Czarny Potok-Leopold BUCZKOWSKI PDF
Czarny Potok-Leopold BUCZKOWSKI PDF
Czarny Potok-Leopold BUCZKOWSKI PDF
tytuł: "
autor: Leopold BUCZKOWSKI
Drogi i nocy nie było końca. Dopiero nad ranem Heindl dowlókł się po roztopach do
Trójnoga i namacawszy w chacie okno zastukał. Gorące czoło dotknęło szyby, mówił: -
Otwórz, nie bój się. Otwórz, nie ma się nad czym zastanawiać. Bo Ŝebyś potem nie Ŝałował;
zachowujesz się, jakbyś nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło. Z ciemnego otworu drzwi
do sieni słychać było czyjeś niecierpliwe i zmęczone wyczekiwaniem szepty. - Jak się
czujesz, co? - pytał ten z ciemności.
- Coraz gorzej. Ale teraz, kiedy się to juŜ stało ze mną, nie Ŝałuję Ŝadnej chwili. - A czegoś ty
poszedł nie tymi drzwiami? Wyszliśmy zaraz na schody za tobą, a tyś upadł nosem do ziemi.
Podnieść nie było czasu. śydzi z bandy Szaji szukali ciebie i my teŜ. Rankami Cyruliński i
Dukat, w południe szli na zmianę Kunda z Latadywanem. Kunda znalazł zabitego wnuka
Buchsbauma pod Bołdurkami za stawem i opowiadał, Ŝe do figury Pana Jezusa w lesie ktoś
strzelał z dum--dum, a trochę dalej na ścieŜce do Hucisk leŜała laska i tefilim i on to przyniósł
do domu. A ciebie nigdzie nie było, cały rok. Trzeba, Ŝebyś się usprawiedliwił, bo ludzie
powiadają, Ŝeś tyle biedy nawalił. - Nawalił, to nawalił - mówił przybyły. - To tak samo jak z
tym człowiekiem, który postawił most nad
bagnem niby dla pokuty. I pewnego razu poszedł ten grzeszny człowiek pod most - stanął i
słucha, co teŜ ludzie mówić będą o jego uczynku. I idą ludzie, jedni klną, Ŝe drewniany,
drudzy łaja, Ŝe za wysoki i wiatr tam zimny wieje, Ŝe dziura się zrobiła - zwyczajnie jak
ludzie. Pierwszy strzelił, powiadasz? Ja bym teŜ mógł zapytać: zaryglowałeś drzwi, tak jak
było mówione? Ja miałem na głowie i furaŜ dla koni, i papierosy dla Chaima, z apteki maść
na krosty, wystarać się o obrazki świętego Antoniego dla Emilki, bo tak jej się zachciało, i
kupa innego, Ŝe ci teraz tego nie wyliczę. KaŜdy tam mógł być pierwszy. Siedziałem ze
szklanką ciepłego mleka. Kunda mówił: "Na tę zaplutą pogodę trzeba było zabrać brezent." A
ja: "Dobrze jest, przypomniałem sobie, Ŝe Bemstein zostawił taki sam brezent furgonowy u
Hanczarki - pójdziemy dziś do niej przed wyjazdem i to się zabierze od tej szmaty, ceregieli
Ŝadnych robić się nie będzie." Rózia wdziewała spodnie na drogę, bo jej tak radziłem. Stała za
krzesłem i zagarniała sukienkę w te spodnie. A ty, na środku, kręciłeś papierosa. Trzeba było
zaryglować drzwi albo strzelić na filunek. Ani Szerucki, ani Kunda nie mieli broni tego dnia
przy sobie, prosta rzecz. I kiedy z tamtej strony padł strzał - zacząłeś krzyczeć. Po cholerę
było to robić? I nie dziw się, Ŝe juŜ nie miałem do ciebie zaufania. Tak jak z tym smrodem,
który dokucza. Faceta takiego juŜ nic nie uratuje, jak się zaśmierdzi. A ty wiesz, Ŝe Ŝycie w
kaŜdej swojej chwili ma wielkie znaczenie, choćby dlatego, Ŝe zawsze jest na stole ten sam
wabank. Wyśliznąć się nie da. Szpiclom to się czasem udaje, ale w końcu przejedzie się po
nich chlebodawca, i leŜy taki kot rozjechany na błocie. Słyszałeś, jak Ciszka prosił: "Ach, nie
zabijcie mnie! Będę wam słuŜył." "Sukin-ty-synie!" - krzyczał Szerucki i dał mu w duszę
tajniacką, aŜ się obsrał. MoŜna było patrzeć na tę rozprawkę z prawdziwym współczuciem,
ale nie o to chodzi. PrzecieŜ to dopiero początek. Pomyśl, co zrobili z Rózią. Jak ją rozciągali
do gwałcenia - ona mówiła: "Błagam was, dajcie mi spokój" - toś ty akurat przebiegał po
moich plecach. Niech ci to stoi w pamięci: Rózia dławiła się dwoma palcami mazepińca i nie
mogła oddychać. Trzeba było strzelić, kaŜda chwila ma swoje znaczenie. Wąskopyski ci tego
nie daruje. Ty wiesz, taki chudy człowiek o stalowych oczach i cienkim nosie - nikomu nie
daruje. Bekniesz za Rózię, trzeba ją było ratować. To ci nic nie pomoŜe, ile byś nie miał
pokątniaków. On zastuka kiedyś do ciebie, gdzie byś się nie skrył. On ci da kres. -
RozdraŜniasz się - powiedział ten z ciemności. - Zawsze mówiłem kaŜdemu, Ŝe jesteś mądry
chłop, tymczasem zbaraniałeś tej nocy. Po jakie licho było tobie być takim ciętym na mnie.
Tobie moŜe się zdawało, Ŝe ja coś mam z Rózią. Powiem ci uczciwie, Ŝe nie. A jeŜeli sobie
tego Ŝyczysz, to powiem, Ŝe... Szerucki. Nie zgrzytaj zębami. Szerucki skrył jej matkę w
Huciskach, nie spuszczał z niej oka. A cholera wiedziała, Ŝe to oni weszli do sieni. Stawiałem
na twój niuch. A to zaczął jeszcze trzeszczeć budzik na komodzie, Szerucki skoczył, Ŝeby go
zatrzymać. "Wszystko w porządku" - powiedziałeś i to mnie zmyliło. I co ci jeszcze chciałem
przypomnieć: nie miałeś tej pary w sobie. Dusiłeś w palcach kruszynki chleba. Nie mogę
przystać na to, Ŝeby wszystko na mnie zwalać. Przyznaj się do błędu. Skoczyłeś nie w te
drzwi. To Kunda krzyczał - nie ja. Zajechali mu w brzuch, on rzucił ręce między nogi i jęczał,
potupując nogami, jakby ogień dusił. I lampa zgasła od huku. Cholera wie, do kogo było
wygarniać - tu cień, tam cień. Rózia zaplątała się pod ręce. Ani ona mi nie droŜsza, ani tańsza
od sprawy. Zdawało się, Ŝe biegnie krok w krok za mną. Dobra jest - pomyślałem przez
moment. A tymczasem ty upadłeś pierwszy w progu, a za mną biegł Szerucki, nie Rózia. -
Nie, nieprawda twoja. Trzeba było wrócić, oświecić bateryjką i strzelić w kupę. Strach
popędził ciebie i po-
myślałeś: ach, nie warto, bo i tak musi być coraz gorzej. Nawet jeszcze wtedy, jak padałem,
nie dopuszczałem myśli, Ŝe jesteś człowiekiem, któremu słońce juŜ znikło z oczu. - Co ty
wiesz, co ja myślałem - powiedział ten z ciemności. - Gadasz jak ksiądz, który nabija beczkę
słowami w wielkim pośpiechu. Rozumiem twoje rozdraŜnienie, ale dlaczego ty nie
zastanowiłeś się, to by mogło niejedno wyświetlić. - Co wyświetlić? - spytał przybyły.
- Rózia mówiła przed wieczorem do Szeruckiego: "Pomów z nim o tym. Wąskopyski chce
mnie skryć u siebie, ale ja wolałabym juŜ na ten temat nie mówić. Wolałabym nawet tamtą
propozycję, bo byłoby mi bliŜej ojca." Rzecz się rozumie - byłoby jej bliŜej sasowskich
kamieniołomów. Do głowy ci nie przyszło, Ŝe dziewczyna cierpi. Nie chciała was poróŜnić. -
Ja ci powiem, kiedy oni weszli do sieni, byłem pewny, Ŝe to Wąskopyski, a moje przekonanie
do niego, choć go na oczy nie widziałem, miało znaczenie. Nie stać mnie było, Ŝeby ci to
powiedzieć. Byłem u ciebie na waleta. Gość, który przeszedł przez bicie kryminałki, to tak
jak szczur, który przeszedł przez palenisko. - Ty go nie obrzucaj obelgami - powiedział
tamten. - Coś, czego zupełnie nie rozumiesz, chcesz pomieszać z rzeczami kryminalnymi.
Mówisz jak człowiek, którego uderzył ktoś nagle z tyłu kułakiem po głowie, nim zdąŜył
dowiedzieć się cokolwiek o Ŝyciu. - Nie ma sensu podsycać w sobie rozdraŜnienia. Jaka
obelga? Chodzi tylko o to, Ŝe ja nie miałem wiary i to doprowadziło do takiej sytuacji. Nic nie
poradzę. Jeszcze przed zabiciem Tońki wszystko miało swój sens, bez względu na
powodzenie czy niepowodzenie, wszystko wydawało się jaśniej oświetlone. Teraz przeŜuwam
sam siebie i palcem nie ruszę. Kiedyś wyłamywałem wszystkie drzwi, Ŝeby ją 10
wydostać. Dziś całuję miejsce, gdzie padła. Niczego się nie spodziewam, niczego nie
oczekuję. - Buchsbauma widziałeś kiedy? - spytał ten z ciemności.
- W tydzień po Nowym Roku znalazły go dzieci Hyndy Glas. LeŜał zamarznięty pod sosną,
odtajało trochę pod nim, nic więcej. Gąbczasta, wyblakła twarz. Na obnaŜonej piersi leŜała
siwa broda. - A kto go pochował?
- Jacyś dwaj ludzie, którzy ocaleli z sasowskich kamieniołomów. Wiara u hutniaków, jakoby
on tam jeszcze chodził i zbierał na polu na pół zmarznięte dzieci, powstała z tego, Ŝe ktoś
rzeczywiście wychodzi z krzaków i przystawiwszy dłoń do czoła patrzy z pagórka na spaloną
Szabasową. Z sylwety - męŜczyzna. To moŜe być gabe Gudeł. - Opowiadał mi ktoś z
Szabasowej, Ŝe Buchsbaum znalazł tę małą Kalmę w polu, pod Pasiekami. Gdzie ona potem
była? - U Arbuzowskiej, która juŜ owdowiała.
- Co się stało? Taki tęgi chłop.
- Przyszli mazepińcy zabierać krowę. Była noc. Arbuzowski nasłuchiwał. W sąsiedztwie
krzyk. Zrobiła się smuga światła od poŜaru. On wybiegł skulony, rozchełstany, z siekierą w
ręce. Przebiegł podwórze. Posłyszał stukot koło drzwi stajni. Rzucił się tam, kogoś rąbnął,
zamachnął się jeszcze raz... rąbał bez pamięci. Jeszcze wrócił do wrót i tego we wrotach
zdzielił obuchem. Upadł. Rano dym obciąŜony wilgocią ścielił się po ziemi i polał się przez
las, w jar i nad jar. Czad i głucha cisza. Arbuzowska przelamentowała całą noc. A resztę śnieg
zamiótł. Zające namereŜkowały swoje, czasem sroka poskakuje za myszą. - A przypomnij
sobie, kto tam przyszedł do tego poŜaru. Stałem w baźniku, słychać było, jak Arbuzowska
zawołała: 11
pokój. Widziałem go w świetle - leŜał, pod głową miał obydwa kułaki. Przypatrując się
robocie Tykiesa, uśmiechał się i Ŝuł wargami. Tykies kłykciem szmacianym owiniętym
dokoła wskazującego palca malował krzyŜ na wieku trumienki. Cokolwiek Tykies powiedział
po Ŝydowsku, to Szaja zaraz mi tłumaczył. Kochał mnie i oddany mi był bezgranicznie jak
pies. Ja go rozumiałem i ceniłem w robocie i za rozsądek, bo nieraz jego rozwaga dała duŜo,
zwłaszcza kiedy trzeba było nocą coś zdobyć do Ŝarcia. No i psycholog to on był lepszy. On
właściwie odkrył nam, Ŝe ta Hanczarka - poza szpicelkowaniem - była chorobliwą
rajcmacherką. Noc była spokojna, od czasu do czasu zahałasował w lesie strzał i po takim
strzale zaszumiało, jakby groch przesunął po nieckach. A my sobie leŜeliśmy rozpuściwszy
pasy na brzuchach, Ŝeby zaŜywa teŜ wypoczęły, i wspominali to o tym, to o owym.
Przypominaliśmy, jak biegliśmy raz długim parowem do zrębu. Robiła się jesienna noc -
zimna i mokra. - Śmierć juŜ jest nudna - powiedział ten Czech. - A wyrok śmierci... no nie?
Inna rzecz na przykład wyrok śmierci na konia. Odczytany i wykonany publicznie, byłby,
uwaŜam, nie do zniesienia - mówił ten inteligent z Pragi. - Ale interesujące byłoby
zachowanie świadków, obrony i prokuratora. Taka rozmowa urywała się zwykle, bo trzeba
było myśleć o Ŝarciu, ciepłym kącie i kimaniu albo nowej ucieczce i walce. Ten skazany
przez nas na śmierć tarł w dłoniach onucę Chuny Szaji, podszedł do światła i pilnie
paznokciem wyskrobywał kaŜdą pecynkę. - Jakie to straszne wszystko - powiedział Chuny.
Popatrzyliśmy sobie w oczy. A ja sobie pomyślałem: Czy kocha tego tajniaka jaka
dziewczyna? Młody byk! Głośno spytałem go: - Ty kobietę jaką masz? 14
- Czemu nie? - odpowiedział. Chuny Szaja podniósł się na łokciu. - No i pomyśl -
powiedziałem do Chuny - i takiego dziewczyna kocha. - A moŜe by ty nas tam do niej
zaprowadził. Co? - spytał Chuny. Zaświtała nam w głowie jedna równocześnie myśl. - Jej tu
w tym rejonie nie ma - powiedział tajniak.
- Nic nie szkodzi, my i tak do niej trafimy - odpalił cierpko Chuny. - Ty wiesz, gdzie ona
mieszka? - zwróciłem się udając zdziwienie. - Pewnie, Ŝe wiem.
KaŜde słowo sobie zapisałem w pamięci. Chuny spojrzał na zegarek. - Za dwadzieścia
czwarta. Wyprowadź go za próg i stuknij. Ale tak, wiesz, jak on trochę odbiegnie, to ty go w
plecy. Ale buty niech zostawi. Zdziewaj buty! - krzyknął Chuny, a do mnie zamrugał i
szeptem: - Trzeba zrobić porządek z tym wszystkim. Wstałem i stąpając po deszczułkach
zbliŜyłem się do pieca. Onuce zaskorupiały, potarłem je w garściach. Nagle z sufitu posypało
się wapno, zgasła świeca. Widziałem w błysku, jak Chuny z pochyloną głową leciał do progu.
Granat wybuchł pod chałupą. - Jesteś koło pieca? Podaj buty - szeptał. Podałem mu buty i tak
leŜąc wpychaliśmy nogi do cholew. Przeturkotał z lasu po ścianach ktoś z automatu. I znowu
łoskot po lesie. Jak na rozpaloną patelnię rzucone masło, tak rozmaite myśli poczęły
wypryskiwać mi w głowie, najpierwsza i najŜywsza to - uciekać, przeczołgać się do sieni. Kto
to tak wali bez opamiętania w gajówkę? Rozdzielić się trzeba, bo jak walnie granat do
środka... Martwiło teŜ to, Ŝe onuca zakociurbiła się i ani rusz nie mogłem wzuć nogi dalej jak
w podbicie. 15
urŜnięty. Szerucki kopnął go komić głową. Policaj upadł i zaczął wrzeszczeć, jakby mu
grzbiet pękł. Szerucki skoczył mu na twarz, wsolił obcasami, chwycił karabin i uderzył
bokiem drzwi. Z ciemnej sieni strzelił do leŜącego. Z półki nad drzwiami posypały się jakieś
pudełeczka, papiery, flakoniki. Szerucki w zdenerwowaniu strzelił jeszcze trzy razy do
środka, aŜ lampa zgasła, i wybiegł na czarne zamarzające pole. Tak, to nie miglanc.
Widziałem go potem w leśniczówce. Koszula wyszła mu ze spodni, rąbał drzewo tępym
klinem, nos miał spocony z wysiłku. Trzeba było zapalić w zamroŜonej izbie, bo Chuny Szaja
przywiózł Cirlę, która miała rodzić. To była nikczemna noc. Kurdiuk wybiegł z chałupy i
zaczął strzelać w krzaki, za którymi stałem. Spodziewał się pewnie, Ŝe tam ktoś moŜe być.
Potem wystrzelił czerwoną rakietę. Przeczekałem, skuliwszy się, a potem wyskoczyłem w
pole i biegłem, biegłem zmęczony, głodny, straciwszy nadzieję, czy zdobędę tej nocy jakie
Ŝarcie. To tam, to tu zjawiały się gwiazdy na czarnym niebie, ściskał mróz, minąłem kupę
wierzb za rzeczką i nagle z krzaków ktoś podszedł do mnie, ciszę naruszył głos gruby jak z
beczki: - Kto tam? Stać, a to zabiję!
Nie znalazłem od razu odpowiednich stów do odpowiedzi, coś mi podsunęło takie zdanie: -
Dobra jest, wszystko w porządku. - Ty nietutejszy?
- Prawie nietutejszy - odpowiedziałem.
- To znaczy, Ŝe tu kiedyś byłeś, a na pewno się rodziłeś. - Tak, coś koło tego - powiedziałem i
zbliŜywszy się twarzą w twarz spytałem: - Chaim? - Tak.
Chaima poznałem jesienią czterdziestego drugiego roku. Siedziałem z nim na strychu u
Brandona w Szabasowej, a koło Kocjana rozległy się strzały, zatupotały nogi. Po-20
szliśmy do dymnika i patrzyliśmy. Obłoki leciały nisko, były czarne z jasnymi frędzlami.
Padał drobny deszcz. Chaim wstrząsał się z zimna, jakby go kłuło w całym ciele. Patrzył i
mówił: - Jak pszczoły, tylko Ŝe to dzień słotny, ale jak pszczoły, co to rojem siadły na gałęzi.
Biedne dzieci, przytuliwszy się do siebie siedzą zmoknięte na ulicy pod kościołem. Skuliły
mokre plecy. DuŜo tych dzieci spędzili, bo nie widać ziemi pod nimi. Jak na gałęzi spycha się
jedno na drugie. Chaim patrzył, marszczył czoło i mocno pocierał kark. Nie widać było, ale
pod domem ktoś świstał, jakby na psa, i strzelał. I ci Ukraińcy uzbrojeni, i dzieci zmoknięte,
które czekają na śmierć, i ta pogoda - wszystko to się przedstawiało nieludzko i strasznie.
