,
przyznałam szczerze. „A jak długo zamierza pani tutaj być?” „Aż zobaczę, że zrobiliście
wszystko, co mogliście zrobić”. Na tym skończyła się rozmowa.
Muszę jednak w tym miejscu podkreślić, że ratownicy nigdy nie zachowywali się
w stosunku do nas niegrzecznie. Nie pokazywali, że są poirytowani naszą obecnością, choć
pewnie musieli być, bo zalegałyśmy tam. Ale była też dobra strona tego zalegania –
„patrzenie ratownikom na ręce” zmieniało się w patrzenie, jak pracują.
Siedziałyśmy w centrali całymi dniami, więc zaczęto nam podsuwać opracowania
i historie wypadków w górach oraz akcji poszukiwawczych. Czytałam to, coraz lepiej
poznając pracę ratowników i dostrzegając różne jej aspekty.
Na początku wszystko było zero-jedynkowe. Jest pogoda: idźcie, szukajcie. W ogóle nie
widziałyśmy i nie rozumiałyśmy wielu czynników, które ratownicy biorą pod uwagę,
wychodząc w góry: że jest lawiniasto, że jest po opadach, że był wiatr, że jest ciepło itp.
Nie znając się na górach i nie znając ich specyfiki, nie mogłyśmy zrozumieć
podejmowanych przez nich decyzji. „Dlaczego postępują tak, a nie inaczej?” Dopiero po
przeczytaniu kilku rzeczy nagle te wszystkie elementy zaczęły składać się w całość.
Pewnego dnia weszłam do naczelnika. Pogadać. Znowu. Ale już z szerszą wiedzą na
temat TOPR-u. Już wtedy brałam pod uwagę aspekt bezpieczeństwa ratowników, zaczęłam
dostrzegać drugą stronę medalu. A właściwie zaczęłam myśleć. Do tego momentu byłam
zaprogramowana wyłącznie na poszukiwania, za wszelką cenę. Teraz chciałam naprawdę
pogadać.
Gdy naczelnik zobaczył tę przemianę, udostępnił mi kronikę wypadków tatrzańskich
i dał Wołanie w górach Michała Jagiełły, które wieczorami czytałam. Czytałam, czytałam
i zaczęło mi się w głowie rozjaśniać. Na to nałożyły się jeszcze opowieści, które
słyszałyśmy w Domu Turysty, bo przecież wszyscy wiedzieli, dlaczego tam jesteśmy.
Jedyna łączność z nami i z TOPR-em była przez recepcję, więc panie tam pracujące
doskonale wiedziały, co się dzieje. I one, jako góralki, też zaczęły nam opowiadać różne
górskie historie. Pamiętam, jak powiedziały: „Niech się pani modli, żeby zostali znalezieni.
Przynajmniej będzie miała pani gdzie świeczkę zapalić”.
Ucząc się TOPR-u, zaczęłam rozumieć, że „patrzenie im na ręce” nic nie da. Że to są
ludzie, którzy robią, co mogą, ale tych składowych jest tak wiele, że żadne naciski
z zewnątrz nie mają sensu. Wtedy też dotarło do mnie, że nie mogę wymagać od nich, żeby
szli za wszelką cenę.
Ta wiedza pozwalała mi spojrzeć na działania ratowników w bardziej racjonalny sposób,
ale wciąż nie odbierała mi nadziei, wciąż wierzyłam w to, że uratują naszych synów. Bo
jak miałam dopuścić do siebie myśl, że mam troje dzieci i… nagle ich nie mam? Zostaje
mi jedno!
Dla mnie najgorsza była bezsilność. Z jednej strony widziałam, że ratownicy robią tyle,
ile mogą, z drugiej strony nie mogli zrobić za wiele, bo pogoda była straszna. Natura
wstrzymywała akcje. A ja chciałam, żeby działali, bo nasze dzieci czekały na pomoc.
Pewnej soboty jak zwykle byłyśmy w TOPR-ze, nic nie zapowiadało, że ratownicy ruszą
do akcji. Ponieważ przyjechał do nas kolega chłopaków z Gdańska, postanowiliśmy wrócić
do Domu Turysty i może po południu wybrać się na spacer. Ledwo doszliśmy do pokoju,
woła nas recepcjonistka: „Dzwonią z TOPR-u”. Odbieramy trochę zdziwione, bo dopiero
co stamtąd zeszłyśmy, a tutaj słyszymy, że Kasia ma być za piętnaście minut na lądowisku,
bo poleci śmigłowcem na poszukiwania. To był efekt rozmowy z Adamem Maraskiem,
w której sugerowałam, że być może Kasia, jako siostra bliźniaczka, poczułaby coś podczas
poszukiwań. Ratownik uznał, że warto spróbować. Biegniemy więc na lądowisko. Córka
poleciała, a w nas wstąpiła nowa nadzieja. Nie na długo. Po krótkim spacerze wracamy do
hotelu, a tu siedzi Kaśka, blada jak ściana, mówiąc, że to, co przeżyła, będzie pamiętała do
końca życia. Polecieli pod Zawrat. Ratownicy szykowali się do desantu, gdy przyszło
nagłe załamanie pogody. Gdyby nie widziała i nie poczuła tego na własnej skórze, nie
uwierzyłaby, że góry potrafią być tak groźne, tak niebezpieczne, tak nieprzyjazne. Udało
im się wprawdzie przelecieć nad lawiniskiem, w którym znaleziono chłopaka z Kielc,
i Kaśka twierdziła, że coś tam poczuła, ale ponieważ lawinisko było już przeszukane, także
przez psy, ratownicy uważali ten teren za sprawdzony.
A zatem znowu marazm. I taki stan, w którym trudno już pójść do przodu, bo to, co
miało zostać przeszukane, zostało przeszukane, a pogoda nie pozwalała na zrobienie
niczego więcej. Pozostało czekanie, aż sama natura pozwoli wejść w ten rejon.
28 lutego przyszła odwilż. Po Zakopanem dosłownie płynęły potoki. Było takie słońce,
że jak usiadłyśmy pod Wielką Krokwią na drewnianym płocie, żeby zdjąć całkowicie
przemoczone buty, to w tym słońcu wyschły nam skarpetki, a pod naszymi nogami
chodnikiem płynął strumień. I tam, na tym płocie, powiedziałam do mojej córki:
„Jedziemy do domu”. Kaśka była trochę zdziwiona, ale ja już wtedy byłam spokojna, że
ratownicy robią wszystko, co zrobić mogą, zrozumiałam, że nasza obecność niczego nie
zmieni i niczego nie przyspieszy.

– Nie wiem, jak udało nam się przetrwać ten okres poszukiwań – przyznaje pan Marek. –
Ja zajmowałem się żoną, która była załamana, a przecież mamy jeszcze młodszą córkę, też
Kasię. Miała wtedy szesnaście lat. Pomagała nam babcia, przychodziła, gotowała, a ja
starałem się chociaż na trzy godziny zejść do księgarni, żeby jakoś interes się kręcił, bo
przecież musieliśmy z czegoś żyć. To było straszne. Codziennie miałem wycieczki
ciekawskich. Przychodzili zobaczyć, jak wygląda ten, któremu zaginął syn. Znajomi
tymczasem… przestali przychodzić i kupować książki. Nie wiedzieli, co powiedzieć, jak
się zachować. I to też było straszne, bo gdyby przychodzili i kupowali, to dawaliby mi
jakiś napęd, a oni, bojąc się ze mną rozmawiać, pozbawili mnie nie tylko wsparcia, ale
i źródła dochodu. Nie mam do nich pretensji, ale było naprawdę ciężko.
Oczywiście, byli i tacy, którzy nas nie zostawili. Prawdziwych przyjaciół poznaje się
w biedzie. Wiele osób nas wspierało.
Pod koniec marca dostaliśmy informację z TOPR-u, że za kilka dni, przy okazji
szkolenia psów lawinowych, odbędzie się organizowana razem ze Słowakami wielka akcja
poszukiwawcza pod Zawratem. Monika, ojciec Adama i Michała oraz ja z żoną
postanowiliśmy pójść do Stawów na tę akcję. Nocowaliśmy w schronisku i tam czekaliśmy
na ratowników. Wyszliśmy tylko pod Pustą Dolinkę, żeby trochę się przejść.
Zamieszkaliśmy w tym samym pokoju, w którym mieszkali chłopcy. Monika weszła do
łazienki i mówi: „Majtki któregoś z chłopaków”. Zostały, żeby się wysuszyć.
Był środek tygodnia. Kwiecień, zima, nikogo w górach, schronisko puściusieńkie,
pracownicy więc byli trochę zdziwieni, bo nie wyglądaliśmy na grupę wytrawnych
turystów. Pytają, co tu robimy w środku zimy. Dlaczego akurat Pięć Stawów? „Czekamy
na ratowników, bo mają mieć akcję”. „Jaką akcję?” „Mają szukać tych chłopaków, którzy
zginęli pod Zawratem”. „A co wam do tego?” „To nasi synowie”. I wtedy się zaczęło…
objęcia, przytulania, rozmowy.
Ostatecznie akcji nie było, bo pogoda znowu tak bardzo się pogorszyła, że szkolenie
przeniesiono do Doliny Chochołowskiej. Gdy przyszło nam zejść, okazało się, że płacimy
w schronisku może z dziesięć procent całego rachunku. Oniemieliśmy. Niezwykle
wzruszający gest.
Podobnie było w Zakopanem. W lutym przez tydzień mieszkaliśmy w Domu Turysty
(Ula Osuchowska mieszkała tam znacznie dłużej), a że wychodziliśmy o dziewiątej rano,
a wracaliśmy o dwudziestej pierwszej, w końcu ktoś w recepcji zapytał, co tu robimy.
„W góry nie chodzicie, po mieście też nie. Znikacie na całe dnie, a gdy tylko Sokół się
podrywa, lecicie do okien”. Więc powiedzieliśmy, że przyjechaliśmy do TOPR-u
i czekamy na odnalezienie naszych dzieci. I znowu przychodzi do płacenia rachunku,
a my… – pan Marek dyskretnie ociera łzy i dodaje łamiącym się głosem: – …a my
dostajemy zniżkę, jakbyśmy byli odznaczeni Złotą Odznaką PTTK. Zniżkę i na noclegi,
i na to, co tam zjedliśmy. W Zakopanem na każdym kroku czuliśmy ogromne wsparcie.
I tym Zakopane bardzo nas ujęło.

*
– Znaleźli ich 29 kwietnia. W lawinisku pod Zawratem. W tym samym rejonie, w którym
w lutym znaleziono chłopaka z Kielc. Ciała naszych synów leżały cztery metry pod
śniegiem, musieli schodzić do nich po drabinach. Ciała odszukał pies – mówi pani Urszula.
– Byli zasypani w odległości około metra od siebie. Ratownicy podejrzewali, że podcięli
lawinę. Chłopcy z Kielc niemal w tym samym miejscu podcięli kolejną.
Tego dnia kierownikiem wyprawy był Roman Kubin. Gdy usłyszałam, że to podczas
jego zmiany odnaleziono chłopaków, miałam poczucie, że tak miało być. Roman wzbudził
moje największe zaufanie.
Pierwsza informacja, jaka do nas dotarła, brzmiała, że odnaleziono jedno ciało, więc my
od razu pomyśleliśmy, że to nie nasze dzieci. Ciągle mieliśmy nadzieję, że to nie oni. Pół
godziny później dotarli do kolejnych ciał. Ale ja i tak wciąż w to nie wierzyłam. Z jednej
strony byłam na to przygotowana, z drugiej – nie przyjmowałam tego do wiadomości.
Walczyłam do końca. Nawet gdy jechaliśmy do kostnicy w Nowym Targu, to cały czas
wierzyłam, że to nie oni. Aż do momentu zobaczenia ich.

– 29 kwietnia po telefonie Romana Kubina nie miałem już złudzeń. Moja nadzieja
ostatecznie umarła – mówi pan Marek. – Roman poinformował mnie, że wykopali trzy
ciała. Zapytał, jak chłopcy byli ubrani, po czym stwierdził: „To chyba oni. Dzwonię, żeby
nie dowiedział się pan z telewizji”. Próbował mnie pocieszyć, mówiąc, że gdy ich
odkopali, nie stwierdzili żadnej bańki powietrza, czyli przestrzeni wytopionego śniegu,
która świadczyłaby o tym, że po przysypaniu człowiek jeszcze przez jakiś czas próbował
oddychać. Podobno przy nich tego nie było, co świadczyłoby, że zginęli od razu, spadając.
Dla mnie to była pociecha, że się nie męczyli.
Tak, wierzyłem w cud. Gdzieś tam głęboko w sobie wierzyłem w cud. Cud, że może
przeszli przez granicę, że może są gdzieś na Słowacji albo że poszli do Austrii. Przecież
mój syn po ukończeniu ósmej klasy pojechał z trzema czy czterema kolegami do Austrii na
rowerach. To były niespokojne duchy. Adam i Krzysztof mieli harcerską mistrzowską
sprawność puszczańską Trzech Piór, która potwierdzała ich umiejętności przetrwania
z dala od cywilizacji. To byli zakręceni chłopcy, więc owszem, miałem nadzieję, że oni po
prostu gdzieś dalej poszli. I ta nasza nadzieja była tak wielka, że świadomie nie
przygotowywaliśmy nic do pochówku. Dopiero gdy o siedemnastej w Teleexpressie
pokazali migawki z informacją, że ich odnaleziono, poprosiliśmy brata żony, żeby
spróbował dowiedzieć się u księdza, jak wyglądałaby sprawa pogrzebu, a my od razu
wsiedliśmy w samochody i pojechaliśmy do Nowego Targu na identyfikację
w prosektorium.
Pokazali nam ich takich, jak ich wyciągnęli. Wyglądali, jakby spali. Krzyś wciąż miał na
nosie okulary przeciwsłoneczne, takie specjalne, ciemne, których używał do chodzenia po
śniegu. Niezbite. Na jego ciele nie było widać żadnych ran. Adam był trochę
pokiereszowany, Michał mniej, ale to nie był jakiś straszny widok.

– Mój Adam miał piękne zęby, ale po tym wypadku miał je wybite, jakby ucięte –
opisuje pani Urszula. – Wszyscy trzej byli w naturalnych pozycjach, ciała nie były
poranione. W momencie, kiedy ich zobaczyliśmy, wyglądali pięknie. Byli zamrożeni.
Strasznie zrobiło się kilka godzin później.
Kiedy okazało się, że to oni, nic nie poczułam. Nie poczułam ani ulgi, ani rozpaczy. Nic.
Zresztą nie było czasu na rozpacz. Trzeba było wszystko załatwić, dlatego musiałam być
jak skała.

– Na komendzie policji w Zakopanem, gdzie podpisywaliśmy dokumenty potwierdzające


zidentyfikowanie zwłok, dowiedzieliśmy się, że nie będzie sekcji zwłok, ponieważ
zdarzenie kwalifikuje się jako wypadek górski – dodaje pan Marek. – Mogliśmy odebrać
ciała. Wróciliśmy więc do Nowego Targu. Tam dopadł nas człowiek z zakładu
pogrzebowego i tak nas potraktował, że będziemy to pamiętać do końca życia.

– Postawił nam ultimatum: albo korzystamy z jego usług, albo ciała zostaną wydane
dopiero po długim majowym weekendzie. Klasyczne wymuszenie – mówi pani Urszula. –
Straszne, bo przecież wiadomo było, że chcemy mieć dzieci jak najszybciej w domu.
Zgodziliśmy się więc, bo facet obiecał, że jeśli weźmiemy jego firmę, to błyskawicznie
załatwi wszystkie formalności i przywiezie ciała jeszcze tej samej nocy. I przywiózł, tyle
że moi chłopcy, bardzo wysocy, zostali włożeni do za krótkich trumien, choć facet zarzekał
się, że będzie, jak trzeba. Gdy zobaczyłam ich z podkulonymi nogami, tak strasznie mnie
to zabolało i tak strasznie zdenerwowało, że zrobiłam mu karczemną awanturę. Myślę, że
nigdy w życiu takiej nie przeżył. Wszystko wtedy się ze mnie wylało. Całe napięcie
ze mnie zeszło.
I to był jedyny moment w czasie załatwiania formalności, gdy puściły mi nerwy. Przez
cały czas musiałam się bardzo pilnować. Musiałam trzymać emocje na wodzy dla tych, co
zostali. Moja córka jest bardzo wrażliwą osobą, dla niej to był straszny wstrząs. Mój mąż
był załamany, bez kontaktu, a Monika miała syndrom ocalonego. Pytała: „Może powinnam
z nimi iść? Może też powinnam zginąć?”. Gdybym ja dodała do tego swoje emocje, swoją
rozpacz, rozwaliłabym rodzinę i nikt by nas nie złapał. Nikt nie złapałby mnie.
Rozsypałam się później.

– Wspólny pogrzeb chłopców odbył się 4 maja i miał bardzo uroczysty charakter – mówi
pan Marek. – Msza została odprawiona w pułtuskiej kolegiacie, burmistrz zgodził się na
przejście konduktu ulicami miasta, chociaż od wielu lat już się tego nie praktykuje. Dla
naszych chłopców zrobiono wyjątek. Wszystko zresztą załatwiono błyskawicznie, mimo
zamkniętych urzędów.
Tłumy były nieprzebrane. Przyjechała kompania honorowa z Ciechanowa, gdzie Adam
kończył służbę wojskową, przyjechali też ratownicy TOPR-u, co nas szczególnie
wzruszyło.
Wielkim wsparciem byli dla nas koledzy chłopaków. Prosiliśmy ich, żeby opowiadali
nam, co się u nich dzieje, jak przebiegają matury. Stanęli na wysokości zadania. Kilka dni
po egzaminach przyszli w pełnym składzie, było ze trzydzieści osób, ledwo zmieścili się
w naszym salonie. Opowiadali o szkole, wspominali Krzysia. Dla mnie to było niezwykle
ważne, bo miałem wrażenie, jakby Krzysio wciąż był.
Nie poczułem ulgi, kiedy znaleziono chłopców. Chyba wolałem, gdy trwały
poszukiwania, bo wtedy jeszcze tliła się nadzieja. Oczywiście odnalezienie ciał pozwala
zamknąć sprawę i to zamknięcie jest ważne, ale do mnie takie uspokojenie, jakby
akceptacja tego, co się wydarzyło, przyszło dopiero po dwóch albo trzech latach. Dopiero
wtedy się z tym pogodziłem.

– Dwa i pół roku zajęło mi zrozumienie, że Adam i Michał nie wrócą – przyznaje pani
Urszula. – Na początku myślałam: chałupa jest pusta, bo wyjechali, a potem nagle dotarło
do mnie… że ona już będzie pusta! To chyba był najgorszy czas.
Dwa i pół roku później, pod koniec września, byłam z dwoma kolegami chłopaków na
cmentarzu. I w pewnym momencie nagle tak jakby się zamknęła bramka, dosłownie. Tak
jakby jakiś rozdział został zakończony. Dotarło do mnie, że minął szok. Ale nie
pogodziłam się z ich śmiercią. Bo przecież oni żyją! We wszystkim – dodaje pani Urszula,
płacząc. – Ludzie z reguły o osobie zmarłej mówią „świętej pamięci”. Ja zawsze proszę,
żeby przy mnie nie używać tego sformułowania. Bo jakiej „świętej pamięci”?! Jak ktoś
jest, to jest. My rozmawiamy w taki sposób, jakby oni cały czas byli. Owszem, warunkowo
– Adam zrobiłby to, Michał zrobiłby tamto, ale włączamy ich do naszej codzienności.
Wiadomo, że nie ma ich tu i teraz, ale są w nas, żyją w naszej pamięci. Na przykład
uważamy, że młodszy żyje w moim wnuczku, także Michale, bo widzimy w nim te cechy,
które miał Michał.
Jeśli rozmawiamy, to nie w taki sposób, że jak Adam żył… tylko Adam zrobił to i tamto.
Jeśli ludzie mają z tym problem albo nie wiedzą, jak na to reagować, to ich sprawa.
Zresztą to, w jaki sposób ludzie podchodzą do żałoby, jest osobnym, bardzo smutnym
i przykrym tematem. Na początku chcieli nas zlinczować, wsadzić do więzienia za brak
odpowiedzialności. „Wyrodni rodzice, puścili dzieci w góry!” – te słowa sama słyszałam,
i to w tym najgorszym dla siebie czasie. Przecież prowadzono na nasz temat dyskusje
prawie że publiczne. Rozmawiało się o nas na ulicach, w sklepach, zawsze w takim duchu,
że to nasz błąd, nasza wina. Że to były złe wybory, że to było złe postępowanie. Nasze
dzieci w tych opowieściach stały się złe, głupie, nieodpowiedzialne.
Ludzie mieli też swoje zdanie i wyobrażenie tego, jak powinna wyglądać matka po
utracie dzieci. I tu również strasznie dostałam w kość. Oczekiwano ode mnie, że będę
obnosić się z rozpaczą. W tym czasie bardzo schudłam, moja córka też. Było mi wszystko
jedno, czy jem, czy nie jem. Nieważne było, jak wyglądam, w co się ubiorę, mimo że
pracowałam w miejscu, gdzie to akurat miało znaczenie. Ale miałam to serdecznie gdzieś,
a mój szef nie odważył się powiedzieć mi, że przekraczam granicę, chodząc na przykład
przez kilka tygodni w wielkim, męskim zielonym polarze.
To nie była depresja. To był rodzaj zawieszenia w próżni. Nie miałam destrukcyjnego
myślenia, właściwie w ogóle nie miałam żadnych emocji. Nawet nie myślałam o tym, że
jest mi źle. Po prostu straciłam zainteresowanie tym, co się działo wokół mnie. Jakbym
była w stanie przeczekania, zawieszenia.
Gdy wróciłam do pracy, zauważyłam, że ludzie się mnie boją, że nie wiedzą, jak ze mną
rozmawiać. Jednocześnie nie mieli problemu z tym, żeby mnie oceniać. Gdy znalazłam się
w stanie, że było mi już wszystko jedno, jak wyglądam, jedna z koleżanek dała mi krótką
spódnicę, mówiąc: „Na pewno w nią wejdziesz”. Założyłam ją jak każdą inną rzecz, jak
ten zielony, za duży polar. „Jaka to matka! Ledwo dwóch synów pochowała, a już się stroi
i lata po barach”, usłyszałam.
Byli też tacy, którzy przychodzili do mnie do pracy i w gębę mi zaglądali – jak
wyglądam, czy się śmieję, czy jestem w rozpaczy. Jakby sprawdzali, czy mają mi
współczuć, czy przykopać. Dużo było takich zachowań. Owszem, było mnóstwo serca
i dobroci, ale też sporo kopniaków.
Na wiele rzeczy byłam wyczulona, wiele reakcji mnie denerwowało. Kiedyś na
cmentarzu podeszła do mnie znajoma, mówiąc: „Teraz będziesz miała łatwiej, bo będziesz
miała gdzie świeczkę zapalić”. We mnie jakby piorun trzasnął, dosłownie. „Czy ty zdajesz
sobie sprawę z tego, co ty mówisz? Rozumiesz, o czym ty mówisz?”, wyjechałam na nią.
„Jak ci dzieciak z każdego kąta wychodzi, otwierasz szafę, otwierasz biurko, wszędzie go
masz, to jak może być łatwiej?”
Innym razem podeszła do mnie młoda wdowa, stwierdzając, że mnie rozumie, bo też
straciła męża. Ale się wściekłam. Jak ona może porównywać utratę męża do utraty
dziecka! Jakakolwiek gradacja w obliczu tej tragedii była dla mnie nie do zniesienia.
A już gadanie w stylu, że „dzieci właściwie Pan Bóg daje nam na chwilę”, doprowadzało
mnie do furii. Miałam poczucie, że ludzie nie rozumieją mojego bólu, i takie tłumaczenia
tylko mnie rozsierdzały. I się po prostu z tym nie zgadzam. Nie mam ochoty rodzić dzieci,
żeby Pan Bóg zabrał je, kiedy sobie tego życzy.
Drażniły mnie też utarte sformułowania typu: „Bardzo pani współczuję”. Jak człowiek,
który mnie nie zna, może mi współczuć? Skąd może wiedzieć, co czuję? Poza tym nie chcę
współczucia! Jest mi ono od obcych ludzi obojętne. I właściwie od obcych ludzi nie
oczekiwałam takich gestów. Nie chciałam ich. Odbierałam to jako litość, a nie chciałam
litości! Chciałam, żeby traktowano mnie normalnie, żeby ta tragedia nie przesłaniała mnie
jako człowieka.
Nie rozmawiam z obcymi na temat tej tragedii. Jeśli ktoś mnie pyta, ile mam dzieci, to
bardzo trudno przechodzi mi przez gardło powiedzenie: „jedno”. Ale z drugiej strony
często jest to dla mnie łatwiejsze niż powiedzenie, że miałam trójkę, a mam jedno. Bo
czeka mnie seria pytań, na które nie chcę odpowiadać. I nie chcę słyszeć: „Ojej,
współczuję”, bo to jest wszystko to, czego nie lubię.
Jednocześnie zauważyłam, że sama mam problem ze współczuciem komuś, kto tego
potrzebuje, kto przeżywa tragedię. I nie chodzi tu o brak empatii, tylko o to, że nie wiem,
co powiedzieć. Jak wyartykułować to współczucie. Nie umiem znaleźć odpowiednich
słów, wiedząc jak mało kto, że ludzie przeżywający tragedie są na nie bardzo wyczuleni,
więc chyba lepiej nic nie mówić, niż powiedzieć coś głupiego, coś nieodpowiedniego.
Nie otwieram się przed obcymi, bo dla mnie to jest głębokie wchodzenie w duszę. Nie
chcę dopuszczać obcych do tej tragedii. Myślę, że wiele lat temu rozmowa, którą
prowadzimy teraz, nie odbyłaby się. Nie byłaby możliwa. Ta otwartość na opowiedzenie
pani o tym pojawiła się u mnie po spotkaniu autorskim poświęconym książce TOPR. Żeby
inni mogli przeżyć. Wtedy zaczęło się coś we mnie zmieniać.
– Zaraz po wypadku koledzy chłopaków, harcerze, bardzo nas wspierali – mówi pan
Marek. – Byli z nami w Zakopanem i podtrzymywali nas na duchu również tu w Pułtusku,
naprawdę otoczyli nas opieką. We Wszystkich Świętych spotykamy się zawsze wieczorem
przy grobie chłopaków. Przychodzą harcerze, koledzy z klasy, mimo upływu lat wciąż jest
nas spora grupa. W tym roku z powodu pandemii nie mogliśmy się spotkać i to był
pierwszy raz od wypadku.
Po stracie Krzysia ważne były dla mnie rozmowy o nim. Pomagały mi. Chciałem o nim
mówić, chciałem, żeby on był w tych rozmowach, żeby w jakiś sposób ciągle był w moim
życiu. Przy chłopakach odnaleziono aparat fotograficzny. Udało nam się wywołać zdjęcia,
które sobie zrobili prawdopodobnie tuż przed wypadkiem. Przez wiele lat siadałem
i oglądałem je. Potem kupiłem Atlas Tatr i dokładnie analizowałem zdjęcia z mapami, tak
żeby zobaczyć, jaką trasą szli, jak to wygląda. Moja żona mówiła, że katuję się tym, ale
właśnie to było mi potrzebne. To był rodzaj terapii. Zresztą to, że rozmawiałem o tym
zdarzeniu z zaprzyjaźnionymi ludźmi, też było rodzajem terapii, oswajaniem tej
informacji. I myślę, że ta dzisiejsza rozmowa także tym jest.
Pogodziłem się z tym, że Krzysztof nie żyje, ale wszystkie pamiątki po nim, ubrania,
plecak, rzeczy z harcerstwa, to wszystko leży, jest spakowane, ma swoje miejsce.
Jestem sam z sobą pogodzony i przyjmuję los. Nie jako karę, ale pewną konsekwencję.
Kilkakrotnie po pogrzebie śnił mi się Krzysztof, zawsze w taki sam sposób: szliśmy na
wycieczkę do Pięciu Stawów. On przede mną, przodem, bo wiadomo, młodszy silniejszy,
ja za nim, swoim tempem. Po dwóch albo trzech latach od wypadku, w kolejnym śnie, na
tej samem trasie, Krzyś nagle stanął przy Siklawie, odwrócił się do mnie i powiedział:
„Dobrze, tata, to ja już pójdę”. I odszedł, nie czekając na mnie i nie oglądając się na mnie.
A ja poczułem spokój.

*
– Nigdy nie przeszłam etapu szukania winnych – podkreśla pani Urszula. – Właściwie
nigdy nie zadawałam sobie pytań: „Dlaczego tak się wydarzyło?”, „Dlaczego zginęli
akurat moi synowie?”. Chyba żadna odpowiedź by mnie nie satysfakcjonowała. Nie
zgadzam się na to, co się stało. Nie znalazłam na to wytłumaczenia, dlatego tak to
zostawiłam.
Z drugiej strony dało mi do myślenia powtarzane w takich sytuacjach zdanie, że Pan Bóg
daje każdemu taki krzyż, jaki zdoła unieść. Ale czy ja jestem w stanie nieść dwa krzyże?
Nie wiem. Wiem, że nie mam pretensji do kogokolwiek czy czegokolwiek.
Nie mam żalu do gór, ale też nie miałam potrzeby pójścia w miejsce, w którym zginęli.
Również z powodu nie najlepszej kondycji. Bardzo pomogli mi przyjaciele moich synów.
W pewnym momencie wymyślili, że pójdą pod Zawrat, żeby uczcić chłopaków. Była
z nimi moja Kasia. Przywieźli stamtąd zdjęcia. Mam poczucie, że zrobili to w moim
imieniu.
– Nie tylko nigdy nie szukałem winnych, ale też nigdy nie byłem zły na chłopaków, że
tam poszli – mówi pan Marek. – Zresztą mieli iść większą grupą, tak jak rok wcześniej.
Wtedy pojechało ich z dziesięcioro. Umawiali się, że zrobią z tej wyprawy powtórkę. W tej
grupie mieli być starsi harcerze, bardziej doświadczeni, i przez moment miałem taką myśl,
że być może gdyby pojechali w tym dużym składzie, to ci starsi nie pozwoliliby im pójść.
Miałem moment żalu, że nie było tych starszych.
Ale tak naprawdę miałem pretensje… do siebie. Nie o to, że go puściłem w góry, ale
o to, że zaszczepiłem w nim ciekawość życia. Gdy Krzysiu miał trzy, cztery latka, a Kasia
była malutka, w wózeczku, chodziliśmy na wycieczki. Kucaliśmy, żeby zobaczyć
biedronkę, kucaliśmy, żeby przejrzeć się w kałuży. Kasia ma zresztą to samo, i moje wnuki
też – fajnie jest położyć się na ziemi, zobaczyć ślimaczka. Uczyłem moje dzieci uważności
na świat, uczyłem je, jak na niego patrzeć, żeby go widzieć. I o to miałem do siebie
pretensje. Myślałem, że może gdybym go nie ciągnął na wycieczki, nie woził na rowerze,
nie zachęcał, gdybym nie umacniał w nim tych jego pasji, nie uczestniczył w nich (bo
jeździliśmy z grupą rodziców z nimi na obozy), to być może nie poszedłby w te góry.
Myślałem przez chwilę, że to wszystko przeze mnie. Przecież mogłem mu dać książkę do
czytania, a nie ciągnąć po górach. Teraz myślę, i tak sobie to tłumaczę, że być może tak
musiało być.
Nie mam pretensji ani do ludzi, ani do Boga, ani tym bardziej do nich. Jak mógłbym
mieć do nich pretensje, skoro ja sam też popełniałem w życiu błędy. Ale mi się udało.
Wszyscy je popełniamy i większości z nas uchodzi to na sucho, jak więc miałbym ganić
ich za to, że im się nie powiodło? Nie mam skłonności do tego, żeby szukać winnych. Poza
sobą.

– Kiedyś rozmawiałam z moimi chłopakami o górach, może nie tak, że są jakoś


superniebezpieczne, ale też nie tak, że są oazą łagodności. „Mamo, my te góry kochamy
i tyle”, usłyszałam wtedy. Czuję dużą pokorę do gór, dużą pokorę do natury i myślę, że
moi synowie też ją czuli – podkreśla pani Urszula. – Zawsze dawałam dzieciom swobodę
w podejmowaniu decyzji, wobec tego nie mogę wyrzucać sobie, że ich nie dopilnowałam.
Zawsze dokonujemy jakichś wyborów i tego ich uczyłam. Na każdym etapie ich życia
zachęcałam ich, by także to robili, samodzielnie, biorąc za swoje zachowanie
odpowiedzialność. Widząc, jakimi byli ludźmi, wiedziałam, że podejmują decyzję z pełną
świadomością i właśnie z tą odpowiedzialnością. Dlatego nawet nie mogę mieć do nich
pretensji typu: dlaczego to zrobiliście? Przecież wiedziałam, że tam idą. Przecież nie
wymknęli się cichaczem z domu, nie mówiąc o tym, że wybierają się w góry.
Adam miał dwadzieścia dwa lata, Michał siedemnaście, ale był bardzo dojrzały
emocjonalnie, był dojrzały jako człowiek, więc nie wyobrażałam sobie, żebym mogła im
czegoś zabronić. Więc te zarzuty ludzi o nieodpowiedzialności były zupełnie nietrafione.
Ale bardzo bolesne. Odbierałam to po prostu jako skurwysyństwo, bo nie czuliśmy się
winni, a ludzie robili wszystko, żebyśmy właśnie tak się czuli. Zostaliśmy osądzeni,
chociaż nikt nie wiedział, o co chodzi.

– Czasami myślę o tym czasie, który straciłem i który stracił Krzyś – przyznaje pan
Marek. – Dzisiaj przenoszę te uczucia na wnuki. Kiedy urodził się Filip, było szaleństwo,
że będzie kontynuacja, że położy się na ziemi i będzie patrzył na ślimaczka. I to robi.
I wtedy widzę w nim Krzysia. Wnuki dają nam wiele radości, dzięki nim znowu chce nam
się żyć. Nie czuję strachu przed tym ich życiem. Gdyby któreś z moich wnuków nagle
oświadczyło, że chce się wspinać i że chce poświęcić się górom, nie oponowałbym, nie
zatrzymywałbym go, nie straszyłbym. Pozwoliłbym im na te pasje.
Oczywiście są blizny, bardzo głębokie. Są takie, których nie chcę rozdrapywać, bo
przecież ja zajmowałem się żoną, a córka została sama. Nie rozmawiałem z nią na ten
temat i nie chcę rozmawiać, bo boję się tego, co usłyszę – że ją zostawiłem. Wiem, że nie
ma do mnie pretensji, że ułożyła to sobie, ale była sama. Dziś to widzę.

– Ofiarą tego wypadku była też Monika – przyznaje pani Urszula. – Długo nie mogła
sobie tego poukładać w głowie i długo nie mogła ruszyć do przodu. Był moment, że
poświęcaliśmy jej z mężem dużo czasu. Gdy poznała chłopaka, przyszła z tym do nas.
Jakby potrzebowała akceptacji, pozwolenia na to, żeby mogła żyć dalej. Jakby chciała nas
zapytać, czy może być szczęśliwa. Czy może mieć kogoś innego? Czy nie porzuca
Adama? To są rzeczy bardzo trudne, które wymagają powiedzenia głośno: „Nie masz
żadnych zobowiązań. Idź dalej, bądź szczęśliwa”. Bardzo cierpiała, ale musiała od nas
usłyszeć, że jej cierpienie i poświęcenie nie przywrócą Adamowi życia. Że cierpieniem nic
nie zyska. Ma jedno życie i musi je przeżyć.

*
– Kilkakrotnie po wypadku byłem w Zakopanem, byłem w TOPR-ze. Zawsze
wchodziłem jak do siebie – śmieje się pan Marek. – Mówiłem: „Dzień dobry, Pułtusk
przyjechał”. Młodzi ratownicy patrzyli na mnie, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Kiedy
dodawałem: „Na kawę do was przyszedłem”, bez słowa mnie częstowali. Dopiero wtedy
mówiłem, że byłem ich „pacjentem”.
Gdy wyszła książka TOPR. Żeby inni mogli przeżyć i dowiedziałem się, że będzie
promocja w Zakopanem, to mimo że była także w Warszawie, postanowiłem przyjechać na
tę zakopiańską. Całą drogę myślałem o tym, żebym się nie rozsypał, ale miałem potrzebę
powiedzenia głośno, że ratownicy to są wspaniali ludzie. I rzeczywiście, kiedy wstałem,
najpierw się popłakałem [z panem Markiem popłakała się cała wypełniona po brzegi sala –
przyp. aut.], a potem powiedziałem, że to bohaterowie.
Wiele razy przyjeżdżałem do TOPR-u, jeszcze jak była karczma U Ratowników.
Wynajmowałem pokój gdzieś na mieście, przychodziłem do karczmy na piwo i słuchałem
opowieści ratowników. Aż mnie przyuważyli. Za pierwszym razem nic nie powiedzieli, za
drugim – podobnie, za trzecim, gdy postawiłem im piwo – zaprosili mnie do stolika.
Siedział tam między innymi Andrzej Blacha: „A pan był naszym pacjentem?”, zapytał. „Ja
nie, ale był nim mój syn. Zawrat ’99”. „A który, pierwszy czy drugi?” (chodziło im
o wypadek tego chłopaka z Kielc). „Pierwszy”. „O, aleśmy się wtedy naganiali”, dodał.
Wszystko pamiętają.
Nie mam pretensji do gór. Po wypadku byłem kilkakrotnie w Tatrach. Raz z córką
poszliśmy z Palenicy Białczańskiej do Pięciu Stawów. Doszedłem do Dolinki pod Kołem,
niedaleko Kołowej Czuby, a córka weszła na Zawrat, oczywiście latem.
Potem pojechaliśmy w czerwcu, z żoną i córką. Kasia nas namówiła, twierdząc, że: „Jak
teraz nie wyjdziecie, to jako dziadki już nie dacie rady”. Poszliśmy, tak samo z Palenicy do
Stawów. Przy Siklawie zjedliśmy kanapki, wypiliśmy herbatę, zaczęło mżyć. Córka mówi:
„Idziemy, bo drugi raz was tu nie zaciągnę”. „Ale pada. Ale nogi bolą”. „Nie ma,
idziemy”. Pod Kołową Czubą przywitało nas piękne słońce. Kasia pokazała nam miejsce,
gdzie zginęli chłopcy. Zaczęliśmy iść w kierunku Zawratu, ale zatrzymały nas płaty
zlodowaciałego śniegu. Wyrywałem się wprawdzie do przodu, ale córka już nie pozwoliła
iść dalej. Zawróciliśmy więc, ale ważne, że widzieliśmy miejsce upadku chłopców. Dla
mnie i żony to miało największe znaczenie. Potem żona dziękowała córce, że zmusiła nas
do tego ostatniego wysiłku, do tego podejścia.

*
Wspomnienia pani Urszuli i pana Marka przyprawiają mnie o dreszcze nie tylko
z powodu wielkiej straty, jakiej doświadczyli, ale także z powodu rzeczy, które działy się
wokół tej historii.
Nie sposób nie odnieść się do zarzutów stawianych mediom, ponieważ sama jestem
dziennikarką i przez dwanaście lat jako korespondentka Radia ZET relacjonowałam
między innymi wypadki górskie. Rozumiem nastawienie moich kolegów po fachu, bo
wiem, jak agresywnie są „motywowani” przez żądnych newsów wydawców i jak
bezwzględnie są strofowani za brak oczekiwanych rezultatów, ale wiem też, że to, jak
daleko się posuniemy, zależy od nas samych, od naszej wrażliwości. Niewykluczone, że
i ja powinnam uderzyć się w pierś, w końcu zrobiłam setki takich relacji. Na szczęście
w mojej redakcji pracowali ludzie, którzy rozumieli delikatność tematu, umieli więc
zrezygnować z pierwszeństwa, gdy sytuacja tego wymagała. I jestem im za to wdzięczna.
Nie będę się rozwodzić nad znaczeniem słów, tonu głosu, wyboru rozmówców
i wypowiedzi w tego typu newsie, poświęciłam temu cały rozdział w mojej książce Radio-
aktywna Sabała, czyli jak zostałam głosem z Zakopanego. Opisałam w nim między innymi
rozmowę z kolegą z pracy, który podczas swojego dyżuru w radiu wypuszczał na antenę
moją relację na temat wypadku na Rysach, w którym… zginął jego brat. Poznałam zatem
uczucia drugiej strony, tej, która w rozpaczy słucha w mediach wiadomości o losie
najbliższej osoby. Dlatego w imieniu dziennikarzy proszę panią Urszulę, pana Marka oraz
ich rodziny i bliskich o wybaczenie. Przepraszam za każde słowo i każdy gest, które ich
dotknęły.
Co do reszty zachowań ludzkich – nie mnie je oceniać, choć prawdą jest, że mało kto
umie pocieszać, a jeszcze mniej – rozmawiać o śmierci. Niewielu z nas wie też, jak
pomagać w tych najtrudniejszych momentach. Warto zatem posłuchać fachowca, by
w obliczu rzeczy trudnych mądrze wspierać myślą, mową i uczynkiem.

– Śmierć jest definitywna i nieodwracalna – mówi Lidia Albrzykowska, psycholog. –


W przypadku nagłej śmierci dochodzi element zaskoczenia, a w obliczu śmierci w górach
mamy także poczucie pewnej niesprawiedliwości. Bo przecież człowiek idzie w góry po
wypoczynek, po relaks, przyjemność, radość, a spotyka go coś wprost przeciwnego. Nie
mówiąc o tym, że w górach często giną ludzie młodzi, co zaburza naturalną kolej rzeczy –
to dzieci powinny grzebać rodziców, a nie odwrotnie. Zachwianie tej równowagi powoduje
zachwianie systemu wartości, poczucia kontroli nad własnym życiem, nad
przewidywalnością świata. Grunt usuwa się spod nóg.
Bardzo często pierwszym etapem przyjęcia do wiadomości śmierci jest niedowierzanie,
zaprzeczenie. „Na pewno chodzi o kogoś innego”, „A może się jeszcze ocknie”. Nawet
gdy najbliżsi widzą ciało, proszą, żeby jeszcze działać, podać jakiś lek, reanimować.
Czasami targują się z Panem Bogiem lub z losem: „Może coś zrobię, żeby to odwrócić?”,
„Uruchomię jakieś nadzwyczajne znajomości, żeby to cofnąć”.
Potem przychodzi faza złości, gniewu, wściekłości, w której człowiek może obwiniać
siebie lub inne osoby: lekarzy – że źle leczyli, ratowników – że opieszale szukali, los – że
tak się stało, Pana Boga – że na to pozwolił. Ten etap jest normalny, choć trudny do
przyjęcia przez oskarżanych.
Apatia, otępienie (rozumiane jako stan, w którym „jest mi wszystko jedno”) to kolejny
etap i czas, w którym być może trzeba o kogoś zadbać. Zdarza się, że osoba w takim stanie
potrzebuje pomocy medycznej, leków, żeby poradzić sobie z traumą.
Na samym końcu przychodzi akceptacja śmierci. Tego, że nastąpiła, że jest realna
i nieodwracalna. Że ta osoba definitywnie nie żyje.
Każdy przeżywa żałobę na swój sposób i każdy z tych sposobów jest dobry. Jeden
potrzebuje współczucia, drugi – przeciwnie. Współczucie zakłada, że ja czuję to, co ty,
w żałobie tymczasem człowiek bardzo skupia się na sobie. „Skąd możesz wiedzieć, co ja
czuję?” Są osoby, które bardzo potrzebują właśnie takiego przekazu, interpretując go jako
bycie z nimi myślami. U niektórych jednak ten rodzaj zainteresowania może wywołać
agresję czy zdenerwowanie, bo mają przekonanie, że ich ból jest tak wielki, że nikt nie jest
w stanie go zrozumieć. Poza tym często odbierają współczucie jako litość, która
stygmatyzuje – „no tak, ty jednak masz gorzej!”.
Wspieranie człowieka w żałobie nie jest łatwe, wymaga cierpliwości, delikatności
i empatii. Nie należy nikogo pocieszać, opisując własne nieszczęścia, bo czyjś ból nie ukoi
jego żalu. I odwrotnie. To, że ludzie umierają, jest rzeczą normalną, ale osoba, która to
przeżywa, ma swój smutek, swój żal, swoją żałobę, swoje cierpienie. I nie można go
porównać do innego żalu, innego smutku, innego cierpienia. Zwłaszcza przeżywanego
kiedyś.
Jeśli chcemy wesprzeć osobę w żałobie, skupmy się na jej nieszczęściu i na tym, w jaki
sposób możemy jej pomóc.
„Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić?” – to najważniejsze pytanie w takich
sytuacjach.
Czasami komuś trzeba zrobić obiad i przypilnować, żeby go zjadł, zrobić zakupy, może
pożyczyć pieniądze, opłacić rachunki. Zadbać o te codzienne, zwykłe sprawy, na które
osoba w żałobie nie ma siły. Zdarza się, że ktoś musi zająć się dziećmi, bo rodzic jest po
prostu przez pewien czas niewydolny. Może trzeba zawieźć je do szkoły, odebrać,
nakarmić, pomóc w lekcjach, zrobić pranie.
Oczywiście nigdy nie wiemy, jak osoba w żałobie zareaguje na naszą próbę wsparcia.
Jeżeli się zdenerwuje, odmówi, nie należy brać tego do siebie, pamiętając, że to nie my
jesteśmy najważniejsi. Nie może być też tak, że jesteśmy najmądrzejsi i wiemy lepiej,
a zatem: „Mam pomysł, jak ci pomóc, i teraz muszę go wcielić w życie”. Nie! Jestem do
twojej dyspozycji. I tylko tyle. I aż tyle.
Warto zapytać, czy ta osoba chce porozmawiać o zdarzeniu. Nie jest prawdą, że ludzie
w żałobie stronią od opowiadania o tragedii, która ich spotkała. Raczej to nasz strach przed
śmiercią powoduje, że o to nie pytamy. Słuchanie o śmierci jest trudne, bo budzi nasz
naturalny lęk przed nią. Nie myślimy na co dzień o śmierci, żałoba tymczasem, nawet ta
przeżywana przez innych, konfrontuje nas z własną ograniczonością i przypomina nam, że
my i nasi bliscy też umrzemy. I to jest coś, co najtrudniej dopuścić do siebie, dlatego że
istnieje instynktowny lęk przed śmiercią. Odsuwanie się od żałoby, od osób ją
przeżywających, może być u niektórych przejawem tego instynktu.
Słuchanie osoby w żałobie musi być słuchaniem współczującym, a nie wścibskim,
wynikającym z naszej ciekawości. Nie wolno zatem prowokować zwierzeń pod hasłem:
„Powiedz, jak to było”. Ta osoba musi mieć poczucie, że jest rozumiana i że jest się tu dla
niej, a nie dla siebie. Dlatego trzeba umieć milczeć. To, co w normalnym dialogu bywa
kłopotliwe, w żałobie może być zbawienne. Wiele osób nie potrzebuje słów. Nie chcą ani
mówić, ani słuchać – chcą, żeby ktoś przy nich był i razem z nimi pomilczał, może
popłakał. Czasem też wystarczy świadomość, że jakbym czegoś potrzebował, to mam do
kogo zadzwonić, mam do kogo zapukać. Jak nie dzisiaj, to może kiedyś.
Równie ważne jest to, żeby pomóc człowiekowi w żałobie poczuć się normalnie, to
znaczy uświadomić mu, że wszystko, co robi, jest normalną reakcją na nienormalną
sytuację. Bo nagła, niespodziewana śmierć jest sytuacją nienormalną. A zatem każde
zachowanie jest usprawiedliwione. To, że teraz cierpisz, płaczesz, przeklinasz, krzyczysz
na ludzi, zamykasz się w domu, nie wychodzisz z niego, jest normalne, bo tak ludzie
reagują po stracie bliskiej osoby. Wyjątkiem jest sytuacja, w której osoba stwarzałaby
zagrożenie dla życia lub zdrowia własnego czy innych. Wtedy potrzebna jest interwencja,
aby zapewnić bezpieczeństwo.
Inaczej żałobę przeżywają kobiety, inaczej mężczyźni. Oczywiście nie należy tego
generalizować, ale kobietom z reguły łatwiej jest wyrazić żal i smutek. Często bywa tak, że
jeśli ginie dziecko, to matka płacze, rozpacza, a ojciec sprawia wrażenie zaciętego
i sztywnego, co może być odbierane jako gruboskórność, a nawet obojętność – bo skoro
nie płacze, to nie cierpi. Nic bardziej mylnego. Cierpi, tylko w inny sposób, i to absolutnie
nie podlega wartościowaniu. Nie wolno tego oceniać. Każdy przeżywa żałobę tak, jak
potrzebuje, a właściwie tak, jak umie. Czasem chciałby inaczej, ale nie potrafi. I ma do
tego prawo.
W przypadku śmierci dzieci dochodzi jeszcze jeden ważny element. Może zostać
naruszony obraz mnie jako dobrego rodzica, bo „nie dopilnowałem, nie ustrzegłem”. Tutaj
ludzie też mają skłonność do stygmatyzowania, bo: „Po co tam leźli? Trzeba było siedzieć
w bibliotece, książki czytać!”. Wypadki się zdarzają i mówienie: „Gdyby ich tam nie
posłali, toby się to nie stało”, jest ustawianiem się w roli Pana Boga. Jakbyśmy mieli
pewność, co by się stało, gdyby…
W konfrontacji z traumą, która wykracza poza normy, czujemy bezradność, a nikt jej nie
lubi. Dlatego to ludzkie gadanie, co ślina na język przyniesie, bywa paradoksalnie próbą
„zrobienia czegoś”, wytłumaczenia tej sytuacji, nazwania jej. Niezdolność radzenia sobie
z własnymi emocjami nie może jednak odbywać się kosztem poszkodowanych, dlatego
umiejętność powstrzymania się od mówienia jest bezcenna. Jeśli nie wiesz, co powiedzieć
– milcz, a już na pewno nie szukaj winnego w sytuacji nieszczęśliwego wypadku. To nie
pomoże ani zmarłemu, ani tym, co zostali. Jeśli wypadek był zawiniony, szukanie winnych
należy zostawić odpowiednim służbom.
Poważnym problemem są pozostawione w traumie dzieci. Jeśli zmarła osoba miała
rodzeństwo, nie wolno go przeoczyć, zwłaszcza że te dzieci także przeżywają ból i stratę.
I tu rodzice muszą dać im jasny przekaz, że ta strata jest ich wspólną stratą, wspólnym
nieszczęściem, które razem opłaczemy i przeżyjemy. Z dziećmi należy rozmawiać o tym,
co się stało, nie można wyłączać ich z tych trudnych rozmów. Dzieci uczą się zachowań
od rodziców i dobrze, żeby mówienie o śmierci było postrzegane jako coś normalnego,
nawet jeśli to jest bolesne. Chodzi o to, żeby dzieci miały poczucie, że mówienie
o trudnych rzeczach jest w ich domu normalne.
Im mniejsze jest dziecko, tym bardziej trzeba mu to wytłumaczyć, zwłaszcza że może
czuć się winne. Małe dziecko jest „małym wszechmogącym” i skoro coś się dzieje, „to na
pewno ja się temu przysłużyłem”, albo dobrze, albo źle. „Może gdybym nie był
niegrzeczny, toby się tak nie stało?” „Może gdybym mu nie odebrał tej zabawki, to on by
żył?” Nastolatki potrafią już to oddzielić, maluchy – nie.
Poza tym przyglądanie się rozpaczy rodziców budzi w dzieciach, które pozostały,
poczucie winy, że to nie one zginęły. „Może wtedy rodzice rozpaczaliby mniej? Albo
w ogóle by nie rozpaczali?” Patrzenie na rozpacz swojego rodzica jest tak samo trudne jak
patrzenie na rozpacz swojego dziecka. Jedyną pomocą w takiej sytuacji jest rozmowa.
Należy wytłumaczyć dziecku, że każdy ma swoje życie: miał je brat, miała siostra, a zatem
jest to strata, której nie da się zrównoważyć innym życiem. To jest bardzo ważne także
w kontekście „zastępowania” rodzicom utraconego dziecka. „Teraz będę jak mój zmarły
brat czy siostra. On się interesował piłką, to i ja zacznę. Ona lubiła grać na gitarze, to i ja
zacznę…” Jednym słowem, będę go naśladować, żeby rodzicom zrekompensować stratę.
Koniecznie należy wytłumaczyć dziecku, że nie zastąpi rodzicom brata czy siostry, że musi
żyć własnym życiem. To jest bardzo trudne i często wymaga wsparcia oraz pomocy
psychologicznej. Należy jednak pamiętać, że psycholog nie zastąpi rodziców. Są rzeczy,
które dziecko musi usłyszeć od nich.
Dzieci należy informować o śmierci w taki sposób, żeby tę informację zrozumiały.
Oczywiście stosownie do wieku. Na przykład małe dzieci rozumieją bardzo konkretnie, nie
pojmują przenośni, więc jeśli mówimy, że zmarły zasnął, to dla dziecka znaczy, że się
obudzi. Odszedł – to znaczy, że wróci. Dziecku trzeba powiedzieć, że ktoś umarł i zostanie
pochowany w grobie, z którego nie wyjdzie. Ale my będziemy chodzić na ten grób, żeby tę
osobę wspominać. Łagodzenie informacji o śmierci w sposób odraczający powiedzenie
o jej ostateczności i nieodwracalności, na przykład: „tatuś wyjechał”, jest oszustwem, które
dziecko w końcu odkryje, tracąc być może zaufanie do najbliższych.
Dzieci należy brać na pogrzeby, tłumacząc, co się dzieje. Dobrze, żeby dziecko uczyło
się, że przez trudne rzeczy przechodzimy w rodzinie razem i że razem, wspierając się,
jesteśmy w stanie to przeżyć.
Najtrudniejsze sytuacje są wtedy, gdy rodzice, przeżywając stratę, nie są w stanie dać
oparcia dziecku, choć ono go oczekuje. Tyle że sami rodzice potrzebują ratunku. Wtedy
musi wkroczyć pomoc z zewnątrz, ze strony rodziny, przyjaciół, psychologów. Najgorsze,
co może się stać, to gdy dziecko zacznie ratować rodziców, czyli przejmie ich rolę. To
zawsze jest ze szkodą emocjonalną dla dziecka. Jeśli rodzic się „wyłącza”, jest zajęty
własnym bólem, to staje się niedostępny. Wtedy zamyka się, a dziecko postanawia: „Nie
będę mówić o swoich problemach, żeby rodzicom nie dokładać zmartwień”. Cierpi
w samotności, a zatem znacznie bardziej, niż gdyby mogło to swoje cierpienie z kimś
dzielić.
Żałoba jest procesem, w którym nikt nie zdejmie z nas bólu i cierpienia, ale ten proces
kiedyś się kończy. I o tym warto pamiętać. Żałobę należy przeżyć. Udawanie przed sobą,
że nic się nie stało, odwlekanie żałoby może przerodzić się w żałobę patologiczną albo
nieodbytą, co może mieć konsekwencje emocjonalne i zdrowotne.
Dobrze przeżyta żałoba pozwala zaakceptować stratę. Nie chodzi o wymazanie wypadku
i zmarłego z pamięci, ale o świadomość nieodwracalności tej sytuacji.

*
– Pamiętam ten wypadek pod Zawratem w 1999 roku i rodzinę siedzącą u nas
tygodniami – mówi Mieczysław Ziach. – Czuliśmy ich oddech na plecach, wiedząc
jednocześnie, że już nie pomożemy ich dzieciom i że na pewno szybko ich nie znajdziemy.
Warunki były fatalne, było bardzo lawiniasto, widzieliśmy jednak, że oni nam nie
dowierzają, nie ufają, nie są przekonani, że robimy wszystko, co możemy zrobić.
Czuliśmy, że patrzą nam na ręce, i to było dla nas trudne, bo wywierali na nas presję
działania w ekstremalnych warunkach, podczas gdy my już wiedzieliśmy, że ich dzieci nie
żyją. Że zapewne zginęli dwie, trzy godziny po wyjściu ze schroniska. Tyle że to było
oczywiste dla nas, rodzice do końca liczyli na cud. Najbliżsi jak najbardziej mają do tego
prawo.

– Teraz presja jest coraz większa – przyznaje Jan Krzysztof. – Środki komunikacji
elektronicznej, media społecznościowe potrafią wywierać bardzo silne naciski. Media,
nazwijmy je zawodowe, robią to samo. My jednak nie możemy temu ulegać. Jesteśmy
profesjonalistami, musimy oceniać sytuację na chłodno, fachowo, merytorycznie.
Jeśli rodziny osób poszukiwanych czują potrzebę bycia tutaj, to oczywiście pozwalamy
na to, ale przyznaję, że to nam nie pomaga, dlatego staramy się zniechęcić ich do siedzenia
w centrali, zapewniając, że każda informacja zostanie im przekazana. No, ale niektórzy
chcą być na miejscu.
Śmierć młodych ludzi, z którą często spotykamy się w górach, zawsze jest dramatem.
Najbliżsi tych osób są po prostu załamani i niejednokrotnie zostawieni sami sobie.
Znajomi, przyjaciele nie potrafią rozmawiać z nimi o śmierci, więc się od nich odsuwają,
i bywa, wcale nie rzadko, że to my jesteśmy jednymi z nielicznych, a czasami jedynymi,
którzy podejmują z nimi ten temat.
Mamy specjalne szkolenia, które przygotowują nas do rozmów z rodzinami ofiar.
Współpracujemy również w tych kwestiach z psychotraumatologami. Jesteśmy teraz
w trakcie ustalania kolejnych zagadnień, w tym tematu samobójstw, które przecież również
zdarzają się w Tatrach. Nieraz kontaktuje się z nami rodzina, która wie, że ich bliski chce
odebrać sobie życie w górach, czasami wręcz kontaktuje się z nami sam desperat.
Niedawno mieliśmy taki przypadek. Chłopak siedział dzień czy dwa w namiocie, schował
się w lesie, zażył lekarstwa, ale w ostatnim momencie świadomości zadzwonił do nas.
Zmienił zdanie i chciał, żebyśmy go uratowali. Nie mogliśmy go znaleźć. Udało nam się to
dosłownie w ostatniej chwili. Był już nieprzytomny.
Mamy schematy działania, ale zdarzają się różne sytuacje. Nie da się wszystkiego
przewidzieć. Każdy wypadek jest inny. Najtrudniejsze są rozmowy z rodzinami podczas
długotrwałych poszukiwań, bo wtedy na kolejnych ich etapach są inne informacje. Gdy nie
możemy odnaleźć ciał, u bliskich zaginionych pojawiają się niepokój i bezradność. Chcąc
im zaradzić, szukają wsparcia, gdzie mogą, w tym u jasnowidzów lub innych szamanów,
którzy, powiedzmy to wprost, wprowadzają ich w błąd, jednocześnie wprowadzając w błąd
nas, wymuszając nie do końca uzasadnione działania. Oczywiście nie da się wszystkiego
wykluczyć, dlatego, choć bardzo nas to irytuje, czasami ulegamy tym sugestiom, zawsze
jednak przychodzi taki etap, w którym te rodziny muszą nam zaufać.

– Jeszcze nigdy w historii ratownictwa tatrzańskiego nie potwierdziło się żadne


jasnowidztwo. I to jest naciąganie rodzin, dawanie złudnej nadziei tam, gdzie tej nadziei
nie ma – dodaje Mieczysław Ziach.

– My nie dajemy fałszywej nadziei, w każdym razie ja jej nie daję, chociaż wiem, że
niektórzy koledzy mają problem z przekazywaniem złych wiadomości – kontynuuje Jan
Krzysztof. – Wolą odsuwać je w czasie, mimo że nie ma szans na szczęśliwe zakończenie.
Są sytuacje, w których tej nadziei w ogóle nie ma. Tak było w wypadku lawinowym pod
Rysami w 2003 roku, gdy zginęło siedmioro licealistów z Tychów i jeden z nauczycieli21.
Gdy zdecydowaliśmy o przerwaniu akcji, musieliśmy powiedzieć rodzicom, że ich dzieci
nie żyją. Nie moglibyśmy bowiem zawiesić działań, mając przypuszczenia albo nadzieję,
że ktoś przeżył. W pierwszym dniu akcji nie odnaleziono sześciu osób. Analizowaliśmy
dokładnie wszystko i doszliśmy do wniosku, że prawdopodobnie są wtłoczeni z masami
śniegu do Czarnego Stawu. A tam nie da się zastosować żadnych metod
poszukiwawczych, bo to jest śnieżno-lodowo-błotna maź, po której nie można chodzić,
a gdy zamarznie, nie da się jej przebić. To były ogromne masy śniegu. I rodzicom trzeba
było powiedzieć wprost, że ich dzieci nie żyją. Zapewnialiśmy ich, że wydobędziemy
ciała, ale to będzie trwało.
Jeździłem do Tychów na spotkania z rodzinami ofiar, informując o kolejnych etapach
naszych działań. Jednocześnie z różnych źródeł docierały do mnie setki absurdalnych
pomysłów na prowadzenie akcji. Na przykład była propozycja podgrzania wody
w jeziorze, żeby lód się roztopił. Był też pomysł, żeby… spuścić wodę z Czarnego Stawu
do Morskiego Oka! Mieliśmy też ofertę użycia łodzi podwodnej! Słowem – stek bredni,
ale musiałem obalać je merytorycznymi argumentami.

– Dramat tych ludzi był straszny – przyznaje Maria Łapińska, kierowniczka schroniska
w Morskim Oku, która uczestniczyła w tych wydarzeniach, biorąc na siebie spory ciężar. –
To ja musiałam poinformować rodziców o wypadku, bo nauczyciel, który prowadził
wycieczkę i przeżył, stwierdził, że nie jest w stanie tego zrobić. Wszystko zwalił na mnie.
Niestety, nie obyło się bez strasznej pomyłki. Nauczyciel podał mi niewłaściwe nazwisko
chłopaka, który trafił do szpitala. Jego rodzice natychmiast tam pojechali, by na miejscu
dowiedzieć się, że to nie jest ich dziecko, co znaczyło tyle, że ich syn jest w lawinie i nie
żyje. Działy się tu straszne rzeczy.
Dzień przed tą tragedią przyjechałam do schroniska późno w nocy. Padał wstrętny,
ciężki, mokry śnieg, więc gdy rano zeszłam do jadalni i dowiedziałam się, że grupa
licealistów mimo takich warunków poszła na Rysy, to serce mi stanęło. O jedenastej
przyszła wiadomość o wypadku.
Telefony, rozpacz, szukanie dzieci. W której grupie było moje?
Uczniowie podzieleni byli na dwie grupy – pierwsza poszła na Rysy dzień wcześniej.
Oni mieli szczęście. Piękna pogoda, twardo, świetne warunki. Zdobyli szczyt bez
problemów. Nocny opad świeżego, ciężkiego śniegu wszystko zmienił. Wtedy zdarzył się
wypadek.
Dzwonią więc te telefony, nagle słyszę matkę szukającą dwóch swoich synów.
Sprawdzam na liście – żyją! „Niemożliwe, niech mi pani ich da do telefonu. Obu!”, błaga.
Biegam więc po schronisku, wykrzykuję nazwisko, szukam, a kobieta szlocha
w słuchawkę. W końcu znaleźli się, tak jak mówiłam, cali i zdrowi. Szok, niedowierzanie!
Okazało się bowiem, że matka zabroniła im iść w jednej grupie, ale chłopcy jej nie
posłuchali. Poszli razem, w pierwszej, tej, której się udało. Aż strach pomyśleć, co by było,
gdyby poszli razem następnego dnia.
Rodzice licealistów przyjechali do schroniska w dniu wypadku wieczorem, autokarem,
z grupą psychologów, więc byli trochę uspokojeni. Nie było histerii, ale chcieli jak
najwięcej wiedzieć o ostatnich chwilach życia ich dzieci. Rodzice jednego chłopca,
jedynaka, chcieli nawet wziąć pościel, w której spał.
Czekali tu aż do wyciągnięcia ciał swoich dzieci. Ostatnie wydobyto ze stawu 17
czerwca, czyli pół roku od wypadku. Jezus Maria, co ja tu przeżyłam. Jakie to było
traumatyczne. Ci rodzice opowiadali nam o swoich dzieciach, o ich planach, marzeniach.
Zaprzyjaźniliśmy się z nimi, więc przeżywaliśmy to bardzo.
W najgorszym stanie był chyba Andrzej. W lawinie stracił dwóch synów,
osiemnastolatka i dwudziestojednolatka, który pojechał na wycieczkę z młodszym bratem.
Andrzej sam ich wychowywał, byli dla niego całym światem. Siedział tu najdłużej.
Najdłużej czekał. Nic nie jadł, tylko palił papierosy. Potrafił, mimo zimy, w sandałach
pójść nad Czarny Staw. Codziennie tam był. Wracał cały pokrwawiony, jakby nieobecny,
jakby mu na niczym nie zależało. Wszystko mu było jedno.
Ile ja z nim rozmów przeprowadziłam na tarasie, tu z tyłu schroniska. Dziewczyny mu
jedzenie donosiły, a ja mu tłumaczyłam, że ma dla kogo żyć, bo miał jeszcze jednego syna,
Kubę. Potem zresztą ten Kuba przyszedł tu do nas do pracy, ale on też był jakiś pechowy.
Gdzie nie wyszedł, to się zranił. Albo podrapany, albo coś skręcone. W końcu postanowił
zrobić szkołę ratowników medycznych. Gdy odchodził, powiedziałam mu wprost: „Kuba,
na mszę dam. Idź już stąd”. Byłam cała szczęśliwa, bo każde jego wyjście w góry
okupione było moim panicznym strachem. Bo co by to było, gdyby i jemu coś się tutaj
stało?
Rodzice licealistów przyjeżdżali do schroniska co roku, w rocznicę wypadku, czyli 28
stycznia. I szli nad Czarny Staw. Jeden rodzic miał stwardnienie rozsiane, poruszał się
o kulach i na tych kulach potrafił się wdrapać tam, gdzie zginęła jego córka. To było
bardzo wzruszające. Teraz już nie przyjeżdżają. Wszystkie dzieci leżą razem, na cmentarzu
w Tychach, więc rodzice tam się spotykają w rocznicę.

Justyna, Ewa, Przemek, Szymon, Andrzej, Łukasz, Artur i Tomasz dziś mieliby od 34 do
40 lat. Ich opiekun byłby pięćdziesięcioczterolatkiem. Na poświęconej im tablicy
pamiątkowej czytamy: „Daj nam wiarę w mrok i świt, daj hart tatrzańskich skał”.

– Prowadzę schronisko od blisko czterdziestu lat. Naoglądałam się tu tragedii


i przeprowadziłam mnóstwo trudnych rozmów z tymi, którzy zostali – dodaje Maria
Łapińska. – Raz miałam cudownego pracownika, Darka, studenta fizyki, który śmiał się, że
gdy dostanie Nobla, to połowę pieniędzy przeznaczy na schronisko. Świetny chłopak.
Potrafił z Łysej Polany nieść dla mnie bukiet kwiatów.
W 1990 roku albo w 1991, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, przyjechał pomóc mi
ogarnąć pokoje po robotnikach. Mieliśmy wtedy duży remont. Tym razem Darek przyniósł
ze sobą nowe narty. Nie wiem, czy je sobie kupił, czy je dostał, w każdym razie koniecznie
chciał je tu wypróbować. W Wigilię raniutko poszedł w góry. Wstał o siódmej, dowiedział
się od dyżurującego ratownika, jakie są warunki, zjadł zupę mleczną i ruszył w Mnichowy
Żleb. Oczywiście z nartami. Jest piętnasta – nie ma go, jest piętnasta trzydzieści – nie ma
go. Zaniepokoiłam się bardzo, bo wiedziałam, że miał zejść do Zakopanego na Wigilię
z rodzicami. Gdy ratownik dowiedział się, że wciąż nie wrócił, powiadomił centralę.
Akcja. Ledwie go wypatrzyli, bo akurat sypnęło świeżym śniegiem. Spadł z Mnichowego
Żlebu. Podczas podejścia. Nie zdążył wypróbować nart.
Strasznie to przeżyłam. Miał dwadzieścia jeden lat. Młodziutki, fajny, uczynny, chętny
do każdej pracy. Rzadko zdarzają się tacy ludzie. Jemu chciało się pracować, choć akurat
wtedy na żadne pieniądze nie liczył. Byliśmy w remoncie, nie było turystów. Ale chciał
pomóc, z serca.
Potem miałam kontakt z jego matką. Chciała wszystko wiedzieć, znać te jego ostatnie
godziny. Napisałam do niej kilka listów, ale potem już nie miałam siły. Takie rozmowy są
okropnie wyczerpujące.

*
– Bardzo wcześnie zacząłem stykać się ze śmiercią – wyznaje Grzegorz Bargiel. – Zanim
wstąpiłem do TOPR-u, jako osiemnastolatek wylądowałem w pogotowiu ratunkowym,
gdzie odrabiałem wojsko. I tam, chcąc nie chcąc, napatrzyłem się i przeszedłem twardą
szkołę. Miałem kontakt z ofiarami wypadków, z umierającymi na oddziałach, woziłem
ciała do prosektorium. Wtedy bardzo mocno przeżywałem każdą śmierć i do dzisiaj mam
obrazy osób, które albo zginęły, albo o które walczono, reanimując je. Z czasem zacząłem
się na to uodparniać. Oczywiście, śmierć każdego budzi jakieś emocje, bo to jest strata
czyjegoś życia, ale teraz podchodzę do niej zdecydowanie spokojniej, na zimno. Myślę, że
to jest mechanizm obronny. Gdybyśmy przeżywali każdą śmierć, której jesteśmy
świadkami, chybabyśmy tu wszyscy powariowali. Ale oczywiście pamiętam „moje”
pierwsze ofiary gór, które znosiłem, i refleksje, jakie mi wtedy towarzyszyły. Głównie nad
kruchością życia.

– Śmierć w górach chyba najbardziej dotyka nas wtedy, gdy widzimy, że spotkała kogoś,
kto był w jakiś sposób do nas podobny. Uprawiał ten sam sport, miał to samo hobby, to
samo wykształcenie, wiek. To są cechy, które nas zbliżają – mówi Andrzej Górka. –
Pamiętam, jak z lawiny pod Koszystą wykopywaliśmy osobę, która miała identyczne buty
ski-tourowe jak ja. I wtedy na chwilę zaparło mi dech, bo dotarło do mnie, że nie jestem
niezniszczalny. Jeśli widzę, że giną ludzie podobni do mnie, to nasuwa się myśl, że i mnie
mogło to spotkać.
Raz byłem po ciało studentki medycyny, która spadła z wysokości, roztrzaskując się na
oczach jej dwóch towarzyszy. Nie mogłem zapomnieć obrazu przerażonych, trzęsących się
nad jej ciałem chłopaków. Ten widok utkwił mi w głowie, bo to byli ludzie w moim wieku,
więc dystans psychiczny między nami bardzo się zmniejszył. Dlatego śmierć tej
dziewczyny w jakiś sposób była dla mnie dotkliwa. Nie chcę przez to powiedzieć, że
osoby zupełnie ode mnie odmienne nie wzbudzają mojego współczucia. Nie, ale jeśli są
sytuacje, gdzie widać, że to mogło spotkać nas, na przykład podczas wspinania się, jazdy
na nartach czy na wyprawie ski-tourowej, to zaczyna nas ruszać.

– Chyba przyzwyczaiłem się do śmierci – przyznaje Łukasz Migiel. – Pracuję również


jako ratownik medyczny, więc często ją widzę, mimo to za każdym razem uderza mnie
myśl, że człowiek jest w sumie bardzo delikatną istotą.
Nigdy nie zapomnę, jak zwoziliśmy z gór ciało Szymka Tybora, a na lądowisku czekali
jego mama, siostra i ojciec Jasiek. Będę to pamiętał do końca życia. Jasiek był moim
starszym kolegą i moim ratownikiem wprowadzającym do TOPR-u. W dużej mierze to
dzięki niemu jestem w Pogotowiu. A tu właśnie ja przywożę mu jego martwe dziecko.
Trudno to opisać.
Staram się podchodzić do śmierci zadaniowo, myśleć o tym, że wykonuję po prostu
swoje obowiązki, pamiętając jednocześnie, że mamy też sukcesy. Że udaje nam się w tych
górach uratować ludzi z opresji, wyrwać ich ze szponów śmierci, co jest bardzo
satysfakcjonujące. I muszę przyznać, że wzruszają mnie osoby, które mimo tragedii, utraty
kogoś bliskiego, przychodzą nam podziękować, potrafią docenić nasz trud.
Moje doświadczenia w TOPR-ze dotyczą głównie śmierci młodych ludzi, dlatego
niestety przyszło mi patrzeć na rozpacz ich rodziców. Bliscy najczęściej chcą wiedzieć,
jakie były ostatnie chwile życia ich dzieci, jak wyglądało niesienie pomocy, jakie działania
podejmowaliśmy, czy prowadziliśmy resuscytację, jeśli tak, to jak ona wyglądała – chcą
znać wszystkie detale. Dopytują, w jakiej pozycji leżeli, gdzie dokładnie ich znaleźliśmy,
czy cierpieli, czy śmierć przyszła szybko. Oczywiście w takiej sytuacji nigdy nie oceniamy
osoby, która zginęła, i nigdy nie komentujemy decyzji, które podejmowała. To są bardzo
trudne i delikatne tematy.
Te warsztaty z psychologami, o których wspomniał naczelnik, są dla nas ważne, bo
w tego typu rozmowach istotne są najdrobniejsze rzeczy. Dlatego uczymy się, jak
formułować zdania, jak zwracać się do tych osób, jakich używać słów. Bliscy ofiar
dokładnie wszystko rejestrują. Jestem przekonany, że po pięćdziesięciu latach taki rodzic
jest w stanie powtórzyć każde słowo, które wtedy usłyszał, a także opisać każdy gest
i każdą emocję, którą zobaczył. Zwracamy więc uwagę również na to, w jaki sposób
mówimy o zmarłym. Ich bliscy wyczuwają, czy traktujemy ofiarę przedmiotowo, czy
pamiętamy o tym, że to jest syn, brat, mąż, córka – dla nich ktoś bardzo ważny.
– Jako kierownik dyżuru nieraz musiałem rozmawiać z rodzinami ofiar i owszem, często
chcą znać najdrobniejsze szczegóły wypadku, tyle że czasami szczegóły są strasznie
drastyczne – przyznaje Grzegorz Bargiel. – Ostatnio miałem taką historię. Zginęły dwie
osoby. W centrali pojawiły się rodziny obojga, w tym nieletnie dzieci. Bliscy dopytywali
się o okoliczności śmierci. Były mąż ofiary w obecności tych dzieci pytał, jak wyglądało
ciało ich matki. „Nie róbcie tego dzieciom, bo to nic przyjemnego”, powiedziałem
w końcu, dodając, że takie rzeczy mogę opowiedzieć w cztery oczy, a i to niechętnie.
Niestety, niektórzy chcą usłyszeć nawet wstrząsające opisy, by móc odtworzyć zdarzenie
i zrozumieć, dlaczego i jak doszło do wypadku. Bywa, że rodziny nie wierzą w tragedię,
dopóki nie zobaczą ciał. Zdarza się też, że mają żal do ofiar: „Mówiłam, żeby nie chodził,
żeby nie szedł”.