Chaim przestępował z nogi na nogę, potrząsał ramionami, odszedł od dymnika i znowu
wrócił, patrzył i wstrząsał się znowu całym ciałem. - Coś mnie dławi, ale ja nie wiem, co to
jest - mówił - a zapach od tego idzie, jakby tam owce spędzili. Ulica zamknięta była
samochodami ustawionymi na poprzek. Zmoknięci szoferzy, powspierawszy się na
błotnikach, oczekiwali czegoś. Policaje, okryci pelerynami, postukując brudnymi butami w
dziecięce plecy, chodzili dookoła zwiędli jak jesienne muchy. Chaim upadł. Ja go
podniosłem. - Ja ci powiem - mówił Chaim - ja ci powiem. Te dzieci uczono w szkole
piosenki: "Jesienią, jesienią sady się czerwienią..." O, i zaczerwieniło się. Kiedy to
wypowiadał, to na ulicy wszystkie dzieci zaskomliły, samochody wyły na wysokich obrotach
i gęściej padały strzały. Chaim wzruszał się głęboko. Dziś jest juŜ inny, zdobył broń. Tej
wiosny, jak przebiegałem z nim przez palącą się Zamkową, to juŜ był inny. Miał czym i kogo
bronić. Skulone dzieci przysiadły i biegły za nim, zwoływał je, bo one, jak tylko zakwitał
poŜar, rozbiegały się, dopadały 21
drewutni, zarywały się w ciemniejsze kąty. Pochrapywanie nie dobitych nie mąciło mu planu
w robocie. Innego zdania była Klara Wasicińska. Opowiadała mi, Ŝe Chaim całymi dniami
leŜał na słomie pod plebańską szopą i tylko w nocy dźwigał się, prostując krzyŜ, przechadzał
się w sadzie, a lada prychnięcie konia ogarniało go strachem. Ona chciałaby, Ŝeby kaŜdy o
kaŜdej godzinie dnia i nocy bił się, rąbał, strzelał. To niecierpliwa dziewczyna. Nawet cień
pod deską nie daje jej spokoju. Trzeba pamiętać o tym, Ŝe Chaim po pierwszym pogromie na
Lwowskiej wytrzymał śmierć teścia i matki, przesiedział całą noc w piwnicy nad umierającą
Ŝoną, a dopiero nad ranem stwierdziwszy, Ŝe Ŝona jego juŜ naprawdę nie Ŝyje, nakrył ją
siennikiem, zabrał puszkę chirurga, butelkę rivanolu, wyskoczył z piwnicy i zaraz począł biec
na oślep po rozwaliskach. Zmacawszy twardy i równy grunt, zwolnił, wydobył z kieszeni
scyzoryk. Tej samej nocy Aron Tykies, zgasiwszy papierosa w sieni, opatulał dziecko w
szmaty i teŜ obmacując belki pogorzelisk, poszedł czarną łąką do lasu. A za nim prychając
nosem biegł pies po nieboszczyku Amsteinie. Na południu stała sina, tęga zapora lasu.
Dogonił Chai-ma w zrębie hutniaków. Drąc nogawice, przeszli kulisę osiczyny z gęstym
podszyciem, przeszli drugi rząd z pozostawionym rzadko nasiennikiem buka. JuŜ był biały
dzień, kiedy weszli w las pełny, stary i wysoki. Było tam ciepło i cicho. Chrust pod nogami
łamał się miękko, jak w wacie. Pulchny, rudawy grunt pokryty był ostrym, chrzęszczącym jak
szkło szronem. Pies biegł przodem. Oglądał się i znowu biegł przeciągłym truchtem,
zwiesiwszy pysk ku ziemi. Z szelestem padał liść. Tykies chciał usiąść, wypocząć. - Nie mam
juŜ oddechu - mówił do Chaima. Ten pomacał dziecko, postukiwał je lekko, chciał widocznie
coś stwierdzić - ale na skraju przysieki pokazała się grupa ludzi. Odczekali, aŜ znikną. 22
Potem ruszyli jeszcze szybciej, wypatrując wroga na lewo i prawo. Tam dalej przepływała
rzeczka leśna i droga wiodła w prawo, pod domem parcelanta. Przeleźli przez płot, agresty i
rzeczkę. Za krzakami siedział Wąskopyski. Wstał i podszedł do nich. - Dzień dobry -
powiedział - nie bójcie się mnie. I taka potoczyła się rozmowa: - Co ty za jeden? - wskazał
palcem na Tykiesa.
- A ty co za jeden? - spytał Chaim.
- Ty się przekonasz, kto ja jestem. W lesie ja trzymam porządek. Policjantom Ŝydowskim
palimy w łeb, zrozumiałeś? Ciebie to ja znam, a ten co za jeden? - i znowu wskazał na
Tykiesa, który wpatrywał się nieufnie w pytającego. - Stolarz, Tykies się nazywa. Co ci mogę
więcej o nim powiedzieć? Widzisz chyba, Ŝe ten człowiek nigdy nie mógłby być policjantem.
- A teraz powiedzcie mi, gdzie wy idziecie? Jak ja juŜ was znam i wy mnie, to ja chcę
wiedzieć, gdzie wy idziecie. Stolarz moŜe sobie iść, gdzie mu wygodnie. A ty lekarz jesteś,
prawda? To pójdziesz ze mną. Ja ci pokaŜę jedną chorą dziewczynę, noga jej spuchła jak
konewka. Pijawki jej postawisz albo co, to juŜ zresztą twoja rzecz. Dziewczyna wyschła w
gorączce na trzaskę i osłabła do tego, Ŝe juŜ nie mówi. - Cieszy mnie, Ŝe mogę pomóc - rzekł
Chaim - spełnię swój obowiązek. - Nie gadaj tak mądrze: obowiązek. Idź do szopy i zobacz
chorą, a potem będziemy mówili o obowiązku. I Chaim poszedł za nim do szopy. Przez okno
z chałupy patrzyła przez chwilę na nich stara kobieta i dała jakiś znak ręką Tykiesowi.
Wąskopyski wszedł na tok i zawołał: - Tońka!
- No co?
- Przyprowadziłem lekarza, dobrze zrobiłem?
23
- Ach, jak to mnie paskudnie wzięła ta choroba. Czy uwaŜa pan, Ŝe to jest zakaŜenie? - Tutaj
jest ciemno - mówił Chaim - trudno mi jest określić. Czy ktoś strzelał za panią? Jak to dawno
się stało? MoŜe pani sama zejść do chaty? Wąskopyski chwycił Tońkę na ręce i zaniósł do
izby. Chaim poszedł za nim, rzucił czapkę na stół i poprosił o wodę. Pił i patrzył na Tońkę.
Prześledził jej czarne, zapadnięte oczy, bladą sklęśniętą cerę na policzkach i rude, zaśmiecone
włosy nad białym czołem. - Nigdy się tak serdecznie nie wyczuwa przemijania czasu jak w
dzień pogodnego lata - mówiła Tońka w gorączce. - To juŜ biała jesień, proszę pani. A kula
naruszyła kość - stwierdził Chaim. - Nic ja w tych warunkach pomóc pani nie mogę. Śledzić
będziemy serce, i tyle. - Co tam śledzić serce, moŜe trzeba kupić jakiś zastrzyk, chyba
rozumiesz, o co chodzi. - Wąskopyski oparł się o ścianę i wskazał na mnie: - Ty siadaj na
konia. Zapisz mu, co ma kupić. Tońka kiedyś zostawiła u Sitwy pięć złotych dolarów, a
moŜesz być pewny, Ŝe ona nikomu słowa nie powie, nie ma obawy. Chaim napisał receptę.
Siadłem na klacz Znajdy i pojechałem. Kiedy wychodziłem z tej kryjówki w cegielni, Tońka
szepnęła mi do ucha: - Idź zdrów. - Wlokłem się tej nocy posępny, a wiatr dął mi prosto w
twarz, myślałem sobie: coś niedobrze jest z tą moją dziewczyną. Zakradłem się do jakiejś
chałupy, wiadomo, jak to jest, kiedy się człowiek zakradnie. Ciemno, człowiek wszystko
bierze na czucie, słuch, a jeszcze więcej na węch. Stałem w sieni, zza drzwi dochodziło
chrapanie, czuć było kapustę kiszoną, uprząŜ i kartofle naduszone z hreczaną plewą.
Namacałem pod workiem na Ŝarnach bochenek chleba. Zabrałem ten chleb. 24
- Kto tam? - posłyszałem i wdarła się za mną smuga zielonego światła. Ale ja juŜ byłem w
sadzie, skoczyłem za płot i pobiegłem w dół, ciągle w dół. Chaim tymczasem poszedł na
poród do Cirli. Zastałem go tam jeszcze nad ranem, bo zbłądziłem. Dopiero o świcie
wróciłem do cegielni. Tońki juŜ nie było. Na barłogu znalazłem klucz od jej domu -
najdroŜszą pamiątkę. Od tego czasu minął rok, wspomnienia o Tońce prześladują mnie, Ŝe nie
mogę się od nich oderwać. Od tamtego czasu przeŜyłem tyle strasznych rzeczy, a mimo to nie
mija godzina, Ŝeby jej postać nie stała mi przed oczyma, widzę ją wszędzie. Nie moŜna
udowodnić, Ŝe ona nie Ŝyje. Ale wiem, co znaczy gnić dwa lata we wszach, w polu na gołej
ziemi. Fioła moŜna dostać.
Ledwo zdąŜył zatrzasnąć drzwi i skoczyć do sadu. śandarmi przyszli do izby Nudla i, torując
sobie drogę kolanami wśród licznych dzieci, wywlekli go przed furtę i zastrzelili. Widać było
przez okno, jak Nudel stał chwilę, pchnął rękę ku uchu, coś krzyknął i upadł na zawsze. -
Doczekaliśmy się przeklętych czasów - mówiła Sze-rucka. Dokoła stały dymy, śródmieście
objęte było poŜarem. Szames Buchsbaum pościł, upadał z udręki i kiedy Ciria podała mu
wieczorem placek kartoflany, trzymał go w ręku, nie miał odwagi ugryźć i oddał
najmłodszemu wnukowi. Łapano męŜczyzn. Głodnych, brudnych, ledwo wlokących się
pędzono na kamieniołomy, do robót przy rozbudowie dworca lub rozstrzeliwano pod lasem. I
serca ludzkie w Szabasowej nagle przestawały bić lub gnały i waliły jak oszalałe. Na
wschodzie grzmiała artyleria, drŜała ziemia. Szerucką pobili na rynku, bo się wstawiła za
dzieckiem Ŝydowskim: - Wiadomo, Ŝeś to ty, babo, zrobiła z dobrego serca. Ot i dostałaś -
mówił policjant ukraiński. A dziecko zostało na bruku nie dostrzelone. Dwie martwe nóŜki
leŜały na papie i szeroko otwarte oczy na ciepłą letnią noc, przecinaną krzykiem gwałconych
dziewcząt. - O Jezusie święty - stękał stary Tombak, włócząc się i zbierając niedopałki
niemieckich papierosów. Koń rŜał z głodu w stajni, nie było kogo wozić z dworca doroŜką. I
szli o zmierzchu ludzie z pochylonymi głowami, ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Na
przedmieściu robotniczym zaczynała o zmierzchu skwierczeć strzelanina, mrugały rakiety.
Tombak westchnął głęboko, zapalił papierosa, chciał jeszcze Josiowi pokazać najkrótszą
drogę do Sawarynki, ale spadł deszcz, gęsty, nudny, i po niczym nie moŜna było poznać,
kiedy się skończy. Weszli pod dach rozbitej budki. Konie mokre, wyciągnąwszy ogony,
patrzyły w pustą ulicę. Pociemniało. Zaraz za wojskiem przyszedł pociąg i za Ŝandarmami
wysiedli teŜ trzej cywilni i dziewczyna z pieskiem. Potem Tombak spotkał ich na Kolejowej,
na Złotej i Zamkowej. - Czego tu stoisz? - spytali.
- Fiakier.
- No i co? śyd czy Polak?
- Polak.
Powiedzieli, Ŝe trzeba zawieźć ich do najbogatszego śyda w Szabasowej. - A ten twój kolega
to śyd? - pytali. - Czego on tak dygoce? - On jest stary.
- A ty nie jesteś stary? Szlag cię trafi!
Josie Propst wciągnął głowę w kołnierz. Zaświecili zapałkę i ten w olimpijskiej kurtce kopnął
Josie w brzuch i kazał się zawieźć do kahału. Tonem ojcowskim dodał: - Sprawiłbyś sobie
jakąś derkę na konia, bo inaczej straci szpik i co to za interes mówiąc tak szczerze. Z kupy
ludzi oderwał się jeszcze jeden, dogonił Josie
29
i siadł. Z chodnika latarka elektryczna poprowadziła ich dość daleko. - Zaraz przyjdzie Bule,
to pojedziemy. Znasz Bemhauta? - powiedzieli do Tombaka. - No.
- Więc do Bemhauta - powiedział Bule wsiadając do doroŜki. - Ja wiedziałem dobrze - mówił
Bule - Ŝe całą noc trzeba będzie chodzić i szukać ich w piwnicach. Przez sekundę widać
twarze Ŝydowskie, gasisz latarkę i zaczyna się macanie. Ja nie spuszczam z oczu ruchów. Pod
piwnicami porobili jamy i chodzi o to, Ŝeby ich złapać w drodze do tych jam. Wtedy ma się
dwie sprawy załatwione. Naraz usłyszeli:
- Halt!
- Kripo! - odkrzyknęli.
śandarmi odeszli, zarzuciwszy karabiny.
Zastukali do drzwi.
- Co się stało? - spytał Bemhaut.
- Trzeba otworzyć!
- Jezus Mario! - zawołała Turyca z ciemności, była bliska śmierci ze wzruszenia, dusiła się i
jeszcze wołała: - Dzieci! Dzieci nie strzelajcie! Sami jesteście ojcami! Bemhaut zawołał
kogoś głośno. I podszedł do niego człowiek o dyniowatej twarzy, i kopnął go, aŜ dźwięk
poszedł.
- Czego ty, bździaku, krzyczysz?
Bemhaut chciał mu odpowiedzieć kułakiem, ale ten dyniowaty wlazł na próg i wygarnął do
niego z automatu, celując w pierś. Nic się nie stało, w ciemności nie trafił. Dalej ćmił
papierosa w kułaku. Weszła Ŝona do sieni, była tylko w koszuli, tęga i postawna. Pomacała
męŜa, wydał się ciepły, tylko oddychał tak, jakby wciągał kowadło na strych. 30
Pulchna ręka znowu zawisła z butelką nad kieliszkami.
- Pamiętaj, Tombak... mniej pytać i mniej się interesować. Wszystko powaŜnie rozpatrzone.
Brylant Bemsteina jest w Szabasowej. Nikt go jeszcze nie wywiózł. śe w bóŜnicy są rozmaite
schowki - to my o tym wiemy. Ale brylant moŜna schować w dudławym zębie, w nosie, w
kiszce. No nie? Ale Tombak jakby nie słyszał, przeciągał dumę opowiadanie; cmoktal,
posysał wąsy, czerwieniał i rozpinał watowaną kamizelkę na szerokiej piersi. Szpicel
wydostał z kieszeni ceratowego płaszcza nową butelkę wódki, nalewał i bez chleba ćkał
zawiędłe, poŜółkłe sadło. - No nie?
- Co... no nie?
- Ty wiesz, gdzie się skrył Bemstein. Tombak całą siłą dławił w sobie wstręt do tego
strasznego i zbydlęconego człowieka. - Się mi nie chce - odpalił, kiedy trzeba było wreszcie
coś powiedzieć na temat tej sprawy. - No?
- Nie nokaj, bo cię krew zaleje!
I skulony wyszedł zobaczyć, czy nie ukradli derki z konia. Wrócił, siadł na starym miejscu,
wydobył z kieszeni "Krakauerzeitung" i pchnął do świecy. Podpalić mu oczy... sukinsynowi -
pomyślał. Zachrobotały drzwi w sieni, ostroŜnie skrzypnęły w kuchni i widać było, Ŝe za
czarnym oknem stała noc, mazista i nieprzenikniona jak wieczność. Tombak wyszedł, zdjął
torbę z końskiego pyska. - Dobrze, Ŝe pan czekał - powiedziała dziewczyna podchodząc do
doroŜki. Widać było w smudze od okna, jak zdjęła beret, oderwała znaczek szkolny. - Ojca
mego zabili. - Ach, BoŜe!
31
- Odwiezie mnie pan na bekoniamię, będę szukać jego ciała. Bule i Ciszka wyleźli z dyŜurki.
Szli we dwójkę, milcząc. - Tu jest - wyszeptał Bule. - Podejdźcie bliŜej! Co pani tu robi?
Zaświeć, Ciszka. - Jak?
- Rózia.
- A dalej?
- Amstein.
- Chodź pani z nami - powiedział Bule. Posłyszał bicie serca tej dziewczyny, podkradł się
ostroŜnie ku jej plecom i wsunął do ręki klucz osiowy. Zamachnęła się, jakby cały cięŜar
rozpaczy zbiegł jej w rękę, i uderzyła. Bule odleciał pod ścianę. Ciszka objął, płaszcz zleciał z
niej, wyrwała się i pobiegła. Słychać było, Ŝe zeskoczyła z betonu na łąkę. Przychodziła
potem na noc do starej Szeruckiej. Z dziką siłą rodziła się w niej obawa, Ŝe Szerucki zginie na
wojnie. Zasypiała ułoŜywszy kudłatą głowę w podołku starej, a z ust jej, jak kropla z
rozciętego owocu, spływała ślina. - Siadaj - zawołał Ciszka i zamachnął ręką. - Na Kolejową.
Tylko nieliczni wiedzieli, Ŝe Tombak, jak trzeba - potrafi udać pokornego. Chytry był, skryty,
śliski. Ciasno od myśli nienawistnych. Pił nie gubiąc rozumu, wzrok ostry, ucho czujne -
wszystko o wszystkich! Ścisnął suchy kułak i uderzył konia. Ciszka, kluczkowaty, łysy,
maleńki i jakby bez płuc w płaskiej piersi - sztachał się papierosem i wprawnym ruchem
nachylał się, patrząc, czy Tombak dobrze jedzie. - Nędza moralna jesteś. Tombak.
- Czego?
- Landkomisarz musi mieć ten brylant. Warto się zawinąć i tobie koło tego. Pojedziemy na
Jurydykę. Weszli do sypialni Amsteinowej. Przy oknach stały kwiaty. Arnsteinowa otworzyła
szafę, za skrzydłem drzwi wisiały krawaty. Ciszka obmacał wszystko dokładnie. Podnieśli
skrzydło fortepianu: tam leŜał ostatni list Amsteina. Zabrali wiolonczelę i radio. Noc
schodziła; raz tylko zagruchotał karabin maszynowy na Nowej. Ani jednej gwiazdy. Nawet
iskry nie widać było nad czarnym miastem. Świeciło się tylko w dyŜurce policji kryminalnej.
Niewesoło stać, kiedy na dworze jesienna ciemna noc. Słychać było krzyk człowieka. Stukają
go nogami po plecach. Bule siedział z tym, pistolet trzymał na kolanach. Koń podnosił
zerwaną nogę, dzwoniła podkowa. - Ty katolik? Jaki ty katolik? Ty szabesgoju!
- Jeeezu! - wołał bity.
- Ty wyplujesz tego Jezusa!
Ani jednej gwiazdy. Podeszła matka Wąskopyskiego i słuchała. Bili jej syna. Ugięła się i
pomacała dłonią, próg był brudny, drobne kamyczki zmieszane z błotem. Zapukała do drzwi.
- Zabieraj się, kobieto, a to strzelać będziemy. Nie przeszkadzaj nam w śledztwie. Prędzej się
skończy, prędzej syna zobaczysz. My mu oczu nie wybijemy. No, odwalaj spod drzwi. -
Otwórz, Ciszka. SłuŜysz im. Boisz się otworzyć?
- Nie pętaj się pod drzwiami. Nic nie wskórasz.
- Czego boisz się otworzyć? Chcę widzieć syna i Niemcowi coś powiedzieć. - Babie nic tu do
roboty. Sprawa kryminalna. Zrozumiałaś? - Otwórz! - krzyknęła kobieta i uderzyła kułakiem
w drzwi. 33
Tombak potarł dłonią nos, posłyszał jeszcze, jak Bule zrzucił ją ze schodów. Zaszamotała się
koło płotu i znowu upadła. Bule wrócił do doroŜki zasapany. Spytał:
- Jak się czujesz, Tombak, co?
- Niczego sobie. Ciągnie trochę po plecach.
- Ja teŜ czuję, Ŝe po plecach ciągnie. Czy on coś wie o brylancie Bemsteina? Jak myślisz? -
Ach, BoŜe. Kto to moŜe wiedzieć.
- Jak?
- Kto to moŜe wiedzieć!
- Ty bałwanie, nie udawaj. A to mordę ci skujemy jeszcze dziś, Ŝe cię szlag trafi. Tombak
milczał, ścisnął kułaki, aŜ spotniały.
- Wąskopyski... kto on jest?
- On jest z biednego rodu. Tragarz on jest.
- Co wiesz o nim?
- No... tragarz. Ojciec jego teŜ był tragarzem. Za czasów jego ojca to było jeszcze co tragać w
Szabasowej, bo był tranzyt. A ten często bezrobocił się, drzemał latem na Rojkówce. Czasem
w dzień jarmarku skoczył na platformę. Trochę w jesieni zsypywali pszenicę do wagonów.
Deski czasem, wapno... to cholera wie co, Ŝeby zarobić. KaŜdy myślał, niech tam sobie
zarobi. A jak się ubierze, to się wydaje, Ŝe jest lepszym gościem. - Co znaczy lepszym
gościem?
- Przystojny kawaler.
- A co on miał z polską policją?
- To by tak moŜna powiedzieć... miał cięŜką Ŝuchwę, odgryzał kaŜdemu palce, kto chciał go
przyskrzynić za kieszonkostwo. Bo taką ktoś kiedyś puścił banialukę, Ŝe on kieszonkowiec.
Co moŜe na to biedny człowiek poradzić. Tak ciebie ogłoszą, jak chcą. Pan wie, jak to jest.
Wszystko od ludzi... dobro i złość. Kiedy myślę o tym wszystkim, 34
to tylko moŜna tak powiedzieć... niech go krew zaleje. Bóg chyba zesłał taką karę. - A Bóg
ciebie zesłał z koniem i doroŜką. Nie dalibyśmy rady tej nocy! Co? Tombak milczał. Krzyk w
dyŜurce narastał. Bule obszedł doroŜkę, zatrzymał się w ciemności. - Jednego tylko nie
rozumiem - powiedział - dlaczego bydlę nie przyzna się? Tombak wspiął się, poprawił derkę
na koniu. Bule wrócił, podniósł kołnierz - w blasku moŜna było rozpoznać jego dyniowatą
postać - skręcał papierosa. - UwaŜaj, Tombak - mówił - uwaŜaj, Ŝebyś tego, co tu zaszło i
jeszcze zajdzie, nikomu nie opowiadał. Gabe Marasza i Spojdyka wypuścili po północy, ktoś
jeszcze za nimi wyszedł w skórzanym świecącym płaszczu. I zaraz wezwali Tombaka. Cały
korytarz zalany był wodą i rzyganiną. W jasnej izbie siedział Niemiec w mundurze. - Gdzie
chcesz dostać? - spytał jakiś obcy. Ciszka stał koło niego i potrącił go ręką. - Zdaje się, Ŝe w
ucho. Prawda, Tombak? - powiedział Ciszka. - A co panowie chcieli?
Opowiedział im, Ŝe pod dworzec zajechał o zmierzchu. Prędzej nie moŜna było,
wyładowywali jeńców, Ŝandarmeria nie pozwalała stać na Kolejowej. Nie ma najmniejszego
pojęcia, gdzie jest Bernstein, a Ŝe spotkał Arnsteinównę - to zwyczajny przypadek. -
Powiadasz, Ŝe mówisz prawdę? Tak?
- Tak - powiedział Tombak - i nie rozumiem, po kiego licha ja mam tu obrywać. - Słuchaj -
podszedł ten obcy, wymachując rewolwerem przed samym nosem Tombaka - ty, bracie, stara
35
kiszko, moŜesz oberwać. Cmokniemy ciebie w serce, Ŝe ani nie westchniesz. - Nie strasz
gościa - wtrącił się Ciszka - ja bym ci radził łagodnie. On moŜe być na rękę całej sprawie. -
Całkiem moŜliwe, ale to jest bydlę swego chowu.
- Nie moŜesz tak mówić.
Ciszka wywinął rękę i uderzył Tombaka między oczy. Drugi cios powalił go. Siadł na ziemi.
Ciszka kopnął go trzy razy w pierś. Tombak chwycił za nogę krzesła, chciał wstać, ale
podeszwy wyślizgiwały się pod ścianę. - Pan, prowadząc sprawy Bernsteina, musi wiedzieć,
Ŝe to przede wszystkim moralista - powiedział Niemiec do Ciszki. - Trzeba odszyfrować
środowisko jego wpływów. - Owszem.
- Bardzo pięknie. Więc trzeba dać nura w to środowisko. No, myślę, Ŝe to będzie koniec na
dzisiaj. Czy moŜe chcecie jeszcze zestawić prowokatorów? Also... Ktoś gwałtownie otworzył
drzwi do korytarza. Do izby wleciał, pchnięty w plecy, wysoki człowiek w kurtce ułańskiej.
W podpuchłe oczy nabiegła krew, zagarnął palcami włosy, czarne i mokre. - Wstań - ktoś
kopnął Tombaka.
Przypatrując się z uwagą wszystkim Tombak zauwaŜył, Ŝe Bulca nie było wśród obecnych.
Za tym wysokim stał drobny, zarośnięty Bilig i trzymał w garści pistolet. Wszyscy chwilę
milczeli, Ciszka rozchylił wargi w uśmiechu. - W porządku - rzekł Niemiec.
- Schowaj pistolet do kieszeni, Bilig - nakazał Ciszka i zdmuchnął lampę na biurku. - MoŜecie
odejść. Ten wysoki w kurtce ułańskiej i Bilig odeszli w milczeniu. Za nimi Tombak z czapką
w ręku. Włosy miał zlepione od potu i krwi. Prawa powieka zasunęła oko. Zmieniał krok jak
pijany, na koźle odchrząknął. W skroniach ciągle stukała krew. Krok za krokiem szedł koń.
Ktoś przeszedł obok doroŜki. Tombak nie rozpoznał, kto to, ale na rogu 36
Korzeniowskiego podszedł ten cień i powiedział chwyciwszy lejce: - Posłuchaj, Tombak -
dźwięczał młody głos - ja ciebie znam. Jakby trzeba było się gdzieś skryć... moŜna na ciebie
liczyć? Ty wiesz, o co chodzi. Mógłbym coś ci dać. Zgadzasz się? - Co moŜna powiedzieć...
ale kto ty jesteś?
- Bilig.
- Ach, BoŜe! - Straszne bajki w ciemną noc i wszystko to, co było zaduszone i ukryte, wyszło
chyba tej nocy na świat. - Co ty chcesz, odczep się. Ja mam juŜ tego wyŜej nosa. Mocnymi,
twardymi rękoma odtrącił Biliga. Z tym ktoś nadbiegł w cięŜkich butach. Nagle buchnął
strzał. Człowiek uwikłany w błyskach latarki skurczył się i biegł przez jezdnię z kolanami pod
brodą, potem jakby z wolna wyprostował się na koniuszkach palców i padł twarzą i piersią na
ścianę karczmy. Noc zaczęła się trochę przerzedzać. Słychać było chwilami, Ŝe ten, leŜący
tam w ciemności, szurał nogami. Hałas armatni, który gdzieś na wschodzie wstrząsał ziemią,
pomieszał się ze skomleniem psów i biciem szyb w aptece. Ulice siadły w mokrej mgle,
wszystko dymiło niebieskawą wilgocią. Szumiały drzewa na Podcmentarnej, za wzgórzami
dudniły armaty. Szames Buchsbaum, wolny od świąt i chasydów, spał w wilgotnej sieni.
Tombak nad ranem zapukał w sosnowe drzwi. Z zapartym oddechem słuchał chrzęstu na
pryczy. W izbie zegar, dławiąc się i terkocząc blaszkami, wydzwonił czwartą godzinę.
Słychać było, jak stary Buchsbaum macał w ciemności ściany. Otworzyło się bez szmeru
zapadnięte skrzydło. - Cirla poszła dziś na wieś za chlebem i nie wróciła. Pewnie tam nocuje.
Ja sam z wnukami. 37
- Nic nie szkodzi. Podfutrujesz konie i jakoś się dowleczemy. Jak uwaŜasz, moŜna mu
zaufać? Na przykład coś schować u niego? Zawiozłeś przecieŜ kiedyś tych uciekinierów z
Pragi. - Nie dowiozłem ich. Wąskopyski wysadził ich pod lasem i powiódł w pole. - Nie
pamiętasz gdzie?
- Nie, nie. To było tak: Wąskopyski przyprowadził ich do mnie wieczorem. Wyglądali na
braci. Pościeliłem im w alkierzu, ale nie spali do samego rana. Przyszedł potem Wąskopyski i
powiedział: "Zdaje mi się, Ŝe Paliczkę przy-skrzynili. To rzeczywiście byłby pech." Potem
przyszedł jeszcze raz i dał temu młodszemu zegarek, i nakazał: "Nie wolno wam później
wyjechać jak o czwartej." O tej godzinie ruszyliśmy. Spojrzałem przed siebie. Nic, tylko
ciemno na drodze. Jeszcze tylko wrony chodziły po oziminie. Na moście mógł ktoś stać
ukryty za barierą i zamknąć drogę. Ci młodzi sapali ze zmęczenia... "To sosna złamana" -
powiedziałem do nich, Ŝeby uspokoić. Tak to było, jak to w tej chwili opowiadam. Ksiądz
Bańczycki nic z tym nie miał wspólnego. Tam chyba nie ma pułapki na ludzi. To jest
rozsądny człowiek. MęŜczyzna w kurtce i wysokich butach poszedł w kierunku cmentarza.
Siedziałem zgarbiony, z głową ukrytą w dłoniach. Wszystko stało się znowu jasne i wyraźne.
Zegar stanął na godzinie dwunastej. Było pełne jasne południe. W pokoju Nadla zastałem
starą słuŜącą, która znuŜonym szeptem opowiedziała mi wszystko, co przed chwilą stało się z
jej panem. Na wprost, za oknem, robotnicy Ŝydowscy pod nadzorem uzbrojonych policajów
budowali wysoki parkan. Zaryglowywali getto. Z drugiego pokoju dochodził chrapliwy
oddech. Nadel siedział w łóŜku, chuchał na okulary, na głowie miał tefilim. - Niech pan
zerknie. Nienawidzę ich! - zawołał głośno, płonęły mu oczy, drętwo podnosił ręce. - Ciepło
dziś - powiedziałem.
- Pewno, Ŝe tak. Jesień... to wspaniała pora.
- Grzyby są w lesie...
- Nic nie mów pan o lesie. Ja się nigdy nie poddam władzy strachu i wyjdę tylko w razie
poŜaru. Nie mam planów ani na las, ani na człowieka, ani na przestrzeń. - Teraz jest jeszcze
czas w kaŜdym razie. Emilka dobrze się czuje, chciałaby widzieć pana. - Emilka? Nie ma
Emilki! - krzyknął i zaczął klepać ręką po ścianie. - Pan i ja będziemy sprawcami jej śmierci.
Ciszka przyszedł i uderzył mnie w pierś kułakami pełnymi dolarów. Chcieli ją zabrać, ukryć.
Spojrzał na mnie przenikliwymi, strasznymi oczyma. Zdawało mi się, Ŝe stoję na
uporczywym wietrze. 41
Tak było. Ramię w ramię z Emilką pod ulewnym deszczem, zataczając się, biegliśmy
strasznymi ścieŜkami, byle prędzej w pole. Byle dalej od śmierci. Jeszcze długo dobiegał nas
krzyk: "Emilką! Emilką!" Obwisłe policzki Nadla trzęsły się w śmiechu.
- Nie ma obawy, panie, ja jestem niezachwiany. Rozwinąwszy papier i ujrzawszy wielką złotą
monetę, pogardliwie rzucił ją za okno. Zamierzał właśnie otworzyć usta, aby wypowiedzieć
swoje Ŝyczenie, i ja musiałem odejść, bo właśnie zbliŜał się tajniak. Wziął mnie do siebie i
zaczął na nowo. - Widzisz, chcieliśmy z tobą pomówić o pewnej rzeczy. Czyś ty nie myślał o
tym, Ŝeby dobrze zarobić? Mógłbyś pomóc nam i odkuć się. Mam wraŜenie, Ŝe starczyłoby ci
na całe Ŝycie. Siedziałbyś do późna w łóŜku z filiŜanką prawdziwej kawy i nikt by ci nie
przeszkadzał. Z drugiego pokoju dobiegał stuk maszyny do pisania. Z placu dochodził dźwięk
i klekot ciesielskiej roboty. - Trzeba się trochę rozerwać - powiedział tajniak, przygładził
palcami baczki i wziął kapelusz. - Wypijesz piwo? Powiem ci, co zamierzam uczynić. Dam ci
na razie prawo głośnego wymyślania na Szwabów i metr owsa. Tombak siedział, mocno
zaplótłszy ręce, i kołysał się, nie wiadomo dlaczego. Oczy miał zamknięte. Tajniak szukał
czegoś w szufladzie, otwierał szafę, wreszcie zbliŜył się i połoŜył rękę na ramieniu Tombaka.
Nogi w bryczesach podrygiwały, wsparty lewą ręką na jego plecach, prawą odwinął i uderzył
go w twarz. Tombakowi zęby zachrzęś-ciły, w oczach pobłękitniało i jakby drobne jajeczka
nasia-dały. Za kaŜdym głębokim tchnieniem coś w nim pęczniało, zaczął się czuć ogromny i
zamglony. Ale to się wszystko zachwiało, coś pomyślał i zaczął obelŜywie krzyczeć. Tajniak
chlusnął mu trochę benzyny na twarz i zapalił. Musiał to dusić na sobie rękawami. 42
- UwaŜam zeznanie za wątpliwe - rzekł tajniak do wachmistrza. - Badanie odłoŜyć. Co ty
masz zamiar zrobić z tym kutasem? ZałoŜywszy ręce na biodrach, wachmistrz łajał tajniaka. -
Och, to okropne - bronił się tajniak.
- Co bubek nagada na bubka, to ty... by cię szlag trafił! - UwaŜam, Ŝe kaŜdy szczegół jest
waŜny.
- Intensywność w robocie jest waŜna. Wszystko inne to pozory i nudzenie. Czy on
rzeczywiście zna Bańczyckiego? śandarm wydobył gazetę z kieszeni swego zielonego
płaszcza i zaczął coś tam wyliczać z szyfru ogłoszeniowego. Przyjechali po północy, zaraz
wyprzęgli zmęczone konie i posłali w obszernej stajni Tombaka. Szerucki znalazł przy
murłacie kosę, wyszedł do ogrodu i narąbał w ciemności dwa prześcieradła przestarzałej,
świszczącej jak drut otawy. Zachodził księŜyc, pachniały jabłka zwalone na kupę pod oknem
warsztatu. Szerucki wszedł do otwartej stajni, wyciągnął ręce przed siebie. Pusty Ŝłób,
łańcuch zwisał, trzeszczał stary gnój pod nogami. Jak dwa uderzenia piekielnego dzwonu
wybuchły dwa granaty w dzielnicy Foresta. Uwiązł tam krzyk. Słychać było, jak Chuny Szaja
dzwonił drobniutko paznokciami po szybie. Teść, Buchsbaum, wyszedł i coś tam długo
naszep-tywał. I zanim rozjarzył się na wschodzie skraj ciemnego nieba - Bezkiszki, Tombak,
Bemaszewski, Mechuten i Kweller juŜ wiedzieli, Ŝe z Berezy uciekł Kuba Szerucki i Chuny
Szaja i Ŝe przyprowadzili konie. Pierwszy przyszedł Tombak, w progu przeciągnął wierzchem
dłoni siwy wąs i głośniej jak trzeba huknął: - No, Bogu dzięki! Wróciłeś! Ale wychudłeś jak
pies na styczni! Szerucki siedział na pace pod piecem i moczył nogi w szafliku. 43
- Ho! - zaryczał Tombak. Jego straszliwe instynkty zastygły w nim, przetrwały młodość, wiek
męski, poszły do starości. Znowu zwrócił się do Josie, klepiąc purzydłem cholewę. - Ja ci
mówię... Krew, mać... a ja bagnetem. Tylko pamiętaj: katolik nie gada rękami. To nie jest
mazełtof. - Gdzieś ty mnie widział. Tombak, jak ja byłem młody i ja szedłem ze swoją Ŝoną -
Josie opanowała nieśmiałość, zaczynał opowiadać z pewnym trudem. - Ja ciebie widziałem,
Josie. Ciebie widział i austriacki tajniak w dziewięćset piątym, ho! Josie snuł dalej swoje
wspomnienia. Szerucki i Chuny Szaja słuchali go z uwagą. Oczyma przeszukiwali łąkę
Zawodzia, przez którą dwaj Niemcy wiedli jakąś niewiastę w kierunku szopy targowicy
miejskiej. Kary koń pogryzał grzywę klaczy. Josie dwukrotnie wracał do szczegółów zabicia
Ŝandarma rosyjskiego za gwałt na jego matce. Josie nie nabijał beczki słowami. Po krótkim
opisie zabójstwa Ŝandarma Ałtanowa westchnął i powiedział: - Powołał mnie Stwórca na
sierotę tej ziemi. Ale nic się nie odbolalo. To tylko Ŝycie przeszło biednego człowieka. - Ech!
- potrząsnął ręką Tombak. - Wiatr wieje, a wdowa pszenicę sieje. Ty nie wiesz, Josie, Ŝycie
biednego człowieka trwa wiecznie. Tak jak bydlęta, co Ŝyją prawie wiecznie w biedzie.