– Przekazywanie złych wiadomości jest bardzo przykre – przyznaje Piotr Konopka. –


Tego typu rozmowy za każdym razem są dla mnie trudne. Źle mi się rozmawia o śmierci,
nie jestem zawodowcem w tej dziedzinie, ale czasami muszę to zrobić.
Pamiętam historię starszej pani, która zaniepokojona zadzwoniła do nas, bo jej syn, który
wybrał się w Tatry, nie odpowiadał na telefony. Spytała, czy coś wiem. Wiedziałem. Już
wtedy miałem informacje od kolegów, że znaleźli ciało chłopaka. Znali jego nazwisko,
więc gdy pani się przedstawiła, nie było wątpliwości. Nie miałem pojęcia, co zrobić, czy
mam ją oszukiwać, kłamać, że nic nie wiem, czy brutalnie i wprost powiedzieć: „Pani syn
przed chwilą zginął w górach”. Niezwykle ciężkie decyzje. Ona oczywiście musi się o tym
dowiedzieć, ale taką informację powinny przekazywać stosowne służby, czyli w tym
wypadku policja, najlepiej w towarzystwie psychologa. Niestety, różnie z tym bywa.
Poprosiłem panią o chwilę cierpliwości, naradziłem się z naczelnikiem i ustaliliśmy, że
chyba jednak należy jej powiedzieć. Zadzwoniłem. „Wszystko wskazuje na to, że turysta,
którego odnaleźliśmy, to jest pani syn. Bardzo mi przykro”, powiedziałem. „I co ja teraz
zrobię? To jedyne moje dziecko. Mam osiemdziesiąt pięć lat”, zaczęła płakać do
słuchawki, a ja nie byłem w stanie słowa z siebie wydusić. Dramatyczne, dramatyczne
historie!

– To, że w górach w dużej mierze giną ludzie młodzi, wynika ze specyfiki tej pasji –
mówi Mieczysław Ziach. – Młodzi chodzą częściej i bardziej ryzykują, a że są młodzi,
często nie mają doświadczenia. Widok martwego młodego człowieka jest bardzo przykry,
ale najgorsza jest śmierć małych dzieci. Weźmy wypadek z Giewontu, gdzie zginęła
dwójka dziesięciolatków. Przecież oni sami nie wymyślili, żeby iść na Giewont. Poszli
z rodzicami, którzy wzięli je na wycieczkę w dobrej wierze, dla przyjemności.
Pamiętam „swoją” pierwszą ofiarę gór. To był 1978 rok, kobieta spadła z Granackiej
Przełęczy. Dla mnie jednak traumatyczną wyprawą była ta po kolegów, w 1994 roku, gdy
rozbił się nasz helikopter w Dolinie Olczyskiej i wszyscy chłopcy zginęli22. To ja
z Rafałem Mikiewiczem zobaczyłem, że Janusz Kubica leży na ziemi. Pomogłem go
włożyć na pokład śmigłowca, po czym wyskoczyłem. A oni odlecieli. Myślę często, że
mogłem być w tym śmigłowcu i że to ja mogłem wtedy zginąć. Jako ostatni wysiadłem
z niego żywy. To był trudny moment dla mnie. Staszek Mateja, w tym dniu ratownik
pokładowy, był z mojej rodziny, więc to był dodatkowy wstrząs. Po tym wypadku nie
miałem wątpliwości, że chcę nadal pracować w TOPR-ze, ale musiałem się nad wieloma
rzeczami zastanowić. W tej pracy nie da się zredukować zagrożenia do zera. Zawsze
będzie ryzyko i trzeba się z tym pogodzić. Albo odejść.

– Najtrudniejsze są te pierwsze doświadczenia, z którymi mamy do czynienia, gdy


wchodzimy w świat gór – dodaje Piotr Konopka. – W moim przypadku to było
równoczesne wejście w świat wspinania, w świat ratownictwa i przewodnictwa
tatrzańskiego, i to siłą rzeczy się przeplatało. Śmierć w górach nie różni się w zasadzie
od śmierci na ulicy, ale rzeczywiście te wypadki, w których likwidacji bierzemy udział,
albo (czego nie życzę nikomu) takie, gdzie giną nasi górscy partnerzy, są najcięższe. I to
one zapadły w moją pamięć bardzo głęboko i będą mi towarzyszyć do końca życia. Jeśli
stoisz nad ciałem człowieka, z którym poprzedniego wieczoru grałeś w szachy, i już nic nie
możesz zrobić, musisz go w tych górach zostawić, zakopać własnymi rękami, bo nie ma
szans, żeby go znieść (tak się robi w najwyższych górach), to są najtrudniejsze z przeżyć.
Wszyscy, którzy intensywnie chodzą po górach lub się w nich wspinają, siłą rzeczy
stykają się ze śmiercią znajomych ze środowiska. Giną nasi partnerzy lub ulegają takim
obrażeniom, że stają się kalekami. I to są wydarzenia, które w każdym z nas pozostawiają
jakiś ślad. Wpływają także na naszą działalność ratowniczą. Działalność ratownicza z kolei
odbija się na naszej działalności górskiej, wspinaczkowej. Człowiek jest zwyczajnie
bardziej zachowawczy, za dużo wie, zaczyna mieć skrzywienie zawodowe. I dobrze, bo
niewykluczone, że ono właśnie ratuje nam życie.
Z każdej tragedii można i nawet należy wyciągać wnioski. Po prostu uczyć się na niej.
Złe doświadczenia są w pewnym sensie skarbnicą wiedzy dla kolejnych pokoleń.
Analizując najważniejsze wypadki w historii turystyki tatrzańskiej, wiemy, czego nie
należy robić.

*
W ciągu 111 lat działalności TOPR-u w Tatrach zginęło 1067 osób. Wszystkie wypadki
policzył i przeanalizował Adam Marasek, zastępca naczelnika TOPR-u, który od wielu lat
zajmuje się w Pogotowiu statystyką oraz profilaktyką w turystyce górskiej. Wspiera go
w tym i pomału przejmuje pałeczkę jego syn Andrzej, również ratownik zawodowy,
obecnie także szef szkolenia w TOPR-ze.
Panowie na 100- i 110-lecie TOPR-u przygotowali opracowania, które tworzą swoisty
obraz rozwoju turystyki w Tatrach. Niestety, pokazany przez pryzmat najtragiczniejszych
wydarzeń. Śmierć w górach definiowana jest przez ratowników TOPR-u w sposób
dosłowny, a więc jako śmierć, która nastąpiła w górach lub w czasie transportu rannego do
szpitala. „Gdyby liczyć osoby, które zmarły w krótkim czasie po przekazaniu do szpitala
w wyniku obrażeń, jakich doznały w górach, liczba osób, które zmarły w wyniku wypadku
w Tatrach, byłaby znacznie większa”, podkreślają autorzy opracowań.
1067 osób, o których już wspomnieliśmy, zginęło w Tatrach w okresie od 1909 do 2020
roku. Najwięcej ofiar było w 1978 roku. Zginęło wówczas 27 osób: 14 w wypadkach
turystycznych, 6 w lawinowych, 2 osoby w taternickich, 2 popełniły samobójstwo. Jedna
osoba zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, jedna w wypadku lotniarskim. Podczas
wyprawy ratunkowej na zawał serca zmarł także ratownik TOPR-u Eugeniusz Strzeboński.

Liczba śmiertelnych wypadków w dziesięcioleciach wygląda tak:


1909–1919 – 19 osób,
1920–1929 – 25 osób,
1930–1939 – 57 osób,
1940–1949 – 39 osób,
1950–1959 – 66 osób,
1960–1969 – 82 osoby,
1970–1979 – 145 osób,
1980–1989 – 163 osoby,
1990–1999 – 147 osób,
2000–2009 – 148 osób,
2010–2019 – 175 osób,
2020 – 21 osób.

Wyraźnie widać, że od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku rośnie liczba tragicznych


wydarzeń. To konsekwencja zwiększającego się z każdym rokiem ruchu turystycznego
w Tatrach oraz na początku mody, a teraz już normy wędrowania po nich także zimą.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych tatrzańskie dramaty tłumaczono kiepskim
sprzętem, fatalnym ubiorem i brakiem dostępu do informacji. Jak zatem wyjaśnić wypadki
w dzisiejszych czasach? Tłumy na szlakach to jedno (rocznie w Tatry wychodzi od 2,5 do
blisko 4 milionów osób!), ale to, co niepokoi ratowników, to lekceważenie Tatr. Zmienił
się nasz styl życia z aktywnego na siedzący, więc w góry idziemy zazwyczaj
nieprzygotowani kondycyjnie. Mamy też coraz mniej czasu na urlop, dlatego spieszymy
się, próbując maksymalnie go wykorzystać. Realizujemy plany, nie bacząc na pogodę,
warunki i stan własnego zdrowia. Paradoksalnie nie pomagają też nowe technologie, typu
telefon komórkowy czy GPS. Wielu turystom dają one złudne poczucie bezpieczeństwa.
W Tatrach najczęściej giną ludzie młodzi, bo też to oni są najliczniejszą grupą
wędrujących czy wspinających się. Jednocześnie najmniej doświadczoną, gotową podjąć
znacznie większe ryzyko, być może często nie zdając sobie sprawy z jego istnienia. Prawie
38% z tej grupy to osoby w wieku 21–30 lat. Drugą najbardziej liczną grupę (13%)
stanowią ludzie w wieku 11–20 lat, z czego najczęściej wypadkom śmiertelnym ulegają
siedemnasto-, dwudziestolatkowie.
Najwięcej osób ginie w miesiącach wakacyjnych, bo wtedy w górach są największe
tłumy. Z danych zebranych przez 111 lat wynika, że 137 osób zginęło w lipcu i aż 196
w sierpniu. Zimy jednak są równie niespokojne. Od grudnia do kwietnia zginęło 390 osób,
co stanowi blisko 40% wszystkich wypadków śmiertelnych. Owszem, zimą w Tatrach jest
znacznie mniej turystów, ale jak pokazuje statystyka, czyha na nich zdecydowanie więcej
niebezpieczeństw związanych z lawinami, hipotermią, wyczerpaniem czy pobłądzeniem.
Ponieważ turyści podejmują w górach różnego typu aktywności, wypadki śmiertelne
podzielono na: turystyczne, taternickie, lawinowe, narciarskie, jaskiniowe, samobójstwa
i inne.
608 osób zginęło w wypadkach turystycznych, 165 w taternickich, 121 w lawinowych,
29 w narciarskich, 13 w jaskiniowych, w tak zwanych innych – 39. Aż 80 osób popełniło
w Tatrach samobójstwa. 12 osób zginęło w nieznanych okolicznościach.
Do większości śmiertelnych wypadków turystycznych doszło w ostatnich 40 latach, czyli
w okresie gwałtownego wzrostu ruchu turystycznego w Tatrach. Najwięcej, bo aż 122
osoby, zginęły na Orlej Perci. Drugie miejsce z 62 ofiarami zajmuje Giewont. Trzecie, 57
osób – Świnica. Następne są Rysy, Czerwone Wierchy, Mięguszowieckie Szczyty,
Kasprowy, Kościelec.
Najczęstszą przyczyną śmierci w tej grupie jest upadek z wysokości. Następnie wypadki
związane z poślizgnięciami: wiosną na zlodowaciałych płatach śniegu, jesienią na cienkiej
warstwie lodu pokrywającej skały. Trzecia przyczyna zgonów w Tatrach to stan zdrowia
turystów. Podczas wysiłku okazuje się, że mamy problemy z krążeniem, ciśnieniem,
dochodzi także do zatorów. W większości dotyczy to osób w starszym wieku, ale zdarzają
się również zgony w wyniku zawałów u osób stosunkowo młodych.
Najmłodszym turystą, który poniósł śmierć w Tatrach, był siedmiolatek. W styczniu
1993 roku spadł Żlebem pod Palcem. Najstarszy to osiemdziesięciojednolatek – zmarł na
zawał w rejonie Giewontu, w lipcu 1978 roku.
W wypadkach taternickich, podobnie jak w turystycznych, życie tracą głównie ludzie
młodzi. Ponad 80 ofiar ze 165 było w wieku 21–30 lat. W tych zdarzeniach najczęstszą
przyczyną śmierci jest odpadnięcie od ściany podczas wspinaczki wynikające z błędów
technicznych, z wyczerpania, wychłodzenia czy poślizgnięcia się. Największe żniwo
zbierają Mięguszowieckie Szczyty, po nich jest Żabie, Kościelec, Cubryna, Mnich,
Zamarła Turnia i Kozi Wierch.
Trzecie miejsce w tej smutnej statystyce zajmują wypadki lawinowe. Zginęło w nich 121
osób. Najtragiczniejsze tatrzańskie lawiny to: lawina w Dolinie Goryczkowej, która zeszła
3 marca 1956 roku z masywu Goryczkowej Czuby, zmiatając z powierzchni ziemi
schronisko i zasypując 5 osób; oraz lawina pod Rysami, zwana lawiną licealistów
z Tychów, z 28 stycznia 2003 roku, która porwała 9 osób, z trzynastoosobowej wycieczki.
7 osób zginęło na miejscu, ósma zmarła po kilku tygodniach w szpitalu.
Najwięcej wypadków lawinowych zdarzyło się w Pięciu Stawach i na Czerwonych
Wierchach – po 18. Pozostałe miały miejsce na Hali Gąsienicowej, Goryczkowej,
w Dolinie Chochołowskiej i w Roztoce.
Duży niepokój ratowników wzbudzają samobójstwa. Aż 80 osób postanowiło odebrać
sobie życie w Tatrach, kończąc je najczęściej w dolinkach reglowych, na Giewoncie czy
Nosalu. Większość z nich to również młodzi ludzie, w przedziale wiekowym 21–30 lat.
W grupie „inne wypadki” odnotowano śmierć 9 ratowników TOPR-u, którzy oddali
życie, niosąc pomoc innym. 5 osób zginęło podczas prac leśnych, jeden juhas zginął, pasąc
owce. Na terenie Tatr popełniono 4 morderstwa. 2 osoby zmarły w schroniskach. Na
lotniach i paralotni zginęły 2 osoby. 4 utopiły się w tatrzańskich potokach.
W tak zwanych innych zdarzeniach zginęło 7 osób. 12 wypadków do dziś nie wyjaśniono
– stan zwłok lub ich nieodnalezienie nie pozwoliły na ustalenie przyczyn wypadków.
1067 ofiar na 111 lat działalności TOPR-u daje rocznie 9,6 ofiary śmiertelnej. Niewiele
jak na blisko 4 miliony ludzi wchodzących rocznie na teren TPN-u. Optymiści powiedzą
wręcz, że liczba jest znikoma, nawet jeśli dodamy do tego rocznie blisko 1000 interwencji
ratowników TOPR-u, niosących pomoc potrzebującym. Pamiętajmy jednak, że to, co dla
jednego jest „znikomą wartością”, dla innego jest wartością największą. Jest całym
światem.
Niech zatem ta statystyka nas nie uspokaja. Przeciwnie, zróbmy wszystko, by nie
dołączyć do bezdusznego rzędu cyfr. Pamiętając, że nie każdy wróci.

*
„Pamięć o tych, którzy odeszli, jest potrzebna i im, i nam samym”, mówił w wywiadzie
profesor Wojciech Załuski z Katedry Filozofii Prawa i Etyki Prawniczej Uniwersytetu
Jagiellońskiego. „Kiedy pamiętamy o osobach zmarłych, spełniamy w jakiś sposób
obowiązek wobec nich. Wielu filozofów mówiło bowiem słusznie, że zapominanie to
jakby zadawanie im drugiej śmierci. Ale pamięć służy też nam samym, i to z wielu
powodów. Związek między pamięcią i tożsamością jest niesłychanie głęboki. Pamięć
tworzy nas samych”23.

Pamięć o zmarłych najczęściej budujemy za pomocą słów, gestów i symboli. Stawiamy


krzyże przy drogach, wmurowujemy tabliczki pamiątkowe, organizujemy memoriały,
festiwale i tym podobne inicjatywy. Czasami zapalamy świeczkę gdzieś na szlaku, choć
pewnie wielu z tych, którzy stracili bliskich w Tatrach, chciałoby czegoś więcej – czegoś
trwałego. Niestety, na tego typu symbole nie ma zgody TPN-u. Już nie ma na nie zgody.
Przy szlaku nad Czarny Staw Gąsienicowy znajdziemy przecież kamień upamiętniający
tragiczną śmierć Mieczysława Karłowicza w 1909 roku, a w Pięciu Stawach tablicę
przypominającą o śmierci Stanisława Bronikowskiego na Zamarłej Turni w 1917 roku.
W polskich Tatrach nie brakuje też obiektów sakralnych, stawianych głównie pod koniec
XIX i na początku XX wieku. Mamy pięć kaplic: kaplica i klasztor sióstr albertynek na
Kalatówkach, klasztor albertynów na Śpiącej Górze, kaplica na Wiktorówkach, kaplica
Najświętszego Serca Pana Jezusa w Jaszczurówce, kapliczka hawiarska (zwana też
zbójnicką) w Starych Kościeliskach, kaplica na Polanie Chochołowskiej; dziewięć krzyży:
krzyż na Giewoncie, krzyż Wincentego Pola w Dolinie Kościeliskiej, krzyż na Przysłupie
Miętusim, krzyż na Polanie Waksmundzkiej, krzyż nad Czarnym Stawem pod Rysami,
krzyż na Polanie pod Kopieńcem, krzyż na Hali Gąsienicowej, krzyż żeliwny w Kuźnicach
u wylotu alei dworskiej, krzyż drewniany przy drodze do Kuźnic; oraz trzy figury: Świętej
Katarzyny w bramie Kraszewskiego, Niepokalanej Matki Bożej w wąwozie Kraków,
Matki Boskiej Niepokalanej w ścianie Zawratowej Turni.
I wystarczy – mówią władze TPN-u. To, co już jest, uznajemy za historyczną spuściznę
i na tym kończymy temat. Nie ma zgody na nowe obiekty tego typu.
Dlatego gdy w 2009 roku ni stąd, ni zowąd na Rysach stanął metalowy krzyż
upamiętniający stulecie TOPR-u, wszyscy oniemieli, od władz upamiętnionych począwszy,
na dyrektorze parku skończywszy. Nikt nie znał ani fundatora, ani konstruktora, ani
wykonawcy, ani pomysłodawcy. Parkowcy zdemontowali krzyż, dwukrotnie,
enigmatyczny darczyńca był bowiem wytrwały. Ostatecznie krzyż trafił do sanktuarium na
Wiktorówkach, a właściwie na tamtejszy mur, z jasnym przekazem, że jeśli musimy,
chcemy, mamy potrzebę – to tu jest miejsce na upamiętnianie.
I rzeczywiście jest, trochę na wzór Tatrzańskiego Symbolicznego Cmentarza, który jako
pierwszy powstał w Tatrach słowackich, u stóp masywu Osterwy, stając się największym
miejscem pamięci osób, które zginęły w górach. Cmentarz założono w 1940 roku (choć
jego projekt przygotowano już w 1922) z inicjatywy i według pomysłu czeskiego taternika
i malarza Otakara Štáfla. Zamysł był taki, żeby zebrać wszystkie tablice pamiątkowe z Tatr
i stworzyć miejsce, w którym będzie można wspominać tych, którzy w nich zginęli.
„Zmarłym na pamiątkę, żyjącym ku przestrodze”, jak mówi motto. Obecnie na tym
Symbolicznym Cmentarzu jest blisko czterysta tablic. Wśród wielkich nazwisk są i mało
znane, w tym miejscu bowiem pamięta się o wszystkich ofiarach gór.
Cmentarz pod Osterwą jest niezwykle malowniczy. W limbowym lesie stoją kolorowe,
charakterystycznie malowane drewniane krzyże, wykonane przez rzeźbiarzy
z miejscowości Detva24, pamiątkowe tablice montowane są zaś w skalne ściany. Cmentarz
otwarty jest od połowy czerwca do końca października.
Nasze Miejsce Pamięci, stworzone na Wiktorówkach, jest znacznie młodsze
od słowackiego pierwowzoru i z racji mocno ograniczonego terenu ma charakter
cmentarza zasłużonych.

– Na pewno oba powstały z tych samych potrzeb, zresztą niektóre tablice powtarzają się
tu i tam – mówi ojciec Mateusz Jacukiewicz, kustosz Sanktuarium Matki Bożej
Jaworzyńskiej na Wiktorówkach. – „Pamiętam – Tęsknię – Czekam” to motto naszego
miejsca. Specyfika gór ma to do siebie, że nie zawsze zaginieni się odnajdują, czasami
zostają w tych górach na zawsze. Tutaj jest miejsce, w którym można oddać im hołd,
zapalić świeczkę, wspomnieć ich. Jeśli kogoś kochamy, jeśli ktoś jest dla nas ważny, to
czujemy żal po jego odejściu i chcemy być może w ten sposób dopowiedzieć ostatnie
rzeczy, dopełnić jakieś relacje.
Niestety, nie da się upamiętnić wszystkich. Nasz mur, na którym montujemy tablice, robi
się coraz krótszy, w związku z tym znajdują tu miejsce ludzie, którzy swoim życiem
i swoją aktywnością w górach wpisali się w ich historię. To nie są zwykli turyści, którzy
przypadkowo zginęli podczas wycieczki, choć od nich się zaczęło.

Pierwszą tabliczkę, oficjalnie, za zgodą ówczesnego kustosza ojca Leonarda,


zamontowali na skarpie Wiktorówek przy cudownym źródełku Piotr Klamerus i Stanisław
Cukier – zakopiańscy artyści rzeźbiarze. Tablica upamiętniała brata Piotra, Władka,
człowieka, który kochał góry ponad wszystko, mimo że jak mało kto miał pod górę.

– Władek chory był na chorobę Heinego-Medina, chodził o dwóch kulach, ale to nie
przeszkadzało mu w zdobywaniu Tatr – wspomina Piotr Klamerus. – Uwielbiał się po nich
włóczyć, wprawiając niejednego turystę w szczere zdumienie, a nawet osłupienie.
Ludziom szczęki opadały, gdy Władek przeganiał ich na szlaku. Chodził szybciej niż
niejeden zdrowy. Nie żeby się ścigał, po prostu tak świetnie sobie radził. Wyobrażacie
sobie, schodzicie z Czerwonych Wierchów, a tu za wami – stuk, stuk, stuk – gość zbiega
o dwóch kulach? On skakał na nich jak kozica. Potrafił od Kościeliskiej przejść całe
Czerwone Wierchy, do Gąsienicowej i do Kuźnic. Był bardzo mocny, bo od dziecka
chodził o kulach. Władek zmarł śmiercią naturalną, w wieku trzydziestu sześciu lat.
Chciałem zrobić mu tablicę na Wiktorówkach, bo to było dla nas szczególne miejsce.
Wiele razy, kiedy jeszcze chodziliśmy do liceum, nocowaliśmy na Polanie Rusinowej.
Ojciec Leonard bardzo lubił Władka, dlatego zgodził się na tę tablicę. Zresztą to nie była
pierwsza pamiątka po zmarłym w tym miejscu. Stał tam już i nadal stoi granitowy obelisk
z wykonanym z brązu Chrystusikiem Frasobliwym, prawdopodobnie projektu Andrzeja
Kreutza-Majewskiego. Obelisk wygląda jak przydrożna kapliczka z gontowym daszkiem.
Upamiętnia jakąś kobietę, która zginęła w Stanach Zjednoczonych. Komuś bardzo zależało
na tym, żeby miała pomniczek na Wiktorówkach, więc ten stanął tam pod koniec lat
siedemdziesiątych.
Tablicę dla mojego brata zrobił Stasiu Cukier. Zamontowaliśmy ją w 1994 roku.
Wtedy nie wiedzieliśmy, że to miejsce nabierze tak szczególnego charakteru, choć
przeszło nam przez myśl, że dobrze byłoby móc upamiętniać ludzi gór również po naszej
stronie Tatr.
Tatry wprawdzie są wspólne i Słowacy nie robią problemu z umieszczaniem tablic pod
Osterwą, ale pomyślałem, że może warto stworzyć miejsce dla tych, którzy całe życie
poświęcili górom, a zmarli śmiercią naturalną. Przecież są przewodnicy, ratownicy,
himalaiści, taternicy.
Tego samego roku zrobiłem tablicę dla toprowców, którzy zginęli w katastrofie
śmigłowca w Dolinie Olczyskiej, później upamiętniłem Jerzego Hajdukiewicza i jego żonę
Helenę oraz Jana Sawickiego. Potem zrobiłem tablicę Babce Kobylarce25. Jej zresztą
należało się jak mało komu, bo spędziła na Rusinowej Polanie całe swoje życie.

– Na naszej Ścianie Pamięci widać kawał historii Polski, historii himalaizmu i historii
wielkich górskich osiągnięć. Są też tablice ratowników górskich, którzy służyli innym,
a nawet oddali w tej służbie życie – mówi ojciec Mateusz. – Chętnych do fundowania
tablic było i wciąż jest wielu, zbyt wielu jak na niewielkie miejsce, dlatego kilka lat temu
została powołana kapituła, która rozpatruje składane wnioski. Zasiada w niej pięć osób,
związanych między innymi z TOPR-em, TPN-em i zajmujących się historią gór.
Wnioskodawcy nie tylko są zobowiązani przedstawić projekt tablicy, ale przede wszystkim
muszą opisać historię człowieka, którego chcą upamiętnić, w tym jego górską drogę.
Stawiamy na wyjątkowość tych postaci, dlatego zdarza nam się weryfikować informacje,
tak jak wnioskodawcom zdarza się podbijać bębenek, dodając zmarłemu splendoru.
Rocznie wpływa do nas kilka wniosków, niektóre czasami odrzucamy, także z powodów
formalnych (tablice muszą mieć ściśle określone wymiary). Obecnie mamy około stu
dwudziestu tablic upamiętniających sto czterdzieści osób.
O wyjątkowości tego miejsca świadczy fakt, że są ludzie, którzy jeszcze za życia próbują
sobie zaklepać miejsce na murze. Nie dalej jak w zeszłym roku przyszedł tu gość
z gotowcem w garści – tablicą zrobioną przez siebie dla siebie: „Bo on nie wie, czy
przypadkiem nie będzie niedługo umierał, więc… żeby nie było kłopotów”. Trochę mnie,
nomen omen, zamurowało. Odesłałem go z Bogiem, dodając, że spokojnie poczekamy, co
ów zdecyduje. Może i nawet ten człowiek jest zasłużony, tylko że nie tak to się robi. Tu nie
chodzi wyłącznie o to, czym ktoś się zasłużył, ale też o pamięć, jaką po sobie zostawia.
Jakim był człowiekiem, jak pamiętają go ludzie i jak go wspominają. To ktoś musi tę
pamięć po nas kultywować.
Rozmowy o śmierci zawsze są trudne. Z mojego księżowskiego doświadczenia wynika,
że żadne słowa nie ukoją bólu, ale ważna jest obecność drugiego człowieka. I myślę, że to
nasze miejsce pamięci jest właśnie takim miejscem obecności.
Jeśli ktoś pyta, czy można wytłumaczyć śmierć w górach, odpowiadam – nie można.
Relacja między człowiekiem a Bogiem jest tajemnicą. Pan Bóg patrzy na to z zupełnie
innej perspektywy niż my. My widzimy tu i teraz, Bóg widzi całość. Jestem przekonany
i wierzę bardzo mocno, że jak już będziemy po tych wszystkich sądach ostatecznych, to
wtedy dopiero będziemy świadomi tego, że nasza śmierć przyszła do nas w najlepszym
możliwym momencie.
Kiedy mówimy o śmierci w górach, która bardzo często dotyka ludzi młodych, nieraz
słyszymy opinie, że trzeba im było zabronić, nie podsycać w nich tej pasji i miłości do gór.
Myślę, że takie rzeczy mówią ludzie, którzy nigdy nie chodzili po górach. Kto nie poczuł,
jak są wyjątkowe, nie zrozumie tej miłości.

– Góry mogą dać ukojenie także po śmierci kogoś bliskiego – dodaje ojciec Leonard,
który trzydzieści pięć lat gazdował na Wiktorówkach. – Wszystkie ważne rzeczy, które Pan
Bóg chciał nam przekazać, działy się w górach. Na Synaju Mojżesz odebrał przykazania,
na górze Moria miał zginąć Izaak, na górze Tabor doszło do Przemienienia Jezusa, osiem
błogosławieństw Chrystus wygłosił podczas Kazania na Górze. Może to znak od Boga, że
góry są miejscem specjalnym, uduchowionym?

„Góry są mitycznym, formującym miejscem, a wyjście w nie ma charakter rytuału”,


mówi socjolog Tomasz Sobieraj w wywiadzie Grzegorza Kapli dla kwartalnika „Tatry”
o sugestywnym tytule Żeby poradzić sobie z przemijaniem, idziemy w góry. „W bajkach,
kiedy chłopak miał zmężnieć, to dokąd szedł? W góry. A gdy wracał z gór, był
przemieniony. Doświadczony. Mądrzejszy. […] W mojej rodzinie ze wszystkimi zmarłymi
żegnamy się w górach. Kiedy ktoś umiera, to momentem zamknięcia ziemskiego spotkania
z tą osobą jest wyprawa w góry. Wchodzimy na szczyt, żeby się symbolicznie pożegnać.
Mam młodszego kuzyna, któremu niedawno zmarła mama. Kompletnie nie umiał sobie
poradzić. To się przejawiało również w snach, w stanie, w którym człowiek nie potrafi
kontrolować umysłu. Zabrałem kuzyna w góry, nigdy tam nie był. Nie mieliśmy żadnego
planu, po prostu przeczucie, że góry dadzą mu inną perspektywę. Może po prostu
odetchnie. Szliśmy między Kopą Kondracką a Kasprowym i w pewnym momencie
zatrzymał się, zszedł ze ścieżki, usiadł na kamieniu. Czekałem godzinę. To była godzina,
w której pożegnał się z matką. Patrzył na panoramę słowackich Tatr, ale tak naprawdę
patrzył chyba w głąb siebie. To był dla niego formujący moment. Bo kiedy umiera ci
matka, nie możesz już dłużej być dzieckiem. Musisz się zmierzyć z przemijaniem – jej
i swoim. I właśnie z powodu takich momentów góry są i zawsze będą świętością”26.

*
„Człowiek nie może żyć, nie wiedząc, po co żyje”, mówił Gustaw Herling-Grudziński,
a zatem chyba bez wielkiej przesady mogę stwierdzić, że ratownicy TOPR-u żyją pełnią
życia. Nawet jeśli to życie jest krótkie, bo oddane za innych.

11 sierpnia 1994 roku Stanisław Mateja miał 51 lat. Zginął w katastrofie śmigłowca
w Dolinie Olczyskiej, podczas akcji ratunkowej. „Mógł jeszcze pożyć. Był w znakomitej
formie”, mówi jego syn Piotr.
„Żałuję tego, co nie zostało mi dane”, wyznaje z kolei Hania Łabunowicz, która miała
cztery i pół roku, gdy zginął jej tata, Marek „Maja” Łabunowicz. Nie przeżył lawiny pod
Szpiglasową Przełęczą, która zeszła 30 grudnia 2001 roku27. Maja miał wtedy 29 lat. Szedł
w grupie ratowników po zasypanych turystów.
W tej samej lawinie zginął Bartek Olszański, dwudziestoczteroletni marzyciel i idealista.
Opłakiwała go między innymi jego narzeczona, Marysia: „Myślę o tym, co straciłam,
tracąc Bartka. Czasami zastanawiam się, jak wyglądałoby nasze życie”.

– Byłem trzydziestoletnim facetem z żoną i dwójką dzieci, więc miałem to szczęście, że


zdążyłem ojca dobrze poznać. Ale było mi żal, że jego życie tak szybko się skończyło,
zwłaszcza że to był dla niego dobry czas – mówi Piotr Mateja. – Moi rodzice zawsze
ciężko pracowali, na dwóch etatach, a w tym okresie zaczęli już trochę cieszyć się życiem.
Udało im się wyjechać na wycieczkę do Rzymu, przez Szwajcarię, potem pojechali do
Hiszpanii w tym roku, w którym zginął ojciec. Strasznie to było przykre, że wtedy, gdy
mógł już trochę odetchnąć i skorzystać z życia, zginął.
Miałem ogromne poczucie straty. Ojciec był człowiekiem o bardzo szerokich
horyzontach, nauczył mnie wielu rzeczy, byliśmy w świetnym kontakcie, codziennym,
więc kiedy zginął, wiedziałem, że tracę coś cennego i nie będzie dalszego ciągu.
A przecież mógł jeszcze długo, długo żyć. Pięćdziesiąt jeden lat to nie jest czas na
umieranie.

– Żałuję tego, co nie zostało mi dane. Żal mi wspólnych wycieczek, których nie ma,
nauki gry na skrzypcach, którą tata dawał innym, a mnie nie dał. Dlaczego ja tego nie
mogłam doświadczyć, a inni mogli? Dlaczego mam znać tatę tylko ze wspomnień innych?
Czemu nie mogłam go poznać? Dlaczego mam mniej wspomnień o nim niż inni? Przecież
jest i był moim tatą. Mam dwadzieścia trzy lata i wciąż jest we mnie dużo pytań – wyznaje
Anna Łabunowicz, zwana po góralsku Hanką. – Na szczęście pamiętam tatę. Mam kilka
obrazów w oczach, które, jak widać, pielęgnowałam i wciąż pielęgnuję. Ludzie twierdzą,
że to niemożliwe, żeby takie małe dziecko, jakim byłam w chwili jego śmierci, coś
pamiętało, a jednak… Pewnej zimy stwierdził, że ulepimy bałwana, ale nie takiego
zwykłego, tylko takiego, jak ja chcę, a że moją ulubioną zabawką był Kubuś Puchatek –
wiadomo, w spodenkach i szelkach – tata z moją drobną pomocą ulepił mi takiego Kubusia
Puchatka na podwórku. Jest zdjęcie, ale naprawdę pamiętam, jak go lepiliśmy.
Pamiętam też, jak ze ściany wylazł ogromny pająk (ogromny dla mnie), taki z długimi
nogami. Tak się wystraszyłam, że weszłam na odkurzacz i próbowałam uciekać. Tata
wypuścił go, mówiąc: „Szczęśliwy dom, gdzie pająki są”. Ostatnio zaś znalazłam swój
pamiętnik z dzieciństwa, w którym zapisałam wspomnienia z naszej wspólnej wycieczki
w góry. Musiałam mieć około trzech, czterech lat. Było lato, poszliśmy z tatą w Tatry,
sami, na trzy dni! Mama miała iść z nami, ale chyba coś jej wypadło w pracy, w każdym
razie nie poszła. Pamiętam plecak i… nocnik przypięty do niego, i to, że przez cały nasz
wypad tata karmił mnie wyłącznie słodyczami, co miało być naszą słodką tajemnicą. Tyle
że gdy wróciliśmy z gór i babcia poczęstowała mnie snickersem, powiedziałam, że mam
ich już dość, bo jadłam takie dzisiaj, wczoraj i przedwczoraj, więc od razu wszystko się
wydało.
Potem poszliśmy z tatą do sklepu i wypatrzyłam sobie czarnego pudelka zabawkę, i on
mi ją kupił. Chyba to tata nazwał ją Psinka. Miałam ją jeszcze długo, długo, więc te
zabawki też przywołują wspomnienia związane z tatą.

– Byliśmy z Bartkiem zaręczeni. Poznaliśmy się w liceum, w 1995 roku – mówi Maria
Tokarz-Olszańska. – Parą byliśmy trzy lata i postanowiliśmy, że ślub odbędzie się na
dziesiątą rocznicę naszej znajomości. Los dał nam siedem. Zabrakło trzech. Ślub miał być
zimą, to była nasza ulubiona pora roku – śnieg, zaspy, sanie, kożuchy, prawdziwe góralskie
wesele, chociaż Bartek nie był góralem.
Marzył, żeby zostać ratownikiem TOPR-u, i zarówno ja, jak i jego mama Marta
robiłyśmy wszystko, żeby spełnić to marzenie. Jego cel był naszym wspólnym celem.
Kiedyś mama Bartka przyznała, że gdy zaczynał działalność górską, jeszcze przed
wstąpieniem do TOPR-u, bardzo się o niego bała. Kupiła mu sprzęt, opłacała kursy, robiła,
co mogła, żeby zwiększyć jego bezpieczeństwo. Gdy pojawił się pomysł TOPR-u,
odetchnęła z ulgą, uznając, że tam na pewno będzie bardziej bezpieczny. Bo przecież taka
organizacja! Ja myślałam podobnie. Do głowy mi nie przyszło, że mogłoby się coś
wydarzyć. Chociaż… dałam Bartkowi góralskie skarpetki, wełniane, na szczęście. Nosił je
w plecaku wyprawowym, trochę jak talizman, więc mimo tego pełnego zaufania do TOPR-
u gdzieś tam zaklinaliśmy rzeczywistość.

*
– Tego dnia pracowałem u siebie na budowie – wspomina Piotr. – Byłem na piętrze, gdy
usłyszałem, że ktoś wjeżdża w moją uliczkę. Włodek Gładczan. Nie miałem z nim
codziennego kontaktu, więc się trochę zdziwiłem. Wyszedłem na balkon i zagadałem do
niego. Poprosił, żebym zszedł. „Był wypadek w górach. Coś jest nie w porządku
ze śmigłowcem, ale jeszcze nic nie wiemy, bo jeszcze nikt nie dotarł na miejsce” – taką
wiadomość mi przekazał. Nie powiedział nic konkretnego, więc z jednej strony wiadomość
była fatalna, z drugiej – została jakaś nadzieja.
Zebrałem się od razu i pojechałem do TOPR-u, a tam wszyscy schodzą mi z drogi. Nikt
nie chce do mnie podejść. Widziałem, że unikali kontaktu, nie chcieli mi nic powiedzieć, to
dało się wyczuć. Po dłuższej chwili podszedł do mnie Andrzej Król, sąsiad z Krzeptówek,
i powiedział wprost, że sprawa jest beznadziejna. Śmigłowiec spadł, nie ma co robić
nadziei, że ktokolwiek się uratował. I tyle. Oczywiście w międzyczasie była cała plątanina
myśli w głowie: „Co się stało? Czy są poszkodowani? Połamani? Czy zdołali się
uratować?”, ale po chwili dowiedziałem się, że to niestety koniec.
Pojechałem do mamy powiadomić ją i moje dwie siostry. To był mój obowiązek –
potwornie trudny. Odszukanie śmigłowca na dnie Doliny Olczyskiej zajęło trochę czasu,
potem była akcja wydobycia ciał, co też trwało. W końcu dostałem informację, że ciała
jadą do kostnicy zakopiańskiego szpitala.
Spotkałem tam kilku kolegów ojca, w tym jego przyjaciela doktora Roberta Janika, który
podszedł do mnie i powiedział, że może lepiej, żebym tego nie widział. Odpowiedziałem,
że nie ma takiej możliwości. Podszedłem, rozpiąłem zamek błyskawiczny worka
i natychmiast podjąłem decyzję, że nikt z mojej rodziny tego nie zobaczy. Ponownie
pojechałem do mamy i sióstr i powiedziałem, że nie zgadzam się, żeby zobaczyły tatę,
i żeby nawet nie dyskutowały ze mną na ten temat. To było dla mnie straszne przeżycie.
– W dniu wypadku byłam u znajomych, u państwa Szatkowskich – wspomina Hania. –
Pamiętam to, bo z ich córką Marysią robiłyśmy sobie bitwę na poduszki. Kiedy wróciłam
do domu, nagle zaczęłam dostawać mnóstwo zabawek, nawet dostałam swoją pierwszą
wymarzoną Baby Born. Nie rozumiałam wtedy tej hojności, dziś wiem, że to miała być
rekompensata za stratę ojca.
Nie pamiętam momentu, gdy mama mi powiedziała, że tata już nie wróci. Nie pamiętam
też, kiedy po raz pierwszy byłam na jego grobie. To jest kompletnie rozmyte. Podobno
zupełnie się wtedy wyłączyłam.

– 30 grudnia Bartek dyżurował na Gubałówce, zabezpieczał wypadki narciarskie, ale gdy


usłyszał przez radio, że jest akcja pod Szpiglasową, zadzwonił do swojej mamy, prosząc,
żeby podrzuciła go do centrali – wspomina Marysia. – Koniecznie chciał iść na tę akcję
i koniecznie chciał załapać się na pierwszy transport. I załapał się, bo Marta „była na każde
wezwanie”. Potem do końca życia zastanawiała się, czy pocałowała go na pożegnanie, bo
ponoć błysnęła jej myśl, że lepiej tego nie robić, żeby nie zapeszyć. Dręczyła się tym do
śmierci. Nie wiedzieć czemu w jej mniemaniu pocałowanie Bartka miało być złym
omenem. Zastanawiała się także, co by było, gdyby nie pojechała po niego albo pojechała
chwilę później. Wtedy Bartek na pewno nie zdążyłby na ten pierwszy transport, bo wpadł
do centrali w ostatniej chwili. Dużo było tych pytań, ale akurat na to ostatnie odpowiedź
była oczywista – Marta zachowała się po prostu tak jak zawsze. Całe jej życie było
podporządkowane jego pasji.
Kiedy Bartek ruszył na akcję, Marta spokojnie wróciła do domu, a w domu wiadomo,
obowiązki. Ja tymczasem poszłam do kościoła na dziewiętnastą, na mszę za mojego
zmarłego tatę. Nie lubię okresu świąt i sylwestra, bo wtedy właśnie zmarł. Miałam osiem
lat, gdy go straciłam. Po powrocie z mszy do rodzinnego domu usłyszałam
w wiadomościach, że zeszła druga lawina i porwała ratowników. We mnie się zagotowało!
Tak się dowiedziałam o wypadku Bartka. Z TVN-u. I zaczęło się piekło. Nie mogłam
dodzwonić się do centrali – wiadomo, kocioł, nie odbierają. Zadzwoniłam więc do jednego
z kolegów Bartka, chyba już coś wiedział, bo wyraźnie mnie zbywał. Dopiero Zuza,
sekretarka naczelnika, przyznała, że grupa ratowników jest pod lawiną i że nic nie
wiadomo. „Ale będzie dobrze”, dodała. Zaraz potem zadzwoniła do mnie Zosia Bachleda
i oświadczyła, że jedzie po mnie. Przywiozła mnie na centralę. I tam nagle dopadła mnie
myśl, że przecież muszę zadzwonić do mamy Bartka, bo ona na pewno nic nie wie.
Zadzwoniłam, ale odważyłam się powiedzieć tylko tyle, że dzieje się coś złego i musi
przyjechać!
Siedziałyśmy w centrali, czekając na wiadomości. Miałyśmy nadzieję, że Bartek żyje.
Włączone były radia toprowskie, więc słyszałyśmy część rozmów prowadzonych przez
ratowników. W tym samym czasie w Dolinie Chochołowskiej trwała druga akcja, tam
również zeszła lawina, dlatego dużo się działo i te komunikaty były różne. W nas jednak
cały czas tliła się nadzieja. Zgasła o trzeciej w nocy, gdy zwieźli Bartka do prosektorium.
Zobaczyłyśmy go obie. Takiego, jak go wyciągnęli z lawiny. Miał na nogach buty ski-
tourowe. Potem przez dziesięć lat w nich jeździłam, nie miałam siły ich wyrzucić.
Straszny był ten czas po śmierci Bartka. Zostałyśmy z Martą same, jak dwie sieroty.
Razem spałyśmy przez pierwsze dni, przytulone, trzymając się za ręce. Pamiętam, że gdy
jechałyśmy do Gosi Łabunowicz pożegnać Marka, nie byłam w stanie się ubrać, żeby
wyjść z domu. Wtedy przyszła Marta i mną potrząsnęła, dosłownie, mówiąc, że musimy
ładnie wyglądać i że musimy to zrobić dla Bartka i Marka. Była bardzo mocna,
nieprawdopodobnie. Wszyscy myśleli, że się rozklei, a ona przeciwnie, dzielnie stawiła
temu czoła, choć toczyła straszną walkę. Przecież Bartek był jej jedynym dzieckiem. Jego
śmierć tłumaczyła sobie przez pryzmat wiary, że taka była wola Pana Boga. I to ją
trzymało. Mało tego, choć brzmiało to dziwnie, mówiła, że śmierć Bratka była cudowna,
bo związana z poświęceniem, oddaniem, z misją. To, że zginął, niosąc pomoc, było dla niej
wielkim pocieszeniem. Mnie również to dawało siłę do przetrwania.
Czas po wypadku był dość intensywny, bo zostałyśmy po prostu przytłoczone sprawami
związanymi z wypadkiem. Był taki moment, że w domu drzwi się nie zamykały, cały czas
coś się działo. Ludzie przychodzili, pomagali i wspierali nas. Tak wyglądały pierwsze
miesiące. Potem to oczywiście klapnęło i przyszedł etap: „życie toczy się dalej”. I wtedy
pojawiła się we mnie złość. Ale nie na Bartka, tylko na tę sytuację. Nigdy nie miałam żalu
do niego o to, że poszedł, może dlatego, że sama bym tak postąpiła.
Ból po stracie ukochanej osoby jest niewyobrażalny. Dla mnie ten czas był czarną dziurą.
Dużo się działo, a jednak wszystko toczyło się jakby poza mną. Potem zajęłyśmy się
organizowaniem memoriału Bartka28, żeby coś robić, pójść do przodu, działać, ale bardzo
często miałyśmy takie momenty, że po prostu siadałyśmy i płakałyśmy. Raz wieszałyśmy
półkę góralską. Mordowałyśmy się z nią, aż w końcu poryczałyśmy się. Siedziałyśmy
i płakałyśmy, trzymając tę półką na kolanach. Płakałyśmy z bezradności. Mieszkałyśmy
w ogromnym domu, który Marta wybudowała dla siebie, dla Bartka, dla nas, a zostałyśmy
w nim same. Na zewnątrz robiłyśmy wrażenie bardzo mocnych, Marta tworzyła taki
wizerunek. Zawsze była świetnie ubrana, umalowana, uśmiechnięta. Powtarzała, że Bartek
patrzy na nią z nieba i musi być z niej dumny, że daje radę.
Nigdy nie rozmawiałam z Bartkiem o zagrożeniach. Miałam dwadzieścia trzy lata! To
nie jest wiek do myślenia, że narzeczony może zginąć. Na takim etapie życia człowiek
myśli o innych rzeczach. Owszem, rozmawialiśmy o akcjach, działaniach, ale nigdy
w kontekście niebezpieczeństwa czy strachu. Wręcz przeciwnie, TOPR Bartka napędzał.
Poświęcał Pogotowiu bardzo dużo czasu, kosztem domu, a my z Martą robiłyśmy
wszystko za niego. Pełne oddanie. Jego pasja była na pierwszym miejscu, absolutnie.

– Nienawidziłam Dnia Ojca organizowanego w szkole. Każdy robił laurki dla swojego
taty. A dla kogo ja miałam je robić? Dlatego buntowałam się przeciwko temu – mówi
Hania. – Wiedziałam, że nie mam taty, dlatego nie widziałam sensu w robieniu mu
prezentów. Ale ostatecznie robiłam i zanosiłam te laurki na jego grób. Pamiętam, jak
wkładałyśmy je z mamą w koszulki, żeby nie zamokły.
Gdy byłam w zerówce, jakiś chłopak powiedział, że mój tata umarł, bo był głupi.
Niewiele myśląc, przywaliłam mu. Za karę siedzieliśmy w kącie, oboje. Potem oczywiście
było zebranie rodziców, tłumaczenie sytuacji i ostatecznie w ramach przeprosin „sprawca”
miał mnie zabrać na lody. Oczywiście nie poszłam, w końcu obraził mojego tatę! Z tym
chłopakiem spotkaliśmy się kilkanaście lat później, na lekcjach angielskiego. Dziś jest
w porządku, ale pamiętam mu to do tej pory – śmieje się Hania. – Być może jego rodzina
nie rozumiała zachowania ratowników. Może usłyszał coś od dorosłych i tak to
zinterpretował? Rozmawiało się przecież w domach o tej akcji. Telewizja bez przerwy to
pokazywała, podniosły się nawet głosy, że źle zrobili, że poszli. Może dziecko to usłyszało
i powtórzyło?
Ja tymczasem czułam, że tata zginął w słusznej sprawie. Ale o to zadbała mama. Stanęła
na wysokości zadania i nie pozwoliła mi myśleć, że tata mnie porzucił. Powtarzała, że
zginął, bo ratował życie innych ludzi. Że zginął z miłości do gór, do życia i że przekazał
nam tę miłość. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że postawa mojego taty była bohaterska.
Mama mówiła, że jeśli człowiek młodo odchodzi, to znaczy, że już zasłużył na niebo.
W ten sposób próbowała usprawiedliwić przede mną jego śmierć, bo na początku byłam na
niego zła. Że poszedł. Bo po co? Dlatego że praca była ważniejsza niż rodzina? Ale potem
zaczęło docierać do mnie, że zrobił to, bo trzymał się swoich zasad. Nie musiał iść, ale
poszedł, bo takie wartości wyznawał. Był honorowy, słowny, pełen poświęcenia. I kochał
góry – to też była jego miłość.
Dopiero rozmowy z mamą i innymi ludźmi – ratownikami, przyjaciółmi taty – pozwoliły
mi uwolnić się od tych natrętnych myśli i uświadomiły mi, że „na każdego jest plan”.
I widocznie tak miało być.

*
– Nie czarujmy się, zawsze szuka się winnych – mówi Piotr. – Wiadomo, że co się stało,
to się nie odstanie, ale pytanie, kto zawinił, jest zupełnie naturalnym procesem.
Przedstawiana przez fabrykę w Świdniku wersja, że rozwarstwienie łopaty wirnika, które
było przyczyną katastrofy śmigłowca, powstało na skutek uderzenia w głowę Janusza
Kubicy, nie przekonywała nas. To po prostu nie trzymało się kupy. Jak to możliwe, że
śmigłowiec, który miesiąc przed katastrofą przeszedł w Świdniku generalny przegląd,
rozbija się w tak spektakularny sposób? Przecież on rozpadł się w locie! Owszem, rana
Kubicy była śmiertelna, ale niewielka. Niestety, nie mogliśmy udowodnić winy fabryce, bo
stawanie przeciwko niej byłoby de facto stawaniem przeciwko państwu. A wiadomo,
przeciętny człowiek w starciu z państwem nie ma żadnych szans.
Jednak miałem żal do tych, którzy serwisowali ten śmigłowiec. Gdybym w tamtym
momencie wiedział, kto jest za to odpowiedzialny, nie wiem, co bym mu zrobił. Dzisiaj
patrzę na to inaczej, ale wtedy, w tamtych emocjach nie odpowiadałbym za siebie.
Przeglądałem dokumenty po zakończeniu śledztwa, czytałem ekspertyzy, z których
wynikało, że serwisanci przełożyli łopaty do Sokoła z innych śmigłowców. Dla mnie to
niechlujstwo, rodzaj zaniedbania, dowód na lekceważenie elementu bezpieczeństwa. Ja
widzę winę tych ludzi, tylko że ta wina jest nie do udowodnienia.

– Mam pretensje. Do ludzi, którzy mimo trudnych warunków poszli na Szpiglasową29 –


przyznaje Hania. – Wiem, że to naczelnik podjął decyzję o kontynuowaniu akcji
poszukiwawczej mimo pogarszającej się pogody, dowiedziałam się o tym, gdy dotarłam do
karty zgonu i karty wypadku taty, ale do niego nie miałam ani żalu, ani pretensji. Nigdy.
Zresztą bardzo nas po wypadku wspierał, opiekował się mną. Skierował mnie do Fundacji
„Dorastaj z Nami”, pomagającej dzieciom ludzi, którzy zginęli na służbie państwowej.
Dzięki niej mam warsztat lutniczy.
Na turystów jednak byłam zła, bardzo. Przyznam się nawet, że zdobyłam namiary na
tego pana, który ocalał w tym wypadku, i przez długi czas nosiłam się z myślą napisania
do niego listu. Ale nie odważyłam się. Stwierdziłam, że nie może być osądzany po tylu
latach. Zadawałam sobie jednak pytanie, dlaczego tam poszli i czy zdawali sobie sprawę
z tego, że narażając własne życie, narażali życie innych? Przecież nie chodziło wyłącznie
o życie mojego taty. Nie mogłam zrozumieć, że ktoś nagina zasady, żeby co? Zobaczyć
góry zimą? To takie niesprawiedliwe. Wiem, że góry są piękne, zimą również, ale egoizm
ludzi i ich beztroska przerażają mnie.

– Oczywiście, myślę o tym, co straciłam, tracąc Bartka. Czasami zastanawiam się, jak
wyglądałoby to nasze wspólne życie – przyznaje Marysia. – I myślę o Marcie. Życie
strasznie ją skopało, nawet na koniec jej nie odpuściło. Odeszła w takim cierpieniu30.
Zastanawiam się, jak by było, gdyby był Bartek. Nie potrafię odciąć się od tamtego życia,
jakaś jego część wciąż we mnie jest. Może dlatego do dziś są osoby, które ode mnie
uciekają?
Zaraz po wypadku uciekło wielu. Bali się z nami rozmawiać. Mówiłyśmy z Martą, że
zachowują się tak, jakbyśmy przenosiły jakąś śmiertelną chorobę, superzakaźną. Że jak
ktoś się z nami zetknie, porozmawia, to albo on, albo ktoś z jego bliskich zginie. Tak to
odczuwałyśmy. My tymczasem chciałyśmy rozmawiać o Bartku, było nam to potrzebne.
Dlatego nie rozumiem, gdy rodzina pisze na klepsydrach: „Prosimy nie składać
kondolencji”. Przecież to jest właśnie ten czas, żeby jak najwięcej dobrego powiedzieć
o osobie, która odeszła. Ale oczywiście szanuję to, bo każdy ma swoją formę przeżywania
żałoby.
Mieszkałyśmy z Martą razem. W dziesiątą rocznicę znajomości z Bartkiem, wtedy, kiedy
mieliśmy wziąć ślub, Marta zapytała, czy chciałabym nosić jego nazwisko, na pamiątkę.
Ucieszyłam się, powiedziałam, że tak. Dlatego nazywam się Tokarz-Olszańska.
Dzisiaj moje życie wygląda zupełnie inaczej, ale wciąż koledzy sprzed lat trują mi, że
powinnam ten czas zostawić już za sobą.

– Pogodziłam się z tym, że tata nie żyje, ale trwało to długo. Za długo. Nie wiedziałam,
jak przeżyć żałobę – przyznaje Hania. – Kiedyś zwierzyłam się z tego znajomemu. „Napisz
do taty list. Tak jakby wcale nie odszedł. Napisz, co pamiętasz, co czujesz, czego
pragniesz”, podpowiedział mi. Zrobiłam tak. A potem… spaliłam list. Wtedy spadł
ze mnie ciężar. Cała złość, smutek i żal uleciały wraz z popiołem.
Potem pisałam do taty regularnie i już tych listów nie paliłam. Dzięki temu mam
poczucie łączności z nim. Czuję jego obecność, wiem, że gdzieś jest i się mną opiekuje.
Nie ma już we mnie żalu i złości. Oczywiście, zdarzają się gorsze momenty, kryzysy.
W zeszłym roku na Wszystkich Świętych polało się sporo łez. Znowu wróciły pytania,
dlaczego to wszystko musiało się tak potoczyć, ale potem przyszło oczyszczenie
z negatywnych emocji.
Był czas, że nie chciałam chodzić w rejon Szpiglasowej Przełęczy. Bałam się uczuć,
które by temu towarzyszyły. Mój ojczym przełamał to we mnie. Poszliśmy tam razem.
Było lato. Gdy wyszłam na Przełęcz, to aż tchu mi zabrakło, tak było pięknie. I o dziwo –
pusto. Można było posiedzieć, popatrzeć, pomyśleć. Wspomnieć.

*
– Nigdy nie miałem pomysłu, żeby zostać ratownikiem TOPR-u – wyznaje Piotr. –
Z jednej strony jest ta tradycja rodzinna, bo przecież i dziadek, i ojciec, i wujek byli
ratownikami, z drugiej strony w naszym domu zderzyły się dwa światy. Ojciec trochę
ryzykant, sportowiec, człowiek, który nigdy niczego się nie bał, mama zaś wiecznie
przestraszona. Dlatego nie była zainteresowana, żebym został ratownikiem, a ojciec nie
naciskał. Oczywiście chodziłem z nim po górach, jeździliśmy na nartach, odwiedzałem go
też na dyżurach w schroniskach, więc trochę też przyglądałem się tej pracy.
Raz poszedłem na Gąsienicową, ojciec miał dyżur w Murowańcu. Był piękny, letni
dzień. Ni stąd, ni zowąd na Boczaniu dorwała mnie nieprawdopodobna burza. A tam teren
odkryty, nie bardzo było dokąd uciec. Pioruny waliły, wyglądało to naprawdę źle. „Góra
czy dół?”, zacząłem się zastanawiać, a że odległość była podobna, pobiegłem do
schroniska. Tam okazało się, że ojciec właśnie ruszył na wyprawę, bo ktoś spadł
z Kościelca. Burza szalała, było oberwanie chmury, a oni poszli. Wrócili w środku nocy,
kompletnie przemoczeni, przemarznięci, zmęczeni. Ten człowiek, który spadł, miał tylko
jakieś potłuczenia, ale był tak wychłodzony, że nie mógł iść, więc całą drogę musieli go
nieść. Gdy tylko weszli za próg, poszkodowany, nie bacząc na liczne towarzystwo
w jadalni, zrzucił z siebie kompletnie przemoczone ciuchy i stał nagusieńki, dzwoniąc
zębami. I wtedy pomyślałem, że ta praca nie jest fajna, a toprowska pogoda właśnie tak
wygląda, i że w takich warunkach ratuje się ludzi.
Poza tym wielokrotnie byłem świadkiem lekkich awantur w domu, gdy ojciec wieczorem
lub nocą wychodził na wyprawy. Mama zdecydowanie protestowała, ojcu tymczasem do
głowy nie przyszło, żeby nie iść. Lubił tę pracę, był bardzo empatyczny.
Nie znosił, gdy krytykowaliśmy turystów. My z kolei denerwowaliśmy się, bo niemal co
roku w okolicach Bożego Narodzenia albo sylwestra była wyprawa jaskiniowa po jakichś
grotołazów. „Nie ma o czym gadać, ludziom trzeba pomagać”, kończył dyskusję. Zresztą
w ten sam sposób kończył wszelkie dyskusje na temat tak zwanych głupich turystów. Jeśli
się irytował, to na to, że my się irytujemy.
Wiedziałem, że TOPR był dla niego bardzo ważny. U nas w domu krótkofalówka była
włączona niemal w trybie ciągłym, więc na bieżąco byliśmy informowani, co dzieje się
w górach. I nie było ludzkiej siły, żeby zatrzymać ojca w domu. Pogotowie było jego
życiem. I wiem, że liczył się z najgorszym. Ile razy był na wyprawach, które mogły
skończyć się naprawdę źle, nieraz ryzykował w sposób świadomy. Kiedy zginął,
odbierałem to jako konsekwencję jego pracy i pasji. Wszyscy wiedzieliśmy, że to jest
niebezpieczne zajęcie, ale on zawsze powtarzał, że umrzeć w domu, w łóżku, to żadna
przyjemność. Niestety, to nas nie pocieszało. Podobnie jak fakt, że zginął, ratując innych.
Ojciec był człowiekiem wielu pasji, wielu zainteresowań. „Nie święci garnki lepią”,
mawiał, podkreślając, że człowiek może robić wszystko, jeśli naprawdę tego chce. I to mi
po nim zostało. Nie boję się podejmować nowych wyzwań, bo miałem taki wzór.
Dlatego latam szybowcami. Zacząłem po wypadku ojca. Zawsze chciałem to robić.
Będąc w podstawówce, marzyłem o tym, żeby zostać pilotem, chciałem uczyć się
w Dęblinie, ale mama się na to nie zgodziła. Pasja jednak przetrwała, a ja podchodzę do
niej podobnie jak ojciec.
– Jaki był mój tata? Taki jak ja, tylko w wersji męskiej – śmieje się Hania. – Wszyscy
mówią, że jestem „wykapany ojciec”. Tyle że on był bardziej utalentowany. Póki co. Grał
właściwie na każdym instrumencie, był przewodnikiem tatrzańskim, ratownikiem, zrobił
w swoim krótkim życiu wiele rzeczy, które są dla mnie drogowskazem. Chyba od zawsze
starałam się go naśladować. A może po prostu nie chciałam być gorsza? Wiem, że nie
powinnam tak do tego podchodzić, ale wyrastałam w jego środowisku, mam takie same
zainteresowania: muzyka, folklor, góry. To jest nasza wspólna przestrzeń, więc po prostu
chciałam za nim iść. Chciałam mu dorównać, zwłaszcza że miałam poczucie, że ludzie
oczekują ode mnie, że będę taka jak on. Ze względu na niego zaczęłam uczyć się grać na
skrzypcach, bo tata był przede wszystkim kojarzony z tym instrumentem. Miałam krótki
epizod grania na gitarze, potem na pianinie, ale jednak skrzypce wiodą prym. Kiedyś
znalazłam taty piscołki31, więc znowu – skoro on grał, to ja też mogę. Podobnie było
z cymbałami, już zrobiłam do nich przymiarkę.
Swoją drogę wybrałam dopiero wtedy, gdy poszłam do Liceum Plastycznego imienia
Kenara na lutnictwo, stwierdzając, że granie na skrzypcach to za mało, że chcę je również
tworzyć. I to był ten moment, w którym zrobiłam coś po swojemu, choć wciąż z myślą
o nim.
Przez długi czas postrzegana byłam nie jako ja, Hanka Łabunowicz, tylko jako córka
Mai. Trochę jak jego kopia. Na początku to mi schlebiało, później zaczęło przeszkadzać,
bo wydawało mi się, że takie podejście odbiera mi prawo do własnego życia. Ale uporałam
się z tym. Teraz wiem, czego chcę. Poza tym czas płynie, wspomnienia blakną, uciekają.
Ludzie nie podchodzą już do tego emocjonalnie, zapominają. Choć nie powiem, nazwisko
czy określenie „córka Mai” wciąż otwiera wiele serc i drzwi. I to jest miłe, nawet bardzo
miłe. Przyjmuję to jako ukłon w stronę mojego taty.
Jednocześnie przykro mi, że te wspomnienia o nim nie są już takie żywe. Boję się, że
gdy ludzie zapomną, nie zdążę go poznać. Dlatego każde wspomnienie związane z tatą jest
dla mnie na wagę złota.

– Przez dziesięć lat po śmierci Bartka byłam sama. Czułam się naznaczona – przyznaje
Marysia. – Czasami nawet coś się zaczynało, ale gdy tylko wspomniałam o Bartku, co było
dla mnie absolutnie normalne, czar pryskał. Nie pomagała też moja więź z Martą.
Traktowałam ją jak drugą mamę. Właściwie była moją teściową, ale super się
rozumiałyśmy, bardzo się lubiłyśmy. Mogę powiedzieć, że kochałyśmy się. Ona kochała
mnie jak własne dziecko. I myślę, że jej obecność przy mnie też była rodzajem
odstraszacza. Wszyscy bali się Marty, a my stanowiłyśmy mocny duet. Dla wielu facetów
nie do przejścia. Wiedziałam, że potrzeba mi gościa z mocnym poczuciem własnej
wartości, odważnego, który umiałby o mnie zawalczyć i który nie będzie się bał
porównywania do Bartka. Pomyślałam, że będzie, jak ma być, i jeśli ktoś się pojawi, to
będzie Ktoś od Bartka. I jest. Łukasz. Poznaliśmy się… na dziesiątym memoriale Bartka.
Łukasz jest ze Świętokrzyskiego Klubu Alpinistycznego z Kielc, a więc spoza
zakopiańskiego środowiska. Znał oczywiście historię wypadku pod Szpiglasową, między
innymi dlatego przyjeżdżał na memoriał, żeby oddać Bartkowi hołd, Marta zaś była dla
niego żywą legendą. Od razu bardzo się polubili, świetnie się dogadywali.
Łukasz jest bardzo dobrym wspinaczem. Gdy powiedział, że chce zostać ratownikiem
TOPR-u, że to jest jego marzenie, to co miałam zrobić? Nie powiedziałam „nie”.
Rozumiem jego pasję i rozumiem to środowisko. Dobrze się w nim czuję. Nie mam żalu
ani do gór, ani do ludzi, ani do TOPR-u. Gdybym miała w sobie żal, musiałabym stąd
uciec. A ja żyję górami i zajmuję się nimi zawodowo. Jestem przecież przewodniczką
tatrzańską, instruktorką narciarstwa, więc to jest moja codzienność. Łukasz „dołączył do
kompletu”. I znowu się poświęcam, bezwzględnie się poświęcam. Mamy dwie córki, więc
wyrwanie się do ciebie na rozmowę było nie lada przedsięwzięciem logistycznym, bo jak
nie jaskinia, to nurkowanie, jak nie nurkowanie, to szkolenie. Momentami się złoszczę, bo
naprawdę wszystko muszę robić sama, ale wiem, że on się cieszy, że spełnia swoje
marzenie. I to daje mi szczęście.
21 Wypadek grupy licealistów w 2003 roku został szczegółowo opisany w pierwszym tomie TOPR-u –
TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.

22 Katastrofa Sokoła została opisana w pierwszym tomie TOPR-u – TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.

23 https://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-prof-zaluski-pamiec-o-tych-ktorzy-odeszli-jest-potrzebna-i-
i,nId,3311667.

24 Detva to miasto powiatowe i centrum jednego z najbardziej oryginalnych regionów etnograficznych


Słowacji. Miasto położone jest na południowych zboczach Polany w samym sercu Słowacji.

25 Aniela Kobylarczyk z Nowobilskich, zwana „Babką” (1879–1985), gazdowała w szałasie zwanym


Krywaniem, wybudowanym w 1920 roku przez rodzinę Kobylarczyków z Gronia.

26 „Tatry”, wiosna 2021, nr 76, s. 110.

27 Wypadek pod Szpiglasową Przełęczą, w którym zginęli Marek Łabunowicz i Bartek Olszański, opisany
jest w pierwszym tomie TOPR-u – TOPR. Żeby inni mogli przeżyć.

28 Co roku organizowany jest Memoriał Bartka Olszańskiego, czyli zawody drytoolowe (klasyczne
wspinanie zimowe).

29 Szlak na Szpiglasowy Wierch i Szpiglasową Przełęcz zimą jest bardzo niebezpieczny. Co roku ze zboczy
Miedzianego schodzą duże lawiny.

30 Marta Olszańska zmarła po ciężkiej chorobie w 2018 roku.

31 Piszczałka karpacka (zwana również piszczałką pasterską, dudką lub fujarką) – ludowy instrument
muzyczny.
8

Sprawni, zadbani, odpowiedzialni. Z pasją. Nie boją się wyzwań. Imponują, inspirują,
dają powody do dumy. Wiedzą, czego chcą, i umieją po to sięgać.
Co sprawia, że o ratownikach mówimy niemal w samych superlatywach?
Czy jest „druga strona medalu”? Temat zgłębiły… matki, żony i partnerki.

– To sto procent faceta w facecie! Dlatego rozumiem moje koleżanki i inne kobiety, które
zachwycają się ratownikami TOPR-u. To jest całkowicie uzasadnione – mówi Marta
Morawiec, partnerka Macieja Ziarki. – Mężczyźni na Podhalu, moim zdaniem, są
wyjątkowo przystojni, a już panowie z TOPR-u to crème de la crème. Wysportowani,
męscy – robią wrażenie. Nam, kobietom, to się podoba. I nie chodzi tu tylko o wygląd, ale
o życiową postawę. To jest po prostu męskość w działaniu. Dla chłopaków stąd nie ma
żadnego problemu, żeby wyciągnąć samochód z zaspy, naprawić go, skrzyknąć kolegów,
pomalować coś, przenieść albo samemu wynieść jakieś ciężkie rzeczy, skądkolwiek. To
jest rodzaj superzaradności, o którą coraz trudniej w dużym mieście. Panowie z korporacji
za tego typu usługi bardzo często… płacą, i to nie dlatego, że mogą, tylko dlatego, że sami
tego zrobić nie potrafią. A tu facet jest facetem!
Tutejsze dziewczyny uważają, że to jest normalne i oczywiste i że nie ma się czym
podniecać, ale na mnie, przyjezdnej, to robi wrażenie. Poza tym te chłopaki mają
niebywałą łatwość nawiązywania kontaktów i prowadzenia small talków. To również coraz
większa rzadkość w dużych miastach. Toprowcy tymczasem są mistrzami inteligentnego,
nienachalnego, niezobowiązującego zagadywania. I wcale nie chodzi o podrywanie,
w każdym razie nie zawsze. To po prostu błyskotliwi i dowcipni faceci. Nie może być
większego magnesu.
– To są naprawdę fajne chłopy, do tego z pasją, co jest bardzo ważne w życiu – mówi
Irena Gąsienica-Roj. – Świetni narciarze, przewodnicy, wspinacze, himalaiści, alpiniści,
ale też bardzo dobrzy ludzie. Ratowanie innych wymaga empatii i oni ją mają. To musi się
podobać, dlatego jestem pewna, że ci nasi faceci bardzo imponują kobietom.

– I to nawet tym spod samego Giewontu – śmieje się Paulina Rzankowska-Bargiel. –


Urodziłam się w Zakopanem, wychowywałam z Tatrami w tle, ale dopiero Grzesiek
pokazał mi, jak bardzo są fascynujące i jak wiele rzeczy można w nich robić: wspinać się,
jeździć na nartach, chodzić na ski-tourach. Pokazał mi te góry w inny sposób, czym
wzbudził mój szczery podziw. Nieraz się śmieję, że musiał przyjechać gość z Łętowni,
żebym odkryła Tatry.

– Bardzo podoba mi się to, że Maciek wiedzie prym w rzeczach, które mnie interesują –
przyznaje Marta Morawiec. – Przy nim podciągnęłam się w jeździe na nartach, dzięki
niemu chodzę na długie ski-tourowe wycieczki. I to jest fantastyczne. Nie musiałby być
ratownikiem TOPR-u, żeby mnie to w nim pociągnęło, ale akurat jest. Dlatego każdej
dziewczynie, która zakocha się w ratowniku TOPR-u, powiem jedno: na pewno nie będzie
mdło, nijako! Jak w środę ma wolne i w środę w nocy spadnie śnieg, to on ci powie: „Nie
idź dziś do pracy. Chodźmy na Kasprowy”. A ty staniesz na rzęsach, żeby zrobić sobie
dzień wolny. Z drugiej strony całe Zakopane tak żyje – gdy spadnie śnieg, to nikogo nie
ma w biurze, za to wszystkich spotkasz w kolejce na Kasprowy. W każdym razie spotkasz
rodziny toprowskie.

– Podoba mi się praca Edka, bo ona jest inna niż wszystkie – mówi Bernadetta Lichota. –
Jest nieprzewidywalna, zaskakująca, podszyta adrenaliną, co daje kopa związkowi. Nigdy
nie jest nudno. W małżeństwie bardzo łatwo wpaść w rutynę, ale ten styl życia nie pozwala
na to. Przeciwnie, dzięki niemu poznaje się ludzi ciekawych, nietuzinkowych, jest więc
z czego czerpać.

Ale…
– Ich ciągle nie ma w domu – mówi Paulina Rzankowska-Bargiel. – Bo oprócz etatów
w TOPR-ze, w którym pracują w systemie od rana do nocy albo od nocy do rana, niemal
wszyscy mają dodatkowe zajęcie. Przeważnie są przewodnikami, więc ciągle są w górach.

– I to jest wyzwanie. Trzeba się do tego przyzwyczaić i nauczyć się z tym żyć – dodaje
Bernadetta Lichota. – Kobieta, która chce być z ratownikiem TOPR-u, musi liczyć się
z tym, że zostanie z domem sama, w sensie fizycznym, organizacyjnym.

– Nieraz byłoby fajnie, gdyby Jędrek był w domu, a go nie ma – przyznaje Katarzyna
Marasek. – Jestem przygotowana na te dni, w których wiem, że nie będzie go „od – do”,
ale czasem wypadają „nadprogramowe” wyprawy i jak dostaję telefon albo esemes:
„Kasia, idziemy”, to wiem, że choćbym była po całym dniu zmęczona, to najwyżej mogę
sobie pod nosem coś zamruczeć, bo i tak wszystko spada na mnie. Ile razy czekałam
wieczorem, zmęczona, a tu telefon, że nie przyjdzie. Jestem już na tym etapie, że to
akceptuję, bo wiem, że tego nie zmienię. Wiem też, na czym ta praca polega, więc nie
wyobrażam sobie powiedzieć: „Nie idź”. I chyba nie było przypadku w historii TOPR-u,
żeby któryś z ratowników powiedział: „Nie idę na akcję, bo żona poprosiła, żebym nie
szedł”. Co nie znaczy, że to jest łatwe.
Kiedy Jędrek ma dyżur, nie planujemy niczego ważnego, żadnych uroczystości, ważnych
wyjazdów. A jeśli już umówimy się na przykład na wieczorne wyjście, to mamy
świadomość, że w każdej chwili może ono nie wypalić. Tylko z wakacji go nie ściągną,
jeśli uda nam się wyjechać.

– Wiele razy zaplanowałam coś, po czym to odwoływałam, bo była akcja – przyznaje


Joanna Gruszka. – Rozumiem, że trzeba iść, ale gdzieś tam pojawiają się nerwy, że znowu
nie wyszło. I to jest wkurzające. Z drugiej strony wiem, że musi się tak zachować. Gdyby
to był wybryk, fanaberia, to mogłabym się złościć, natomiast jeśli chodzi o życie
i bezpieczeństwo drugiej osoby, to nawet nie mam prawa go prosić, by został w domu.
Jego postawa jest dla mnie oczywista. Chciałabym, żeby w razie potrzeby, gdyby moi
bliscy byli w niebezpieczeństwie, ratownicy właśnie tak reagowali. Żeby dla nich takie
zachowanie też było normą.
– Ratownik TOPR-u nie wychodzi z domu o siódmej rano i nie wraca o szesnastej. Jeśli
ktoś tak jak ja ma potrzebę pewnej stabilizacji i regularności, to w przypadku życia
z ratownikiem nie ma na to szans – mówi Paulina Rzankowska-Bargiel. – W weekendy
Grzesiek zazwyczaj jest w pracy, jak nie w przewodnickiej, to w toprowskiej. Wychodzi
z domu przed ósmą i wraca po dwudziestej. Albo… w ogóle nie wraca, bo idzie na akcję.
Jest więc duże poczucie niepewności i nieregularności, dlatego partnerka ratownika musi
mieć świadomość, że na niej będzie spoczywał główny ciężar organizacji życia
domowego.
Żony ratowników nie mają łatwo, od rana do wieczora muszą być świetnie
zorganizowane. Bo weźmy taki dzienny dyżur – on znika na dwanaście godzin (od ósmej
do dwudziestej), więc to kobieta musi wszystko zrobić: zawieźć dzieci do szkoły, na
zajęcia, odebrać, nakarmić, przewieźć na drugie zajęcia… A przecież zazwyczaj sama też
pracuje! Nie wiem, jak inne dziewczyny, ale ja często mam poczucie, że gonię
z wywalonym jęzorem.