Szczęśliwe tylko są stworzenia zrodzone z podwójnego jajka. Echo leśne teŜ jest z
podwójnego jajka. A z ptaszków to... lelek, anderduczka, kurupietek i arpaniątko. Josie, ty się
nie denerwuj. Gil, słuchaj, gil wyfruwa wysoko nad chmury wywiadywać się o pogodę. Na
próg do portiera podszedł od magazynów ten cywil w zielonym frenczu i skórzanej pilotce na
wielkiej głowie. Za nim krok w krok szedł mały syn Bernsteina, bosy i tylko w koszuli. 50
Pociąg nie nadchodził. Z Szabasowej leciał szum przejeŜdŜających taborów, daleko w lasach
Bołdurki stukał karabin maszynowy. Człowiek w skórzanej pilotce był niski, z zaciekami pod
oczyma, miał wąskie biodra, rzucał surowe spojrzenia. Nie wychodził poza obręb swego
rejonu: dworca, placu postoju i dyŜurki z telefonem. Mówił słodko do doroŜkarzy, Ŝe ta jego
gorliwość w słuŜbie jest po prostu troską o porządek na dworcu i Ŝe ludzie powinni mu
pomóc w jego cięŜkiej robocie. - Mogę być czasem nieprzyjemny dla kogoś, ale przez to
kogoś innego się ratuje. No nie? - mówił matowo i duŜo, jak kaŜdy człowiek o mętnej
przeszłości. Wszystkie te pogwarki Tombaka ze szpiclem Szerucki uwaŜał za hańbę.
Zamierzał sprawę rozpocząć za kilka dni, wiedział o tym tylko Chuny Szaja. Brylant
Bernsteina był sprytnym podstępem innej paczki, działającej w porozumieniu z jakimś tam
hyclem od spraw ludzkich i powikłanych tak, Ŝe właściwie trudno dociec, kto sypał, a kto
zabijał w piwnicy. Wszystko, co wynika z kłamliwych języków, cuchnie śmiercią i jest nudne
jak zdechłe i wysypane muchy pod progiem. No nie? - Nikt nas nie powstrzyma, jasny szlag,
nikt - mówił Szerucki do Chuny. Chuny miał rumieńce na twarzy, łypał oczyma wzdłuŜ
Kolejowej. Ilekroć zamykał oczy, zaraz zjawiały się na czarnej tafli majaki rozmaicie
uciekających ludzi w zamieci kuł i jego dzieci zatratowano na krawęŜniku ulicy Korze-
niowskiego. "Ja nie chcę, Ŝebyś ty się pokazywała na światło dzienne z dziećmi. Piwnicę
przewietrzaj... człowiek musi mieć prawo do Ŝycia." - Moja ręka jest bardzo cięŜka. Popatrz,
jak Ŝyły naciekły - podniósł kułak pod nos Szeruckiego. Ten patrzył w ziemię, niepewny
dzisiejszej sprawy, ponury i zamknięty w sobie. 4. 51
"śeby Chuny Szaja zdrów wojował. Niech brzoza nie traci liści, jodła niech nie ugina się pod
śniegiem! Niech chyŜo mknie ptak, niech oswobodzony będzie z sieci ptasznika. Nieznani
pątnicy z miast i wiosek!
Przestań ścigać znikomy cień, oddaj się świętej pracy;
jedno opuszczone zdanie lub źle napisana litera - mówił Gudeł - uczyni dzieło nieuŜytecznym
dla innych, przez swój błąd przyczynisz się do zguby niezliczonych pokoleń." Po sierpniu
trawa na szkarpach stała się ruda i sklęśnięta. Prosięta chodziły po zababczonym podwórzu
szukając ogryzków. Z chrustów wróbla ciŜba wybuchała na fasoliska i siadała znienacka jak
plewa rzucona pod wiatr. Mętniało niebo. Rankami wychodziła nikła, zimna rosa. Lato stygło,
las tylko jeszcze miał w suchym podszyciu ruchliwe, milczkiem buszujące szpaki. Szelest
tych szpaków trwoŜył ludzi zbiegłych z Szabasowej. Szybki podwieczór zapadał płasko przy
ścierni w czerwieniący się promień, zamykając w jedną barwę pnie grabczaków obsypanych
kaszą przejrzałego szałwieja. Późną jesienią wymarły cmentarze Ŝydowskie. Zielone, mszyste
macejły zaścieliły szosy. Na ałefbajsach zgrzytały czołgi. Ludzie z hilfspolicji przetrząsali
sklepy, szli za dziecięcymi skomleniami do kryjówek i rzucali granaty w krzyk. Ocaleni biegli
na polskie cmentarze, ukryci wśród grobów czekali nocy. Na polu zasiadał zmierzch,
schodziły z nieba ptaszki. W Szabasowej trzaskanie z pistoletów w pierzyny, w karczemne
zatyłki i Ŝywy drobiazg dziecięcy. Bili w siwe brody mełamedów, ległych na progu bóŜnicy.
Młodzi, kucając, biegli skroś poświstu i kląskań ekrazytówek, biegli rozdziałami podorywki
lub wądołami miedz do lasu i padali w spętanym podszyciu, zdyszani i niespokojni. 57
Trawa leśna w jesieni jest biała i pachnie rybą, zapajęczo-na i spręŜysta. Cirla rwała trawę i
pchała pod plecy dziecka, potem siadła i nakryła siebie i dziecko czarną harasową chustką.
Przez szparkę patrzyła na poŜar - rzęsny, wysoki. Odległe pola z zaiglonymi sadami
pomrugiwały czerwienią. W napięciu czerni krzyczały wrony. Potem wśród niepewnych dni
upadł śnieg. Taka biała ponowa dla lisiej gonitwy z powłoką psich zakomycań i szpiclów
tropiących Ŝydowskie bunkry w jarach i rozpęk-linach gruntu. W ściągniętych lodem
porankach bielało niejasno w oknie gonciami. OkręŜnie i ostroŜnie podchodziły dzieci Hyndy
Glas. Patrzyły w dym bielszy od podszycia. Arbuzowski wyszedł zaraz do dzieci i podał
butelkę gorącego mleka, pieczone kartofle i kociubę jęczmiennego podpłomyka. Na zrębach
stukał karabin. Na samym szczycie brzostu siedział kruk, dzwonił: ka-lon, ka-loń... Dzieci
Hyndy nie wiedziały, co to znaczy. Arbuzowski powiedział, rozgartując zarost sprzed ust: -
No, chwała NajwyŜszemu, ptak wiosnę zwiastuje. Dzwoniła osiędzielina, drzewa stały
nieruchomo, tając i czerniejąc od środka. Sikory i trznadle nocowały w ciszy nawisów.
Policjanci weszli do niewielkiej izby szamesa. Z sufitu zwisał mosięŜny świecznik, ozdobiony
słomką i papierkami. Pod ścianami stały dwa zwichrowane łóŜka, nakryte kapami w jaskrawe
bukiety. Zza pieca wychyliły się główki dziecięce z błyszczącymi oczami. Zsypały się
pokrywki na blat. Szames nakryty koŜuchem wylazł spod łóŜka. - Czego w śmiech, trzeszczą
zęby? Hynda miała rozczochrane włosy, szeroka w biodrach, złoŜywszy ręce, podeszła do
policjantów. - Chuneczke! - zawołała.
58
Strzał wysadził wszystkie garnki na piecu. Hynda upadła na Chuneczke. Zagarnęła pod siebie
popiół z Ŝarem i pieczonymi kartoflami. Szames, nakryty koŜuchem, stał w dymie na środku
izby, dygotał. - Czego w śmiech?
Świeca przylepiona do stołu trzaskała i ogieniek począł gasnąć. - Wychodź do sieni!
- Nie wyjdę - głucho powiedział szames.
- A nu...
- Ty nie nukaj. Nie wyjdę.
Ten w progu zrozumiał, Ŝe w ciasnej izbie krępy szames jednym kułakiem rozłoŜy go, gdyby
przyszło do właściwej rozprawy. Jeszcze raz krzyknął złamanym głosem: - Stać!
Drzwi od sieni skrzypnęły, wszedł Gail, uśmiechnięty przeszukał oczyma oczy policjantów i
szamesa. - Szukam was. A wy tu, jak widać, w śyda strach napędzacie. Gail wyszedł,
błyskając w progu wyglansowanymi cholewami. Po drugim strzale jakby ktoś nieznajomy
wstał i omac-kiem chciał przebrnąć czeluść. Szames podniósł się jeszcze, pchnął ręką przed
siebie i upadł na pierzyny. Przysiadł raptownie, przewrócił stół. ZdąŜył jeszcze uciec w drugi
kąt. Trochę w lewo od smugi. Wydobył zza cholewy walterka i strzelił w czarny pas. Skoczył
w okno i wysadził je wraz z ramami. Z cmentarza szumiało drzewami. Szczęknęły karabiny w
sieni. W bóŜniczych ciemnych zaułkach szybkie kroki. Biją szyby w domku grabarza. W
furcie ktoś stoi czarny. Latarka przeszukuje śnieg. W progu leŜy deska do rytualnego
obmywania, garnki, rozwalony siennik, skrzynka do noszenia umarłych, koromysło, latarnia,
puszki Ŝałobne. 59
Noga odtrąca rozłoŜonego na progu Mojsze Chaskla. Dzieci odbiły się od czarnej zahaty i
pobiegły przez puszysty śnieg ku bramie cmentarnej. Przemykają się między grobami,
schylają się przed zwisającymi pod śniegiem gałęziami. Cirla stoi bez oddechu w kalinkach,
czujnie nasłuchuje, wytęŜa wzrok - moŜe czyjś szept, moŜe iskra z papierosa. - Halt, tatełe! -
krzyknął ktoś za bramą. Po kolbie Cirla upadła twarzą w śnieg. Buty przebiegły po niej.
Wydało jej się na moment, Ŝe jest świętą znalezioną w śmieciu. Po oczach, po szacie i
milczeniu poznali, Ŝe to święta. Ni pary z ust, kiedy poczęli ją bić i targać niczym dzikie
zwierzę. Rękaw koszuli urwał się, ale jej juŜ nic nie groziło. Jacyś ludzie biegli do Heszelesa,
śmiejąc się objaśniali dostatnio ubranym, Ŝe nic... Ŝe trochę śmieci było. Zgraja ruchliwych
ptaków pocznie się na nowo mościć nad cmentarzem. Biedronki i Ŝuki w ślad po piasku
pośpieszą ku furcie. Z sieni stary Buchsbaum wyprowadzi dzieci na zielony skrawek z
motylami. Nocą upadnie deszcz ciepły i słony. Tarło ślimacze.
Dzwony zagrzmiały ponuro, jakby ktoś zły poprzysłaniał serca pakułami. Kurzyła się jeszcze
Szabasowa. Duszący dym wisiał przy ziemi. Dziecięce głosy dzwoniły rozpaczą koło kładki
przy spalonej szkole. W małej, wąskiej uliczce stały trumny. Kilkoro ludzi z łopatami i
rozglądający się dokoła ksiądz w brudnej komŜy. Na rowach leŜały krowy z osmaloną
sierścią, z wybałuszonymi oczyma, rzucając racicami przed siebie. Podwórza rozmokły od
Ŝaru. W błocie pościel, szkło z drobnych okien, blatrury i blachy kuchenne. Czad ze zrębu
kuźni, podkopcone jesiony. Z tlącą się na sobie wełną biegły owce dzikim truchtem przez
kostropate podwórza, pod majdan, a tam odbiwszy się od glinianego 60
wału w podjeździe - wracały pod nogi zajętych grzebaniem. Jesienny szkarłat czerwieni się za
chałupami i na kieraci-skach. Przy dziewczęcych ścieŜynach floksy. W pogodny wrzesień
pszczoła przylatuje do floksów. W pogodny wrzesień klekocze rzeczułka. Tęchnie pokrzywa,
kogut goni za kaczkami, pirga je po głowie z zapałem kochanka. Kaczki przysiadają, lubią tę
poniewierkę. Cirla, przytuliwszy dziecko, biegła - jeszcze widziała dalie w błocie, ropuchy
zrudziałe. Pies rwał za nią cwałem, wzruszony, język wywiesił na bok, uszy postawił. Biegli
przez sianoŜęcie do lasu. Dziecko, jak królik zduszony w worku, pręŜyło się i krzyczało.
Biegła ze ściśniętym sercem, spocona i gorąca. Nad fioletem leśnym krąŜyły wrony, wzbijały
się wysoko i opadały pionowo, to znowu wznosiły się z krzykiem ponad rozpięte na
zachodzie słońce. Na halawach leśnych zaścieliła się mokra pajęczyna. Jesienią pole patrzy,
las słucha. Wyleniały krajobraz jest wrogiem tropionego człowieka. Cirla wbiegła do
mrocznej sieni, skoczyła za kojec i siadła. Arbuzowska zaryglowała drzwi. Dziecko wniosła
do izby, połoŜyła na przypiecznej ławie i rozwinęła. Było mokre i z odciskami twardych
pieluch na całym ciele. - Kiedy oglądam pieluchy twego dziecka, serce mi się bełta - mówiła
Arbuzowska. - Jakbym widziała swoje, słyszała jego głos, patrzyła w jego oczy. - Ktoś stuka
do drzwi - szepce Cirla. Arbuzowska odchyliła szparkę. Na progu stała wysoka kobieta.
Wysunęła długie ręce zza pazuchy. - Wody dajcie - powiedziała.
- Napić się?
- A co, chyba nie kąpać dziecko! Arbuzowska długo niezgrabnie szuka kwarty, potrąca
garnki, hałasuje, klnie do siebie nieprzyzwoicie. Zagląda 61
w okno, czy jeszcze tam kogo nie ma prócz baby. Myśli biegły jak w powodzi. Widziała, nie
widziała? Podpali, doniesie, skrzywdzi nienawistna baba. Kto ona? Czy była ona kiedyś
dziewczyną, a stała się taka dziwna po śmierci? Ma kaprawe oczy i duŜo palców u rąk. Jest
luta dla nowo narodzonych dzieci. Podobna jest do wilczycy, tylko Ŝe brzuch ma nagi. Jest
bezsierśćna. Ktoś opowiadał, Ŝe ona czasem jest podobna do zimowej łasicy. Niechętnie
wchodzi do chałupy, w której mieszka narowisty, smagły człowiek z hałasem zamykający
drzwi, bo moŜe ją przydusić i zadać drugą śmierć. Nie lubi chałupy, w której radośnie
hałasują i są gościnni dla kaŜdego. Arbuzowska wzięła siekierę, stanęła za drzwiami i
krzyknęła: - Ty odejdź od progu, bo męŜa zbudzę. A on wiedźmy Ŝadnej nie lubi. - MęŜa ty
swego nie zbudzisz - odpowiedziała baba.
- Czemu nie zbudzę?
- Otwórz, to ci powiem.
- Ot, ja ci łeb otworzę. Ty jędzo przeklęta. Ty myślisz, Ŝe juŜ ludzie zapomnieli, jak to w
głuchą zimę ty Ŝeś poszła do Hucisk i nadybała tam tyle nieszczęścia? - Arbuzowska
wstrzymała oddech, aŜ wzdęła się jej pierś. - No, paplaj dalej - powiedziała baba za progiem.
- Ty suko kudłata. To ty, kiedy za lasem umierał stary Skwarczyński, a w izbie nie było
nikogo, ty podałaś jemu niby to gromnicę. Wnuk sierota leŜał w kołysce. Stary zapalił
gromnicę, która potem wyleciała z jego martwych rąk. Zapaliła siennik. Siennik podpalił
kołyskę. A ty zamiast zabrać dziecko z ognia - zabrałaś koŜuch. - Bo koŜuch był mój - a
dziecka ja juŜ sięgnąć nie mogłam. - Mogłaś.
- Nie.
- Widział Wąskopyski, Ŝe mogłaś.
62
- To czego on nie chwycił dziecka z poŜaru?
- Bo on nie jest człowiek, on jest duch. Duch tylko widzi. - Nu, by ciebie z twoim duchem -
zaśmiała się baba, uderzyła laską w drzwi. - Ty otwieraj, a to i bez twojego ducha wiem, Ŝe
masz dziecko Cirli u siebie. Z zamazania wiatru i mgły wypłukał się patrol. Szedł na
gonciarnię. Cirla dźwignęła plecak z dzieckiem, skoczyła tylnymi drzwiami w krzaki.
Arbuzowska wyszła za stodołę i zawiesiła pieluchy na koźle. - Sława, babuniu - powiedział
policjant.
- Sława - ukłoniła się Arbuzowska.
Na tyłku policjanta telepał się szturmowy mauzer. Przeszukali krzaki koło obory, przegarniali
nogami trzaski na kupie koło warsztatu. Dwaj inni buszowali izbę. Arbuzows-kiej pęczniały
uszy, na czole jeŜył się włos. - Kogoś gościła? - krzyknął któryś z otwartego okna.
- Chodź no tu, babo. Kogoś gościła?
- Wąskopyskiego - odrzekła Arbuzowska.
- A czegoś go gościła?
- Bojałam się. Przyszedł do świtu, najadł się, maszyn-gwera przeczyścił, pospał trochę i
poszedł. - A co gadał?
- A gadał, Ŝe teraz to na was zasiadać będzie i wydusi was pojedynczo, kaŜdego na zasiadkę.
Powiedział, Ŝe się opłaci, bo kaŜdy z was po kieszeniach kupę złota Ŝydowskiego nosi. - Ty
się, szmato jedna, dowojujesz z tym Wąskopy-skim - powiedział Kurdiuk i pchnął pod nos
Arbuzowskiej lufkę pistoletu. - Na, powąchaj! Zabrali z chałupy zegarek, dwa ćwiluchy,
wełnę na motkach, strzelili kilka razy do ciemnej komory i poszli. Kiedy Arbuzowska wróciła
do sieni, na progu od wejścia stała juŜ ta obca baba i prosto powiedziała, jakby nic przed
chwilą nie zaszło waŜnego: 63
- Poszłabyś do Szabasowej i sprzątnęła swego człowieka, niech się nie wala po błocie. -
Odwal z moich oczu, bo juŜ cierpliwości brak! - krzyknęła Arbuzowska, porwawszy siekierę.
Podbiegła i zdzieliła babę obuchem po plecach. Krzyk poleciał na las. - Ach, byś zdechła. -
Arbuzowska przygniotła sobą drzwi i zaryglowała. Ciągle z siekierą w garści, wyskoczyła
przez okno na podwórze. Zrzuciła łańcuch z krowy i pognała szybko przed sobą na zręby.
Wiatr nagina wiotkie brzozy. Niesie trzy dymy znad rozstrzeliwanej Szabasowej. Ryczy
bydło i nawija się topielą wołanie kobiet: - Jeeeeeeeeeeeezu! - Wybucha nowa palba,
pomieszana z nawoływaniem, jakby tam ktoś rozsądny zwoływał niecierpliwych. Leci
popielata mgła przyziemnymi kłapciami na skłonioną szparkę rudego nieba. Arbuzowska
słyszy za sobą czyjeś szpertanie się w krzakach. Krowa rwie przed siebie, dopadła przysieki i
drąc boki, narzuciwszy rogi skryła się w poszycie. Arbuzowska poszła szarym śladem.