– Organizacja pracy w TOPR-ze nie jest przychylna rodzinie – przyznaje Marta


Morawiec. – Tygodniowe dyżury w systemie dwunastogodzinnym sprawiają, że przez
siedem dni tego faceta po prostu nie ma dla rodziny. Na śmigłowcu latem pracują
od dziewiątej do dwudziestej pierwszej, to już w ogóle nie są do wykorzystania. Stamtąd
nie można wyjść nawet na chwilę, tylko trzeba siedzieć, czekając na wezwanie, bo mają
minutę, żeby się przebrać i lecieć. W „wolnym” tygodniu zaś zasuwają do drugiej pracy.
Maciek na przykład jest także ratownikiem medycznym, więc znowu wpada w kolejne
dwunasto- lub dwudziestoczterogodzinne dyżury w szpitalu. Dlatego u nas nie ma czegoś
takiego jak standardowy, normalny weekend. Na wycieczki częściej chodzę z koleżankami
niż z własnym mężem i to ja muszę się dostosować do jego grafiku, a nie odwrotnie. Do
tego dochodzą jeszcze szkolenia, wspinanie się, na które „muszą” jechać, bo przecież
muszą być sprawni, muszą trenować. I co? Jaki masz argument, żeby powiedzieć: „Nie”?
Przecież jak nie będzie się wspinał, jak nie będzie trenował, to nie będzie sprawny w czasie
akcji. No to mówisz: „Idź!”.

– Strasznie trzeba się nagimnastykować, żeby udało się zaplanować wspólny czas –
przyznaje Paulina Rzankowska-Bargiel. – Często moje koleżanki, które nie są żonami
ratowników, pytają: „Co robicie w weekend?”. Nigdy nie wiem, co robimy w weekend, bo
to zależy od tego, czy Grzesiek będzie w domu. A najczęściej go nie ma. Bywa, i to wcale
nie rzadko, że w miesiącu nie ma go w żaden weekend! W sezonie potrafi pracować non
stop. Idzie na tydzień do TOPR-u, potem chodzi z klientami w góry, potem wskakują
nocne dyżury, znowu klienci… i tak w kółko. Naszego rytmu życia nie można porównać
z żadnym znanym mi schematem. Czasami mam wrażenie, jakbym miała męża, ale
jednocześnie jakbym go nie miała. I myślę, że podobnie jest w innych toprowskich
domach. Ci mężowie są, ale nieobecni.

– Życie z ratownikiem TOPR-u nauczyło mnie, że muszę liczyć przede wszystkim na


siebie – mówi Joanna Gruszka. – Gdy liczyłam na Zbyszka, spotykało mnie
rozczarowanie, zniechęcałam się. Teraz wiem, że muszę sobie wszystko zaplanować po
swojemu. Układam praktycznie dzień, tydzień pod moją pracę i pod obowiązki związane
z dziećmi – treningi nie treningi, wyjazdy. I fajnie, jeśli Zbyszek się w to wpasowuje,
natomiast nie robię dramatu, jeśli nie da rady w tym uczestniczyć. Trzeba się z tym
pogodzić i zaakceptować to, bo inaczej będą niepotrzebne nerwy, po obu stronach. Żona
ratownika musi być na takie rzeczy przygotowana, a co za tym idzie, chyba nie każda
kobieta może być żoną ratownika, bo nie każda to wytrzyma. Mam sporo koleżanek, które
nie zniosłyby takiego stylu życia. Planujesz na przykład wyjście ze znajomymi, ale na
godzinę przed okazuje się, że on ma akcję. I ktoś musi zostać w domu z dziećmi. I koniec –
po planach. I to jest norma. Myślę, że nie z każdą kobietą by to przeszło. Żona ratownika
TOPR-u musi rozumieć pasję swego męża. Ale to chyba podstawa każdego związku. Jedna
strona musi wspierać drugą w tym, co robi, nie tłamsić jej, bo nie o to w tym wszystkim
chodzi.

– Mój Edi, jeśli chce iść na „nadprogramową” akcję po dyżurze, zawsze mnie pyta, czy
może – mówi Bernadetta Lichota. – Nigdy nie zdarzyło mi się powiedzieć „nie”, nawet
gdy miałam coś zaplanowane, ale podoba mi się, że mnie pyta, że liczy się z moim
zdaniem i moimi uczuciami. Widzę, jak bardzo chce iść, ale jednak uzależnia to od mojej
zgody. Doskonale wie, że mu nie zabronię, właściwie zna odpowiedź, zanim zapyta, ale
zapyta. Myślę, że to wynika z szacunku do mnie, ja z kolei rozumiem jego zobowiązania
i do głowy by mi nie przyszło zabranianie mu czegokolwiek. W ten sposób ja okazuję
szacunek jego pracy.

– Kobiety ratowników muszą być mocne. Muszą ogarnąć dom, dzieci, iść do pracy,
odśnieżyć, zapalić w piecu, jak trzeba, to i drewna sobie narąbać. Z wszystkim muszą
sobie dać radę – mówi Irena Gąsienica-Roj. – I te kobiety ratowników właśnie takie są –
ogarnięte, mocne. Skupiają się na wychowaniu dzieci, prowadzeniu domów, ale też każda
z nich ma swoją pracę, pasję, więc te dziewczyny, które chciałyby się powiesić na
mężczyźnie i go zaanektować dla siebie, mogą się czuć rozczarowane. Bo tych chłopów po
prostu fizycznie nie ma w domu.
Jasiek, gdy kończy dyżur o dwudziestej, w domu jest najwcześniej o dwudziestej
pierwszej, bo zawsze jeszcze jest coś do zrobienia w TOPR-ze. Wstaje też bardzo wcześnie
i wcześnie wychodzi. Jakbym miała zostać w domu sama i nic nie robić, tylko czekać,
kiedy dziecko przyjdzie ze szkoły albo kiedy mąż wróci z pracy, tobym oszalała. Nie
wyobrażam sobie być kobietą bez własnego życia i pasji. Wtedy mogłabym być zazdrosna
o TOPR, i to bardzo. Zresztą można być zazdrosną nie tylko o TOPR, ale w ogóle o góry,
bo one mocno wciągają. Oni lubią w nich być, uwielbiają się wspinać, więc właściwie
można być zazdrosną o całość życia tego faceta, bo można mieć wrażenie, że góry są na
pierwszym miejscu. Ja nie mam takiego uczucia pewnie dlatego, że gdzieś tam od małego
mam to poukładane i wiem, że to życie właśnie tak wygląda.

– My musimy być silne także dla nich – dodaje Bernadetta Lichota. – Kiedy wracają po
ciężkiej akcji, dobrze, żeby mieli w nas wsparcie. Przecież widzimy, ile ta praca ich
kosztuje, jak bardzo bywa stresująca i frustrująca, jeśli nie uda się kogoś uratować. Oni
naprawdę tym żyją, więc musimy być ich opoką. To samo z dziećmi. One też w tym są
i też muszą nauczyć się tego stylu życia, i zrozumieć pracę ojca. Przecież boją się o nich
nie mniej niż my. Dlatego musimy uważać, żeby nie przenosić na dzieci złych emocji, żeby
tonować ich niepokój i nie podkręcać go swoim.

– Gdy poznałam Grześka, pomyślałam: „Fajnie, że jest ratownikiem”. I tyle. Nie miałam
pojęcia o tym, jak wygląda życie z toprowcem – przyznaje Paulina Rzankowska-Bargiel. –
Dopiero gdy na świecie pojawiły się dzieci, zaczęłam zdawać sobie sprawę z zagrożeń,
zobaczyłam, na czym polega ta praca. I to, że dzieci się martwią, że tęsknią, zmienia
perspektywę. Najpierw widać blaski, potem wychodzą cienie.

– Najważniejsze to nie mieć pretensji, że on jest ratownikiem i prowadzi takie życie –


podkreśla Joanna Gruszka. – W takim związku nie można za wszelką cenę stawiać na
swoim. I trzeba mieć świadomość tego, że jego praca będzie ważniejsza. Myślę, że
większość kobiet, które decydują się na życie z ratownikiem TOPR-u, wie, na co się pisze.
W końcu nie zostaje się ratownikiem z dnia na dzień. To jest proces, więc jest czas, żeby
się do tego przyzwyczaić i zobaczyć, czy chce się w tym być. Czy to jest rzeczywiście ten
świat, w którym ja chcę uczestniczyć, pamiętając, że TOPR zawsze będzie numerem jeden
na liście priorytetów.

– Po siedemnastu latach małżeństwa z Edkiem to wszystko jest już dla mnie normalne,
ale na początku strasznie mnie to drażniło – przyznaje Bernadetta Lichota. – Wychowałam
się we włoskim modelu rodziny, wielopokoleniowej, bardzo ze sobą zżytej. Robimy
imprezy na dwadzieścia, trzydzieści osób, na których wszyscy zjawiają się z rodzinami.
Nie było mi miło, gdy przyjeżdżałam na nie bez Edka. Dla mojej rodziny to było bardzo
dziwne: „Ojejku, znowu go nie ma? Znowu jest w pracy? W niedzielę, w sobotę
w pracy?”. Potem przestali pytać, przyzwyczaili się.
Kiedyś syn mojej kuzynki wypalił: „Mamusiu, a Zosia to nie ma tatusia?”. Smutne, ale
takie właśnie jest życie z ratownikiem TOPR-u. Nasze dzieci nie pytają, o której będzie
tata, tylko: „Czy tata dzisiaj śpi w domu? Czy tata będzie dzisiaj?”. Często odpowiadam:
„Nie wiem”. Pytają też, jaki ma dyżur – jeśli ma wrócić do domu około dwudziestej
dwadzieścia, to gdy nie pojawi się o tej porze, od razu są pytania, czy coś się wydarzyło.

– Oni tak dużo pracują, że jest zwyczaj „wpadania” do TOPR-u z dziećmi, jak to mówią
żony i matki… na tak zwane okazanie. Idziemy na okazanie dzieci – śmieje się Paulina
Rzankowska-Bargiel. – Teraz z powodu pandemii nie można tego robić, ale przed to było
normalne. Dzieci bardzo tęsknią i czasami, zwłaszcza w weekend, wpada się z nimi na
chwilę na centralę, żeby złapały kontakt z ojcem. Dzieci uwielbiają też chodzić na
śmigłowiec. Każde toprowskie dziecko, gdy widzi na niebie Sokoła, mówi: „Leci mój
tata”.

*
– To, że dużo pracują, to jedno. To, że chodzą na wyprawy poza dyżurem, to drugie. Ale
mnie najbardziej wkurza to, że po jednej pracy Kamil musi iść do drugiej, bo pensja
z TOPR-u nie wystarcza na utrzymanie rodziny – mówi Anna Suder. – I ta druga praca,
przewodnicka, jest bardziej obciążająca niż dyżury w TOPR-ze. Bo trzeba wcześnie
wstawać i ma się dużą odpowiedzialność za klienta. A gdy się chodzi kilka dni z rzędu, to
nie ma czasu na regenerację.

– Takie wyjście to nie zawsze jest miła wycieczka, bo klient klientowi nierówny – dodaje
Paulina Rzankowska-Bargiel. – Jedni są bardziej sprawni, inni mniej. Raz idzie się bardzo
dobrze, innym razem gorzej. Jedni chcą się wygadać, drudzy chcą się wyciszyć, więc taki
przewodnik jest trochę psychologiem terapeutą. A to zjada energię. Grzesiek na szczęście
ma jej dużo. Po wyjściu na przykład na Gerlach wraca po południu i normalnie
funkcjonuje, tak jakby wrócił z biura. Zajmuje się dziećmi, załatwia różne sprawy, jedzie
na zakupy. A wstał o czwartej rano! Czasem nawet mówi: „Kurczę, wiesz, że ja dzisiaj
byłem na Gerlachu? Wczoraj byłem na Gerlachu. To robi jeszcze na tobie wrażenie?”. A ja
łapię się na tym, że nie robi, bo on się tak normalnie zachowuje, że nie widzę w tym
wyjątkowości. A przecież dla wielu osób wyjście na Gerlach to nie tylko marzenie, ale
i ogromny wyczyn, po którym, podejrzewam, kilka dni odpoczywają. Nie mam pojęcia,
skąd on ma tyle energii i siły. Może to są geny albo przyzwyczajenie organizmu.
Ludzie bardzo pozytywnie, z szacunkiem reagują na to, że mój mąż jest ratownikiem, ale
myślę, że wiele osób nie wie, z czym wiąże się ta praca. Czasami chce mi się śmiać, bo
gdy ktoś mnie pyta: „Gdzie jest Grzesiek?”, a ja odpowiadam: „W górach”, to wszyscy
myślą, że jest po prostu na wycieczce, dla przyjemności. A on jest notorycznie w pracy.

– Najbardziej nie lubię, gdy Jasiek wyjeżdża w wysokie góry za granicę i nie mam z nim
kontaktu – przyznaje Irena Gąsienica-Roj. – Zawsze martwię się, czy wszystko się uda.
Denerwuję się, zwłaszcza gdy mi powie, że powinien zejść, dajmy na to, o siedemnastej
i mieć zasięg, i owszem, jest siedemnasta, ale następnego dnia, a on wciąż nie daje znaku
życia. Wtedy trudno o spokój.
Jasiek nie zabiera klientów, których nie sprawdzi wcześniej gdzieś tutaj w Tatrach, ale
różne sytuacje się zdarzają. Pogoda się załamie, dnia zabraknie, nie wszystko da się
przewidzieć. Raz gość mu zasłabł i musiał go znosić na plecach! Jak mi później opowiada
takie historie, a zaraz potem dodaje, że znowu dokądś jedzie, to strasznie się denerwuję.
I wtedy u nas jest niedobry czas, bo on już żyje wyjazdem i robi się lekko nieobecny, a ja
chodzę nerwowa.
Potem wraca, ale głową wciąż jest w górach. To nie są łatwe okresy. Nie jestem jednak
w stanie mu tego zabronić. To całe jego życie.

– Grzesiek miał okazję kilka razy być w Himalajach i uczestniczyć w wyprawach na


ośmiotysięczniki – mówi Paulina Rzankowska-Bargiel. – Decyzja o takim wyjeździe jest
dla mnie zawsze trudna do przełknięcia, ale wiedząc, jak wielką pasją dla Grześka są góry
i działania w nich, szczególnie w tych wysokich, nigdy bym mu nie zabroniła wyjazdu.
I nigdy tego nie zrobiłam. On dobrze wie, że z mojej strony ma zielone światło. Uważam,
że każdą pasję należy wspierać. Jego brat, Andrzej32, wiele razy proponował Grześkowi
udział w wyprawie, a on, gdy mógł, jechał. Ale nie zawsze. Taka wyprawa, poza rozłąką
z rodziną, wiąże się z pozostawieniem TOPR-u i sezonu przewodnickiego, a także
z wykorzystaniem całego urlopu tylko na ten cel. Jednocześnie gdy zrezygnował z wyjazdu
z Jędrkiem na K2, widziałam, jak się męczy: „Kurczę, może w przyszłym roku pojadę”,
powtarzał. Myślami cały czas był tam. Codziennie czytał, co się u nich dzieje, analizował
sytuację. On lubi być w tych dużych górach.
Z drugiej strony jak jedzie, to bardzo tęskni za córkami, za nami. Myśli o tym celu
w Himalajach, ale głową jest tutaj, więc niejednokrotnie musieliśmy mu mówić: „Skup się
na tym, co tam robisz, my sobie tutaj damy radę”.
Pierwszy raz pojechał, gdy jeszcze się nie znaliśmy. Przy drugim wyjeździe byłam
w ciąży. Kolejny miał miejsce, gdy nasza pierwsza córka miała dziewięć miesięcy.
Następny, gdy druga córka miała dziewięć miesięcy, więc przyzwyczaiłam się do tego. Nie
chcę go hamować w pasjach i marzeniach, ale to nie jest życie dla każdej kobiety.

– Są związki, które się rozpadły, bo w tym modelu jest dużo niepewności – podkreśla
Bernadetta Lichota. – Jest ryzyko, jest stres, również ten, czy dasz radę to udźwignąć, jeśli
nagle tego męża czy partnera zabraknie. Z drugiej strony my, kobiety, potrzebujemy
mężczyzn z pasją. Nie wiem, czy potrafiłabym być z urzędnikiem. Czasami Edek się
śmieje i pyta: „Widzisz mnie, jak idę do biura z aktówką na osiem godzin?”. W życiu!
Jednocześnie wszystkie mamy trochę syndrom żony marynarza, czyli uczymy się żyć bez
nich. I gdy nagle pojawiają się w domu, zaczyna robić się trochę dziwnie.

*
Chociaż jak już są, TO SĄ. I starają się wszystko nadrobić. Nie mają syndromu
„zmęczonego bohatera po przejściach”. Przeciwnie. Pamiętacie wierszyk z pierwszej
części TOPR-u – TOPR. Żeby inni mogli przeżyć?

Loto, skoko, pirotechnik,


Znawca rozmaitych technik.
Ma dwa koty i chomika,
On jest wzorem ratownika!

Gdyby dodać do tego:


Wszystko umie – nie próżnuje,
W razie czego – ugotuje.
Sprzątnie, ryżu nie przypali,
Bo on nerwy ma ze stali.
Zrywa się, gdy kur zapieje,
Wierzy w równouprawnienie

– to mamy pełny obraz współczesnego ratownika TOPR-u.

– Jeśli chodzi o dom, to zrobi, co trzeba. We wszystkim mi pomaga – mówi Irena


Gąsienica-Roj. – Zrobi zakupy, pranie, posprząta, no, może okien by nie umył, ale tylko
dlatego, że go do tego nie zaganiam. Gdy urodziła się nasza córka Marta, to czułam się jak
królowa. Od rana jeździł na odkurzaczu. Zanim zeszłam z małą z sypialni, już miałam
śniadanie, świeże bułki, więc wiem, że potrafi. Że umie wszystko zrobić i nie ma poczucia,
że to jest jakieś niemęskie.

– Maciek jest wszechstronny, chyba nawet bardziej mu zależy na ogarnięciu domu niż
mnie – śmieje się Marta Morawiec. – Sprząta, myje okna, super gotuje. Lepiej niż ja. I nie
jest żadnym „hero”! Przecież nie każdy ich dyżur to męka. Czasami z siedmiu dni sześć
przesiedzi na kanapie, ja tymczasem przez siedem dni zapierdzielam: dom, dziecko, praca.
Jeśli więc przychodzi i mówi: „Ale się wynudziłem dzisiaj, nic się nie działo”, to co za
problem, żeby się zajął domem? Dla Maćka żaden. To w dużej mierze zasługa mojej
teściowej, która tak go wychowała. Nie powieliła modelu, że kobieta w domu haruje,
a facet odpoczywa. Dzięki temu w naszym związku w ogóle nie ma takiego wątku, że coś
leży po mojej stronie bardziej niż po jego.

– W domu Witek jest zmywarką – śmieje się Joanna Cikowska. – Nawet jasno
zakomunikował, że nie trzeba nam żadnej maszyny, bo on będzie zmywał. I zmywa.
Zaczął też gotować. Z tym akurat jest śmiesznie, bo zawsze do mnie dzwoni i pyta, jak coś
zrobić. Zaczęło się od gotowania ryżu, oczywiście z moją teleporadą, teraz szuka różnych
przepisów w internecie i eksperymentuje. Lubi też pomagać przy gotowaniu. To coś
posieka, coś obierze. Czasem się wkurzam, bo sama zrobiłabym to dużo szybciej, ale nie
gaszę jego zapału. I… myje okna. Mycie okien to jego zadanie. U nas w domu jest podział
zadań. Ja na przykład wstaję o piątej rano i wychodzę z psami, bo on nienawidzi wstawać
o świcie. Ja wprawdzie też, ale bardziej nie lubię zmywać i myć okien.

– Edek z kolei, kiedy tylko ma wolne, wypycha mnie z domu – mówi Bernadetta
Lichota. – Wie, że siedzę sama z dziećmi, więc gdy jest, od razu daje mi swobodę: „Teraz
ty pojedź, idź gdzieś z przyjaciółkami, odpocznij, idź na wycieczkę”. Wie i rozumie, że też
muszę mieć czas tylko dla siebie, i to mi się w nim podoba. Kiedy dzieci były małe, był
nianią. Teraz zabiera je na narty, w góry. W domu wiecznie jest czymś zajęty. Chętnie
sprząta i jest z tego dumny. „Odkurzyłem dzisiaj!”, oznajmia z radością.

Jędrek Marasek w podobny sposób „wyrzuca z domu” swoją żonę.

– „Wychodź. Idź. Teraz ty. Sio!” – śmieje się Katarzyna Marasek. – Doskonale rozumie
moje potrzeby i wie, że chętnie pójdę się przejść, pobiegać, spotkać się z koleżankami.
I dla niego to jest oczywiste. Mamy podobne charaktery, dlatego wiemy, że każdy
potrzebuje czegoś więcej niż domu, potrzebuje też własnej przestrzeni poza nim. Więc on
przejmuje domowe obowiązki, a ja robię to, na co mam ochotę. I gdy widzę, jak bawi się
z dziećmi, jak układają lego godzinami, to mam poczucie, że związałam się
z „normalnym” facetem, na którego można liczyć.

– Grzesiek bardzo się angażuje w dom – mówi Paulina Rzankowska-Bargiel. – Zajmuje


się wszystkimi pracami okołodomowymi i spędza dużo czasu z dziećmi. Jak już z nimi
jest, to na sto procent. Dzieci są go zresztą bardzo stęsknione i wypatrują go. On z kolei
jest zapatrzony w nie na maksa, więc potrafi się nimi zająć. Gdy z nimi zostaje, to mogę
spokojnie zniknąć nawet na cały dzień. Wiem, że wszystko ogarnie. I faktycznie bardzo
dobrze sobie radzi.

– Nasze pokolenie jest zupełnie inne niż pokolenie naszych rodziców – podkreśla Anna
Suder. – Kiedy patrzę, jak mój brat i mój mąż latają z miotłą, ogarniają dzieci i, co ważne,
chcą i potrafią to robić, to aż serce rośnie. Nie to co dawniej! Moja mama mówi z żalem
w głosie: „Boże, jakby wasz ojciec tak robił? Ech!”.
Teraz faceci podchodzą inaczej do wspólnego życia i do rodzicielstwa. Chcą z tymi
dziećmi być i pewnie też jest im żal, że dużo ich w tym życiu dzieci nie ma.

– Te nasze chłopaki absolutnie nie są typami „macho”. Może na jakiejś imprezie bez żon
pokazują ego, ale w naszym gronie nie – mówi Marysia Tokarz-Olszańska. – Nie są jednak
pantoflarzami. Są po prostu facetami szanującymi to, co mają w domu, i łapiącymi chwile,
które w tym domu mogą spędzić. Widzę to na co dzień. Łukasz, gdy tylko ma czas, to
uwielbia zawieźć dzieci na zajęcia, odebrać je, być w tym, uczestniczyć. Wtedy ja się
odsuwam. Pozwalam mu na to. Myślę, że taki schemat jest w wielu toprowskich domach.
Zresztą my, dziewczyny, też mamy pracę i gdzieś sobie te grafiki ustawiamy, więc zdarza
mi się widzieć kolegę z TOPR-u, który targa dwójkę dzieci ze sobą, bo żona jest w pracy.
I wtedy on grzecznie wszystko wykonuje. Leje się z niego, ale działa. Nie dlatego, że musi,
ale dlatego, że chce. Te związki są naprawdę partnerskie. To nie jest tak, że on jest panem
i władcą na piedestale, a ona „szarą myszką”. Wręcz przeciwnie, dziewczyny mają pracę,
własne interesy, własne pasje. Oczywiście, poświęcamy wiele, żeby mogli się rozwijać, ale
jak trzeba, to oni siedzą w domu jako „kury domowe”.

*
– Mój stryj był ratownikiem zawodowym TOPR-u (w owym czasie Grupy Tatrzańskiej
GOPR-u), a mój ojciec ratownikiem beskidzkiej grupy GOPR-u, więc mamy w domu
ratowniczą tradycję – mówi Ewa Górka, matka Andrzeja. – Mieszkaliśmy w Suchej
Beskidzkiej, ale często przyjeżdżaliśmy z ojcem do stryja Mietka do Zakopanego,
a u niego w domu niemal cały czas mówiło się o ratownictwie. Stryj bardzo lubił
fotografować, miał mnóstwo slajdów, jeździł więc po domach wczasowych i opowiadał
o pracy ratownika, o górach, o akcjach ratunkowych, o przyrodzie – tak sobie dorabiał.
Często z nim chodziliśmy na te prelekcje, więc znam klimat Pogotowia, wychowałam się
w nim i dobrze się w nim czuję. Przecież wszyscy koledzy wujka, całe to toprowskie
towarzystwo, to byli moi „wujkowie”. Dlatego w ogóle nie dziwiło mnie to, że mojego
syna Jędrka ten świat także bardzo pociągał. Zaczął samodzielnie chodzić po Tatrach
w wieku piętnastu lat, potem zrobił kurs przewodnicki, a w 2007 roku wstąpił do TOPR-u.
Nigdy nie myślałam o tym, żeby go blokować, zwłaszcza że to środowisko mnie również
się podobało i imponowało mi. Ale zawsze bałam się o Jędrka. Gdy szedł się wspinać albo
gdy jako szesnasto-, siedemnastolatek uskuteczniał karkołomne zjazdy na nartach z jakichś
żlebów, drżałam. Nie mówiłam jednak, żeby tego nie robił, że to nie jest dla niego. Zresztą
to ja zaszczepiłam w nim miłość do gór. Dużo razem chodziliśmy po Tatrach. Nawet gdy
był małym dzieckiem, spaliśmy gdzieś w górach, po szałasach, chatkach, więc wyrastał
w kulcie gór. Myślę nawet, że podświadomie chciałam, żeby poszedł w tym kierunku, choć
z mojej strony okupione jest to lękiem.

– Marcin miłość do gór wyssał z mlekiem, dosłownie – śmieje się Katarzyna Józefowicz.
– Miał dwa tygodnie, gdy przeprowadzając się z Nowej Huty do Zakopanego, zahaczyłam
o Morskie Oko. Przyjaciel z Francji, który pomagał mi przenieść się z całym tym
łóżeczkowo-wanienkowym majdanem, wspomniał, że bardzo chciałby zobaczyć Morskie
Oko, ponieważ nigdy tam nie był. No to jedziemy. Na co tu czekać. Był rok 1967, wtedy
jeszcze autobusy dojeżdżały pod samo schronisko, więc nie było najmniejszego kłopotu
z dostaniem się tam. I pamiętam taki obrazek, jak siedzę nad jeziorem i karmię Marcina
piersią, patrząc na Mięguszowieckie Szczyty, więc z tym wyssaniem miłości do Tatr nie
ma cienia przesady. Gdy był malutki, ciągnął mnie: „W górki, w górki, w górki”. Tatry
zawsze go fascynowały. Ale co ja przez te górki przeżyłam?!
Miał dwanaście lat, gdy z kolegą Szymkiem, rówieśnikiem, wybrali się na wycieczkę.
Twierdzili, że idą tylko w jakąś dolinkę. Przyszło popołudnie – ich nie ma. Przyszedł
wieczór – ich ma. Pytam mamy Szymka – nic nie wie! Ani gdzie są, ani dokąd poszli. Nie
było na co czekać, zawiadomiliśmy TOPR. Z Zakopanego wyszły dwie ekipy. Jedna poszła
w stronę Pięciu Stawów, druga w Tatry Zachodnie. Ratownicy szukali w ciemno. Byłam
w rozpaczy. Zaprzyjaźniony ksiądz z Murzasichla odprawiał mszę za ich szczęśliwe
odnalezienie, a miejscowa radiestetka, pani Bogna, machała czarodziejską różdżką nad
mapą, wskazując Pięć Stawów. I nie pomyliła się, bo gamonie, jak się później okazało,
wyszły na Granaty, potem przez Buczynowe – na Krzyżne i do Pięciu Stawów. A że zerwał
się potworny halny, nie doszli do nowego schroniska, tylko zatrzymali się w starym i tam
przespali noc. Owszem, słyszeli i widzieli race strzelające w niebo, ale do głowy im nie
przyszło, że to ich ktoś może szukać.
Ja tymczasem odchodziłam od zmysłów, zwłaszcza że zadzwonił do mnie Kaziu Byrcyn
z pytaniem: „Czy pani syn miał okulary?”. Gdy usłyszałam „miał”, słuchawka wyleciała
mi z ręki. Biedny Kaziu zaś chciał tylko zweryfikować informację od turystów, którzy
widzieli dwóch idących chłopców, w tym jednego w okularach. Dlatego postawił pytanie
w czasie przeszłym.
Sprawa rozwiązała się dopiero następnego dnia po południu. Bohaterowie opowieści
niespiesznie bowiem zeszli do Morskiego Oka, wsiedli do autobusu do Zakopanego i jakby
nigdy nic wrócili do domu. Ja cała we łzach, a Marcin, cały i zdrów, w progu.
Natychmiast wzięłam obu winowajców za fraki i zaprowadziłam do TOPR-u. Nie wiem
właściwie, dlaczego to zrobiłam. Chyba miałam wyrzuty sumienia, że ludzie całą noc
chodzili po górach i ich szukali, a ci nawet nie mieli refleksji, że zachowali się
niewłaściwie. Chciałam, żeby przeprosili za swoje zachowanie, żeby się wytłumaczyli,
żeby powiedzieli, gdzie byli. Ratownicy podeszli do sprawy po męsku – kazali im
wysprzątać garaże toprowskie, co skończyło się tym, że Marcin złapał ratowniczego
bakcyla, bo był świadkiem organizowania kolejnej wyprawy.
Chłopaki z TOPR-u dobrze mnie znali, bardzo często bywałam na centrali, bo
tłumaczyłam im różne rzeczy z francuskiego (jestem nauczycielką francuskiego), więc
trochę po przyjacielsku „ukarały” Marcina z Szymkiem, żeby nabrali rozumu.
Niestety, z tym rozumem nie było najlepiej, bo kilka lat później zafundowali nam
„powtórkę z rozrywki”, tym razem zabierając na eskapadę syna koleżanki z Krakowa.
Wrócili strasznie późno w nocy, też niespecjalnie się tłumacząc. A teraz proszę, mój syn,
gdy stanie się coś w górach, to pierwszy grzmi, że poszukiwani nie zostawili wiadomości,
dokąd idą.
Kiedy Marcin powiedział, że chce zostać ratownikiem TOPR-u, ucieszyłam się. Latami
o tym marzył i wiem, że to jego wielka pasja.

– Niestety, strach o Andrzeja jest u mnie dominujący. To jest ciągła obawa. No, ale to
moje jedyne dziecko! – trochę tłumaczy się Ewa Górka. – Gdy słyszę startujący
śmigłowiec, od razu mam ucisk w żołądku. Patrzę, dokąd leci, jaka jest pogoda,
sprawdzam w internecie, co się dzieje. Najgorsza jest oczywiście zima, bo wtedy
zagrożeniem są lawiny. One budzą we mnie największy lęk. Zresztą życie pokazało, że
uzasadniony.
Na początku jego służby w TOPR-ze czułam się strasznie. Gdy wychodził na nocną
akcję, zwłaszcza zimą, nie spałam całą noc. Ani prochy, ani modlitwa, ani kieliszek wina –
nic nie pomagało. Teraz przynajmniej zasypiam, ale podświadomie i tak czekam.
Nauczyłam się jednak, żeby nie dzwonić do niego. Na początku od razu dzwoniłam. Ale
gdy kilka razy dostałam esemes: „Matka, uspokój się”, to mi minęło. Teraz pytam Amelię,
moją synową, gdzie są, czy już schodzą, czy już wrócili. Jak wiem, że wracają, to uff, ulga.
Pamiętam jedną z pierwszych akcji Andrzeja, to było na początku jego pracy, jakieś
dziesięć lat temu. W rejonie Krzyżnego szukali szesnastolatka. Chłopiec, też zresztą
jedynak, był z rodzicami w górach. Na Palenicy pożegnał się z nimi, mówiąc, że jeszcze
skoczy w jedno miejsce i wróci. Nie wracał, więc dali znać do TOPR-u, a ponieważ już
było późno, chłopak był młody, niby dobrze przygotowany, ale mało doświadczony,
zaczęły się poszukiwania. A tu zima, bardzo trudne warunki, bardzo duży opad śniegu, zła
pogoda. Pamiętam, jak strasznie się wtedy bałam, i słusznie, bo potem mówili, że nad
jakimiś nawisami chodzili, zaglądali w żleby. W końcu trafili na jego ślady, a nad ranem
znaleźli ciało.
Z czasem to uczucie lęku troszeczkę się przytępiło, w końcu mój syn jest ratownikiem
już trzynaście lat, ale wciąż nie mogę się pozbyć wewnętrznego, jakby podświadomego
niepokoju. W dużej mierze wynika on z tego, że jestem lekarką, więc wiem, co może się
wydarzyć, no i też trochę latałam z ratownikami.
Gdy w 1981 roku zaczęłam pracować w zakopiańskim szpitalu, głównym toprowskim
lekarzem był Robert Janik. Jeśli z jakiegoś powodu nie było go w pracy, zaczynała się
łapanka: kto poleci na Zawrat? Albo gdzieś indziej. Ja! Ja zawsze. Nie bałam się. Od czasu
do czasu więc latałam. Ratownicy pokazali mi, jak się desantować, jak wyskakiwać
z przyziemienia. Wtedy latał jeszcze stary Mi-2, ale piloci byli fantastyczni. Znałam ich
zresztą bardzo dobrze, bo przez moment pomieszkiwaliśmy razem w przydzielonym przez
szpital lokalu. Piloci przylatywali wtedy z Krakowa.
Potem do TOPR-u wstąpiło kilku młodych lekarzy, więc „łapanki” się skończyły.
Myślę, że mój niepokój jest większy niż niepokój mojej synowej, ale to wynika z tego,
że wiem, jakie wypadki zdarzają się w górach. Nieraz widziałam ludzi zwożonych z Tatr.
Pracowałam na SOR-ze, robiłam im wszystkim tomografie, oglądałam te urazy.
Doskonale też pamiętam katastrofę naszego śmigłowca w 1994 roku, a potem katastrofę
śmigłowca na Słowacji w 1979 roku, w której również zginęli ratownicy33. Przecież tam
Milan Kriššák wyczołgał się z wraku, a potem… zmarł na zator tłuszczowy, który poszedł
ze złamania. Akurat byłam u stryja, gdy zdarzył się ten wypadek. Wszyscy się cieszyliśmy,
że Milan przeżył. To był himalaista, świetny wspinacz, w ogóle fajny facet. Byliśmy
w szoku, że wyszedł z tej katastrofy, podczas gdy reszta jego kolegów spłonęła (poza
jednym, Ladislavem Janigą, który przeżył katastrofę). Wzięli go do szpitala, leżał tam
z połamanymi nogami i z poważnymi poparzeniami, więc długo. W momencie, kiedy go
uruchomili, poszedł zator tłuszczowy. Nie było wtedy tych wszystkich przeciwkrzepliwych
leków, nie było clexane. I zmarł.
Te wszystkie historie siedzą mi w głowie, więc z jednej strony rozumiem tę pasję,
z drugiej – widzę ciemne strony tej pracy. Staram się nie pokazywać emocji, które mam
wewnątrz, ale ciągle czuję głęboki, dojmujący ucisk.

– Zawsze bałam się o Marcina. Za każdym razem, gdy szedł na akcję, zwłaszcza
w trudnych warunkach – przyznaje również Katarzyna Józefowicz. – Najbardziej boję się
lawin, mimo że Marcin w tej dziedzinie jest specjalistą. Świetnie zna francuski (jakżeby
inaczej, skoro to mój drugi język), dzięki temu oraz dzięki kontaktom, które mam
we Francji, zaczął wyjeżdżać w Alpy i tam zdobywać wiedzę lawinową oraz jaskiniową.
Nasi ratownicy nawiązali relacje z francuskimi kolegami i sporo się od nich nauczyli.
Wiem, jak bardzo są teraz profesjonalni, ale nigdy nie minął mi strach o niego. Boję się
jednak dopiero, gdy jest w górach. Na co dzień nie myślę o zagrożeniach, jakie niesie
ze sobą ta praca.
Pamiętam wypadek pod Szpiglasową Przełęczą w 2001 roku. Na szczęście wtedy Marcin
siedział w centrali, ale byłam tak przerażona, że poszłam do TOPR-u, chociaż wiem, że oni
nie bardzo lubią, gdy matki się tam pokazują. Raz nawet Piotrek Malinowski, który był
moim kolegą z podstawówki, powiedział mi to wprost, podkreślając, że to męski świat.
Oczywiście widzę różnicę między tym, jak denerwowałam się, gdy Marcin zaczynał
działalność ratowniczą, a jak się denerwuję teraz. Zresztą nie mieszkamy już razem, więc
nie wiem, kiedy wychodzi na akcje, a co za tym idzie, nie wiem, kiedy mam się
denerwować. W związku z tym teraz denerwuje się głównie jego żona. Ale oczywiście
niepokój jest.
Nigdy jednak nie myślałam o tym, żeby przestał to robić. W ogóle do głowy mi nie
przyszło, że mógłby robić coś innego. Widziałam przecież, jak zależało mu na TOPR-ze,
więc wspaniale, że zajmuje się tym, o czym marzył. Bardzo jestem z niego dumna.
Kiedyś w Zakopanem znali mnie jako nauczycielkę i tłumaczkę języka francuskiego.
A teraz mówią: „A, to pani jest mamą tego Marcina?”. To bardzo miłe.

*
– Na początku naszego związku najbardziej nie lubiłam zim. Przecież Edka też zasypało
w tej lawinie pod Szpiglasową Przełęczą w 2001 roku, w której zginęło dwóch jego
kolegów – mówi Bernadetta Lichota. – Wprawdzie jeszcze wtedy nie byliśmy razem, ale
znałam te opowieści, bo tym się żyło. Dlatego potem zimy były dla mnie ciężkie.
Pamiętam parę takich akcji ratunkowych, że nie mogłam się doczekać, kiedy ten okres się
skończy. Czasami zdarzało się Edkowi zapomnieć telefonu i wtedy dzwonił na przykład
Tomek Wojciechowski: „Betka, nie denerwuj się, bo Edek nie przyjdzie”. Nienawidzę
takich telefonów. Kiedy długo nie mogę się skontaktować z Edkiem, a wiem, że jest
w górach, lata śmigłowiec, on nie dzwoni, nie odbiera telefonu, to gdyby nagle ktoś
zadzwonił z centrali albo zadzwonił Jasiu Krzysztof, to chyba umarłabym na miejscu. Bo
masz z tyłu głowy, że może się coś wydarzyć. Musiałam nauczyć się ujarzmiać ten strach.
Teraz do akcji podchodzę z większym spokojem, ale są takie sytuacje, kiedy bardzo się
niepokoję. Jedną z nich był wypadek na Giewoncie. Gdy usłyszałam ten grzmot,
pomyślałam: „O, nieźle”. Przyszłam z pracy do domu, do dzieciaków i zaczęła się relacja
w telewizji. Byłam spokojna do czasu, aż zadzwonił ktoś z mojej rodziny, zdenerwowany,
z pytaniem, jak tam Edi. Wtedy uderzyło to we mnie jak – nie przymierzając – grom
z jasnego nieba. Zaczęłam się bać i strasznie się nakręcać, bo ktoś nakręcił mnie. Moja
reakcja była ewidentnie podszyta emocjami z zewnątrz, emocjami innych ludzi, ale nie
umiałam sobie z tym poradzić. Aż do jego powrotu. A wrócił dopiero przed drugą w nocy!
Najgorsze jest to, że podczas akcji jesteśmy od nich odcięte. Gdy coś się dzieje, gdy
wychodzą w góry, nie wolno do nich dzwonić, bo nie mają czasu na rozmowy. Edi tylko
daje znać: „Idę! Nie dzwoń do mnie, nie pisz – ja się odezwę”. Zawsze informuje o tym, że
wychodzi w góry, i zawsze do mnie dzwoni albo pisze, gdy z nich zejdzie. Ta zasada
obowiązuje chyba w każdym toprowskim domu, ale to wszystko. My, żony, wiemy, że
musimy po prostu czekać. I tak uczymy się żyć ze stresem, bo ten stres jest.
Edi opowiada o akcjach, ale w granicach, które uzna za słuszne. Są rzeczy, o które nie
pytam, bo wiem, że nie odpowie, niektóre muszą zostać między nimi. Owszem, zawsze
mówi, co się działo, bo jestem ciekawa, nieraz, jeżeli jest taka możliwość, pokaże zdjęcia
z akcji, więc jestem na bieżąco, ale wiem, że kiedy mówi „stop”, to już basta. Może chce
mnie w jakiś sposób chronić?

– Teraz już nauczyłam Witka, żeby dzwonił, ale był taki moment, że nie wpadał na to,
żeby mnie poinformować, czy jest na wyprawie, czy siedzi w karczmie z chłopakami –
mówi Joanna Cikowska. – Niechże siedzi i pije, tylko żeby dał znać, że wszystko jest
w porządku. To jest jedyna moja obawa. Natomiast żebym bała się o niego, jak jest na
wyprawie, to nie. Może mam zaufanie do losu? Na pewno wierzę w przeznaczenie.
Wierzę, że zdarza się to, co komu pisane. Że jeżeli ma być wszystko dobrze, to będzie,
a jak się ma coś stać, to wyjdzie z domu i potrąci go samochód.
Witek nie opowiada o akcjach. Zawsze muszę zapytać, co, jak, wyciągać to z niego, bo
sam z siebie nie powie nic. Wiem, że na pewno nie ryzykuje, że jest na tyle
odpowiedzialny, że nie przekracza granicy rozsądku. Z drugiej strony akcje są
niebezpieczne i może się coś zdarzyć, bo przecież zdarzało się, mimo ostrożności. Ale
gdyby człowiek żył w strachu, to co to byłoby za życie? Dlatego nie boję się. Zresztą nigdy
nie miałam z tym problemu. I nawet gdy zdarzały się katastrofy – wypadek śmigłowca,
wypadek lawinowy pod Szpiglasową – to też się nie bałam, bo mój strach nikomu nie
pomoże.

– Kiedy zaczęliśmy być z Grześkiem razem, to przerażała mnie właściwie każda akcja –
przyznaje Paulina Rzankowska-Bargiel. – Później się do tego przyzwyczaiłam. Poza tym
na tyle go znam, że wierzę w jego umiejętności, rozwagę i rozsądek. On jest bardzo
odpowiedzialny w górach, z pełnym przekonaniem powiem, że jest profesjonalistą.
Natomiast były momenty, że gdy szli na trudne akcje i na przykład nie było go całą noc,
nie odbierał telefonu, nie miał zasięgu, nie mógł się ze mną skontaktować, to ten niepokój
oczywiście był.
Najbardziej jednak bałam się podczas akcji na Giewoncie. To był pierwszy raz, gdy aż
mnie ściskało w żołądku. Grzesiek miał wtedy dyżur ratownika pokładowego.
Wracałam z dziećmi z placu zabaw do domu, gdy uderzył piorun. Wiedząc, że w taką
pogodę śmigłowiec nie lata, powiedziałam do dzieci, że może zadzwonimy do taty na
FaceTimie, bo teraz będzie miał chwilę spokoju. Przecież to nie są warunki do latania.
Grzesiek wprawdzie odebrał, ale tylko powiedział: „Słuchaj, musimy lecieć, bo coś się
wydarzyło na Giewoncie”. Mnie wmurowało. Jak to? W taką nawałnicę?! Ale on już się
rozłączył, nic więcej nie powiedział. I ten śmigłowiec latał cały czas, a my widziałyśmy go
tylko w telewizji. Widziałam też, co się dzieje na zewnątrz, i naprawdę byłam przerażona.
Zresztą w mieście też była panika, wyraźnie wyczuwalny niepokój, a mój mąż był na polu
walki, w dużym niebezpieczeństwie.
Zadzwonił dopiero o dwudziestej drugiej, mówiąc, że niedługo będzie w domu. „Mam
nadzieję, że Hania nie oglądała telewizji”, dodał, kończąc rozmowę. Niestety oglądała
i bardzo się bała. Pytała, dlaczego taty nie ma, czemu ten śmigłowiec cały czas lata. Już
trochę rozumiała sytuację.
Gdy wrócił do domu, stwierdził, że to był jego najgorszy dzień w pracy, a pracuje
w TOPR-ze już dwadzieścia lat. Czuł się, jakby wrócił z wojny w Wietnamie, dokładnie
takiego porównania użył. Latali, pioruny waliły wokół, a oni nie wiedzieli, komu najpierw
pomagać. Jak mi to opowiadał, to miałam ciarki.
Nie przeprowadzamy w domu rozmów typu „co by było, gdyby…”. Czasami Grzesiek
wspomni, że miał trudny dyżur, i widać, że jest bardzo zmęczony. Praca ratownika
pokładowego wymaga ogromnej koncentracji i odpowiedzialności, w dużej mierze
od niego zależy, czy akcja będzie bezpieczna. Nie chce jednak mówić o ciężkich
wypadkach. Nie raz pytam, próbuję wyciągać od niego informację, ale nie idzie to łatwo,
a już na pewno nie opowiada szczegółów. Myślę, że zostawia to w TOPR-ze, że nawet gdy
są trudne przypadki, to nie wraca z tym do domu. Może to kwestia doświadczenia?
Owszem, dzwoni do kolegów, razem omawiają sytuację, przegadują to sobie
i przepracowują, ale nie robi tego ze mną.

– Jędrek nie chce i nie lubi mówić o wypadkach. Poza tym wie, że się boję, więc jeśli
chcę znać jakieś szczegóły, to muszę je od niego wyciągnąć – mówi Ewa Górka. – Po
Giewoncie był wstrząśnięty. Byłam w pracy, jak to się zaczęło. W ogóle jakoś nie
pomyślałam, że ta burza będzie tak groźna. Dopiero późnym popołudniem, koło
siedemnastej, dowiedziałam się, co tam się działo. Spotkałam go wieczorem, gdy wracał
z lądowiska. Po raz pierwszy widziałam go tak przejętego. On jest skrytym facetem, nie
pokazuje po sobie emocji, ale po tym wypadku był naprawdę wstrząśnięty. Mówił, że
czegoś takiego nigdy nie przeżył i nawet nie mógłby sobie czegoś takiego wyobrazić. Że
było jak w horrorze, jak w filmie katastroficznym. Strasznie. Potem też opowiedział, jak
bardzo ciężko było w jaskini. I wtedy pomyślałam sobie, że jednak dobrze, że nie wiem
wszystkiego na bieżąco.

– Bałam się chyba tylko raz, właśnie podczas tego Giewontu, a i tak na szczęście nie
bałam się długo, ponieważ późno zorientowałam się, że oni w ogóle latają w tę burzę.
Właściwie dopiero gdy Maciek wrócił i opowiedział, co tam się działo, zrozumiałam, jak
strasznie tam było – mówi Marta Morawiec. – Ale na co dzień się nie stresuję, nie
przeżywam. Maciek uważa, że to wynik mojej ignorancji, że po prostu nie wiem, na czym
ta praca polega, dlatego mam taki lajtowy stosunek do niej. Może ma rację. Z drugiej
strony gdy opowiada o akcjach i tłumaczy mi ich przebieg, to zawsze mam poczucie, że
oni wiedzą, co robią. To są profesjonaliści, więc co się mam denerwować?
Ale rozmawiamy o rzeczach ostatecznych, nawet zastanawialiśmy się, czy lepiej spisać
testament, czy może się pobrać, żeby w razie czego drugiemu nie skomplikować życia. Na
co dzień jednak nie zastanawiam się nad tym, no bo jak żyć z taką myślą, że ci facet
zginie? Wiem, że zdarzały się wypadki, ale wypadki zdarzają się wszędzie. Poza tym na
pewno zostały dobrze przeanalizowane i wyciągnięto z nich wnioski, więc zakładam, że
nic złego już się nie wydarzy.

– Najbardziej tąpnął mną wypadek w Jaskini Wielkiej Śnieżnej – przyznaje Katarzyna


Marasek. – Miałam „wychodne”. Byłyśmy z koleżankami na koncercie na Gubałówce.
Gdy zobaczyłam śmigłowiec, który zaczął latać w tę i we w tę, wiedziałam, że coś się
dzieje. Zaraz potem dostałam esemes od Jędrka, że rano idzie na wyprawę. Po koncercie
szybciutko pobiegłam do domu. Rano, wychodząc, powiedział, że nie wie, kiedy wróci.
I to mnie bardzo zestresowało. Zaczęłam się bać. W pierwszym wejściu był w jaskini
ponad dwadzieścia godzin. Gdy wrócił, był tak zmęczony, że od razu położył się spać.
Potem wpadliśmy w kierat: wychodził – wracał – padał – spał. Wychodził – wracał – padał
– spał… To była naprawdę mordercza praca.
Wyciąganie od niego informacji o akcji to wyzwanie. Powie tyle, ile chce. A że nie jest
wylewny, powie niewiele. Może i dobrze? Czasem sądzę, że im żona wie mniej, tym lepiej
dla niej.
Na co dzień nie myślę o niebezpieczeństwie, choć mam świadomość tego, że zawsze
może się coś wydarzyć. Ale znałam to ryzyko, wychodząc za Jędrka. Mój teść i szwagier
też są ratownikami, mieszkamy w jednym domu, w sumie trzy toprowskie rodziny – to
pomaga. Nie demonizujemy zagrożeń, nie zadręczamy się nimi. Staramy się tę pracę
traktować normalnie. Dlatego nie analizujemy każdego kroku, każdego ruchu.
Posługujemy się szablonami: „Dzwonił?”, „Dzwonił. Jest tam i tam”, „Wracają”, „Okej”.
Jeśli Jędrek wychodzi na akcję, to dzwoni albo pisze, dokąd idą. „Melduje się” też, gdy
wraca: „Za pół godziny jestem” albo „Rozkładamy sprzęt, robimy porządek”. Nawet gdy
to jest noc i on wie, że śpię, napisze. Gdy idą na piwo, również. Wtedy jestem spokojna, bo
są bezpieczni.
Jeśli mają trudną albo długą akcję, to nawet po powrocie do domu cały czas wiszą na
telefonie. Wszystko między sobą ustalają, wymieniają się informacjami, są na bieżąco.
Odreagowują też we własnym gronie.

*
– Ja wychowywałam się w trochę innym schemacie TOPR-u – mówi z kolei Irena
Gąsienica-Roj. – Kiedy mój tata i stryj byli ratownikami, w Pogotowiu było biednie34. Nie
mieli ani ubrań, ani butów, ani nart, nie mówiąc o sprzęcie. Wtedy też ludzie inaczej byli
nauczeni pracować, musieli się bardziej przygotowywać, zwoływać. Emocje były większe,
wszystko bardziej ekscytujące, bo czekało się, jak sytuacja się rozwiąże, czy zdążą dojść,
czy zdążą wykopać rannego z lawiny, czy go uratują. Żyło się tymi akcjami. Ale też
w naszym domu nigdy nie mówiono o nich ze strachem. Nie uczono mnie, że mam się bać
o ojca. Nikt nie próbował mi tej pracy przedstawiać w taki sposób.
Teraz TOPR funkcjonuje inaczej. Mają śmigłowiec, skutery, świetny sprzęt, więc
wszystko odbywa się dwa razy szybciej. Często nawet będąc w schronisku [Irena prowadzi
schronisko w Dolinie Chochołowskiej – przyp. aut.], nie wiem, co się dzieje, choć dzieje
się tuż pod nosem. Widzę, że leci „śmigło”, ale nie mam pojęcia, o co chodzi, bo teraz
wzywa się TOPR z miejsca zdarzenia. Dawniej ktoś musiał zejść do schroniska,
powiedzieć o wypadku, wołało się centralę przez radiostację, więc mieliśmy ogląd
sytuacji. Teraz widzę, że jedzie samochód toprowski do góry albo leci helikopter – trzask-
prask, już jest załatwione.
Oczywiście były sytuacje, w których ginęli ratownicy, choćby nasz przyjaciel Maja
[Marek Maja Łabunowicz – przyp. aut.], i to były straszne chwile, w których docierało do
nas, że to mógłby być mój mąż czy ojciec. Zawsze jest jakaś trudna akcja i wiadomo, że
gdzieś się tam myśli, czeka, patrzy na telefon. Jakby była sytuacja, że już na przykład
świta, a Jasiek nie przyszedł, to zadzwonię do TOPR-u, zapytam, czy wszystko okej, ale
też mam taką świadomość, że ten mój chłop jest megasprawny i dobry w tym, co robi. Bo
jest też przewodnikiem międzynarodowym, chodzi w bardzo trudnych terenach, w dużych
górach, prowadzi ludzi, więc musi być odpowiedzialny, musi to robić dobrze. Więc to jest
również kwestia zaufania i takiej pewności, że da sobie radę. Jasiek zawsze był bardzo
rozważny, nigdy nie szarżował.
Poza tym jak się jest związanym z górami od dziecka, tak jak ja, to ma się do tego inne
podejście. Jeśli wiem, co i gdzie się stało, to mogę sama określić, czy tam będzie łatwo,
czy trudno, czy pójdą, czy polecą. Dla mnie ten świat to normalność, bo przecież i mój
tata, i teść też są ratownikami, więc w domu mówi się o akcjach, ale raczej na zasadzie
informacji: „A co tam?”, „A wrócili?”, „A jak się skończyło?”, „Przeżył” itd. Góry i TOPR
są dla mnie codziennością. Nie przypominam sobie akcji, podczas której Jasiek byłby
w niebezpieczeństwie. Ale może o czymś mi po prostu nie powiedział. Gdy wraca, to
oczywiście zawsze pytam co i jak, ale odpowiada zdawkowo. Czasami są sytuacje trudne,
bo albo jest jakiś strasznie przykry wypadek, albo ginie młody człowiek i wtedy staram się
nie wałkować tego w domu. Najgorsze są duże lawiny i śmierć dzieci. Wtedy wszyscy to
przeżywamy. Gdy widzę, że Jasiek jest smutny, to go nie zaczepiam, bo wiem, że musi
sobie to sam poukładać, przetrawić, przeżyć. Nie jestem jakąś specjalnie dociekliwą żoną.
Zresztą w sezonie mają po kilka wypadków dziennie, więc trudno, żeby mi relacjonował
każdy. Chybaby go szlag trafił.
Zawsze jednak pytam, jaką ma funkcję na dyżurze, czy jest w śmigłowcu, czy jest
odpowiedzialnym [kierownik dyżuru – przyp. aut.], czy jest kierowcą, czy telefonistą.
I zawsze gdy wychodzi w góry, nawet w nocy, napisze esemes: że jest akcja, że gdzieś
jadą, że będzie później albo że może nie mieć zasięgu, więc taką informację zawsze
dostaję. Ale gdy moja praca się przedłuża, też go o tym informuję.
Nie lubię akcji jaskiniowych. Jaskinie budzą we mnie niepokój. Zawsze martwię się,
żeby gdzieś coś nie runęło, nie zasypało ich, zwłaszcza gdy strzelają. No i ten brak
łączności z nimi. Dla mnie to dyskomfort. Nie lubię też, gdy lata śmigłowcem, bo to,
pomimo doświadczenia pilotów, nie jest bezpieczne. Jednak nie wyobrażam sobie, że
mógłby nie być ratownikiem. To tak głęboko w nim siedzi. Jego ojciec jest ratownikiem,
więc od dziecka się temu przyglądał, wyrastał w tym.
Dla mojego pokolenia Tatry były całym światem, bo świat był dla nas zamknięty.
Byliśmy albo w górach, albo w domu, albo ewentualnie z rodzicami nad polskim morzem.
I tyle. Nasz świat był tutaj, w górach, więc dla nas to środowisko jest naturalne, normalne,
znane. Nie wiem, czy umiałabym żyć z kimś, kto nie jest związany z górami.
Z drugiej strony denerwuję się na nierozsądnych turystów – przyznaje Irena. – Nieraz,
gdy jest trudna akcja spowodowana kompletnym brakiem wyobraźni, to moje pierwsze
pytanie po powrocie brzmi: „Przypierdzieliłeś mu? Bo ja bym mu do tyłka nakopała”.
Mam takie odruchy. Oczywiście Jasiek się śmieje, ale przyznaje, że w ekstremalnych
sytuacjach ekstremalnie nierozważni dostają reprymendę.
Tak, jestem zła na nierozsądnych turystów. Bardzo mnie to frustruje, bo tu nie chodzi
tylko o mojego Jaśka, ale też o jego kolegów. Nie mogę znieść komentarzy typu: „Płacą
im, to niech robią, bo dość się nasiedzą w ciepłym. I mają śmigiełko – to niech sobie
latają”. To jest po prostu przykre.
Gdy jestem w górach i widzę, że ktoś jest gotowy popełnić jakąś głupotę, reaguję.
Czasami, gdy widzę w schronisku wpisy do książki wyjść i trasy, jakie ludzie wybierają
w złych warunkach, w śnieżycy, w zaspach, to krew mnie zalewa, bo wiem, że to się
dobrze nie skończy. Ale są tacy, których nie przegadasz. Wyjdą, wrócą po półgodzinie:
„No tak, rzeczywiście, trudno, nawet na Grzesia się nie dało wejść”. Ale, kurde, musiał
sprawdzić!

– Umiejętność zawracania, odpuszczania, wycofania się jest podstawą. Ja też musiałam


się tego nauczyć – przyznaje Joanna Cikowska. – Podejście turystów typu: „Nieważne,
jakie są warunki, przyjechałem na urlop, mam plany i muszę je zrealizować”, to szczyt
nierozwagi. Rozumiem, że każdego ciągnie, żeby jednak spróbować, ale zdrowy rozsądek
musi brać górę. Jeśli jednego dnia spada jedna osoba, drugiego kolejna, a w góry ciągnie
tłum, to znaczy, że ludzie niczego się nie uczą, nie obserwują, nie wyciągają wniosków.
I ten brak rozsądku mnie denerwuje, bo ktoś będzie musiał ich ratować.

– Nie dalej jak w zeszłym roku byłam z koleżanką na Nosalu. Zbliżała się burza.
Z daleka było widać, że idzie straszna nawałnica – opowiada Ewa Górka. – Zbiegamy więc
czym prędzej z Nosala, a tu pod górę drobnym kroczkiem zasuwa pan z malutką
dziewczynką za rączkę i z niemowlakiem w nosidełku. „No i dokąd pan idzie?”, nie
wytrzymałam. „Przecież za chwilę będzie burza. Jak pan będzie schodził z tymi dziećmi?”
„Ale nie, nie, może przejdzie bokiem”, odpowiada tatuś, nie zwalniając kroku. „Błagam
pana, niech pan nie idzie z tymi dziećmi w górę”, zaczęłam prosić, na co usłyszałam:
„A pani co do tego? Co to panią obchodzi? Co się pani wtrąca”.
Innym razem na Słowacji, na Koprowym, spotkałam kolejnego gieroja z małym
dzieckiem. „Po co pan to dziecko tu ciągnie?” „Żeby miało zdjęcie w górach”. I jak tu
z takim gadać?!

– Mam żal do turystów, że są nieodpowiedzialni. Zdarza mi się sztorcować znajomych,


którzy chodzą po górach – przyznaje Katarzyna Józefowicz. – Mówię im, jak należy się
przygotować, ubrać, a jeżeli to jest zima, gorąco namawiam na lawinowe abc.
Podczas akcji na Giewoncie bałam się. To było wstrząsające. Nie umiałam natomiast
ocenić akcji w Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Marcin nie opowiadał o niej. Dopiero po
wszystkim ktoś mi opisał, jak to wyglądało, i wtedy dotarło do mnie, jakie to było trudne.

– Podczas akcji w Jaskini Wielkiej Śnieżnej Łukasz znikał co drugi dzień na kilkadziesiąt
godzin – mówi Marysia Tokarz-Olszańska. – Wchodził pod ziemię i koniec, zero kontaktu.
A ja byłam w siódmym miesiącu ciąży, z Heleną. Któregoś dnia mieli rano wychodzić, nie
wyszli. Na szczęście Kamil Suder był w bazie przy otworze, wiedział, że się denerwuję,
więc mi napisał, żebym się nie martwiła, bo będzie opóźnienie. Oberwał się Płytowiec.
Wtedy naprawdę się wystraszyłam i to był chyba jedyny moment, kiedy bardzo, bardzo się
bałam. Rozmawiamy z Łukaszem o zagrożeniach, również o tych najtrudniejszych
scenariuszach. Śmierć Bartka pokazała, że one niestety się zdarzają, dlatego nie uciekamy
od tych tematów. Widzę jednak, jak w ciągu tych lat zmieniło się podejście do
bezpieczeństwa ratowników. Teraz stawiane jest na pierwszym miejscu. Dwadzieścia lat
temu albo jeszcze wcześniej te chłopy szły spontanicznie. Klimek Bachleda był nie do
zatrzymania – sumienie wołało, serce się rwało i koniec. Teraz to, w jaki sposób się szkolą
i jak mają ustawione priorytety, na pewno mnie uspokaja. Na dziewięćdziesiąt pięć
procent, bo wypadek może się zdarzyć w każdej sytuacji. Zresztą kiedy Łukasz idzie na
jakieś poważne wspinania, to też o tym myślę. Ale wiem, co robi, na jaką drogę
wspinaczkową idzie, znam szczegóły trasy, bo dzień wcześniej rozmawiamy o tym,
pokazuje mi, gdzie jest trudne miejsce, ile to potrwa itd. Interesuję się tym, bo też się
trochę wspinam. Amatorsko, nie tak jak Łukasz, ale jednak. Teraz, w związku z dziećmi,
nie jestem w stanie chodzić po górach tyle, ile bym chciała, więc jak on się pakuje, to
nawet czasem łezka się w oku zakręci, bo ja też bym chciała. Ale spokojnie, przyjdzie i na
mnie czas.
Oczywiście interesuję się, co robią podczas akcji. Lubię znać szczegóły, lubię wiedzieć,
gdzie są i jak będą działać. Z Łukaszem zawsze jestem w stałym kontakcie. Wiadomo,
przed akcją dzwoni, że idą. Po, że wracają. Albo że siądą na piwo, choć to akurat rzadko.
To już jest inne pokolenie. Różni się od pokolenia Bartka, od tego dwadzieścia, trzydzieści
lat wcześniej. Kiedyś pójście po akcji na piwo czy wódkę było normą, w ten sposób
odreagowywali. Teraz te chłopaki po akcji gnają do domów. Oczywiście oni też się
spotykają towarzysko, wyjdą na imprezę w męskim gronie, ale w tym pokoleniu jest dużo
sportowców, więc mają inny styl życia. Nie piją, nie palą, dbają o siebie.

*
I to jak! Odczuwają ogromną presję, by być w dobrej formie. Biegają, wspinają się,
jeżdżą na rowerach, chodzą na ski-tourach. W TOPR-ze i w hangarze Sokoła mają
siłownię i ściankę wspinaczkową. Dla nich dzień bez treningu jest dniem straconym.

– Grzesiek źle się czuje, gdy się nie rusza – przyznaje Paulina Rzankowska-Bargiel. –
Nie jest nauczony leżenia na kanapie. Nawet czasami chciałabym, żeby poleżał, odpoczął,
ale nic z tego. Na wakacjach – to samo. Gdy jedziemy razem, rodzinnie, to rzadko
wybieramy taki rodzaj wypoczynku, który wiąże się tylko z pobytem w hotelu i leżeniem
na plaży. To nie byłby dla niego żaden odpoczynek. Owszem, plaża może być, ale po
dobrym wspinaniu rano. Od hotelu natomiast zdecydowanie bardziej woli kamperowanie.
Oczywiście wszystko to najlepiej blisko skał – śmieje się Paulina. – Ja akurat lubię
również pływać na windsurfingu, więc czasami jedziemy w takie miejsca, gdzie mogę to
robić. Jednak dla własnego spokoju psychicznego najlepiej znaleźć zakątek, gdzie uda się
połączyć obie pasje, by „wilk był syty i owca cała”.
– Nie ma leżenia! Nie ma siedzenia! – śmieje się Marysia Tokarz-Olszańska. – Gdy
mamy wolne, to jedziemy w skały, w góry na wycieczkę, na spacer. Żeby tylko nie siedzieć
w domu. Żyjemy aktywnie. Zabieramy dzieci i w świat.

– Dobrze, żeby żona ratownika choć trochę dzieliła z nim jego pasję – mówi Anna Suder.
– Ja akurat prowadzę sportowy styl życia, u mnie w rodzinie zawsze był kult nart, więc
z Kamilem na początku, gdy jeszcze nie mieliśmy dzieci, dużo razem jeździliśmy, w Alpy
na foki, na wspólne wspinanie się. Trudno mi sobie wyobrazić partnerkę ratownika, która
nie lubiłaby gór, bo wtedy na pewno go nie zrozumie. Ja na przykład wiem, jak fajnie jest
iść się powspinać, dlatego skoro teraz nie mogę, bo jestem w ciąży, to niech idzie chociaż
on. A ja się kiedyś odkuję. Zresztą ta zasada dotyczy chyba wszystkich związków. Dobrze,
jeśli para ma jakieś wspólne zainteresowania, wspólną przestrzeń. Przecież trzeba o czymś
rozmawiać w domu i rozumieć, co ta druga osoba mówi, robi, co ją fascynuje. To na
pewno łączy.

– Wspinałam się z Witkiem, nurkowałam, chodziłam po jaskiniach – mówi Joanna


Cikowska. – Chciałam wszystkiego spróbować, zobaczyć. Dla siebie. Nie tyle chodziło mi
o Witka, o sprawdzenie jego pasji, ile o to, żeby samej tego doświadczyć. Interesowało
mnie to. Warto znać góry, bo wtedy można sobie poukładać w głowie różne rzeczy, na
przykład ile czasu zajmie im wspinanie się, ile dojście, ile zejście, jak może wyglądać
akcja. To uspokaja, powoduje, że człowiek nie denerwuje się niepotrzebnie. Moja wiedza
na temat gór i moje w nich doświadczenie pozwalają mi zracjonalizować ich działanie w
górach.
Przy Witku trudno biernie odpoczywać. Trzeba być aktywnym. A to jedziemy w Beskid
Niski i biegamy, a to jeździmy na rowerze. Mój mąż nie potrafi pojechać nad morze i leżeć
na piasku, nie. Trzeba jeździć rowerem po plaży albo obok plaży. Ale przyzwyczaiłam się
już do tego. Z drugiej strony niczego nie wymusza. Jeśli się uprę, że zostaję na leżaku z
książką, w porządku – będzie sam biegał albo jeździł rowerem.
Gdy byliśmy młodzi, zbiegaliśmy całe Tatry Bielskie. Kiedy tylko miał wolne, zawsze
byliśmy w górach. I nasze dzieci też (mamy trzy córki, w tym bliźniaczki). Mój mąż uczył
je odpowiedzialności za siebie. Chcesz chodzić po górach, to idź na kurs lawinowy. Swoją
drogą jego metody uczenia były dość ekstremalne. Gdy nasza Agatka miała może z siedem
lat i poszli na narty na Gubałówkę, to obciął jej w butach cholewki, bo się odchylała do
tyłu. Robiła to odruchowo, więc kazał jej usiąść na plecaku, zdjąć buty, wyciągnął nóż i
uciął, co trzeba. Przestała się odchylać. Do tej pory opowiada to jako anegdotę i gdy widzi
dzieci „wiszące na tyłach” (a jest instruktorką narciarstwa), to mówi, że wszystkim trzeba
obciąć cholewki.
Wydaje mi się, że jeśli dużo rzeczy robi się razem, to bardziej poznaje się człowieka, a
co za tym idzie, nabiera się do niego zaufania. Myślę, że kobiety ratowników, które nie
podzielają pasji męża, choćby w niewielkim zakresie, mają gorzej. Są też takie żony, i one
bardzo się denerwują, bo nie do końca rozumieją góry i to, co ich mężowie w nich robią.

– Akurat u nas jest tak, że to Grzesiek zaraził mnie swoją pasją, z której ja wzięłam coś
dla siebie. Teraz mamy wspólne marzenia i wspólne cele wyjazdowe – mówi Paulina
Rzankowska-Bargiel. – Lubimy i chcemy podróżować i łączyć nasze wyjazdy ze
wspinaniem, aktywnym spędzaniem czasu. Ale cieszę się, że mam też swoją pracę.
Prowadzę kawiarnię i te wszystkie działania z nią związane powodują, że w naszym domu
nie toczy się rozmowa tylko wokół jednego. Czasami on mi w kawiarni pomoże, czasami
ja pomagam jemu. Dobrze mieć też własną przestrzeń, bo wtedy człowiek nie żyje tylko
życiem tej drugiej osoby.

– Ja na przykład bardzo lubię chodzić po górach, ale sama, bo w górach szukam


odpoczynku – mówi Irena Gąsienica-Roj. – W pracy ciągle jestem między ludźmi, więc
dla mnie takie samotne wypady są zbawienne. Tak odpoczywam. Zdarza się, że idziemy
sobie gdzieś razem z Jaśkiem, ale nie za często. Jasiek lubi jeździć w dalekie trasy na
rowerze, ja z kolei wolę grać w tenisa. Uwielbiam też pojeździć przez tydzień w
Dolomitach na nartach, jego z kolei strasznie by to nudziło, wolałby iść na ski-toury. Ja
dzielę pasję naszej córki Marty – kocham konie. Jasiek też wspiera Martę w tym, co robi,
ale ze względu na brak czasu nie może w tym często uczestniczyć.
Nie wyobrażam sobie jednak, żebym zupełnie nie czuła tego, co robi mój mąż, ale też nie
mamy potrzeby robienia wszystkiego razem, bo zwyczajnie można się sobą zmęczyć. Nie
mam też takiego sportowego hopla. Nie zawsze nasz odpoczynek bywa intensywny.
Lubimy też poleżeć sobie na plaży, poczytać książki, poleniuchować. Możemy i umiemy
nic nie robić, choć rzadko jest na to czas.
Jasiek jest bardzo zaangażowany w TOPR. Zajmuje się flotą: samochodami, skuterami,
więc ma przy tym trochę pracy, bo to się wiąże z dbaniem o ten sprzęt, z zamówieniami,
przetargami, ubezpieczeniami, z kupowaniem, z wymianą opon, gąsienic itd. Dlatego
nawet jak nie jest na dyżurze, to często dwa razy dziennie jest w TOPR-ze, bo „musi coś
załatwić”.

*
„Muszę”, „na chwilę”, „wpaść do TOPR-u” – to są słowa klucze. Osobny, nieco drażliwy
temat.

– Nawet paczki zamawiają do TOPR-u! Wtedy jest pretekst, żeby tam pojechać – śmieje
się Paulina Rzankowska-Bargiel.

– Tam mają wszystko, czego pragną, dlatego ja na TOPR mówię „Matka TOPR” –
przyznaje wcale nie żartem Ewa Górka. – Tam mają ojca naczelnika i braci kolegów.
TOPR ich ubierze, nakarmi, da im poczucie wsparcia i bezpieczeństwa. Tam znajdą
autorytety, więzi, lojalność i braterstwo liny. Tam mają mocne męskie wzorce. Trochę
namiastka wojska, surowszego wychowania.

– To elitarna grupa, ale trochę o charakterze sekciarskim – śmieje się z kolei Marta
Morawiec. – Bardzo identyfikują się z firmą, są lojalni wobec niej i wobec kolegów. Nie
traktują tego jak pracy, w rozumieniu zaangażowania „od – do”. W centrali są prawie
każdego dnia. „Muszę pojechać do TOPR-u! Bo zostawiłem tam kijki, bo zostawiłem
narty, bo muszę jakiś świstek złożyć, bo muszę o coś się dopytać”, i tak jest codziennie.
„Muszę na chwilę podjechać do TOPR-u” – to jest sakramentalne zdanie.
Nie jestem zazdrosna o TOPR, ale wkurza mnie „wpadanie tam na chwilę”. Na pewno
nie jest to ucieczka, bo Maciek jest bardzo rodzinny i lubi być w domu. I w sumie ma
bardzo mało czasu, żeby w tym domu być, więc sobie to ceni i pilnuje tego czasu, ale tam
ciągnie go jakaś siła nie do pokonania. I już zrozumiałam, że nie ma co z tym walczyć.
Mało tego, właściwie im wszystkim tego zazdroszczę. Tych przyjaźni w pracy i tej ciągłej
potrzeby wspólnego działania.

– Łukasz, gdy jest wezwanie, to w trzy sekundy jest gotowy. I wylot z domu. To jest
nieprawdopodobne – mówi Marysia Tokarz-Olszańska. – Nie ma siły, która mogłaby go
zatrzymać. Kładzie się spać zmęczony, ale gdy o pierwszej w nocy przychodzi esemes –
ma na TOPR specjalny sygnał (oczywiście nigdy nie wycisza telefonu) – już jest na
baczność. Plecak i do centrali. Ostatnio nawet swoim samochodem pojechał pod Nosal, bo
gość stamtąd spadł. Dzięki temu był pierwszy w żlebie. Gdy słyszę ten esemes, to wiem, że
wszystkie plany biorą w łeb. A jaka jest rozpacz, kiedy jesteśmy na wyjeździe, a właśnie
trwa akcja. Te miny, ten smutek, to cierpienie! Najchętniej wsiadłby w odrzutowiec i po
prostu był tam za godzinę. Uzależnienie!

– Widzę, jak bardzo zależy Grześkowi na tej pracy – mówi Paulina Rzankowska-Bargiel.
– Kiedy słyszę, jak rozmawia z kolegami i jak bardzo jest profesjonalny, jestem z niego
ogromnie dumna. I to jest jeden z blasków bycia żoną ratownika. Widzę, jaki jest
zadowolony, gdy uda się kogoś uratować. A jeszcze gdy są jakieś trudne sytuacje, trudne
akcje techniczne, gdzie muszą wykorzystać wszystkie swoje umiejętności, to dopiero jest
satysfakcja. Zadzwoni do kolegów, przegadają wszystko, omówią i jest szczęśliwy. I ludzie
to doceniają. Po tej akcji na Giewoncie byłam w Krakowie, a że mam na samochodzie
naklejkę toprowską, pan z parkingu nie wziął ode mnie pieniędzy. „Duży szacunek dla
chłopaków”, powiedział na pożegnanie. I to było bardzo miłe.
Oczywiście nie ma ludzkiej siły, żeby go zatrzymać, gdy dostaje esemes o akcji. Ranek,
noc – nieważne, od razu zgłasza gotowość! Już jest herbata w termosie, już jest plecak
spakowany – rusza. Ale to jest normalne, jeśli traktuje się tę pracę jako misję.
W dzisiejszych czasach pracownicy stawiają sprawę tak: pracuję „od – do”, mam
płacone za osiem godzin i do widzenia. W TOPR-ze taka postawa jest nie do pomyślenia.
Święto, siedzisz z rodziną, nagle akcja – koniec. Wychodzi. Oczywiście nie ingeruję w te
wyjścia, chociaż zawsze pytam, o co chodzi. Jeżeli to coś trudnego, niebezpiecznego
i trzeba komuś pomóc, to nawet nie miałabym sumienia go zatrzymywać. Ale zdarzyło się
może kilka razy, że odpuścił. Musieli kogoś znieść czy sprowadzić i było kilku
ratowników, którzy mogli pójść, więc się cieszyłam. Ale on nawet wtedy mówił:
„A przeszedłbym się, to miałbym jakiś trening”. To jest silniejsze od nich.
TOPR jest w naszym życiu bardzo obecny i myślę, że zawsze będzie. Trzeba to
zaakceptować i uszanować. TOPR daje im power, siłę napędową. Kiedyś ktoś rzucił:
„Gdyby Grzesiek zrezygnował z pracy toprowskiej, miałby więcej czasu dla rodziny i na
pracę przewodnicką”. Pamiętam, że pomyślałam: „Jaki on byłby wtedy nieszczęśliwy”.