Bańczycki nie szukał ani potęgi, ani bogactwa. Chciał złamać siłę przeznaczenia, zmusić do
zmartwychwstania to, co było, oŜywić - czego juŜ nie ma. Tak samo Buchsbaum, po stracie
wnuka, milion razy przez milion powtarzał rozpacz bezsilną: - Szukam ciebie od synagogi do
synagogi, kawał drogi zrobiłem - i zaczynał odmawiać "Szema Izrael..." A potem: - Pozbądź
się rzewności głosu, bo to są takie zuŜyte jedwabie, podobne do sztandarów, którymi się
szczycą barbarzyńcy. Samotność powoli zaludnia się, a cierpienie ulatnia na swoich czarnych
skrzydłach. Rodzi się wrzawa wieczoru, krzyki, spory, strzały z bicza, stuk młotków, turkot
wozów, z głębi cieniów powstaje wielkie miasto, zapach tabaki, zgorzkniałych fajek
fornalskich, wichry jęczące pod drzwiami, mirty, luleby, tykanie starego zegara - ludzie
sprawdzają uprzęŜe przy świetle latami. Pod koniec lata ksiądz Bańczycki kupił parę łosząt od
Ŝołnierzy węgierskich i przyprowadził je na swoje gospodarstwo. Nie zwracając uwagi na
drwinki gospodarzy z Hucisk, począł je intensywnie odŜywiać, czyścić wiechciakami i
umyślnie uszytą przez Kwellera szczecianką. Łoszęta były chore, zagonione, pokaleczone, z
fistułami i zołzowate. Ksiądz Bańczycki dwa razy w nocy łaził do stajni, zarzucał siano,
podścielał suche, sprawdzał uwiązanie i macał tęchniejące zołzy. W głuchą jesień obłoŜył
ścia-5 - Czarny potok
65
ny chlewów liściastą zahatą, podwoił obrok i dogadzał łoszęciami jak zawodowy hodowca.
Gdy tylko noc zapadała, Kweller wyłaził z jamy wykopanej pod psią budą, rŜnął sieczkę,
kręcił wodę, wciągał cebry z parzanką do chlewa, szykował obroki na dzień następny lub
rąbał w szopie patyki do pieca, przy blasku latarki. Upozowany był w sylwecie na babę, bo
wiadomo było, Ŝe na plebanii przystała do roboty Klara Wasicińska. Wysoka, szczud-łowata
dziewczyna, a mocna i jurna, Ŝe mogła siedmiu chłopów zapalić na lodzie. Kiedy upadł
pierwszy śnieg, łoszęta wybiegły ze stajni na oślepiającą biel - były czyste, gładkie i brykały
po sadzie. A w progu ksiądz Bańczycki, chuchając w grabiejące z zimna ręce, uradowany
wykrzykiwał: - Tioch! tioch! - Podbiegł do wrót, zamknął je i krzyknął: - Wasicińska! Trrr!
Wasicińska! - Co jest?
- Patrzaj!
Klara, chowając pod pachę ręce czerwone od prania, mrugnęła z uznaniem. Jej młode, czarne
jak spod węgla brwi podniosły się na gładkie róŜowe czoło. Ksiądz obejmował lubym
spojrzeniem swawolące łoszęta, zadowolony z przychówku, odstawiwszy nogę, skręcał
papierosa. Na tydzień przed BoŜym Narodzeniem, kopną ścieŜką od wymarłej Szabasowej,
wszedł na podwórze plebanii jakiś maleńki, garbaty człowieczek. Na tle nieogamiętych
płaszczyzn śniegu i oszronionych drzew postać tego drobnego człowieka wydała się księdzu
wróblim znoskiem. - Pochwalony - rzekł obcy i uniósł rudą czapkę.
- Pochw... - ledwo wydusił przez zęby ksiądz, pilnie śledząc kaŜdy fragmencik przybysza.
Obcy miał twarz spierzchniętą, na brodzie długie, rudawe kłaczki, nad zapadłymi wargami
wisiał płaski, kaczy nos, podsmalony nikotyną. Oczy, tylko oczy garbuska były 66
niezwyczajne, w ogóle jakby nie jego, lecz człowieka z zaklętym w sobie pięknem. Oczy
duŜe, zajęcze, krwiste, Ŝywe, ocienione długimi, kobiecymi rzęsami. Kabat zmięty, powy-
cierany, łata na łacie, obydwie poły nabite zlodowaciałym śniegiem, zamiast guzików tkwiły
w dziurkach kołki leszczynowe. Buty zdeptane, rozkisłe, z osiadłymi cholewami na szytych
zapiętkach. Człowieczek jeszcze raz uniósł baranią czapkę, zatapiając w sierść czarne
paznokcie, rzekł cicho: - Na słuŜbę chciałbym ja do księdza przystać.
- Ach, po co mi twoja słuŜba, człowieku. Sam koło siebie robię. Z pięknych, kobiecych oczu
garbuska wytoczyły się łzy. I te łzy zachwiały czujność księdza Bańczyckiego. Opuścił ręce,
wszedł do kuchni. - Daj całuskę chleba - powiedział Wasicińskiej.
- Komu?
- Ot, przyszedł jakiś biedny. Ciekawa rzecz - dodał ksiądz - jakie piękne ma oczy. Chodź
zobaczyć. I Wasicińska, wytarłszy ręce o zapaskę, ukroiła pajdę gęstego chleba, wyszła za
księdzem do sieni, spojrzała. - Całkiem wróbelek - zaśmiała się. - Prawda? - Ksiądz podał
chleb zmarzniętemu gar-buskowi. Ten poprawił węzełek pod lewą pachą, zdusił garściami
kromkę i łapczywie jak pies począł rwać i łykać. Ksiądz, pogrąŜony w jakichś radosnych,
ckliwych planach, ciągle stał i patrzał na głodnego niepozornego garbuska, który jadł, dyszał
cięŜko i pociągał nosem jak dziecko. Z mieszanymi uczuciami wstydu, smutku i Ŝalu,
narzucającego się z nieodpartą siłą, zapytał: - Co chciałbyś za swoją słuŜbę? Hę?
- Tak... aby Ŝyć.
Na to oświadczenie ksiądz uznał się za pokonanego, ale jeszcze raz spojrzał w oczy przybysza
i odsądziwszy wargę z przyklejonym do niej papierosem, rzekł gburowato: 5-
67
się, jak w grobowcu, wszystko, co istniało kiedyś: widać plac pokryty śniegiem, dom, mogiły,
oświetlone sale, głowy pochylone nad księgami, stodoły ogromne, dźwięki psalmów, ganek
ze zmurszałych cegieł, kawałki potłuczonego fajansu, w kącie kij podróŜny i mały tłumek - tu
ktoś, jeszcze przed chwilą Ŝywy, nakreślił: "O co pyta roztropne dziecko? Co mówi prostak? -
Co to jest? A co to jest?" Z ciemnej sieni weszli do izby zatęchłej octem. Pod ścianą leŜała
kupa brudnej bielizny, sienniki i komoda z wyduszonymi szufladami, w drzwiach zawiesiła
się na ukos szafa, a w niej spódnica, dziecięce porteczki i zrudziałe ksiąŜki. Na zardzewiałym
piecyku stały flaszki, brudne słoiki, kwiat lipowy w gazecie, drut do bicia śmietany i świeca
w lichtarzu. Zamiast - jak zapowiadał Miś Kunda - skórek z chleba znaleźli w komórce trupa.
Grubą, napuchłą kobietę. LeŜała z rozpuszczonymi włosami, prawa ręka na łyŜce, lewą
zdusiła na brzuchu czerwoną halkę. Po małej szybce łaziły muchy, osy i ćmy. A tam dalej
ktoś się poruszał w słomie wywalonej z siennika. Miś podszedł do tej słomy i rozgrzebał
nogą. Z podłogi podniosła się dziewczynka, była w brudnej koszuli, westchnęła i siadła.
Dziewczynka ta była trochę podobna do Kalmy. - Chodź z nami - powiedział Miś.
Poszła za chłopcami, skulona, złoŜywszy ręce na piersi.
Weszli po zasypanych wapnem schodach na piętro. Tam, w olbrzymiej sali, na samym
środku, stał fotel z wydartym siedzeniem. Ściany zadymione, z mnóstwem dziur od gwoździ i
kuł. Nad wejściem do następnej sali wisiała czarna pluszowa makatka z wyszytym złotymi
nićmi lwem. Na gzymsie kominka stały filiŜanki, pod piecem nie dopalone pończochy, kłębki
bawełny, paczki igieł, guziki i dziecinne krzesełko. I poszli dalej, nie znajdując nigdzie nic, co
by 75
się nadawało do jedzenia. Dudi zataczał się. Wszędzie widzieli to samo. Pobite lustra,
papiery, krzesła, tynk, rozprute poduszki, kupy czarnego rozharu i trupy sklęśnięte w
łachmanach. Gdzieniegdzie siedziały trupy na parapetach. Przeciąg niósł papierki, mokre
powietrze z pola. Po pustych izbach latały motyle, błyskając skrzydełkami, siadały zmęczone
na brązowych lichtarzach. Nad spalonymi dachami stała liliowa odległość zmieszana z
białymi chmurami i dźwięk lata niósł się od horyzontu do horyzontu. Tam, na zielonej
murawie, śród owiec, szła kłótnia dziecięca o piłkę ze świńskiego pęcherza. Tarzali się
chłopcy, podmacywali sobie łobuzersko krocza i szła gonitwa po upstrzonym gęsim łajnem
majdanie. Psy darły jamy, ziemia sypała się za ogonami. Szumiała rzeczka, prychały konie i
czasu nie było końca. Daleko, daleko szły słupy telegraficzne - coraz mniejsze i mniejsze, i
coraz mniejsze jaskółki siedzące na drutach. Kiedy Dudi silił się, Ŝeby nadąŜyć za Misiem
Kundą i nie upaść ze zmęczenia, cienie na podłodze dwoiły się, a krok zaplatał. I w piwnicach
nie było skórek z chleba. Z beczki tylko pokazało się naprzód prześcieradło, a spod niego
czarna głowa na cienkiej szyi. Dwoje czarnych oczu patrzyło na Kundę. Z beczki wylazła
kobieta i pobiegła do pustej gruby, ciągnąc za sobą coś, co było podobne do zgniecionej
stonogi. Skrzypnęły drzwi za nimi i zatrzeszczały czyjeś kroki. Dmuchnął przeciąg. Dudi
spojrzał za siebie. W świetle od okienka stała młoda kobieta nakryta zielonym szalem. Nim
zobaczył jej twarz - przyszła na pamięć matka. Albo moŜe to była ta kobieta, która dała mu
przez druty garść malin? Albo moŜe to była ta dziewczyna, która kocha Wąskopyskiego?
Czarne, połyskujące brwi i oczy - usta w uśmiechu. Tak uśmiechała się matka: pełnymi
ustami, a na policzkach siadały dołeczki. 76
Trudno było rozpoznać kolor i kontury stojącego pod bóŜnicą człowieka. Ruszał się i trzymał
coś w ręku. - śandarm? - spytał Kunda.
- Tak.
ZbliŜał się, rósł, zapatrzony w sień, przygotowywał broń. - Tam jest ich więcej - powiedział
Dudi. śandarmi stali pod parkanem, jakby czegoś oczekiwali. Chłopcy uciekli piwnicami do
kotłowni browaru. Wyjrzeli przez okienko. Na prawo ciemniały lipy, zasłaniały dach. W
cieniu pod drzewami leŜeli zabici. Blisko okienka ktoś chodził po szkle, skrzypiały drzwi. Na
chodnik przed browar wyszedł stary człowiek, zwymiotował, obciągnął na sobie chałat, jakby
mu było zimno. Kiedy Ŝandarm podszedł do niego, ten człowiek podniósł rękę, powoli
obejrzał się na cztery strony świata. Słychać było, jak mówił: - Ja jestem szlifierz.
śandarm połoŜył lewą rękę na biodrze, podszedł i uderzył szlifierza pistoletem po głowie. Na
ustach Ŝandarma zaigrał cieniutki węŜyk uśmiechu, patrzył prawym kącikiem oka na dach
browaru, poświęcił dość duŜo czasu na przypatrywanie się ścianom. Szlifierz siedział chwilę,
a potem, rzuciwszy się na plecy, połoŜył się na bok i widać było, Ŝe zapadły się jego oczy,
łyse czoło zalało się krwią. Nocą Miś Kunda i Dudi przeleźli druty, biegli długo polem,
znaleźli siano i zagrzebawszy się w nie, spali do rana. Kto wie, jak długo by tak spali, gdyby
nie pies gospodarza, który ich wystraszył z legowiska. Opędzając się tyczką poszli łąką nad
Styr. Widać było, jak obydwaj, nie poruszając nogami, pochylili głowy nad wodą. Nadęte
policzki, ręce szeroko. Zaganiali kiełbia pod kamień. I Ŝeby kiełbia wypłoszyć z mułu. Miś
Kunda plasnął dłonią - bryznęła woda na plecy. Podnieśli się i otrzepali. Rozczarowani,
wysoko 77
podniósłszy kolana, patrzyli - gdzie tam ten kiełb znowu się pojawi. - Jest, jest - syknął Miś.
Słońce piekło, gryzły muchy na deszcz. Jakaś baba przyszła od strony Pasiek z pełnym
wiadrem łachów. Zebrawszy koszulę pod brzuch, kucnęła na brzegu. - Jest!
Miś złapał w dłonie kiełbia, podniósł się i balansując wyszedł na brzeg. Rybka, błyszcząc w
słońcu, upadła na brudną koszulę. Dudi pogrzebywał palcami ił, coś tam kładł na lewą dłoń i
pociągał nosem. - A czyje wy, chłopcy? - zawołała baba, krąŜlając prześcieradło. - A tata i
mamy - powiedział Miś, urwał trawkę i pchnął do ust. - Sssy, a to ładnie - zasyczała baba.
Nad Szabasową krąŜyły dwa samoloty. . - Ładnie, ładnie. Ja miałam syna takiego jak ty. To
gdzie by on tak odpowiedział - krzyczała baba i głos jej klekotał nad wodą. - Straszna rzecz.
Śmierć przyszła drzwiami. Zamiast tego, Ŝeby do mnie przyjść - ona do niego. Wyprostowała
się, wycierając ręce patrzyła na gołe plecy chłopców, pokropkowane muchami, na zsiniałe
pośladki. Chciała im opowiadać, co to się stało z jej synem. Chłopcy, wsparłszy łokcie na
kolanach, patrzyli na brzeŜek z kamyczkami - tam skoczył kiełb. CzyŜby się skrył w skorupie
ślimaka, bielejącej na dnie? - A nu, dotknij palcem tego ślimaka. Nie bój się, ja cię
potrzymam. Dudi zanurzył rękę, pochylił głowę, prawe ucho schowało się w wodzie. -
Głęboko.
- Palcem dotknij. Palcem, pomału, pomału... nie kała-muć wody. - Co?
78
- Nie kałamuć, nogami kałamucisz.
- Tak?
- Zatkaj dziurkę.
- On śliski jest, przewraca się.
- JuŜ nic nie widzę. Nie kałamuć.
- Co?
- Weź tę nogę, pomału, bo zasłonisz. No, chwyć całą dłonią. - To głęboko, to się wydaje
blisko, to się odbija tak, Ŝe to jest blisko. - Nie kałamuć, tylko od razu, od razu, bo ucieknie.
śeby choć pięć złapać, toby była zupa. - Nie mogę, za głęboko - powiedział Dudi, otworzył
usta jak do śmiechu, wargi mu drgały. - Ty trzymaj się mnie i pchnij się, ale od razu, no, ale
od razu. Nie kałamuć nogami, Dudi, cholera! Dudi chwycił rękę Misia, zanurzył bok, szyję,
pół głowy - puszczał nosem bańki. - Jest! - krzyknął i wypluł wodę.
- Trzymaj palec na dziurce!
Miś Kunda teŜ pchnął ręką w głębinę, pochyliła się trawka, namacał łydkę Dudi. - Trzymaj,
trzymaj. To jest twoja noga?
- Nie pchaj się na mnie.
- Ściśnij. Trzymasz?
- Oooo - zajęczał Dudi.
- O, Jezu kochany. JuŜ nic nie widać.
- Odpocznijmy trochę - powiedział Dudi.
- Siedź cichutko, on znowu wypłynie.
- Co wy tam? - spytała baba zmruŜywszy oczy.
- Złotego węŜa łapiemy.
- Nu, czyŜby?
Dudi wyszedł na brzeg, zsiniały, z zapadniętym brzuchem - stał tak nieruchomo chwilę,
odstawiwszy łokcie, jakby je zasiały czyraki. 79
Lubił Dudi, bo często widział, jak ojciec Dudi i jego ojciec siadali za murem cmentarza, palili
papierosy z kułaka i naradzali się. A potem, kiedy rozstrzelali ojca Misia Kundy - to Aron
Tykies zrobił trumnę i pomagał w domu we wszystkim. Potem matka umarła, a na drugi dzień
po jej śmierci gdzieś się teŜ podział Aron Tykies. Przepadł, nie wrócił z Meiselsa. MoŜe
przystał do bandy Wąskopyskiego? KtóŜ to jest wreszcie ten Wąskopyski - myśleli chłopcy -
ten nieuchwytny, tajemniczy, którego ludzie przezywali Sójką, bo miał długi nos i spiczastą
brodę. Kto on jest i gdzie go moŜna spotkać? - Siadali na wiosnę pod słoneczną ścianą i długo
myśleli o tym człowieku. Nigdy go nie widzieli. Często słyszeli o nim i budowali w swojej
wyobraźni jego postać. Wiedzieli, Ŝe Wąskopyski posiada tysiąc sposobów zabijania
Niemców, ma duŜo pistoletów, duŜo pieniędzy i chleba. Znali jego Ŝyde z opowiadań
Szeruckiej i Tombaka. Gdzieś tam krąŜył ciągle dokoła Szabasowej i ciągle go szukali
tajniacy. - Chodź, Dudi - powiedział Miś i uśmiechnął się. Trudno było mu nie ufać. Dudi
Tykies wstał i leniwie poszedł za Kundą.
- Gdzie wy idziecie? - pytały dzieci.
- Ja tobie chleba przyniosę - powiedział Miś i wskazał na Kalmę. - A mnie, a mnie, a mnie? -
pytały dzieci.
- Nie, Kalma lubi Wąskopyskiego, tylko ona dostanie chleb. Dzieci poszły szeroką aleją,
zatrzymały się między drzewami, stanęły w kole. Kalma dotykała palcem piersi kaŜdego i
wyliczała: Jest tu jeden między nami, Co się zebździł słodzinami. Sucha rzepa, Suchy chrzan,
To ten pan... 88
- Nasiek biegnie pod kasztany. Tam, tam. Odwróć się! Wszystkie dzieci śpiewały: Suknianki,
parcianki, piękna to bajkaaa?
- Anielka wybiera!
Siedzi baba na dachu, Kręci sobie tabakuuu. Przyjechali kozaki, Da-waj, babo, ta-baki... -
Józia biegnie pod kasztany. Nie patrz się! Wszystkie dzieci śpiewały: Suknianki, parcianki,
piękna to bajkaaa?
- Knopf wybiera!
Idzie diabeł po drzewinie, Niesie dzieci w pęcherzy nie. Które jemu piśnie, Weźmie za łeb,
świśnie... - Tonią, biegnij pod kasztany. Nie patrzcie się! Wszystkie dzieci śpiewały:
Suknianki, parcianki, piękna to bajkaaa?
- Bemaszewski, wybieraj!
A ty panie ka-pi-ta-nie, Wygrywałeś na organie, Zło-te pyty pod ko-py-ty, Wojewoda wont!
Poszła baba w kąt... - Elza ucieka. Tam uciekaj! 89
- Wy ją znacie?
- Od dawna juŜ, dziesięć lat. Zjedlibyście co? Mam kartoflankę. - Nie. Mój Ŝołądek jest trochę
nie w porządku. Jak trudno uwolnić się od szpiclowskich oczu. - Co macie na myśli?
- Spotkałem Ciszkę na drodze. Udał, Ŝe mnie nie widzi, ale od razu zrozumiałem wszystko.
Śmierć idzie za nami. Ciszka jeszcze raz przeszedł koło nas, znowu wrócił. Ty świeć oczyma
- myślę sobie - kto co lubi, kaŜdy coś lubi. Kiedyś wiosną prowadziłem takiego młodego
człowieka z Pragi. To cóŜ dla niego było waŜne? Ot, patrzył na zielone poła, na ruczaj,
zadzierał głowę do nieba. On by tak bez końca chodził po zielonym świecie, patrzył i słuchał.
Opowiadał mi o swoim kraju. Zatrzymał się na ścieŜce, pokazał palcem: mała myszka biegła,
zadyszana, drobnym oczkiem na nas rzuca. KaŜdy widzi co innego. Ciszka teŜ swoje widzi.
Umieściłem dziewczynę i wracam. Stoi on, juŜ bez wstydu zagląda mi w oczy i powiada trzy
słowa; jakby mi ktoś splunął i dmuchnął w ucho. - CóŜ to za słowa?
- Trzy słowa: "Ręce do góry!" I pchnął ręce w moje kieszenie. Zabrał pieniądze. Zjawił się
drugi tajniak. Wzięli mnie pod pachę i zaprowadzili do majstra Ŝandarmerii. "Tombak
Aleksander? - zaczyna Ŝandarm. - Podejdź bliŜej do stołu. Trzeba odpowiadać na moje
pytania. Zatrzymali ciebie przy pewnej robocie, jak to było?" "Co?"
"Kobieta, którą prowadziłeś do Hucisk, to śydówka?"
"Trudno coś powiedzieć, chyba nie śydówka" - odpowiadam.
"Znamy się na tym. No dobrze. A dlaczego to zrobiłeś? Wyprowadziłeś ją z Szabasowej?
śydzi tyfus roznoszą, będziesz ukarany za sabotaŜ." "Co?"
94
"Ty to twoje cokanie zostaw. Znamy się na tym. Dlaczego wyprowadziłeś śydówkę na wieś z
tyfusem?" "Z tyfusem?"
"Nie udawaj idioty - mówi Ŝandarm - cmokniemy w mordę, wszystko wyśpiewasz." Zbili
mnie, najgorszy był Ciszka. Nauczył się juŜ róŜnych sztuczek - umie bić. Zamknęli mnie i
musiałem przez miesiąc rąbać drzewo dla całego posterunku, nosić wodę na kąpiel, brudy z
wychodka i śnieg podmiatać. Tyle miałem. I zrobił się z tego taki ruch, Ŝe mnie juŜ kaŜdy
tajniak z daleka poznawał. Dopóki zmrok nie zapadnie, ruszyć za niczym nie mogę. - A ten
mały Bemstein, coście go odbili spod dworca? - spytałem. - Wszystko przyschło. Bemsteina
Szerucki zawiózł do Hucisk. Ja wróciłem do domu. Noc przeszła spokojnie. Rano wylazłem
na miasto posłuchać, co o tym ludzie mówić będą. Nikt nic nie wiedział, nikt się tym nie
interesował. Ludzie mieli furę własnych kłopotów. Klarze Wasicińskiej opowiedziałem
wszystko dokładnie, a ona mówi: "Ten, co to trzymał małego Bemsteina, juŜ nie Ŝyje, a
Ŝandarmi nie interesowali się więcej tym wypadkiem." - Co się dzieje w Szabasowej? Dawno
tam byliście?
- Wczoraj byłem. WywoŜą resztki śydów na piaski i strzelają. Zapakowawszy pełny
samochód cięŜarowy, policjanci z Ŝandarmami siadają na głowach tym ludziom i jadą na
piaski. A śydzi drą dolary na drobne kawałeczki i sieją po ulicy. Czy warte coś takie
kawałeczki dolarów? MoŜe by tak złoŜyć do kupy i skleić? - Nie wiem. Ale co się stało z
małym Bernsteinem? Ocalał z pogromu Hucisk? - spytałem. - Nie, nie ocalał. Spalił się wraz
z dziećmi Mańki Skwarczyńskiej, zabili tam Małecką, śelazną, Suchcickiego z dziećmi,
Katza, Omsteinową i jeszcze kogoś nie do rozpoznania. 95
- Chaim u Bańczyckiego?
- Musiał uciekać z plebanii - odrzekł Tombak - bo przyszedł tam większy patrol, obstawił
podwórze. Klara opowiadała mi, Ŝe napadli ich po północy. JuŜ w progu ten z granatami za
pasem krzyczał: "Ty szmato księŜowska, mów prawdę! Uzbrojenie na plebanii jest? śydy są?
Nie ma - no to poszukamy! A ten - pokazał tego w drzwiach -jak zbije ci mordę, to mamie
swojej nie mów i spać się z nim nie próbuj kłaść, bo syfa ci zawali. A my tu poszukamy za
uzbrojeniem, moŜe gdzie jest i złoto Ŝydowskie, księŜulo wasz pewnie duŜo koŜuchów
Ŝydowskich naskładał w kuferku. On tam siedzi, chłopcy go trzymają. Czego ty nie powiesz,
to on wypluje, rycerz Panny Niebieskiej!" Chodził po jadalni, wysuwał szuflady, przetrząsał
szmatki. Ogromnymi krokami wlazł trzeci, stanął przed obrazem, przeŜegnał się i potem
plunął w szkło, policzki miał grube i błyszczące, jakby je pogryzły pszczoły. Podszedł do
Klary i powiada: "BoŜe, wybacz mi grzesznemu. BoŜe, uchroń twoją między nogami! -
Udawał, Ŝe płacze. - Post, post, a ja zachcianki mam na ciepłe nóŜki." - Ten w drzwiach śmiał
się. "Tak ty nie dasz? - mówił do Klary ten napuchły. Klara westchnęła. - Nu, bladolica moja,
mów: tak albo nie tak?" "Nie!" - krzyknęła Klara.
"Tak ja sam wezmę. Nie dasz?"
"Nie!" - krzyknęła jeszcze raz Klara.
"To stawaj pod ścianę, mać twoją w zad!"
Ale za chlewem ktoś strzelił, potem zielona rakieta rozświetliła podwórze, hilfspolicaje
znosili na sanie zrabowane rzeczy. Furman stał przy końskich pyskach. Dwa strzały
odpowiedziały za ogrodem. "No, w drogę" - mówił ten napuchły, ciągnąc baranicę księdza.
96
"Gdzie drzwi? gdzie drzwi?" - mówił drugi i chodził od ściany do ściany, nie trafiając do
wyjścia. "A co będzie, jak to oni?" - niecierpliwił się napuchły.
"Odbezpiecz granat i trzymaj."
I zaczęło się. Wszystkie szyby od podwórza wyleciały od razu. Kulki cukały po ścianach,
Klara, na kolanach, w ciemności znalazła wieko od piwnicy i upadła na spód. W piwnicy była
przekopana nora pod stajnię, ta nora uratowała Chaima kilka razy od śmierci. Klara znalazła
go, leŜał w głębi. "To ty, Klaruńciu?" - spytał.
"Ja" - odpowiedziała.
"Co się tam dzieje?"
"Niech pan będzie cicho, nie wiadomo, co z tego wyniknie." A Kweller spał w stajni,
zbudziły go strzały; w narzuconej bundzie wybiegł na próg i poczołgał się wzdłuŜ zwalonego
chrustu do tej jamy pod psią budą. Opowiadał mi, Ŝe słyszał dokładnie, co się działo na
podwórzu plebanii. Policaje uciekli w ogrody, pozostawiwszy konie, sanie i zrabowane
rzeczy. W chwilę później wlecieli z dwóch stron jacyś ludzie. Poznał głos Wąskopyskiego,
który mówił głośno do kogoś: "Idź ty z tymi końmi na Helenkę, syp na przełaj." - A ten ktoś
mówi: "Daj jeszcze ze dwa papierosy na drogę."
"Ja nie mam - mówi Wąskopyski - jak zaprowadzisz konie, to Orłowska nie poskąpi ci
tytoniu." Ten z końmi odjechał, Kweller wylazł z jamy i poznał w grupie Chuny Szaję.
Porozmawiali chwilę, ale znowu zaczęła się strzelanina, Kweller upadł, począł się czołgać na
brzuchu do swojej kryjówki. W ogrodzie Chuny Szaja i Szerucki złapali policaja,
podprowadzili do krzaków koło bramy i wypalił strzał. "No i co?" - odezwał się Wąskopyski
z ciemności.
7 - Czarny potok
97
wypchać kieszenie kurtki ciepłymi kartoflami, wybiegł do sadu, patrzył chwilę i zaraz wrócił
z krzykiem. "Konni tu lecą! Kweller, chodu do dziury!"
Ksiądz skoczył do piwnicy,
"Ile ich?" - spytał Chuny.
Schowali się za cembrowinę studni. Trzej konni juŜ byli na podwórzu. Jeden Ŝandarm, dwóch
policjantów. Stary Kweller, jak na swoje nieszczęście, wyszedł z szopy, kucnął, Ŝeby między
chrustem dostać się do dziury. Podjechał Ŝandarm i tak z rozmachu wygarnął do blacharza
trzy razy. Dostał pewnie w plecy, bo zapacał nogami, pacał coraz wolniej, zdawało się pewnie
biednemu Kwellerowi, Ŝe gdzieś tam dobiegł w bezpieczny kąt. Chuny Szaja podniósł się
trochę zza cembrowiny i strzelił w tego najbliŜszego, spod którego koń, nie obyty widocznie z
hałasami, wyskoczył dębem do wrót, a policjant spadł na śnieg i jeszcze próbował chwilę
robić łokciami. - Powiadasz, Ŝe koło Hucisk zaklekotał karabin? Co się tam działo? -
spytałem. - Tam było strasznie - odparł Tombak. - Opowie ci to wszystko Szerucki. Ocalał
on, Chaim, Wąskopyski i Kal-ma, reszta zginęła. - OtóŜ zgadza się, Buchsbaum zostawił
jakieś rzeczy u księdza Bańczyckiego - powiedziałem. - Tak - rzekł Tombak - ale nikt nie
wie, co i ile. Chuny Szaja nie mówił juŜ więcej z Bańczyckim na ten temat. Coraz ciaśniej
robiło się w polu i lesie. Pacyfikacyjne oddziały niemieckie i ukraińskich hilfspolicajów
tropiły ludzi w rewirze Trójnoga. Spaliły Małeckich, Podlaski i Hallerczyn za Ŝydokomunę.
Łuna za mną chwiała się na niebie. Zapadła na tyfus Kalma, a z Chaima obleciały buty.
Berlacze Bańczyckiego były za małe dla niego. Chaim musiał siedzieć cały tydzień
bezczynnie w norze za Przepastną, aŜ mu któregoś dnia Wąskopyski przyniósł parę dobrych
butów zabitego Ŝandarma. Na zimę Wąskopyski umieścił Misia Kundę i Dudi w Podlaskach,
u Mazurka. Chłopcy nie mieli butów. Miś owijał nogi szmatami, wychodził na mroźne
podwórze pomagać Mazurkowi w gospodarstwie. Rąbał drzewo, sieczkę rŜnął. Jednej
zimowej nocy, przed samym BoŜym Narodzeniem, szupowcy podpalili Podlaski. Stanęła teŜ
w ogniu chałupa Mazurka. To było po północy. Cała wieś objęta była czerwonym, trzęsącym
się światłem. Po śniegu biegały czarne cienie, dusił gorzki zapach. Było strasznie. Zewsząd
trzaskał ogień. Ludzie uciekali zadyszani, nie mówili słowa do siebie, biegli nie wiadomo
dokąd, bo na skrajach i ścieŜkach karabiny maszynowe podcinały nogi biegnącym. Stare
kobiety, nie rozumiejąc wielu spraw, powynosiły święte obrazy i Ŝegnały nimi ogień. Gdzieś
ktoś próbował wypuścić z chlewa bydło, konie, prosięta lub odwiązać psa. Nad chałupą
Mazurka latały w czerwonym dymie gołębie. Tuląc się do nóg piszczał i wiercił się pies.
Mazurek, Miś Kunda i Dudi wybiegli w pole, siedli za kupą gnoju. Obok leŜała zabita
kobieta, przebiegał jakiś niziutki staruszek z dzieckiem na ręku, a spod figury na rozdroŜu
karabin maszynowy siekł po ludziach i słychać było drobniutko i podniesionym głosem: -
"Halt! halt! halt!" Chłopcy juŜ niejedno mieli za sobą, duŜo widzieli i przeŜyli. Biegły obok
nich zadyszane kobiety, za nimi owce. Słychać było, jak się zapadały sufity z głuchym
buchnięciem, skwierczały 103
krokwie i zdawało się, Ŝe cały świat dookoła pokrył się iskrami, zadymił róŜową mgłą.
Mazurek nie wytrzymał, zerwał się skulony i pobiegł za owcami, ale zaraz upadł i juŜ się nie
podniósł. Miś Kunda i Dudi zaryli się głęboko w kupę gnoju i tak przesiedzieli do świtu.
Odeszli szupowcy, śmiejąc się i pogwizdując. Zeszło się trochę ocalałych ludzi, popatrzyli na
pogorzelisko, pozbierali zabitych. Mazurkowa jak zaklęta stała nad męŜem, potrząsała głową
i mięła w rękach fartuszek. Po południu przyszedł Wąskopyski, zebrał te dzieci sieroty do
kupy, poubierał w nie dopalone łachy i poprowadził na plebanię. Bo ona, jak wyspa, stała nie
tknięta jeszcze poŜarami. Chuny Szaja z Szeruckim zabili prosięta, Wasicińska rozebrała je.
Ugotowali w duŜym baniaku od bielizny jadło dla dzieci i połoŜyli spać w zaścielonej słomą
jadalni. Czujka z dwóch ludzi stała dniem i nocą w krzakach przy drodze do Szabasowej.
Przez dwa dni i prawie dwie noce było spokojnie, ale przybiegł o świcie Szerucki, zbudził
Wąskopyskiego: - Wstawaj!
- Co się stało?
- Ktoś podchodzi większą siłą.
- Znaczy się nic nowego. Trzeba dzieci wyprowadzić do Trójnoga. Budź dzieci. I
Bańczyckiemu powiedz, jak sprawa stoi. Klara wyprowadziła dzieci. Został tylko Miś Kunda
z Wąskopyskim. Klara opowiadała, Ŝe kiedy przechodziła koło gajówki, ciągle się jej
zdawało, Ŝe słyszy, jak Tykies hebluje, stuka młotkiem - ale z gajówki pozostał tylko
kamienny zrąb. We wnętrzu leŜał pagórkiem nawiany śnieg, tylko w mokrych ścianach tkwiły
spalone gwoździe, wisiała stalowa, nadwątlona juŜ rdzą kątownica. Na wieczór zaszli do
skały pod Trójnogiem. - Posiedzimy tu trochę - mówiła Klara połykając łzy. Sama była w
rozpaczy, wyczerpana do reszty, zaczęła nie-104
nawidzić świata i ludzi, zdawało się jej, Ŝe nikt nie chciał czy nie umiał zaradzić temu, co się
działo dookoła. Cały dzień do późnej nocy padał gęsty śnieg. Wieczorem, tak jak się umówili,
miał przyjść Szerucki do Trójnoga z wiadomością, czy mogą wrócić na nocleg. Dziewięcioro
dzieci siedziało w szczelinie skały, a koło nich Klara. Czekali. Przeszła noc, pierwsza noc bez
łuny i strzałów. Nad ranem Klara zasnęła drętwo. Drzemały dzieci, nakryte kołdrą
Bańczyckiego, tylko Dudi nie zmruŜył oka. KaŜdy szmer w lesie podrywał go na nogi, słuchał
i patrzył swymi czarnymi oczyma. Aron Tykies nie odnalazł juŜ swego Dudi. Jeszcze latem
ktoś mu doniósł, Ŝe syn jego nocuje u Arbuzowskiej. Zaraz wybrał się tam, ale musiał wrócić.
Droga była obstawiona, bo tego samego dnia duŜo dzieci uciekło z getta w Szabasowej. Tak
się jakoś szczęśliwie złoŜyło, Ŝe przechodziła straszna burza z piorunami. Wartownicy spod
parkanu przy Podcmentamej skryli się przed piorunami w opuszczonej chacie grabarza.
Wykorzystali ten moment młodzi i uciekli. Troje padło. Jak zginął Tykies, nikt nie wie.
Przepadł bez śladu. Weiss, ten, który uciekł z kamieniołomów sasowskich, opowiadał, Ŝe
widział kogoś zabitego w rowie przy szosie do Hucisk. Szerucki widział tego trupa, obstaje
przy tym, Ŝe to nie Tykies, Ŝe to na pewno Brodzki. Poznał go po bliźnie. Początkowo ocalała
Klara i troje dzieci. Troje tych, które były najmocniejsze i szybciej uciekły po głębokim
śniegu w debrę za Podlaski. Byli to: Kalma, Dudi i Janicka. Kilka dni później Wąskopyski
spotkał Kalmę w lesie. Była juŜ sama na świecie. Zawszona i wyczerpana do ostatka. Wynika
z jej opowiadania, Ŝe Klara miała najstraszniejszą śmierć. Znaleźli ciało Klary. Kalma
zaprowadziła na miejsce. Wąskopyski z Szeruckim pogrzebali ją w polu, na miedzy. 105
Chuny Szaji nie było z nimi, połoŜył się obłoŜnie na tyfus. CięŜko chorował. Wąskopyski juŜ
nie wierzył, Ŝe Chuny wyzdrowieje. A choroba zaczęła się tak: po długim nocnym marszu
wleźli do chałupy za Podlaskami. Był ranek. Chuny stanął pod piecem i tak, milcząc, przestał
godzinę. Trzęsła nim gorączka, musiał się trzymać pieca. Nie tknął jedzenia. Opowiadał
potem, Ŝe czepiała się go duma i uparta myśl, liczył dni. Myślał, Ŝe będzie pierwszy dzień,
potem drugi, a na trzeci on umrze. Upadnie gdzieś w polu, przyjdzie Wąskopyski, Szerucki,
Chaim, zmierzą karabinem, jak długi trzeba będzie zrobić grób... Stał godzinę pod piecem,
oddech przyspieszył się jak po biegu, osłabły nogi. Wypił duŜo wody. - Co ci jest, Chuny? -
spytał Szerucki.