Słuchając tych opowieści, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że te wszystkie toprowskie
związki tworzą swoisty… trójkąt. On, ona i TOPR. TOPR, on i ona. On, TOPR i ona –
nieważne, w jakiej konfiguracji, i tak wychodzi trójca.

– Rzeczywiście. Może dlatego niektóre kobiety nie wytrzymują – przyznaje Ewa Górka.
– Może nie chodzi tylko o strach, ale również o to, że TOPR jest jednak najważniejszy.
Jeśli facet bardziej emocjonuje się tym, co dzieje się tam, niż rodziną i domem, to dla
kobiety może być trudne do zniesienia. Przecież oni dzwonią do siebie świątek, piątek czy
niedziela. Góry dają ogromną więź. Te chłopaki potrzebują się nawzajem. Muszą sobie
ufać, muszą na sobie polegać. Jeśli podczas akcji jeden się pomyli, mogą zginąć wszyscy.
Również poszkodowany. To stąd biorą się te przyjaźnie i te relacje, które przenoszą się na
codzienność, więc tak, niewątpliwie tworzą trójkąty.

– Oni ten TOPR traktują trochę jak chałupę – mówi Irena Gąsienica-Roj. – To jest
oczywiście duża firma, duża organizacja i to też nie jest tak, że wszyscy się tam strasznie
lubią i żyją jak brat z bratem, ale rzeczywiście jest tam sporo przyjaźni. Oni przede
wszystkim świetnie się rozumieją, dlatego wiele rzeczy robią razem. A to idą na ściankę do
TOPR-u, a to jadą gdzieś na rower albo po nocnym dyżurze idą pobiegać. TOPR jest po
prostu ich miejscem wielu spotkań, widać, że dobrze się tam czują. To ich drugi dom,
o który zresztą bardzo dbają. W lecie koszą, zimą – odśnieżają, co trzeba, naprawiają,
malują, żeby było tam czysto i schludnie. To też pokazuje ich stosunek do tego miejsca.
Poza tym mają fajnego naczelnika, lubią z nim pracować, co jest równie ważne.

– Jędrek umie utrzymać życiowy balans – mówi Katarzyna Marasek. – A z TOPR-em nie
ma co „walczyć”, bo po prostu się z nim nie wygra. Dlatego należy okazywać dużo
tolerancji i akceptacji. Myślę, że to jest recepta na powodzenie takich związków.

– „Wyskakiwanie do TOPR-u” to norma. Mój tata robił i robi dokładnie tak samo. Od lat
jest na emeryturze, ale w TOPR-ze jest codziennie. Jak go nie ma w domu, to wiadomo,
gdzie jest – śmieje się Anna Suder, która jest żoną ratownika, córką wieloletniego zastępcy
naczelnika TOPR-u Adama Maraska, a także siostrą Andrzeja, szefa szkolenia w TOPR-ze.
– Nie jestem zazdrosna o Pogotowie. Jeśli już, to jestem zazdrosna, że mogą się realizować
i mają dużo możliwości rozwoju. Tak naprawdę mają ciekawe życie. Ich praca nie jest
monotonna, poza tym wiąże się z wieloma przywilejami. Może dlatego trochę śmieszy
mnie przesadny zachwyt nad ratownikami. Owszem, często ryzykują życie, ale też czasami
siedzą i nic nie robią. Ten wysiłek jak jest, to jest, ale też nie zawsze mają akcję za akcją.
Nieraz słyszę: „Cały dzień nic się nie działo i w końcu mogłem poleżeć”. Kurczę, ja też
chciałabym w końcu sobie poleżeć. Albo idzie na tydzień do schroniska na dyżur, to
wiadomo, że jak nic się nie dzieje, to się trochę powspina, trochę odpocznie. Też bym
chciała mieć taki tydzień. Inna rzecz, że dla nich brak działania to najgorsza kara, ale też
mogą rano pobiegać, mogą iść na foki, mają ściankę wspinaczkową, posiedzą przed
telewizorem, nudy tam nie ma. Chyba że są na śmigłowcu. Wtedy nie zazdroszczę! Nie
mogą wyjść z heliportu nawet na krok, bo w razie wezwania muszą natychmiast startować.
Wyjątkiem jest nielotna pogoda.

– Pamiętam taką sytuację: ja tutaj ogarniam dom, już jesteśmy po spacerze, już obiad
zjedzony, już zakupy zrobione, latam cała nakręcona, dzwonię do Grześka: „Może
wpadniemy do ciebie na chwilkę?”, a tu słyszę zaspany głos. Ucina sobie drzemkę, bo
akurat jest spokój. I wtedy myślę sobie: „Co te dziewczyny widzą w tych naszych
bohaterach?” – półżartem mówi Paulina Rzankowska-Bargiel. – Ludzie słyszą
o spektakularnych akcjach, i owszem, tych jest dużo, ale czasami jest trochę
nicnierobienia. Oczywiście w pełnej gotowości, bo to część tej pracy. Gwoli
sprawiedliwości, oni wolą, gdy coś się dzieje, ale nicnierobienie również przyjmują
z godnością, często w pozycji horyzontalnej. Z drugiej strony mają sporo roboty
gospodarczej, zdecydowanie mniej spektakularnej.

– Dla mnie TOPR to poniekąd świętość. Podchodzę do tej organizacji z dużą estymą –
mówi Bernadetta Lichota. – Bardzo ich szanuję, doceniam ich pracę i nie mam problemu,
że nie do końca jesteśmy dopuszczane do tego świata – dobrze, tak ma być. To jest ich
świat, w stu procentach męski, w którym są szczęśliwi. Nie muszę i nie chcę wiedzieć
wszystkiego. I wydaje mi się, że każda żona ratownika myśli podobnie i to akceptuje.
W tej organizacji podoba mi się wiele rzeczy. Weźmy taką hierarchiczność – rzadko się
zdarza tak duży szacunek do kogoś, kto jest w tej hierarchii wyżej. Tam widać respekt dla
doświadczenia i umiejętności. Podoba mi się też sposób zwracania się do starszych
ratowników przez „wy”, czyli po góralsku. Łapie mnie to za serce.
Wyrosłam w etosie ratownika, ale nie mam poczucia, że gdyby Edek musiał wybierać,
wybrałby TOPR. Zwłaszcza że nie musi wybierać. Ma wsparcie w rodzinie i spokojnie
może robić przy nas to, co kocha.
Te chłopaki mają szczęście, że pracują w miejscu, gdzie mogą realizować swoje pasje
i się rozwijać. Dużo się szkolą, mają świetny sprzęt, to są fachowcy. To jest klasa. Złapali
Pana Boga za nogi i myślę, że doskonale o tym wiedzą. Gdy widzę, z jaką przyjemnością
Edi idzie do pracy, jak się szykuje, jak się cieszy, jak nią żyje – i to po tylu latach – to nie
mam wątpliwości, że są to szczęściarze. Dlatego nawet gdy robi coś po godzinach, a ciągle
robi coś po godzinach, bo różne rzeczy trzeba załatwić, zamówić, zrobić przetargi, to
trudno. Niech robi. Tylko raz się na to zezłościłam. A potem się z tego śmiałam. Bo TOPR
jest po prostu częścią naszej rodziny, więc tak, to jest trójkąt, ale w pełni akceptowalny.
No, chyba że ktoś próbuje się w niego wcisnąć… „Toprofilki”, tak w środowisku
nazywane są panie, które nie mogą się oprzeć wdziękom panów odzianych w czerwony
polar.

– Gdy pracowałam w schronisku, trochę się temu przyglądałam. I faktycznie, wystarczy


pstryknięcie palcem i naprawdę są. Chętne do wszystkiego – przyznaje Anna Suder. –
Dlatego nie ma innego wyjścia jak zaufanie. Jeśli ma się coś wydarzyć, to się wydarzy. Ja
nie czuję zazdrości, ale wiem, że ratownicy wodzeni są na pokuszenie.

– A zatem rzekomy mit, że kobiety kochają ratowników TOPR-u, nie jest tylko mitem.
To szczera prawda – śmieje się Joanna Cikowska. – Niewykluczone, że podkoloryzowana
przez niektórych panów. Z tym powłóczystym spojrzeniem i z ewentualnymi jego
skutkami jest jak ze wszystkim w życiu – zależy od charakteru kuszonego. Jedni
korzystają, inni nie.
Nigdy nie byłam zazdrosna o Witka, nie dawał mi powodów. Bardziej się wkurzałam, że
siedzi i gdzieś pije, a mnie nie wziął ze sobą. A ja też chciałam się bawić. Nie pochodzę
stąd, więc na początku nie miałam tutaj znajomych. Dlatego byłam zła. Teraz poznałam
wielu nowych ludzi i już mi to nie przeszkadza.

– Zazdrość? Nie mam z tym problemu – mówi Katarzyna Marasek. – Pamiętam, że


kiedyś jakaś holenderska telewizja kręciła tu program o Tatrach. I przyjechały naprawdę
ładne redaktorki. Jędrek mówi: „Patrz”. „No widzę”. I tyle. Było z tego kupę śmiechu, bo
tego nie ma co przeżywać. My jesteśmy po prostu pewni siebie nawzajem. Wierzę, że to
mocna relacja, że się dogadujemy i że się razem zestarzejemy.

– Każda grupa zawodowa jest wyjątkowa na swój sposób, ale niewątpliwie ratownicy
TOPR-u są jedyną taką grupą w Polsce – mówi Marta Morawiec. – Są inni niż ratownicy
górscy w niższych górach albo ratownicy w innych dziedzinach. Nie ma co kryć, są
niepowtarzalni. Kiedy byłam jeszcze dziewczyną z zewnątrz, prawie „turystką
z Warszawy”, podobnie jak reszta Polski dostrzegałam ich odrębność i oryginalność,
dlatego jestem w stanie zrozumieć fascynację ratownikami TOPR-u.
Na szczęście wszystkie toprowskie pary, które znam, wyglądają na superfajne. Nie widzę
koło nich żadnych kobiet, które by się kręciły i piszczały. Na Facebooku czytam tylko,
jakimiż to oni nie są aniołami, ale przecież tym nie będę się przejmować. To miłe, że są
doceniani.
Myślę, że te pikantne historie dotyczą przede wszystkim dawnych czasów. Teraz
mężczyźni są bardziej odpowiedzialni za dom, rodzinę, chcą doświadczyć świadomego
ojcostwa. Spędzają więc czas z dziećmi, chodzą z nimi na narty – nuda, nie ma co…

– Poza tym nie ma już przyzwolenia na „skoki w bok”. W każdym razie już nie patrzy się
na to z aprobatą – dodaje Anna Suder. – Zresztą teraz te związki są trochę inne niż kiedyś.
Ludzie później się pobierają, są już „wyszumieni” i chyba wiedzą, czego chcą
od partnerów.

– Może dawniej tak było: opalający się przed schroniskiem ratownicy z wiszącą u boku
radiostacją, w słynnych czerwonych swetrach podnosili turystkom ciśnienie, ale dziś nie
ma na to czasu – mówi Irena Gąsienica-Roj. – Tak naprawdę większość z nich jest
aktywnymi sportowcami, więc nie balują. Mają zupełnie inny styl życia. Kiedyś częściej
były zakrapiane imprezki i wtedy te romanse pewnie się przytrafiały. Teraz każdy z nich
gna do drugiej roboty, więc nie mają czasu na przygody. To środowisko bardzo się
zmieniło.

– Zazdrość w klasycznym rozumieniu jest mi obca. Jeśli już, to czasami zazdroszczę


klientom i klientkom Grześka tego, że mogą spędzić z nim czas w górach – mówi Paulina
Rzankowska-Bargiel. – Mogą z nim w tych górach spokojnie pobyć, pogadać, zatem mają
coś, czego nam, czyli mnie i Grześkowi, w tej codziennej bieganinie brakuje. Gdy słyszę:
„Kurczę, ty to masz fajnie, bo wy tak sobie pewnie chodzicie po górach”, to chce mi się
śmiać. Nie, nie chodzimy, w każdym razie rzadko mamy czas i możliwość, żeby wybrać
się w Tatry tylko we dwoje, dla siebie.
Dlatego gdy czasami Grzesiek wraca z tej przewodnickiej pracy i pokazuje mi zdjęcia,
a uwielbia je robić, mówiąc: „Zobacz, jak było super! Tutaj taki zachód, a tutaj taki
wschód…”, to myślę: „Kurczę, ja też tak chcę!”. I jak zostaję sama z dziećmi i biegam
między pracą, domem, szkołą i treningami dziewczynek, a Grzesiu wraca cały
w skowronkach, zadowolony i usatysfakcjonowany wycieczką, to zdarza się, że nie
odbieramy na tych samych falach. Wtedy on jest zdziwiony, że jestem zła i fuczę na niego.
A przecież wrócił z pracy! I to prawda! Z jednej strony nie ma się czego czepiać, z drugiej
– zwyczajnie mi żal. Z trzeciej zaś, rzeczywiście, to nie jest łatwa robota. Wychodź siedem
razy z rzędu na Gerlach! Wszystko dobrze, gdy jest ładna pogoda. Ale jak jest paskudnie,
zimno? Nieraz myślę: „Boże, psa bym z domu nie wyrzuciła, a on jest w górach”. I wtedy
mu nie zazdroszczę. Ale przyznam, że nachodzi mnie od czasu do czasu myśl, że wykupię
u niego wycieczkę, żebyśmy mogli po prostu iść i sobie rozmawiać. Na spokojnie.
Dlatego tak, jestem zazdrosna, o wyłączność, na jaką klienci mają Grześka. Jestem
zazdrosna o to, że mają coś, za czym ja bardzo tęsknię.

*
– Dla mnie ratownik TOPR-u to zwyczajny człowiek. To zawód jak każdy inny, jak
strażak, policjant, lekarz – mówi Joanna Cikowska. – Ale odbiór społeczny jest taki, że łał.
Szczególnie tutaj. To jest prestiż.

– Ludzie lubią słuchać historii o ratownikach – przyznaje Marta Morawiec. – Gdy


spotykamy się ze znajomymi z Polski, to nikogo nie interesują moje opowieści, moje
sukcesy, moje przemyślenia, każdy chce posłuchać, jak to jest być ratownikiem TOPR-u.
I co ciekawe, zdecydowanie bardziej chłoną te opowieści faceci! Wielu z nich patrzy na
ratowników z ogromną zazdrością. Czują w tych chłopakach siłę i wyjątkowość tego, co
robią. Widzę w ich oczach myśl: „Rzuciłbym to korpo i chętnie bym z nimi popracował”.

– Oni sami tymczasem traktują tę pracę normalnie i są normalnymi ludźmi. To inni


stawiają ich na piedestale – podkreśla Bernadetta Lichota. – Ratownicy mają swoje wady,
słabości, nawyki. Absolutnie nie czują się bohaterami i nie lubią, gdy ludzie ich tak
postrzegają.

– Nawet trochę ich to irytuje – dodaje Irena Gąsienica-Roj. – To są bardzo skromne


chłopaki. Pracowici, utalentowani, wszechstronni: są muzykantami, robią piękne rzeczy
w drewnie, rzeźbią, malują, świetnie fotografują. Każdy z nich ma jakiś talent, więc nie
chcą być postrzegani wyłącznie w kontekście TOPR-u. Z tego powodu też nie wszyscy
mają w zwyczaju po pracy chodzić w ubraniach toprowskich. Chodzą na sportowo, ale nie
z emblematami. Bardziej ci przyjezdni toprowcy lubią się pokazać w tych rzeczach. Może
to jest dla nich nobilitujące? Ale tutaj wszyscy się znają i nie ma potrzeby wyróżniać się.
Teraz sporadycznie widuję kogoś w „mundurze”, zazwyczaj jak schodzi z dyżuru albo jak
wychodzi w góry.
Nigdy nie zdarzyło mi się mówić do Jaśka: „Mój ty bohaterze”, chyba że w żartach, choć
oczywiście jestem z niego bardzo dumna. Ale nie tylko z tego powodu, że jest
ratownikiem. Jestem dumna z niego jako człowieka, bo jest dobry, odpowiedzialny
i bardzo skromny.

– Edek nigdy nie epatował TOPR-em i to nigdy nie rzutowało na to, jak go oceniam –
podkreśla Bernadetta Lichota. – Nigdy nie patrzyłam na niego jak na herosa. Może
dlatego, że jest przesadnie skromny. Widzę, jakie wrażenie robi ta praca na ludziach, na
mojej rodzinie, przyjaciołach, ale gdy poznałam Edka, nie postrzegałam go przez pryzmat
TOPR-u. To na pewno wynikało z jego postawy i charakteru, poza tym wtedy jeszcze nie
miałam świadomości rangi tej instytucji. Urodziłam się w Zakopanem, chodziłam po
górach, ale nie były najważniejsze w moim życiu, więc wyszłam za Edka nie z miłości do
ratowników TOPR-u i nie z miłości do Tatr, tylko z miłości do niego.
Skromność Ediego jest wręcz nadmierna, tymczasem to jeden z najlepszych topografów
Tatr. Czasami, gdy idziemy z dzieciakami w góry, to nas przepytuje z nazw szczytów.
Strasznie mnie to denerwuje, wtedy się śmieje: „Ty, żona ratownika przewodnika, musisz
przecież co nieco wiedzieć”.
Na szczęście nie oczekuje ode mnie specjalistycznej wiedzy. Uczy dzieci delikatnie.
Zosia ma piętnaście lat, Jędrek skończył siedem. Edi nie naciska na nie, ale zachęca do
wycieczek. Bardzo lubimy chodzić razem w góry. W tym roku z powodu pandemii nigdzie
nie wyjechaliśmy, więc ten rok był wyjątkowo obfity w takie wyprawy. Po Zosi nie widać,
żeby miała iść w ślady taty, to jest zupełnie inna osobowość, inne zainteresowania –
artystka. Jędrek z kolei jest bardzo podobny do Ediego fizycznie, ale temperament ma po
mamusi. Myślę jednak, że będzie go ciągnęło do ratownictwa. I nie miałabym nic
przeciwko temu. Pokoleniowość w TOPR-ze to kolejna rzecz, która mi się bardzo podoba.
Edi ciągle coś robi. Lubi majsterkować, maluje akwarele, fotografuje. Poza tym u nas
cały czas urywają się telefony albo z TOPR-u, albo od znajomych. Dom chwilami zmienia
się w biuro, bo Edi, prawdę mówiąc, jest pracoholikiem. Nie wiem, czy ma jeszcze czas na
pójście w góry ot tak, dla siebie. Najczęściej chodzi jako przewodnik, co jest bardzo
obciążające. Jak by nie było, masz na linie drugiego człowieka. Myślę, że jeśli ma moment
tylko dla siebie, to robi sobie superwysublimowaną przyjemność, czyli wybiera jakieś
ekstramiejsce i idzie tam z kimś, za kogo nie musi być odpowiedzialny.
Zdarza mu się zalec na kanapie, a nawet zasnąć na siedząco, tak bywa zmęczony. A gdy
czasami uda nam się pojechać do ciepłych krajów, to, o dziwo, z przyjemnością wyłoży się
na piasku z dala od ludzi. My z Zosią latamy na wycieczki, podczas gdy on z Jędrkiem
zostaje na plaży albo przy basenie. Niestety, takie wypady są rzadkością, z braku czasu.
Często za to spotykamy się w gronie przyjaciół, także z TOPR-u. Te spotkania wyglądają
trochę jak w arabskiej kulturze: panie sobie, panowie sobie – śmieje się Bernadetta. –
Z firmowych imprez najbardziej lubię Dzień Ratownika. Wszyscy wtedy rozluźniają się na
maksa. Jest dużo śmiechu, są tańce, opowiadamy sobie różne zabawne historie. Bardzo nas
to wszystkich zbliża.
Ratownicy mają do siebie duży dystans, umieją się z siebie śmiać. I robią to
z wyczuciem, z szacunkiem i inteligentnie. Czasami wręcz w kabaretowy sposób potrafią
pokazać różne swoje przywary i zachowania. Edek nieraz wraca z dyżuru po prostu
zapłakany ze śmiechu. To są normalne, fajne, rodzinne chłopaki. Nie żyją wyłącznie
TOPR-em, akcjami czy szkoleniami. Zajmują się też zwykłym życiem. Gadają o tym, co
dzisiaj robiły dzieci, co gdzie załatwić, które przedszkole jest najlepsze, dokąd pojechać na
wakacje itd.
Edi do poduszki czyta… przewodniki! Muzycznie jest fanem zespołu Dikanda, Ennia
Morricone, Zamfira i Vangelisa. Z naszą córką słucha Rihanny. Czasami lubi oglądać filmy
ze… Stevenem Seagalem. Bez komentarza.

– Łukasz poza górami bardzo interesuje się historią i geologią, co mnie od razu, przy
naszym pierwszym spotkaniu i podczas naszego pierwszego tańca, bardzo urzekło – mówi
Marysia Tokarz-Olszańska. – Z głośników leciał Bob Marley, a on opowiadał o historii
Ziemi. I to jak! Zachwycająco! Pochodzi z Kielc, tam mają bardzo ciekawe tereny
geologiczne, więc to jego konik. Zresztą naszej córce Jadze takie rzeczy tłumaczy,
pokazuje i czyta, że głowa mała. Lubi też historię i mitologię starożytnej Grecji. Dużo
czyta. Słucha muzyki rockowej i metalowej. Lubi ciężkie klimaty.

– Witek pochłania książki, słuchając – mówi Joanna Cikowska. – Gotuje i słucha, myje
okna i słucha, jedzie na rowerze i słucha, jedzie autem i słucha. Cały czas ma słuchawki
w uszach, nawet jeśli akurat przez moment niczego nie słucha. Jaka to literatura? Różna.
Od powieści historycznej po kryminał. Muzycznie od lat wierny jest Katie Melui,
zespołowi Pod Budą, a ostatnio zespołowi Kwiat Jabłoni. To idzie w aucie na okrągło.

– Grzesiek z kolei jest człowiekiem, który niemal wszystko umie sam zrobić. Zresztą
pochodzi z domu, gdzie pracowało się fizycznie, więc teraz, gdy budujemy dom, to
najchętniej sam by go wybudował – śmieje się Paulina Rzankowska-Bargiel. – Ale nie ma
kiedy, choć z rozbrajającą naiwnością twierdzi, że: „W wolnym czasie”.
Bardzo chętnie zabiera dzieci w góry, zwłaszcza Hanię, która jest starsza. Tyle że Hania
nie jest tym za bardzo zainteresowana, więc jest zrozpaczony. „Cała nadzieja w Helence”,
twierdzi. Ale obie uczy wspinania się, pozwala im na to i je do tego zachęca. Z drugiej
strony podkreśla, że jak dorosną, to z nikim innym nie będą mogły się wspinać, chyba że
osobiście przeszkoli towarzystwo. I myślę, że akurat w tej sprawie nie żartuje.
Jeżeli chodzi o rodzinę, ratownicy są przesadnie ostrożni. Pozwalają nam na dużo mniej
niż obcym. Kiedy wychodzę w góry z koleżankami, to Grzesiek zawsze mnie sprawdza
i zawsze mi się dostaje, że nie mam tego czy tamtego. Jest duży rygor. Boi się o nas.
Chciałoby się czasami coś zrobić, przyszaleć, ale nie pozwala na to.

– Ja ciągle słyszę: „Nie! Nie idź tam z tymi znajomymi tego dnia, bo jest niebezpiecznie”
albo: „Nie, co to za pomysł?! Jest twardo, źle, nie dacie rady!” – dodaje Marta Morawiec.
– Wiecznie coś jest nie tak, wiecznie mnie powstrzymuje, wiecznie coś wyszukuje, dlatego
wymusiłam na nim, że w sytuacjach spornych będziemy dzwonić do „niezależnego
eksperta” o wysokich kwalifikacjach, czyli ratownika TOPR-u i międzynarodowego
przewodnika IVBV, by wydał bezstronną opinię. Maciek, o dziwo, się zgodził. Eksperta
wykorzystaliśmy raz! Był „problem”, był telefon. Ekspert podszedł do sprawy
profesjonalnie, na konkretne pytania odpowiadał rzeczowo: „Tam na razie jest twardo, ale
jak słońce zaświeci, to na pewno puści i będzie można zjechać. Jest dwójka lawinowa,
więc nie jest źle. Trzeba tylko uważać w tym i w tamtym miejscu…”. Sprawa wydawała
się wygrana. Już zacierałam ręce, już się witałam z gąską, gdy słyszę: „No bo moja Marta
chciała iść”. „A to nie, nie! Własnej baby to bym nie puścił”. Kurtyna.

– To prawda, są przeczuleni na punkcie bezpieczeństwa swoich bliskich. Wiedzą po


prostu, że wypadek może zdarzyć się każdemu – mówi Anna Suder. – Mnie i mojej mamie
się zdarzył. Przeżyłyśmy zejście lawiny pod Koszystą. Zginęły w niej trzy osoby, znajomi
moich rodziców. Akurat przyjechałam z nart, z Alp. Miałam dwa dni wolnego
i dołączyłam do ich ski-tourowego wypadu. Pod Koszystą podcięliśmy lawinę.
Podchodząc, w ogóle nie myślałam, że jest niebezpiecznie. Szliśmy lejem. Jedni chcieli
jeszcze trochę podejść, inni nie. Szłam jako druga. Gdy lawina ruszyła, każdy próbował się
ratować, jak mógł. Ja zdążyłam złapać się kosówki i wyjść z tego leja. Pode mną były dwie
osoby, które zginęły, potem szła mama i jej koleżanka. Dużo niżej była jeszcze jedna
osoba. Zrobiło się straszne zamieszanie. Kiedy w końcu dodzwoniliśmy się do taty, mama
powiedziała, że Ania jest pod lawiną. Tyle że nie chodziło jej o mnie, tylko o inną Anię.
Nie wiem, co tata przez tę chwilę przeżył. Trudny temat. Od tego zdarzenia jestem
w górach znacznie ostrożniejsza.
Zresztą gdy pracowałam w schronisku w Murowańcu, napatrzyłam się na różne wypadki.
To zmieniło mój pogląd na wiele rzeczy. Nauczyłam się odpuszczać. Mój Kamil też to
potrafi. Wiele razy mówił: „Nie dzisiaj. Może jutro”. Wiem, że jesteśmy na miejscu, więc
nam łatwiej odpuścić. Turyści, którzy przyjeżdżają na trzy dni, mają parcie, żeby iść
w góry niezależnie od pogody. Ale to właśnie błąd.

– Dla mnie Jędrek jest bohaterem, moim. Jestem z niego dumna, cały czas, niezmiernie –
mówi Katarzyna Marasek. – Jest supertatą, fantastycznym mężem, dobrym człowiekiem,
zawsze chętnym do pomocy. To, co robi w TOPR-ze, jest godne podziwu i szacunku, ale
to, co robi w domu i kim jest dla nas, nie jest mniej istotne. Mój teść jest ratownikiem, mój
szwagier też – to są naprawdę fajne osoby. Nie mają najmniejszego sznytu bohaterstwa czy
rozrośniętego ego.
To ludzie z zewnątrz mają tendencję, żeby ratowników gloryfikować. No i oczywiście
mają ją… dzieci. Dla nich ojciec jest bohaterem. Zawsze.
Mamy dwóch synów: pięcioletniego Jasia i trzyletniego Andrzejka. W co się bawią
chłopcy? Wiadomo, w akcje ratunkowe. Technikę desantu mają opanowaną perfekcyjnie –
śmieje się Kasia. – Po całym domu walają się śmigłowce, na balu przebierańców zaś Jaś
był, oczywiście, pilotem śmigłowca TOPR-u. Prawdziwym. Miał prawdziwe słuchawki,
uszyty kombinezon z prawdziwymi naszywkami. W hangarze Sokoła dla dzieciaków
zawsze znajdą się jakieś stare, nieużywane już rzeczy. I to jest fajne.
Teraz Jaś uczy się pisać. I co ostatnio napisał, wciąż nieporadnie stawiając litery?
Podanie do TOPR-u. Czasem zastanawiam się: „W co ja się wkopałam? Już są następni”.
Za parę lat chyba osiwieję, bo jak pomyślę, że rzeczywiście pójdą tą drogą, to zaczyna
ściskać mnie w dołku. Już teraz widzę, że matka martwi się inaczej niż żona.
Myślę, że nasze dzieci są „skazane” na góry. Ale mają bardzo dobrych nauczycieli, mają
się od kogo uczyć. Oczywiście nikt nie będzie na chłopców naciskał, będą robić w życiu
to, co będą chcieli. Jesteśmy rodzicami, którzy zaakceptują każdy ich wybór i będą ich
w tych wyborach wspierać.

– Nasza Jaga, która ma cztery i pół roku, mówi: „Tata idzie ratować panią” – opowiada
Marysia Tokarz-Olszańska. – Raz, gdy byłyśmy na nartach w Białce, Łukasz miał dyżur
i akurat było wezwanie do złamanej nogi. Ranną panią, zabezpieczoną, zwieźli do dyżurki,
w której zobaczyła ją trzyletnia wtedy Jaga. I tak jej to utkwiło w pamięci, że teraz Łukasz,
wychodząc na akcję, mówi: „Idę ratować panią”. I dla Jagi wszystko jest jasne. Nasza
druga córeczka, Helenka, urodziła się w studziesięciolecie TOPR-u, więc chyba naprawdę
jesteśmy skazani na TOPR.
– TOPR jest trochę naturalnym podwórkiem dla naszych dzieciaków – przyznaje Marta
Morawiec. – Jeśli nie Maciek wpada z małym Wojtusiem do TOPR-u, bo wiadomo,
„musi”, to ja z nim wpadam, żeby odwiedzić Maćka. Śmigłowiec, hangar, centrala, to są
miejsca, które toprowskie dzieci doskonale znają. I oczywiście większość z nich na tym
dziecięcym etapie chce być ratownikami. Ten wzór ojca jest mocny i ważny. I ta
pokoleniowość, tak bardzo charakterystyczna dla TOPR-u, nie bierze się znikąd. Ojciec
Maćka też jest ratownikiem, więc naturalne zdaje się, że być może kiedyś będzie nim także
nasz syn.

– Jędrek dużo chodzi z rodziną po górach. Najczęściej jeżdżą do Jaworowej, więc gdy
moja wnuczka Hela zostaje ze mną, mówi: „Babcia, tylko nie jedźmy do Jaworowej” –
śmieje się Ewa Górka. – Hela ma osiem lat, więc Jędrek bierze ją już na bieganie i na
ściankę wspinaczkową, którą ona bardzo lubi. Ma cały sprzęt wspinaczkowy, zdaje się, że
połknęła już bakcyla. Zresztą te dzieci od urodzenia wyrastają w klimacie TOPR-u.
Kiedy Helena była malutka, miała może cztery latka, uczyłam ją hymnu Polski,
podkreślając, że gdy grają go w telewizji, należy wstać, bo to jest doniosła chwila. Kilka
tygodni później słyszę, jak w salonie Hela uroczyście, pełnym dziecięcym głosem śpiewa:
„Marsz, marsz TOPROWSKI…”!

Ech! Rośnie kolejne pokolenie idealistów.


Jeszcze Polska nie zginęła!
32 Andrzej Bargiel, młodszy brat Grzegorza – najsłynniejszy polski narciarz wysokogórski, skialpinista,
biegacz górski, himalaista, ratownik TOPR. Od 2013 roku konsekwentnie realizuje projekt Hic Sunt Leones,
w ramach którego organizuje narciarskie wyprawy wysokogórskie. Ich celem jest szybkie wejście bez tlenu
i zjazdy na nartach z najwyższych szczytów Ziemi. 22 lipca 2018 roku jako pierwszy człowiek w historii
zjechał na nartach z wierzchołków K2 oraz Broad Peak.

33 W 1979 roku w katastrofie śmigłowca Mi-8 w Dolinie Młynickiej zginęło na miejscu sześć osób. Trzy
przeżyły: Milan Kriššák, Ladislav Janiga i Svatopluk Niča.

34 Irena jest córką Józefa Krzeptowskiego, który przez wiele lat prowadził między innymi schronisko
w Pięciu Stawach Polskich. Historię rodziny Krzeptowskich oraz legendarnej „Piątki” opisałam w książce Pięć
Stawów. Dom bez adresu.
9

Bez moralizowania, bez demonizowania – po prostu do przemyślenia.

„Bez względu na porę roku, dnia i stan pogody – stawię się w oznaczonym miejscu
i godzinie odpowiednio na wyprawę zaopatrzony i udam się w góry według marszruty
i wskazań Naczelnika lub jego Zastępcy w celu poszukiwań zaginionego i niesienia mu
pomocy”35.

Przyrzeczenie ratowników TOPR-u, ułożone w 1909 roku przez Mariusza Zaruskiego,


jest proste i jednoznaczne. Ratownicy idą na każde wezwanie, w każdą pogodę, o każdej
porze. Przysięga mówi jasno: jesteśmy po to, by nieść pomoc. Ale przychodzi czas, gdy
każdy przysięgający, każdy słuchający tej przysięgi i każdy, kto przygląda się realizacji
tego zobowiązania, zastanawia się, a w każdym razie powinien się zastanowić, czy należy
to robić za wszelką cenę.
„Ni, ja duszy ludzkiej nie wezmę na swoje sumienie”, miał rzec Klimek Bachleda,
ruszając po Szulakiewicza36, ostatecznie znajdując własną śmierć. Okrzyknięty bohaterem,
pochowany z honorami, stracił jednak to, co miał najcenniejszego. W imię idei.
Ratownicy nieustannie powtarzają: analizujmy wypadki, uczmy się na błędach własnych
i innych, nie szarżujmy, bo śmierć w górach jest… śmiercią. Nie ma w niej nic
romantycznego, choć tak bywa przedstawiana.
Jan Józef Szczepański37 pisał:
„Istnieje swoista estetyka śmierci. Mówi się o śmierci pięknej, o śmierci bohaterskiej,
o śmierci na polu chwały. Mówi się o śmierci młodej, która nawiedza wybrańców w chwili
najwyższych uniesień, jakby umyślnie po to, by życie ich spełniło się w kształcie
nieskażonym rozczarowaniami i udrękami wieku.
Niestety, jest to przeważnie retoryka złudzeń. Te klasyfikacje dotyczą zawsze cudzych
śmierci, a przyjmujemy je tym bardziej skwapliwie, im skromniejsze jest nasze
doświadczenie. Ktoś, dla kogo «pole chwały» nie jest jedynie zwrotem z piosenki czy
patriotycznego przemówienia, lecz jedną z nazw przeżytej rzeczywistości, zawaha się
przed stosowaniem kanonów estetyki do faktu żołnierskiej śmierci i wątpić należy, czy
będzie jej sobie życzył.
Śmierć górska […] należy do podobnej kategorii zjawisk, podlega podobnej
romantycznej mitologizacji. Można nawet powiedzieć, że w pewnych środowiskach stała
się ona przedmiotem szczególnego snobizmu, spoufalanie się z nią, ocieranie się o nią,
wzbudza podziw, dodaje prestiżu. […] Świadomie podjęte ryzyko jest tu sprawą kluczową,
chociaż stopień świadomości pozostaje zawsze kwestią wątpliwą. Tak samo jak w każdym
niebezpiecznym sporcie, ewentualność katastrofy brana jest pod uwagę raczej teoretycznie.
W gruncie rzeczy nikt nie wierzy naprawdę, że właśnie jemu się to przytrafi”38.
Ratownicy górscy przez całe dziesięciolecia mierzyli się z tym romantycznym obrazem
śmierci. Sami też latami dojrzewali do tego, by dać sobie prawo do bycia bezpiecznymi.
I w końcu do postawienia swojego życia co najmniej na równi z życiem ratowanego.
A nawet ponad jego życie, z czego zresztą muszą się tłumaczyć. Coraz częściej tymczasem
stają się zapleczem poszerzania strefy komfortu tych, którzy niewiele wiedząc, niewiele
umiejąc, nieprzygotowani wychodzą w góry, mając pewność, że w razie czego przyjdą po
nich ratownicy TOPR-u. Dotyczy to również osób lepiej przygotowanych, ale
podejmujących modne, ekstremalne wyzwania, na przykład ryzykowne zjazdy narciarskie
czy nurkowanie w ciasnych, odległych partiach jaskiń itd., nie mówiąc już o problemie
komercjalizacji wyjazdów w góry najwyższe.
Znam przypadek turysty, który niedługo po operacji kolana poszedł na Przełęcz pod
Giewontem, a potem wzywał TOPR, bo nie mógł zejść. Nie wiedział, że jest po operacji
i że nie powinien ryzykować takiego wyjścia? Oczywiście, że wiedział! Ale miał to gdzieś.
Śmigłowiec przyleciał i ratownicy go zwieźli. I to jest przykład na wspomniane
poszerzanie strefy komfortu.
Coraz częściej pozwalamy sobie na „bezpieczne” podejmowanie karkołomnych
przedsięwzięć, mając pewność, że ratownicy nas uratują. I to jeszcze za darmo! Mało tego,
za swoją niefrasobliwość nie poniesiemy żadnych konsekwencji.
Oczywiście wypadki zdarzają się również najlepszym i świetnie przygotowanym, nie
można zatem generalizować, ale nie brakuje ludzi, którzy nie mając doświadczenia,
ryzykują ponad miarę.
Mam wrażenie, że na naszych oczach ginie etos człowieka gór. Często nie szukamy
w nich metafizycznych przeżyć, tylko traktujemy je jak stadion sportowy. Zdobycie
szczytu nie jest już niczym wzniosłym, jest co najwyżej czymś, czym warto pochwalić się
w mediach społecznościowych. Coraz rzadziej stanowi głębokie przeżycie wewnętrzne czy
wyzwanie. Staje się kolejnym punktem do zaliczenia. Majestat gór pozostaje
niedostrzeżony. Zaśmiecany i okradany z ciszy. Góry przestały być święte.
Ludzie mylą beztroskę z wolnością. Nierozwagę nazywają ułańską fantazją, zrodzoną
rzekomo z odwagi. Tyle że szarżują, mając na podorędziu TOPR.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: ratownicy idą na pomoc i giną (co już się przecież
zdarzało), wzywający pomocy zaś pozostaje przy życiu. Czy ktoś rozliczy go z tego, jak
był do wycieczki przygotowany i czy powinien podejmować takie ryzyko? Wątpię. Nawet
gdyby podjęto próbę osądzenia takiej osoby, na pewno podniesiono by larum, bo „Przecież
przysięgali, znali ryzyko i godzili się na nie”. Tak, ale podjęcie przez nich takiej służby nie
zwalnia nikogo z odpowiedzialności za bezpieczeństwo swoje i współtowarzyszy. Tak jak
możliwość korzystania z pomocy lekarza nie zwalnia nikogo z dbania o własne zdrowie,
a opieka nauczyciela nie zwalnia rodziców z dbania o wychowanie własnych dzieci.
Takie myślenie to jest czysty egoizm i na to nie powinno być przyzwolenia. Podobnie jak
na traktowanie TOPR-u jak instytucji usługowej.