- Ja się połoŜę tu na ziemi, nie gniewajcie się. Ale siły nie mam iść dalej. - No, cóŜ -
powiedział Szerucki - to ty pewnie chory.
- Właśnie, coś się ze mną stało, nie wiem, co to jest.
- Zawołam Chaima, on cię pomaca.
I poszli. Ale Chaima nie znaleźli w umówionym miejscu, było tylko duŜo śladów na śniegu,
nic więcej. Jeden ślad butów z gwoździami w podeszwie prowadził do rzeki, na drugi brzeg i
na pogorzelisko Hucisk. Przeszukali tam wszystkie piwniczki i lochy na kartofle, ale z
Chaima ani śladu. To był ich najstraszniejszy dzień. A tymczasem Chuny całkiem osłabł.
Jeszcze się rozzuł, w bucie było pełno wody, onucki czarne. Splótł ręce na brzuchu,
przymknął oczy, bo go kłuło, a po godzinie otworzył znowu oczy i zawołał: - Dajcie mi
wstać! W izbie nie było nikogo. Gospodyni z dziećmi wyszła na noc do lasu. JuŜ ludzie
obawiali się pozostawać na noc u siebie w domu, woleli być w lesie, nauczeni pogromami
Hucisk i Podlasków. Chuny leŜał sam w ciemności. Opowiadał, Ŝe całą noc czuł przy sobie
zapach koni, przypomniała mu się stajnia w Szabasowej, jak razem bili 106
z Szeruckim Bulca, jak go potem dźwigali do dom latryny. A potem ktoś podprowadził mu
troje gniadych. Długo przypatrywał się grzbietom i wreszcie wsiadł na swoją klacz arabkę,
zdjął pęto, uzdę i nawinął dookoła klamry, a potem dookoła swojej ręki. I myślał, Ŝe w razie
czego rąbać moŜna uzdą po bokach końskich i uciec raz wreszcie daleko, i wydostać się za
pogorzelisko, byle łąka była sucha. Wąskopyski przyszedł w nocy. Napoił go i okrył dwoma
brudnymi prześcieradłami, bo nic lepszego nie było w tej biednej chałupie. Mała wioska
zagubiona między równinami i górami. Wiosną na zielonkawych drzewach odpoczywają
ptaki. śerujący na kuropatwy i zające orzeł buja nad okolicą. Lasy, stawy, malutkie krzaki.
Widać twarze wszystkich dzieci siedzących przy ognisku - lecz nikt nie odnajdzie drogiego,
zaginionego dziecka. - Idź ty z tym człowiekiem - powiedział Wąskopyski, szturchnąwszy
starego Rafała w pierś. - Sypcie na przełaj na Gontową. Zatrzymajcie się u Skwarczyńskiego
na Helence. - Daj jeszcze ze dwa cygara na drogę - poprosił Znajda.
Wtedy podszedł do niego ten obcy i wetknął mu w garść pudełko papierosów. Potem zaczęła
się strzelanina. Rafał począł się kręcić i czołgać na brzuchu, potem zabrali tego obcego,
podprowadzili do krzaków i wypalił strzał. Rafał podszedł, zapalił zapałkę i zobaczył, Ŝe ma
plamę na czole. Obcy poderwał się jeszcze i począł uciekać. Padał i biegł. Latarka
pobłyskiwała przed nim, jakby tam ktoś czekał, aŜ ten podbiegnie i nadzieje się na świński
majcher. Podbiegli w stronę lasu. Jakaś kobieta zakryła twarz rękami, potykała się na
bruzdach. Ktoś jeszcze raz strzelił 107
z krzaków. Biegli po bagnistym, rozmokłym zaoraniu. Pod powiekami goniły iskry, dusiło się
serce. Zwolnili w krzakach. Zaplątując się i gubiąc, kobieta upadła. - Ty biegnij - wyszeptała
do syna.
Nieprzytomna, ze zwidzeniami Kurdiuka, legła w zimnej czeluści krzaków. Gdzieś dalej na
przedzie ktoś krzyknął: - Stój, stój, stój!! - I buchnął strzał - w lesie od-klaskało. śycie trwało
nieprzerwanie; wyrwawszy się z luki niepamięci - kobieta podparła się i wstała. Całą noc na
plecach pękaty tobół. Pod nogami chrzęściła stara i bujna trawa. Zaczął padać śnieg. Pole
było gliniaste, przy lesie wisiała cienka mgła, w bruzdach i pod miedzami układał się śnieg.
Wiatr uderzał w czoło, zimny i kłujący. Kiedy sczezła noc, za rozległymi polami na północy
wylazło pokurzysko Boldurki - nasyp grobowy wsi. Chuny Szaja chciał przeskoczyć szosę,
ale grupa chłopów w koŜuchach ukazała się pod latarnią od strony toru. Przysiadł za
krzakiem. Grupa zniknęła w ciemności. Przełazi płot pastwiska, wyciągnął krok za kręgiem
światła latami szlabanu. Rosił drobny deszcz ze śniegiem, nogi grzęzły w chlupkiej glinie,
buty ciąŜyły jak kłody. W północnej części Starej Szabasowej psy kogoś zwąchały, rozlegało
się zajadłe szczekanie. Za mostkiem Chuny natknął się na kogoś, ten ktoś odskoczył i widać
było na tle nieba, jak uniosła się na moment lufa i stuknął bezpiecznik. - Dobry wieczór -
wyszeptał Chuny.
- Kto? - Zadzwoniła cisza. Ten obcy odstąpił tyłem.
- To ja. - Chuny wyplątał pistolet z kieszeni. Kto pierwszy, ten pan. - Co za ja?
- Jak tobie się głos zmienił, niech cię krew zaleje. - Chuny podszedł, objęli się i pocałowali. -
Jezu - szeptał Wąskopyski - byłbym ciebie zabił. Czego się nie odezwałeś od razu. Co? -
Miałeś stać na rogatce.
108
- Na rogatce ktoś czatuje. Trudno rozeznać. Ruszyli miedzą na południe, doszli do lasu i,
zostawiwszy rogatkę na prawo, usiedli w zrębie na pniaku. - Ty masz jakie centy? - zapytał
Wąskopyski, oskro-bując but z nabojów ziemi. - Cirla zostawiła u Sitwy pięć dolarów. Ona
miała sprzedać. Trzeba zabrać po drodze, jak sprzedała. Cieka-weŜ, czy kochanek tej szmaty
będzie u niej w chałupie. Co myślisz? - No, ja myślę, Ŝe tak. W taki ciemny i mokry czas to
ciągnie do kobiety. Jak buty namokły! Potrzymaj karabin. Ja te, cholera, spodnie muszę
poprawić. Dwa pociągi przeleciały na Semperkę, tarachkając cięŜarem na stykach. Koło
rogatki ktoś strzelił, raz i drugi. Zaszarpało się coś w krzakach. Kilka postaci biegło błyskając
latarkami pod nogami. W błyskach widać było, Ŝe biegnie chuda dziewczyna, a za nią jacyś z
karabinami. Kolbą moŜna było dostać tę dziewczynę. Ten biegnący najbliŜej krzyczał: - Stój!
A to strzelać będziemy. Przebiegli i coraz cieńsze placuszki światła mrugały na ciemnej
ziemi. - Rózia - powiedział Szaja.
Pobiegli za tą zgrają, narywając się co krok na pniaki. Ostry krzyk dziewczyny poplątał się ze
strzałami. Wąskopyski oddychał cięŜko, przyklęknął i strzelił. Światło skoczyło w bok i ktoś
tam z tej grupy upadł. Szaja wyplątał się z kręgu światła. - Halt! halt! halt! - krzyczał ktoś
basem. Chuny strzelił ze swego walterka trzy razy. Smuga reflektora znalazła go, podrgała i
zgasła. Po chwili znowu zabłysły światełka na roli, ale juŜ dalej, uciekali na tor kolejowy.
Wąskopyski pobiegł brzegiem lasu, obok coś zaszeleściło. 109
T
kę, kochanku." - Wydobył broń, podszedł jeszcze bliŜej i dźgnął mego brata lufą w nos.
"Dajcie spokój" - poprosił brat.
"Matkę swoją kochasz?"
"Tak jest."
"Fujarka na stół!"
Z rozmachu uderzył w ucho. Mój brat jeszcze coś szepnął i upadł bez pamięci, głową w próg.
"A twego boga mać?" - spytał mnie. Ja nic, przyznasz, Ŝe trudno jest odpowiedzieć na coś
takiego. Uderzył mnie, ale ja to wytrzymałem. Mogę powiedzieć, Ŝe po uderzeniu poczułem,
a moŜe się to wydawało, jakby dźwięk usiadł posłusznie we wszystkich zagłębieniach mojej
głowy, tak od razu, a pisk przy słowie wypowiedzianym - był wirem, który unosił wszystko
gdzieś daleko, jak jesienny wiatr na polnej drodze. - To cię dobrze pomacał - wtrącił
Szerucki. Chory odwrócił się do ściany. Szerucki otworzył okno, posłuchał. Deszcz z wiatrem
przedmuchiwał las i ciemna jesienna roztocz poruczyła siebie swej własnej pieśni - jak
mawiała stara. - Ale ja to wytrzymałem. Poszukałem oczyma brata, usłyszałem tylko cięŜkie
potknięcie w korytarzu obok dyŜurki. "Co tam?" - zawołał Ŝandarm.
"Upadł" - odpowiedziano.
"Podnieść nie potraficie? - wyszedł do nich. - Kto to był?" - spytał po powrocie. -
Powiedziałem, Ŝe to mój brat. Jak myślisz, dobrze powiedziałem, Szerucki? - Cholera wie, co
chcesz przez to się dowiedzieć. Nie wiem. - Ja ci powiem, Szerucki. Człowiek musi chwilę
czekać na dobrą odpowiedź. Nawet Ŝeby sobie odpowiedzieć, trzeba wyczekać. Myśl o
uciekających gdzieś moich najbliŜszych, co to pełzną cichaczem wskroś pustych uliczek -
zapierała mi dech. Tobie teŜ by się to zdarzyło, gdybyś był Ŝonaty i miał dzieci. Dziecko
twoje idzie samotne polem i kaŜdy tam napada je, kaŜdy kopie i obdziera. Co myślisz o tym?
- Ja uwaŜam, Ŝe zgrywasz się. Dziecka twego nikt nie tknie, jest w dobrym miejscu. Będzie to
kosztowało. CóŜ innego moŜna zrobić? - odpowiedział mrukliwie Kuba. - Szerucki, skryjesz
mnie w razie czego, co?
- W porządku, w porządku. Zaśnij trochę.
- To mi się nie uda. Powiedz, Szerucki, kto do mnie strzelał? Chciałbym to wiedzieć przed
śmiercią. - Ja nie byłem przy tym. Spodziewali się, Ŝe masz przy sobie brylant Bernsteina. No
nie? - śebym zdechł jak pies, Ŝe nie. Szerucki, wierzysz chyba. Ja nic z nimi nie miałem.
Mieszkałem tam tylko. I bardzo się cieszę, Ŝe się pomylili. To ich fałszywy kąt widzenia.
Kiedy Bemsteinowa wyszła z domu, to juŜ był dobry zmierzch. Przysięgam, Ŝe nie zdołałem
zauwaŜyć, gdzie poszła. Jedno z dwojga - Judenrat albo Samiczka. Potem wróciła i Bemstein
zapytał. "Jak tam?" - zapalił zapałkę i przyjrzał się Ŝonie. "Zdecydowałam - powiedziała i
wskazała na mnie - myśmy sobie wszystko ślicznie obmyślili." Ale to nie ma nic wspólnego z
brylantem. Chodziło o miejsce dla starszego dziecka. To był wybieg przed słuŜącą. A potem
słychać było, jak Bemstein brodził w ogródku, furtka się otworzyła i weszli ci z kripo - Bule i
Ciszka. Bernstein siadł w progu i oparł się plecami o drzwi. Oni go nie ruszyli. Zabrali
słuŜącą. Ja powiedziałem tylko tyle do Wasicińskiej: "Zachowuj się, Klaruńku." No i potem
nikt juŜ nie był, uwaŜali widocznie, Ŝe brylant przepadł wraz z Bemsteinem. Gdybym miał
zdrowie, tobym się wydobył z tego galimatiasu. Prędzej czy później. 112
8 - Czarny potok
113
r
- Nie ma się nad czym zastanawiać. Chodzi o to, Ŝeby cię tu nie wymacali. A ja amunicji nie
mam do mauzera, całego majątku jeden magazynek. - Tak. To by było bardzo przykro -
powiedział chory i westchnął głęboko. - A jak ty się czujesz? Popij trochę tego herbatolu, on
juŜ zimny, ale zawsze. - Myślisz, Ŝe moŜe być zakaŜenie?
- Nie wiem - odparł Szerucki. - Weź w obie ręce garnuszek. Tak, powinien ciebie zobaczyć
jakiś konował. - Chciałbym, Ŝebyś zrozumiał, Szerucki, o co rzecz poszła. Istnieje ciągle
podejrzenie, Ŝe ja mam ten brylant. A ja juŜ mam tego dosyć. Wszyscy, nawet ksiądz
Bańczycki uwaŜa to samo. Ja to czuję. Nikt mnie nie chce znać. MoŜna to udowodnić. - Ale -
rzekł Szerucki - gadasz bez pamięci i rozdraŜniasz się. A weź na przykład taką sprawę: ja nie
mam amunicji, jak juŜ wziąłem ciebie na swoje plecy - to juŜ do jakiegoś końca. Trop w trop
za tym brylantem lubią chodzić, ty wiesz. - Ja wiem. MoŜesz mówić swobodnie o pewnych
rzeczach.
- Rózia odstąpiła ci to miejsce w mojej chałupie, leŜysz w ciepłym. Ona jest w stajni na
stryszku. Nie chodzi o Ŝadne dokuczanie, po prostu powiadam ci, jak jest. Rózia jest bez
butów, bez ciepłego łacha. - Ja sobie nie przypominam, co to za Rózia?
- Córka Spojdyka, wodonosza.
- Ach, racja - przypomniał sobie ten obcy - była jeszcze Rózia Arnstein. - Tak.
- Przepraszam, właśnie. To jest powaŜna sprawa. Szerucki namacał w ciemności drzwi. - Coś
ja rozwaŜam w środku - powiedział obcy.
- Tak?
- To by mogło być w ten sposób. Wychodzisz, Szerucki?
- Nie wymyślaj sztuczek. Wal prosto.
- Gdzie idziesz?
- To wszystko zipnąć mi nie daje - powiedział z troską Szerucki. - Boję się, Ŝeby ciebie nie
wytropili. To by była dziwkowata melodia. PołóŜ się, nie wstawaj. JuŜ od paru chwil słychać
było, jak ktoś przewlókł się po błocie blisko okien. Pod piecem chrapała stara Szerucka,
mamrocząc przy tym jak w mękach gorączki. - Weź to, Szerucki - powiedział obcy.
Na dworze była okropna, mokra ciemność, buty grzęzły jak w dziegciu. Szerucki wszedł do
stajni, podsypał koniowi obroku. Postał chwilę w progu, posłuchał. Co nocy był poŜar. Lada
zmierzch i czarne niebo szczelnie zatkało ziemię - nad Szabasową i nad Tałeśnią zakwitały
czerwone łuny. Często do białego dnia wisiały rude chmury, a pod nimi dym. Często daleki
poŜar wydawał się wschodem księŜyca lub świtem. Często wybuchał tak blisko, Ŝe ściany
chat Zalesia wśród jesienniejących drzew były jakby siną krwią zbryzgane. Leciała od poŜaru
wysoka watra, pojęki ludzkie, kwik zwierząt i dziecięce zawodzenia. Gdzieś daleko na
wschodzie reflektor szukał czegoś na niebie. Samochody wyły na szosie pod Szabasową.
Wiatr niósł zapach bagna. Szerucki zatkał workiem okno w spiŜarni i zapalił świecę. W
przesyconym zapachami fryzjerskim portfelu był oprócz dowodu osobistego na nazwisko
Julian Brodzki i siedmiu banknotów tysiączłotowych - list, ciasno zapisane cztery strony.
"Drogi i Jedyny - pisała kobieta - ktoś zastukał wczoraj leciutko do pokrywy. Przeszły czyjeś
kroki i cofnęły się, bym mogła rękoma wypchać korek słomiany nade mną. Tak teŜ zrobiłam.
Zobaczyłam Twego posłańca, wyszedł z ciemnego miejsca i podał mi list. Twój list, kochany.
śebyś mógł widzieć, co się ze mną działo... A Jureczek śpi obok, 114
8-
115
pod moimi nogami. Oplata rączką butelkę z mlekiem, którą przysłała nam Arbuzowska.
Dałam jej to, o czym była mowa jeszcze w domu i ty się zgodziłeś. Nie chodzę po tej
piwnicy, Ŝeby nie stuknąć czymś o kamień, ale gdyby ktoś podsłuchiwał, mógłby słyszeć, jak
szeptamy z Jureczkiem. Nad nami jest stajnia, często przychodzą tam jacyś ludzie, a w nocy
klacz niecierpliwie wali kopytem w ziemię, widocznie juŜ się oźrebiła, a łoszę za mocno
ciągnie. Czy wieś, w której się zatrzymałeś, jest opustoszała? Jak daleko jesteś od nas? JakaŜ
to straszna noc, pełna bólu i troski beznadziejnej. Na ziemi jest duŜo natłuczonego szkła z
butelek. Nawet dobrze, Ŝe jest tu tyle szkła. Zatykam nim szczury, ale to nic nie pomaga. Jak
zaradzić? Obawiam się, Ŝe kiedyś pogryzą Jureczka. On śpi i wcale się nie obudził, chciałam,
Ŝeby ucałował ten list do Ciebie." Drzwi Szerucki zaryglował i podparł łomem. Postanowił
ściągnąć buty i zdrzemnąć się trochę przed drogą. Wrócił do izby i rzucił na stół portfel
Brodzkiego. KaŜdy biedny mógł łatwo u Szeruckiego wyprosić, co chciał. Świadomość
cudzej nędzy mąciła jego spokój do dna. - Ty się przekonasz do mnie - zaczął Brodzki.
- Słuchaj, mówmy powaŜnie. Staraj się zasnąć trochę. Ja do świtu pojadę, zatrzymam się u
księdza Bańczyckiego, on ci tu przyśle lekarza. On to zobaczy. Mama moja poradzi, jakby co
do czego. Jednak staraj się zasnąć, będziesz mniej cierpiał. Ale ci wybrali nazwisko -
Brodzki. - Myślisz, Ŝe to złe nazwisko? Dałem za to nazwisko dwadzieścia dolarów! -
Złodziejskie to wszystko, niech to jasny gwint spali - powiedział Szerucki i skulił się na
sienniku koło matki. Szybkie ręce staruszki zagłębiły się w jego włosach. W nocy upadł śnieg
i ranek zapachniał zmarzniętym prześcieradłem. Czas przeplatał się raz śniegiem, raz
słońcem. Płynęły po niebie ciepłe rzeki, po ziemi biegł cień za cieniem. 116
Szerucki skoczył z murku cmentarnego i wszedł zmęczonym, zacierkowym krokiem na
podwórze Szaji. Wiatr rzucał ślepymi ramami okna. Od furtki szły świeŜe ślady do stajni.