– TOPR w kwestii bezpieczeństwa jest właściwie na tym samym etapie, co koledzy


z Alp czy Stanów Zjednoczonych, czyli że życie ratownika jest najważniejsze, a co
najmniej równie ważne, co życie ratowanego – przyznaje Jan Krzysztof. – Wiemy, że
jeszcze różnie może to być postrzegane, bo ta granica zaniechania jest zawsze blisko
granicy bezpieczeństwa ratowników. Weźmy takie Rysy. Tam wypadków jest bardzo dużo,
bo jest to niezwykle popularny szczyt (też pewnie dzięki Instagramowi czy innym mediom
społecznościowym). Często bywa celem bardzo przypadkowych ludzi. Turyści idą tam na
bazie potęgi nieświadomości podejmowanego ryzyka. Idą przy drugim, trzecim stopniu
zagrożenia lawinowego i w razie wypadku oczekują pomocy. I teraz załóżmy, że mamy
zgłoszenie na przykład z miejsca, które wiemy, że jest niezwykle niebezpieczne, i naszym
zdaniem nie będzie przesadą obawa, że ratownicy mogą wylądować w lawinie. Ale turyści
w ogóle nie zdają sobie z tego sprawy. I co mamy zrobić? Powiedzieć: Nie idziemy po
was, bo jest duże ryzyko. Nie podejmiemy akcji. Koło nich w tym czasie przejdzie sto
osób, tam i z powrotem, i nic się nie stanie. To co? Znaczy, że źle oceniliśmy ryzyko? To
są bardzo trudne sprawy. W takich sytuacjach staramy się maksymalnie skracać czas
przebywania w zagrożonym miejscu oraz staramy się wysyłać tam jak najmniej
ratowników, by, mówiąc brutalnie, w razie czego tych pogrzebów było mniej.
Większość ludzi nie ma pojęcia o zagrożeniach w górach, ale niemal wszyscy oczekują,
że udzielimy im pomocy. Mało tego, powszechne jest przekonanie, że obowiązkiem
TOPR-u jest przyjście po turystów. „Przecież przysięgali. Sami chcieli!”. Faktycznie,
decyzja jest po naszej stronie i to my musimy ją podjąć, ale jestem przekonany, że
gdybyśmy odmówili wyjścia na akcję, nie znaleźlibyśmy zrozumienia w naszym
społeczeństwie. To byłoby po prostu nie do przyjęcia.
My w TOPR-ze bardzo często rozmawiamy o ryzyku, zwłaszcza przy wypadkach
lawinowych. Podczas spotkań na ICAR-ze, czyli Międzynarodowej Komisji Ratownictwa
Alpejskiego (International Commission for Alpine Rescue), temat bezpieczeństwa
ratowników jest najważniejszy, a wnioski i zalecenia są jasne. Na przykład jeżeli jest
wypadek lawinowy, a ratownikom zagraża lawina wtórna, to najpierw ładunkami
wybuchowymi (lub innymi metodami) wywołują kolejną lawinę i dopiero wtedy zaczynają
szukać lub wręcz czekają kilka dni na poprawę sytuacji. Takie są modele postępowania,
oczywiście w dużym skrócie. Wyobraźmy sobie, jak by zareagowano u nas w kraju,
gdybyśmy zamiast od razu szukać zasypanych, zrzucili na nich kolejne masy śniegu (żeby
było bezpieczniej dla nas) i dopiero potem weszli na lawinisko. W Polsce jest to nie do
pomyślenia. To nie znaczy, że w Alpach ten problem już nie istnieje, ale oni są krok przed
nami. Pewnie za dziesięć, dwadzieścia lat u nas też będzie inaczej, teraz jednak oskarżono
by nas, że skazaliśmy tych zasypanych na śmierć. Tymczasem zarządzanie ryzykiem
w akcji ratunkowej idzie właśnie w tę stronę i o tym rozmawia się na ICAR-ze.
U nas tych wypadków lawinowych na szczęście jest bardzo mało, z różnych powodów.
Dużo dobrego zrobiła edukacja, sprzyjają nam też w ostatnich latach okoliczności: zimy są
mniej śnieżne albo warunki do wędrówek są jednoznacznie niekorzystne. Ale w Szwajcarii
czy we Francji w ostatnich latach zginęło wielu ratowników podczas akcji lawinowych,
więc ten problem budzi emocje. I na nich też wywierają presje rodziny i media: „Jak to nie
ratujecie, skoro to jest przy ośrodku narciarskim?”. Jadą narciarze – zostają zasypani, jadą
ratownicy – schodzi lawina wtórna, zostają zasypani.
A loty śmigłowcem? Wszyscy się przyzwyczaili, że to jest standard, tymczasem każdy
lot jest ryzykowny, dlatego ja tutaj „walczę” z ratownikami, żeby do banalnej sprawy nie
leciała cała załoga. Żeby w razie czego straty były mniejsze. My tak musimy myśleć.
U nas największą karą dla ratowników jest niezabranie ich na akcję ratunkową. Tu
pracują ludzie, którzy chcą to robić, ich to cieszy, ale moim zadaniem jest „trzymać ich za
nogi”: „Spokojnie, chwileczkę, nie jesteś potrzebny w tym momencie”. Musimy
wprowadzać rygor, musimy wyhamowywać, pamiętając, że wypadki zdarzają się także
ratownikom.
To są ludzie z dużym doświadczeniem i umiejętnością oceny ryzyka, ale założyli
rodziny, mają dzieci i są na tym etapie, który każdy z nas przerabiał, że w pewnym
momencie inaczej patrzy się na życie i zaczyna się zauważać także niebezpieczeństwo oraz
jego konsekwencje. Bo co się stanie, jeśli ulegnie się wypadkowi? Nie mówię nawet
o śmiertelnym, ale o takim, który wyeliminuje ratownika z czynnego życia. To jest
naprawdę poważny problem. Nie ma w tym żadnego romantyzmu, bo sprawą będzie się
żyło miesiąc, a potem człowiek zostaje sam. I z TOPR-em, bo my dbamy o to, żeby to
wsparcie było na różnych poziomach, w ramach możliwości, które mamy. To naprawdę są
ryzykowne działania i najmłodsze pokolenie ratowników zawodowych to są ci, którzy
mają małe dzieci i widzą tę odpowiedzialność. Wtedy naturalne jest pytanie, które już się
w tej książce pojawiło: czy warto ryzykować, by wydobyć zwłoki?
To zależy od punktu widzenia. Gdybyśmy nie wyjęli z Jaskini Wielkiej Śnieżnej ciał
grotołazów, to byłyby dyskusje, że może oni jeszcze żyją albo zostawiliśmy ich, kiedy żyli,
albo że chcemy ukryć jakieś fakty. Oczywiście, moglibyśmy te dywagacje zostawić,
gdybyśmy byli przekonani o słuszności naszych działań i decyzji, ale skoro dotarliśmy do
nich, to już trudno nie wyciągnąć ciał.
Decyzje, co i jak robimy, zawsze są podejmowane na pierwszej linii, i to informacje,
które stamtąd spływają, są kluczowe. Akurat w tej akcji najważniejsze zadanie mieli nasi
ratownicy strzałowi. Po każdej zmianie rozmawialiśmy o tym, jak wygląda sytuacja na
dole. Były momenty, w których wydawało się, że trzeba się będzie wycofać, że nie da się
nic zrobić. I gdyby się nie dało, też byłoby okej. Nasi ratownicy wiedzą, że mają wsparcie
i nikt nie będzie na nich naciskał. Jeśli wchodzi zespół i mówi, że nie da rady, to znaczy, że
nie da rady. Koniec. Nikt nie będzie wymuszał na nich działań. Nie wyobrażam sobie
takiej sytuacji, że na przykład przychodzi Witek Cikowski, mówiąc: „Nic więcej nie
jesteśmy w stanie zrobić”, a ja na to: „Nie, musicie iść do przodu”. Nie ma takiej
możliwości. Jeśli ja naciskam, to sam powinienem tam pójść i narażać własne życie, a nie
zmuszać do tego innych.
Nie możemy wywierać presji na ratowników. Uczymy ich analizy ryzyka i zarządzania
nim między innymi po to, żeby nie przekraczali granic, żeby w razie niebezpieczeństwa
umieli odpuścić. Oni i tak działają w bardzo wysokim zagrożeniu. Weźmy Giewont.
Przecież gdyby nie to, że doszła do nas informacja o prowadzonej resuscytacji dwójki
dzieci, to na pewno śmigłowiec nie poderwałby się tak wcześnie. Przecież oni ruszyli
w trakcie burzy! Podjęli ryzyko, bo przy porażeniach piorunem jest szansa na udaną
resuscytację. Wobec tego uznali, że ich fachowa pomoc jest niezbędna. Na miejscu okazało
się, że do porażenia piorunem doszedł upadek z wysokości, który spowodował śmierć tych
dzieci, ale w tym przypadku podjęcie ryzyka było uzasadnione.
Mamy w TOPR-ze powiedzenie: „Spróbujemy – zobaczymy”. Ale decyzje zawsze
należą do tych, którzy działają w terenie.
W Polsce jest wiele do zrobienia, jeśli chodzi o uczenie się na doświadczeniach,
zwłaszcza tych złych. Nie potrafimy ich docenić i uznać, że w ogóle mogą się zdarzyć,
choćby z powodu ludzkich ograniczeń czy z niemożności przewidzenia wszystkich
zagrożeń i zdarzeń. W naszym kraju nie mamy prawa do, jak to określam, „pomyłki
w dobrej wierze”, zarówno w badaniach naukowych, w chirurgii, jak i w ratownictwie.
U nas, gdy tylko zaczynasz zastanawiać się, czy mogliśmy coś zrobić lepiej, inaczej,
od razu wkracza prokurator. Nie ma możliwości przeprowadzenia zdrowej, technicznej
analizy wypadku (na przykład turystycznego albo taternickiego) czy analizy akcji
ratunkowej i naszych działań – coś, co często w świecie jest lub staje się normą. A przecież
umiejętność rozmowy o tych pomyłkach bez oskarżycielskiego tonu jest skarbem. Nie
chodzi o to, że popełniłeś przestępstwo (tym powinny zajmować się odpowiednie służby),
ale głośno zastanawiasz się, czy wszystko zostało zrobione tak, jak trzeba. Żeby ustrzec się
błędów w przyszłości. Gdybyśmy umieli publicznie o tym rozmawiać, byłaby z tego
korzyść dla wielu osób i służb, które uczyłyby się na tych wypadkach. Byłaby, ale nie
będzie, bo nie umiemy tego robić. Dlatego my ważne sprawy, ważne akcje omawiamy na
razie głównie we własnym gronie (ratowników TOPR-u oraz ratowników górskich na
arenie międzynarodowej), co nie znaczy, że jest zakaz rozmowy na zewnątrz. Nie. Nigdy
takiej cenzury nie było, poza własną pełną odpowiedzialnością za to, co się powie
publicznie.
Omawiamy wypadki, mając świadomość, że każdą akcję, każdą wyprawę, każdą zwózkę
narciarską można zrobić inaczej. Niekoniecznie lepiej. W czasie działań bowiem jest cały
szereg spraw, które ratownicy muszą przeanalizować tu i teraz, bo tu i teraz muszą podjąć
decyzję, jak działać na bazie tego, co widzą, co umieją i jaki sprzęt posiadają. Jaka jest
pogoda, jakie jest zaplecze, kto ich wesprze – kto i za jaki czas dotrze, by pomóc. Czy
będzie możliwość podrzucenia sprzętu śmigłowcem, czy raczej trzeba go będzie donieść,
idąc „z buta”. Takich dylematów nie ma na dole.
Obydwa wypadki, na Giewoncie i w Jaskini Wielkiej Śnieżnej, pokazały nam jedno: że
możemy się spodziewać wszystkiego. My w TOPR-ze wiele rzeczy omawiamy
i próbujemy przewidzieć różne scenariusze, ale nie jesteśmy w stanie zapobiec wypadkom.
Z niepokojem patrzymy na eksplorację coraz ciaśniejszych i odleglejszych partii w wielu
tatrzańskich jaskiniach. Są miejsca, w których, jeżeli dojdzie do wypadku, będzie
naprawdę ciężko. A wiemy, że ludzie tam chodzą. Że nurkują w bardzo dalekich
i głębokich partiach jaskiń. To jest kwestia czasu i statystyki, kiedy znów zdarzy się coś
niedobrego.
Wiemy, że poza masowym porażeniem piorunami, które może się powtórzyć, należy
liczyć się z masowym wypadkiem lawinowym w rejonie Morskiego Oka. Przecież tam też
są tłumy, więc jednorazowo może być zasypanych kilkadziesiąt, a nawet kilkaset osób.
Tam zagrożenie lawinowe i ryzyko zejścia lawiny na przykład ze Żlebu Żandarmerii czy
z Marchwicznej Przełęczy do miejsca, gdzie może być dużo przypadkowych ludzi, jest
realne. Ale ponieważ droga do Morskiego Oka jest odśnieżona i w piękną pogodę idzie
tam kilka czy kilkanaście tysięcy osób, to nic nie może się stać. Te stadne zachowania są
bardzo widoczne w górach. To ma nawet nazwę: „społeczny dowód słuszności”. Skoro inni
idą, pójdę i ja. Na pewno nic złego się nie wydarzy!
I owszem, prawdopodobieństwo, że akurat będziemy na drodze, gdy zejdzie lawina, i że
lawina nas zasypie, jest minimalne. Ale jest. Kiedyś przy drodze do Morskiego Oka było
zimowe obejście – nie ma go już od lat, bo też niczego nie zabezpieczało. Uznaliśmy więc,
że takie rozwiązanie nie ma sensu. Ludzie do schroniska szli obejściem, ale już wracali
normalnie, drogą. Bo tak jest wygodniej. W skrajnym przypadku, kiedy to zagrożenie jest
bardzo duże, przy czwartym stopniu zagrożenia lawinowego zamykamy tę drogę, ale
z punktu widzenia definicji stopni zagrożenia lawinowego nawet przy lawinowej dwójce
możliwa jest lawina, która sięgnie drogi do Morskiego Oka czy też tafli samego stawu.
I jak temu zaradzić? Zamykać zimą Morskie Oko? Czy zamykać tylko przy złej
pogodzie? A może przeciwnie – przy pięknej, bo wtedy właśnie jest najwięcej ludzi
i wypadków. Słychać w tym absurd?
Tylko edukacja, myślenie, przewidywanie, umiejętność odpuszczania, wycofania się
może nas uratować. Musimy zrozumieć, że bezpieczeństwo jest w naszych rękach i zależy
od naszych decyzji.
35 Fragment przysięgi ratowników TOPR-u.

36 Stanisław Szulakiewicz, student Politechniki Lwowskiej, zginął na Małym Jaworowym Szczycie w 1910
roku. Podczas próby ratowania go zginął Klimek Bachleda, ratownik TOPR-u.

37 Jan Józef Szczepański (1919–2003) – prozaik, tłumacz, publicysta, taternik.

38 J.J. Szczepański, Uwagi o śmierci górskiej, „Wierchy”, 1977, nr 46.


10

– Pewnej zimy wybrałam się ze znajomymi do Pięciu Stawów – opowiada Hania


Łabunowicz. – Doliną Roztoki dreptał za nami okropnie irytujący gość. Cały czas
chojrakował. Dziewczynie, z którą szedł, urwały się raki, więc trudno jej się podchodziło,
ale on wyraźnie miał to gdzieś. Cwaniakował, dogadywał jej i nam, próbując wzbudzić
niezdrową rywalizację. Pech chciał, że w schronisku usiedliśmy przy jednym stole. „To co,
idziemy na Szpiglasową?”, rzucił w pewnym momencie. Nie wytrzymałam. Wstałam
i walnęłam pięścią w stół, pytając: „Dokąd? Nie wiecie, że tam zimą jest niebezpiecznie?
Przez takich ludzi jak wy giną ratownicy. Tak zginął mój tata! Nie zgadzam się na to,
żebyście narażali życie, kogokolwiek!”. Zapadła grobowa cisza, nikt się nie poruszył, nikt
nie oddychał. Cała jadalnia, wszyscy turyści spojrzeli na mnie bez słowa. Rozejrzałam się
po sali, dodając: „Jeśli ktoś jeszcze miał zamiar tam iść, to mam nadzieję, że ten zamiar
porzuci. Komu jak komu, ale mnie wolno oceniać”, zakończyłam.

To prawda. Wolno. Zwłaszcza w tym miejscu! W tej jadalni! Dwadzieścia lat temu to tu,
na jednym z tych stołów ratownicy reanimowali ojca Hani. Kilka godzin desperacko
walczyli o życie Mai. O życie kolegi i przyjaciela. Do dziś na suficie, blisko wejścia do
jadalni jest gwóźdź od kroplówki, do której był podłączony.

– Tego dnia ten „śmiałek” odpuścił. Zszedł na dół. Ale chciałabym, żeby mój krzyk
dotarł do wszystkich chojrakujących – dodaje wzruszona Hanka. – Marzy mi się, żeby
ludzie, planując wycieczki, brali pod uwagę życie ratowników, żeby brali pod uwagę także
nasze życie, życie ich rodzin. Żeby nim po prostu nie szastali.
Kościelisko, wrzesień 2020–czerwiec 2021
Kalendarium

17.08.2019
– o 17.02 centrala TOPR-u otrzymuje zawiadomienie o dwóch grotołazach, których
w ciasnych partiach Jaskini Wielkiej Śnieżnej odcięła woda. Od dziewiętnastu godzin
nie są w stanie wyjść z powodu zalanego korytarza. Ich partnerzy nie mają z nimi
kontaktu głosowego od piętnastu godzin.
– o 19.08 pierwsza grupa ratowników TOPR-u dociera śmigłowcem do otworu Jaskini
Wielkiej Śnieżnej.
– o 23.27 ratownicy dochodzą do miejsca ostatniego kontaktu głosowego z uwięzionymi.
Nie udaje się nawiązać z nimi kontaktu. Nie reagują na wołania i gwizdy. Ratownicy
słyszą tylko chrapanie. Podejrzewają, że grotołazi są w głębokiej hipotermii i mają
problemy z oddychaniem. Pięciu ratowników rusza więc przez ciasnoty, by sprawdzić
możliwość dotarcia do nich od strony zalanego korytarza.
– po czterech godzinach poruszania się w skrajnie trudnym terenie ratownicy docierają na
miejsce. Korytarz wciąż jest wypełniony wodą, a pozostawiony przed zalanym
syfonem sprzęt uwięzionych potwierdza, że nie zdołali wyjść. Skrajnie ciasne
Przemkowe Partie uniemożliwiają tymczasem prowadzenie tą drogą jakiejkolwiek
akcji ratowniczej.

18.08.2019
– o świcie przy otworze jaskini ląduje kolejna grupa ratowników.
– o 9.30 po dotarciu do rejonu Białej Wody ratownicy TOPR-u rozpoczynają prace
strzałowe, w celu poszerzenia korytarza prowadzącego do uwięzionych grotołazów.
– z powodu braku cyrkulacji powietrza prace postępują powoli. Bardzo wysokie stężenie
gazów trujących (CO, NOx) oraz niskie stężenie O2 stwarzają poważne zagrożenie dla
życia i zdrowia ratowników.
– TOPR ściąga sprzęt pozwalający wywołać w jaskini sztuczną wentylację. Jednocześnie
otrzymuje pomoc ze strony Horskiej Zachrannej Służby, Jednostki Ratowniczo-
Gaśniczej nr 3 oraz Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego. To organizacje,
z którymi TOPR może współpracować zgodnie z prawem.

20–21.08.2019
– po około 120 godzinach od odcięcia grotołazów przez wodę w jaskini wraca naturalna
cyrkulacja powietrza. Tempo prac strzałowych wzrasta.

22.08.2019
– nad ranem w Jaskini Wielkiej Śnieżnej dochodzi do potężnego obrywu skalnego, który
uniemożliwia poruszanie się w jaskini. Istnieje ryzyko dalszych obrywów. Ratownicy
muszą oczyścić obryw, od nowa zaporęczować drogę oraz rozciągnąć łączność.
– o 13.06 do centrali TOPR-u dociera zgłoszenie o rażeniu piorunem turysty na Chudej
Przęłączce, w rejonie Ciemniaka. Z powodu nawałnicy śmigłowiec nie może ruszyć do
akcji. Ranny schodzi więc do schroniska na Ornaku z pomocą innych turystów.
– o 13.16 TOPR dostaje zawiadomienie o wielu osobach rażonych piorunem w rejonie
wierzchołka Giewontu. Trzy osoby są resuscytowane, inne mają poważne obrażenia
ciała. Wiele osób jest zaginionych.
– o 13.18 centrala TOPR-u przekazuje ratownikom dyżurującym na śmigłowcu informacje
o wypadku na Giewoncie. Z powodu burzy Sokół nie może wystartować.
– o 13.20 ratownik dyżurny wysyła do wszystkich ratowników TOPR-u esemes wzywający
ich do akcji.
– o 13.23 w kierunku Giewontu rusza pierwsza grupa ratowników. Jadą samochodem na
Halę Kondratową. Stamtąd piechotą podchodzą pod szczyt.
– o 13.37 z centrali wyjeżdża druga grupa ratowników. Na Kondratowej są o 13.52.
– o 13.53 rusza grupa trzecia.
– o 13.56 ratownicy znajdujący się w bazie Jaskini Wielkiej Śnieżnej zgłaszają gotowość
do podjęcia działań ratunkowych na Giewoncie.
– o 13.59 do akcji rusza śmigłowiec Sokół. Burza wciąż trwa. Ratownicy desantują się do
dwojga 10-letnich dzieci resuscytowanych w rejonie szczytu, dziewczynki i chłopca.
– o 14.14 ratownicy przejmują resuscytacje dzieci.
– o 14.14 ratownik dyżurny dzwoni do Lotniczego Pogotowia Ratunkowego (LPR-u)
w Krakowie, prosząc o wsparcie.
– o 14.17 przychodzi pozytywna odpowiedź: oprócz zespołu z Krakowa mogą przylecieć
zespoły z Gliwic, Sanoka i Rzeszowa.
– o 14.26 i 14.30 na Giewoncie występują kolejne wyładowania atmosferyczne. W tym
czasie na szczyt docierają następni ratownicy.
– o 14.30 śmigłowiec z bazy Jaskini Wielkiej Śnieżnej zabiera 4 ratowników na Giewont
i podbiera kolejnych 4 z Kondratowej. Spod centrali zabiera 5.
– około 14.34 ratownicy odstępują od resuscytacji dzieci, stwierdziwszy ich zgon.
– o 14.48 kończy się paliwo w Sokole. Śmigłowiec leci na lądowisko, musi zatankować
paliwo.
– o 14.50 zaczynają się ewakuacje rannych. Dociera też informacja ze straży pożarnej, że
strażacy jadą na Kondratową.
– o 14.52 czterema samochodami terenowymi przyjeżdża 20 ratowników z Grupy
Podhalańskiej GOPR-u. Przywożą swój sprzęt, m.in. nosze i autopulsy.
– o 14.54 pierwsi ranni są już w szpitalu.
– o 14.56 Sokół wraca na lądowisko w Zakopanem, żeby ponownie zatankować.
– o 15.05 do działań włącza się pierwszy śmigłowiec LPR-u, z Krakowa.
– o 15.07 Sokół ponownie rusza na Giewont. Potem wraca jeszcze dwa razy na lądowisko,
by zatankować.
– o 15.10 przylatuje śmigłowiec LPR-u z Gliwic.
– o 15.11 liczba śmiertelnych ofiar zwiększa się do trzech. Poza dziećmi nie żyje młoda
kobieta.
– o 15.20 przylatuje śmigłowiec LPR-u z Sanoka.
– o 15.26 dociera informacja, że potrzebni są kolejni ratownicy oraz sprzęt, głównie
trójkąty ewakuacyjne. Z centrali wylatuje następna ekipa.
– o 15.35 przylatuje śmigłowiec LPR-u z Kielc.
– o 17.05 wszystkie osoby potrzebujące pomocy w kopule szczytowej Giewontu są już
ewakuowane.
– o 19.17 Sokół wraca na lądowisko.
– o 19.35 ewakuowano ostatnich rannych z rejonu Giewontu. Następnym transportem
zwiezione zostają ciała czterech zabitych osób.
– o 21.50 do centrali TOPR-u dociera informacja z Jaskini Wielkiej Śnieżnej, że
w poszerzanym korytarzu zobaczono ciało grotołaza. Niestety wciąż nie można było do
niego dotrzeć. Przez tydzień kontynuowano prace strzałowe.
– około 22.00 do centrali TOPR-u wracają ratownicy uczestniczący w akcji na Giewoncie.

30.08.2019
– o 19.57 ratownicy działający w Jaskini Wielkiej Śnieżnej zgłaszają, że dotarli do
uwięzionych grotołazów. Obaj mężczyźni nie żyją.
– o 20.03 ratownik dyżurny przyjmuje zgłoszenie o awarii kolejki na Kasprowy Wierch.
Ze szczytu trzeba ewakuować 436 osób, w tym matki z dziećmi i osoby starsze. Do
akcji razem z TOPR-em ruszają strażacy oraz pracownicy TPN.
– o 4.50 ratownicy kończą ewakuację pasażerów kolejki na Kasprowy Wierch.

31.08–4.09.2019
– trwają przygotowania do transportu zwłok oraz ich wydobycie spod ziemi.

5.09.2019
– ciała grotołazów zostają wyciągnięte na powierzchnię.

6.09–17.09. 2019
– trwa sprzątanie jaskini: wyciąganie sprzętu, doczyszczanie obrywu, demontaż
poręczówek itd.

17.09.2019
– o 16.30 ostatnia grupa ratowników wychodzi z jaskini. Wraca śmigłowcem do
Zakopanego. Zakończone zostają działania w Jaskini Wielkiej Śnieżnej.
Podziękowania

Dziękuję Naczelnikowi TOPR-u, Janowi Krzysztofowi, za to, że ta książka w ogóle jest.


Dziękuję za poświęcony czas, cierpliwość i wiarę, że się uda. Za merytoryczną opiekę, za
godziny poświęcone na poprawianie szczegółów i wsparcie na każdym etapie powstawania
książki.
Dziękuję ratownikom TOPR-u za to, że ponownie mi zaufali, powierzając trudne historie
ludzkiego nieszczęścia. Że z otwartością i szczerością opowiedzieli o emocjach, jakie im
towarzyszyły i towarzyszą w obliczu śmierci, z którą spotykają się w górach.
Dziękuję wszystkim bohaterom książki za to, że wrócili do często trudnych wspomnień
i opowiedzieli mi, a co za tym idzie, Państwu, nierzadko najważniejsze i najboleśniejsze
historie ze swojego życia.
Dziękuję ekspertom, którzy zechcieli podzielić się swoją wiedzą, pozwalając nam
zrozumieć zjawiska przyrodnicze oraz meandry ludzkiej natury.
Dziękuję Dorocie Koman, mojej, jeśli wolno mi tak powiedzieć, redaktorce od zawsze,
która, co tu kryć, wymyśliła ten drugi tom. Przedstawiła tak wiele „za” w tak
entuzjastyczny sposób, że po prostu nie mogło się nie udać. Zwłaszcza że – jak zwykle –
poprawiła, co trzeba, i – jak zwykle – mądrze i życzliwie.
Dziękuję redaktorowi prowadzącemu Michałowi Nalewskiemu za doping myślą, słowem
i uczynkiem. Za wszystkie miłe słowa, które dodają mi skrzydeł.
Dziękuję Wydawnictwu Prószyński Media za to, że jako autorka mogę być jego częścią.
Dziękuję mojej rodzinie – mężowi Marcinowi i córkom Oli i Zosi – wiadomo za co. Za
całokształt. Za to, że są i miesiącami cierpliwie wysłuchują dywagacji na temat książki. Oli
zaś należy się specjalny akapit, bo (jak zawsze przy każdej mojej książce) czytała,
poprawiała, krytykowała albo… przeciwnie – wychwalała. Jako psycholog behawiorystka
wie, kiedy podsunąć marchewkę – skarb, po prostu skarb.
Beata Sabała-Zielińska
Ilustracje
Wielka Studnia w Jaskini Śnieżnej (głębokość 66 metrów) – jedna z największych studni
w tej części jaskini. Znajduje się około 50 metrów od otworu wejściowego do jaskini. To
główny ciąg komunikacyjny prowadzący do miejsca wypadku.
Fot. Łukasz Duda.
Początek wyprawy. Przy otworze jaskini Wielkiej Śnieżnej.
Fot. Jędrzej Myśliński.
Fragmenty obrywu skalnego w rejonie II Płytowca. Rozpoczęcie prac umożliwiających
przejście zniszczonych partii jaskini.
Fot. Jędrzej Myśliński.
Ostatni etap wyprawy, rozpoczęcie wynoszenia sprzętu po działaniach ratowniczych.
Fot. Jędrzej Myśliński..
Zmiana poręczowania po obrywie na II Płytowcu.
Fot. Jędrzej Myśliński.
Ogrom niebezpiecznego, luźnego materiału skalnego po obrywie na II Płytowcu.
Fot. Jędrzej Myśliński.
Namioty bazy przed otworem jaskini.
Fot. Jędrzej Myśliński.
Jeden z ciasnych przełazów w jaskini.
Fot. Sebastian Szadkowski.
Fragment korytarza, a właściwie rury prowadzącej do uwięzionych. Jej średnica to około
60 centymetrów. Na dnie widoczny materiał skalny odstrzelony z dalszej części rury.
Fot. Zbigniew Gruszka.
Korytarz prowadzący do uwięzionych. Dojście do nich wymagało przeciskania się
wężowymi ruchami przez bardzo ciasne miejsca. Dla porównania, kalosze widoczne na
zdjęciu mają 27 centymetrów długości.
Fot. Archiwum TOPR-u.
Pozioma rura. Widać w niej punktowe miejsca poszerzone przez ratowników strzałowych.
Ten fragment korytarza ma około 10 metrów i jest średnicy około 60 centymetrów.
Fot. Łukasz Duda.
Szablon skrajni wykonany przez ratowników strzałowych. Jego obrys wskazywał
minimalny przekrój korytarza potrzebny do wyciągnięcia noszy z ciałami grotołazów.
Fot. Piotr Gruszka.
Miejsce, w którym woda odcięła grotołazów, czyli ponor, przez który wchłania się woda.
Przeciskanie się przez ten fragment spowodowało zatkanie odpływu i gwałtowny przybór
wody. Zdjęcie zrobiono po wyciągnięciu ciał, od strony salki, w której znaleziono
uwięzionych grotołazów.
Fot. Łukasz Duda.
To ten sam ponor – widok z dna 4-metrowej studzienki, która w momencie przejścia
grotołazów została zalana. Zdjęcie zrobiono kilka minut po przejściu ratownika. Widać
podnoszącą się wodę.
Fot. Łukasz Duda.
Biała Woda – wlot do szczeliny, do której grotołazi wpełzali, by nawiązać kontakt głosowy
z uwięzionymi kolegami. Od tego miejsca ratownicy rozpoczęli prace strzałowe.
Fot. Zbigniew Gruszka.
Obóz ratowników strzałowych w Białej Wodzie. Na zdjęciu Stanisław Bobak.
Fot. Zbigniew Gruszka.
Transport ciała grotołaza poniżej Suchego Biwaku. Fot. Sebastian Szadkowski.
Urobek wyciągany w workach. Wszystkie prace odbywały się w dużej ciasnocie. Przez
wiele odcinków worki ciągnięto na linach, bo w korytarzu nie mieścili się równocześnie
ratownicy.
Fot. Łukasz Duda.
Stara, dobra pekaelka i wojskowy aparat polowy, czyli telefon na kabel umożliwiający
komunikację ratowników działających pod ziemią z powierzchnią. Na zdjęciu Tomasz
Nodzyński.
Fot. Archiwum TOPR-u.
Biwak na przodku w Białej Wodzie. Ratownicy odpoczywają po szychcie, a właściwie
próbują odpoczywać, bo trudno zregenerować się pod ziemią. Jest zimno, wilgotno i bywa
bardzo głośno.
Fot. Sebastian Szadkowski.
Obóz w Białej Wodzie. Na zdjęciu Stanisław Bobak.
Fot. Zbigniew Gruszka.
Zabezpieczone siatkami pozostałości po obrywie na II Płytowcu.
Fot. Sebastian Szadkowski.
Zostawione przez zmarłych grotołazów wiertło w spągu. Miejsce, które próbowali
wysadzić, by poszerzyć korytarz prowadzący do Białej Wody. Ostatecznie ten korytarz
został poszerzony przez ratowników podczas akcji.
Fot. Zbigniew Gruszka.
Początek wyprawy, ratownicy podczas schodzenia w głąb jaskini.
Fot. Jędrzej Myśliński.
Transport ciała grotołaza przez mokre partie jaskini.
Fot. Sebastian Szadkowski.
Transport ciała w Trzecim Wodospadzie. Ratownicy mieli do pokonania 10-metrową,
pionową studnię.
Fot. Sebastian Szadkowski.
Transport sprzętu na miejsce wypadku.
Fot. Jędrzej Myśliński.
Ratownicy w miejscu działań na Kondrackiej Przełęczy Wyżniej (Herbacianej Przełęczy),
około godziny 17.00.
Fot. Grzegorz Lorek z TPN-u.
Transport rannego na Kondrackiej Przełęczy Wyżniej. Widać strażaków i ratowników
GOPR-u pomagających w końcowej fazie działań, po godzinie 17.00.
Fot. Grzegorz Lorek z TPN-u.
Herbaciana Przełęcz, śmigłowiec TOPR-u podchodzi do lądowania na tzw. przygodnym
lądowisku. Na transport czeka ranna osoba.
Fot. Grzegorz Lorek z TPN-u.
Transport rannego z wierzchołka Giewontu.
Fot. Grzegorz Lorek z TPN-u.
Transport poszkodowanego w rejonie wierzchołka Giewontu.
Fot. Grzegorz Lorek z TPN-u.
Działania ratownicze w górnej części Żlebu Kirkora.
Fot. Grzegorz Lorek z TPN-u.
Schronisko na Hali Kondratowej. Tam zorganizowany był punkt opatrunkowy i tam
dokonywano wstępnego triażu poszkodowanych.
Fot. Grzegorz Lorek z TPN-u.
Działania na Giewoncie z perspektywy ratownika pokładowego toprowskiego Sokoła.
Zdjęcia pochodzą z kamery umieszczonej na kasku ratownika. Do desantu przygotowuje się
Andrzej Górka.
Fot. Grzegorz Bargiel.
Widok z pokładu śmigłowca. Ratownicy dolatują na Giewont, na miejsce zdarzenia.
Fot. Grzegorz Bargiel.
Andrzej Górka podczas desantu.
Fot. Grzegorz Bargiel.
Działania w pobliżu krzyża na Giewoncie. Ratownik pokładowy opuścił na linie kolejnego
ratownika medycznego.
Fot. Grzegorz Bargiel.
Podbieranie rannych z kopuły szczytowej Giewontu.
Fot. Grzegorz Bargiel.
Ratownik pokładowy wciąga na pokład Sokoła ratownika z rannym.
Fot. Grzegorz Bargiel.
Hala Kondratowa po godzinie 19.00. Koniec działań.
Fot. Grzegorz Lorek z TPN-u.
Lądowisko Sokoła w Zakopanem. Przekazanie rannego zespołowi karetki pogotowia.
Fot. Grzegorz Momot, PAP.
Lądowisko w Zakopanem. Śmigłowiec LPR-u odebrał rannego, zwiezionego z gór przez
toprowskiego Sokoła. Śmigłowiec LPR-u odlatuje z rannym do innego szpitala, poza
Zakopanem.
Fot. Grzegorz Momot, PAP.
Karetka pogotowia odbiera rannego zwiezionego przez Sokoła.
Fot. Grzegorz Momot, PAP.
Ratownicy ze śmigłowca przekazują rannego zespołowi karetki. Pomagają im strażacy.
Fot. Grzegorz Momot, PAP.
Zakopiańskie lądowisko. Śmigłowiec LPR-u zwiózł rannych z Kondrackiej Przełęczy
Wyżniej.
Fot. Grzegorz Momot, PAP.
Strażacy przenoszą rannego do szpitala polowego, czyli namiotu rozbitego w okolicy
zakopiańskiego szpitala.
Fot. Grzegorz Momot, PAP.
Strażacy przenoszą rannego do karetki.
Fot. Grzegorz Momot, PAP.
Polowy szpital przy zakopiańskim szpitalu, w którym odbywała się wstępna selekcja
rannych.
Fot. Grzegorz Momot, PAP.
Spis treści
Wstęp
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
Kalendarium
Podziękowania
Ilustracje

You might also like