DoroŜka bez lewego przedniego koła pod dyszlem leŜała na boku. Kura stała na jednej nodze.
W kącie podwórka leŜały porąbane polana, rzucona końska derka. Uliczką od Zawodzia sunął
pogrzeb. Kołysząc się, ludzie szli za trumnami i ciągnęli smutną pieśń niezgodnym i rozbitym
na wietrze zawodzeniem. Na garbatej uliczce do dworca nie było nikogo. Wszedł do sieni.
Dzieci Szaji siedziały pod Ŝarnami i jadły nie dopieczone kartofle. Pies siedział przy
dzieciach i czekał na łupiny, a koło niego leŜała hreczana miotła i szypułki z grochu. Izba
była ciemna i głucha jak grób. Ktoś stał w ciemnym kącie i ćmił papierosa w kułaku. Stary
Kweller zbliŜył się i powiedział: - Oni są w stajni. Kobyłę chcą zabrać.
- Jak to... kobyłę? - Szerucki przystawił rękę do kieszeni kurtki wypchanej czymś podobnym
do kopyta. - A gdzie Chuny? - spytał. - On tu gdzieś jest. Ty bądź spokojny. Zawsze trzeba
być spokojnym. - Nu, cholera, spokojny - powiedział Szerucki i wyszedł na podwórze.
Zobaczył za wywalonym dylem w kącie stajni przebierające nogi Chuny Szaji. Pochylił się i
wlazł za dyle, wsparł rękę na belce. Chuny ścisnął rękę Szeruckiego. Od czarnego toku szedł
szmer, jakby ktoś tam snopy wiązał. Szerucki, który zawsze za wcześnie strzelał, nie pchnął
nawet ręki do kieszeni. - Moment porodu u klaczy jest często trudny do odgadnięcia - mówił
ktoś basem, na toku. - Ty pomacaj wymiono. Nu, jest siara na wymieniu?
- Zaraz... trrr. Niech go jasny... trrr. Niech go jasny grom spali. Nie ma siary. - A zad?
Pomacaj zad.
117
- Wyrzuci kopytem.
- Nie wyrzuci. Nigdy, gałancki ty, wysokoźrebna kobyła nie wyrzuca. - Trrr... by ciebie szlag.
- Zakrzesał zapałkę. W świetle Szerucki zobaczył Bulca. - Zapadnięcie zadu jest znakiem
tego, Ŝe poród lada godzina. - Zad normalny.
- Jak normalny? Puzdro, gałancki ty, odwalone. I siara jest na pewno. Świeć! Trrr... Świeć na
palce. A co to jest, jak nie siara? Arabka jest delikatna. - Ty pewnie podoił za wymiono -
zaśmiał się ten w olimpijskiej kurtce i podszedł do drzwi. Pierwszy Szerucki strzelił w
ciemność, mniej więcej w kierunku tego w olimpijce. Zadzwoniła cisza i zaraz odpowiedziały
trzy strzały. Szerucki poczuł w łydce pieczenie, przewrócił się na ciasno związanym snopku.
Na toku tupotały nogi. Z zatrzymanego wdechu Bule krzyknął: - Nagła cię zaleje! Kto?
- Daj mu w duszę - powiedział ten w kurtce, wysadził drzwi i wybiegł, ciągnąc za sobą lejce. -
Co ty tu robisz? - zapytał Szerucki.
- A co? - Bule stał z wyciągniętym do zapola pistoletem.
- Odejdź, bo nakryjesz się nogami.
- Powtórz, coś powiedział.
- Zostaw kobyłę i idź - powiedział Szerucki i przesunął lewe ramię w ciemność. - A ja was!
Ty!
Szaja wyszedł na dyle. Na podwórzu cmoknął strzał i ktoś głośno krzyknął. Kroki pobiegły za
stajnię i ucichło. Zachlapała woda pod progiem. Chuny wleciał na tok i od razu obuchem
siekiery uderzył. Bule potarł dłonią czoło, czapka zleciała, a dłoń powoli zsunęła się na kark
po krótko 118
strzyŜonej czuprynie. Nogi załamały się, padł na słomę i jeszcze wyciągnął rękę, jakby chciał
kogoś powitać i powiedzieć kupę rzeczy. Chuny Szaja mruczał odrzucając siekierę. Policzki
miał czerwone, pogryzał wargę. Bule chwytał ustami powietrze, jakby chciał jeszcze raz
głęboko odetchnąć. Na tok wszedł Szerucki i kopnął go. Stał na paczce blisko trupa i
obmacywał przestrzeloną skosem łydkę. Nogawica zrudziała od krwi. Szaja połoŜył dłoń na
grzbiecie klaczy.
- Poci się - powiedział i splunął za siebie. - Dziwny smak człowiek ma w gębie. Ty wiesz,
niech go jasny gwint spali! - Pociesz się, Szaja, bo moŜe rzeczywiście będzie się źrebić. Co?
Otarł usta wierzchem dłoni zakrwawionej. Chmura chyŜo przeleciała cieniem przez podwórze
i posypała się śnieŜna kasza. - Czego ty stękasz. Nakryj go słomą. Kogoś ty cmoknął za
stodołą? - To on cmoknął, Ciszka.
- Kogo?
- Spojdyka, no.
- Ty, co to będzie z moją nogą? Co?... Niech jasny. Nakryj go, Chuny. - Cirla zaszła, Kuba,
powiedziała mi dzisiaj w nocy, Ŝe zaszła. - Szaja naciągnął końcem buta trochę mierzwy na
twarz Bulca, zachwiał się. - Ale Ŝeby to się gdzieś rozjaśniło na tym świecie. - Powtórzył: -
Rozjaśniło - i wyszedł za próg. - Czego ty stękasz, Chuny... To się zrobi. Szerucki podwiązał
sznurkiem kolano, wstał. - To się zrobi.
Na podwórze zleciały dwie sroki, nastroszywszy ogonki zajrzały do stajni. Szaja wydął usta,
pociągnął nosem, splu-119
nął i począł wywlekać Bulca na próg. Kobyła zawiercila się ze strachem. Szerucki pomógł mu
i zaraz wyszedł, objął rękoma lepki śnieg, zdusił na grudkę i wytarł nią palce. - Trzeba kobyłę
wyprowadzić i sczeznąć - powiedział.
- Dawaj nosiłki.
Zatrzeszczały stawy, Szerucki całym cięŜarem swego ciała przydusił kilka wideł gnoju na
piersi Bulca. Pijąc całymi haustami powietrze, ponieśli trupa za latrynę targowicy. Martwe
palce Bulca wpiły się w ziemię, ale ziemia była zmurszała i posypała się za ręką do dom.
Obok sroczych śladów szły zakołysane ślady ludzkie za stajnię. Tam leŜał ten biedny
wodonosz Spojdyk. LeŜał twarzą do ziemi, jakby chciał popływać w tej glinie zaprawionej
śniegiem. I jeszcze jeden samotny ślad szedł za dziurawy płot i na Kolejową. Stały tam dwie
kobiety z opaskami. Szerucki wszedł do izby.
- Ty bądź spokojny, stary. Napił się wody i wypluł piasek. - Ach, Jezu, jak noga boli.
Kweller, ty słyszysz? Przyjdzie mi teraz długo leŜeć na dupie. Ty słyszysz, Kweller? Bądź
spokojny, warto tak było zrobić. Ty słyszysz, Kweller? - Gdzie dzieci? - zapytał Szaja. Śnieg
sypał, pociemniało w izbie, jakby wóz z sianem zajechał na podwórze. - Jak nas zabiją teraz,
to to wszystko jedno. Jeszcze by się trochę poŜyło... Jak wróciłem wczoraj w nocy z Podlas-
ków, to się jeszcze nie rozzuwałem. Ty słyszysz, stary. A przychodzi do mnie mama, bo
zaglądała do ciasta, i powiada: "Ty się nie rozdziwaj, bo trzeba do Szabasowej." O, Jezu!
Jakby mi pasy z nogi darli! - Nachumcie - zawołał Szaja w sieni.
- Dzieci czekają na cmentarzu - powiedziała Mańka Kurpińska, wychodząc z alkierza
obładowana pierzyną 120
i koszykiem. W jej ciemnych oczach siadła jasna smuga od drzwi. Grube wargi zsiniały od
wiatru. - Kochana ty moja, kobyła rodzić będzie. Jak się to stanie, to my was poszukamy. -
Mocne palce Szeruckiego chwyciły ciepłą dłoń Mańki, przytulił kolana do jej uda. Przez nią
przepłynął taki Ŝar, jakby stanęła naga przy piecu. Szaja stał jak skamieniały, ręka zwisała,
była czarna od ziemi i gnoju. Syrena tartaku Foresty zawyła południe. Drogą od dworca szli
robotnicy Ŝydowscy otoczeni sześcioma konnymi policjantami. Tam wiatr był większy,
zamiatał ślady za nimi, mgła śnieŜna sypała się nad drogowskazem. Na zakręcie coś się stało,
jeden robotnik upadł, kilku odbiegło, potem doleciał strzał, nikły, jakby ktoś pochylony i
nieprzytomny uderzył głową w pusty ul. Pociąg z cysternami wytoczył się na wschód. Mańka
poszła z pierzynami za cmentarz. Szerucki usiadł w sieni na odwróconym wiadrze, obmacał
skorupiejącą nogawkę, łydka trochę napuchła. Zapalił. Kolana zaczęły drŜeć, wsadził ręce w
kieszenie. Posłyszał, Ŝe Szaja wydał przez zaciśnięte zęby jakiś świst, i trzeba było uciekać,
bez certolenia. Zdawało się, Ŝe z obu stron chałupy wyszła pajęcza, gryząca śmierć. Starał się
wylawirować z tą chorą nogą, odbił się lewą i skoczył za murek. Ten, który wszedł pierwszy
na podwórze, to był Samiczka. Grubawy, z kobiecą twarzą, mrugał oczyma, jakby chciał
odwrócić uwagę od swej zajęczej wargi. Za cmentarzem wytarli nogi i spokojnie ruszyli szosą
do Stocka. Przy okratowanych drzwiach szynku stał niski, krzywonogi chłop z batogiem w
ręku, zaśmiał się do Szaji. - Co się ciebie faramuszki czepiają. Kto tam jest?
- Zobacz, to powąchasz.
Szerucki przetarł wystrzępionym rękawem zroszone policzki, wszedł, zamknął za sobą drzwi
i poczuł, Ŝe jest niedobrze. Ostry niepokój zawiał głowę, oczy jego spotkały 121
dwa karabiny oparte w rogu futryny, a ulicę zapełniła nagła bieganina. Ktoś bez tchu
krzyknął: - Ruuh!
Powinien się był połoŜyć, upaść pod nogi nadbiegającemu. Cofnąć się do drzwi nie było
czasu. Z przysiadu uderzył pierwszego głową w dołek i skoczył w korytarz. Na podwórzu stał
duŜy wychodek, na parkanie składana drabina i bosak. Pośród wolnej przestrzeni zawirował
śnieg i dym zarzucał płachcie cuchnące płonącymi szmatami. - To jest twoja sprawka, ty
skurwysynie - posłyszał za sobą i nogi mu od razu zlodowaciały. Ale odwrócił się i zaczął
torować sobie drogę strzałami. Jakiś baudienst skrył się za deski. W czarnej sieni Szerucki
widział jeszcze błyski ze swego mauzera. Czasem jest dziwnie latem. JuŜ o świcie na
spotkanie słońca leci chmura z grzmotami, ciepły wiatr goni po polu słomę, wznosi nad
ścieŜkami niebieskawy pył. Jeszcze nie zdąŜył zrobić się dzień, a juŜ nad Szabasową biją
pioruny. Gabe Gudeł, Miś Kunda i Dudi spali w polu na pokosach koniczyny. Kiedy wiatr
począł szarpać z pleców zwiędłą nać, zbudził się Dudi, trącił nogą Misia. - Wstawaj, deszcz
pada!
ZbliŜał się szum. Pierwsze wielkie krople upadły Dudi na czoło i na gołe kolana. Nagarnął
koniczynę i połoŜył sobie na plecy. Chciał okryć kolana, ale gdzieś blisko uderzył piorun.
Zaczął siec gęsty, ukośny deszcz i Miś Kunda podniósł się na kolana, tak pochylony jak do
modlitwy, nie rozeznając, co się dzieje, a juŜ zimna wilgoć rozlewająca się po plecach
rozbudziła go. Nakrył koniczyną głowę i plecy. Ręce zmokły. Za pazuchę, po plecach, na
brzuch ciekła woda. Kłuło w łopatkach. Postanowili nie ruszać się. Stwierdzili, Ŝe kiedy się
człowiek nie rusza, to woda nie tak ziębi, spływa sobie wzdłuŜ grzbietu pod siedzenie. Jest
trochę cieplej, jak się człowiek nie rusza. Gabe Gudeł leŜał obok, ani drgnął. Deszcz zalewał
mu twarz, zapełniły się wodą oczodoły. - MoŜe Gudeł został zabity albo ranny? - powiedział
Dudi. - Byśmy słyszeli, Ŝe został zabity.
123
I znowu piorun nad samą głową grzmotnął, aŜ zdawało się, Ŝe niebo rozleciało się w kawałki.
Chłopcy pochylili się do ziemi i zaparli oddechy, oczekując, kiedy na ich plecy zwali się jakaś
straszna góra. Dudi coś mówił, ale Miś nie słyszał zupełnie co. Zalewał ich równy, cięŜki
deszcz. Zamokły oczy, ciekło do ust. Wreszcie Miś Kunda skoczył na równe nogi i począł
biec na oślep, a nad ziemią zabłysło oślepiającym ogniem i rozszarpał się nowy grzmot,
obejmujący hałasem całe niebo. Bach, bach, bach - postękiwała ziemia i daleko z tym
przeciągało się echem i szumem, jakby łamał się las. Dudi pobiegł za Kundą. Biegli na
Smólno. MoŜna tam było skryć się w jakimś nie dopalonym chlewku. Dudi zamykał oczy, ale
iskry piorunów przenikały przez zamknięte powieki, zimny deszcz obejmował całe ciało. Miś
Kunda zakrył lewą dłonią oczy i biegł, ledwo go Dudi odróŜniał od smug siwej wody. Wiatr
uderzył w pierś, Dudi wypluwał deszczówkę z ust, przecierał oczy kułakami, spodnie kleiły
się do ciała. Miś był juŜ za szosą; Dudi spostrzegł nowe niebezpieczeństwo: na szosie stał
wóz zapchany jakimiś ludźmi, a koło wozu sylwety kilku policjantów z długimi karabinami.
Znowu gęściej i ponuro zaszumiała woda, zasłoniła wóz i długie karabiny. Dudi przebiegł
szosę, skoczył na szkarpę. Jeszcze obejrzał się. Widać było, Ŝe ci ludzie z wozu rozbiegli się,
ktoś tam głośno zawołał i padł strzał. Dogonił Dudi Kundę, krzyknął do niego: - Gdzie tak
biegniemy?! - A ten, jakby ogłuchł, nic nie słyszał, dalej biegł, wysoko podnosząc kolana.
Dudi słaniał się zadyszany i kiedy Miś Kunda znikł mu na chwilę z oczu, rozpacz go brała,
zdawało mu się, Ŝe piorun Kundę zabił - otworzy oczy i zostanie juŜ sam na świecie. Gdzieś
dalej zatrzaskał grzmot krótko i matowo. - Dudi! - posłyszał za sobą.
Miś Kunda siedział pod drewnianym mostkiem na prze-
124
jeździe do Sewarynki. LeŜała tam ciągle jeszcze nie pogrzebana Ceigierowa, a obok niej
dziecko. W południe deszcz ustał, wiatr odprowadził chmury na północ. Z pól i łąk podnosił
się biały, cienki obłoczek i sczezł przekroczywszy wysokość lasu. Rozpłynął się na tle nieba.
ŚcieŜki polne dymiły się pod słońcem, podnosiła się trawa, po źdźbłach Ŝyta ściekały krople.
Na drutach telefonicznych do Szabasowej wisiały krople, zlewały się na łuku i spadały. Po
błocie szła mała dziewczynka, mokra, blada, rozszerzonymi oczyma patrzała pod nogi, usta
jej drŜały. Słychać było świsty i strzały. Dziewczynka zmarszczyła czoło, podniosła ręce i
pobiegła ślizgając się bosymi nogami na rozkisłej drodze. Widać było za Ŝytem trzech
policjantów, schodzili ze szkarpy przydroŜnej, patrzyli na pola. Oczy ich szukały kogoś,
rozmawiali głośno. Miś Kunda widział ich, śledził kaŜdy ruch, słuchał, co mówią. Razem
wyskoczyli spod mostku i nie oglądając się biegli polami bez końca, do lasu. Za nimi
zdyszani, cięŜko dudniąc po miedzy biegli policjanci. - Wąskopyski z Chuny Szają pozabijają
ich na Przepastnej - powiedział Miś. - Zasiądą i pozabijają. Ten karabin, z którym poszedł
dziś Chaim do porodu, wczoraj nosił Kurdiuk. Wąskopyski spotkał chłopców na brzegu lasu.
Siedzieli nadzy, suszyli swoje łachy. Chuny Szaja pchnął rękę do kieszeni i wydobył kawał
mokrego chleba. Chleb rozsypał się w kaszę. Podzielił tę kaszę na dwie garście i dał
chłopcom. - Chcielibyście przystać do bandy? - spytał Chuny Szaja.
- Chcielibyśmy - powiedział Miś - ale do bandy Wąskopyskiego. - Dobrze. Weźcie te swoje
porteczki i idziemy. Trzeba będzie im jakieś łachy poszyć - powiedział Chuny do
Wąskopyskiego. 125
spaliły się doszczętnie, został z nich tylko popiół. Orłowska leŜała zastrzelona koło studni.
Córka jej miała poodrąby-wane dłonie, była bez palców. Ocalał z całej gospodarki tylko kot.
Siedział nieruchomo koło zabitej, spuściwszy pysk do śniegu. Nic go nie interesowało, co my
robimy na podwórzu.
Nagle podbiegł do mnie Szerucki i powiada:
- Pięciu ludzi idzie w naszą stronę.
Popatrzyłem tam. Rzeczywiście szli w naszą stronę uzbrojeni, z psami. Powłócząc nogami
wybiegliśmy z podwórza Orłowskiej. Serce i wątroba Arbuzowskiej zostały nie pochowane,
lisy przewlokły to wszystko za kilka nocy. Byliśmy tam po tygodniu. Ponowa śnieŜna nakryła
pokurzysko, tylko sikory siedziały na wiśni i leŜał stołek do dojenia krów z nogami zadartymi
do chmurnego nieba. Tego zapłakanego poetę, co był z nami w Szabasowej, ukrywała Sitwa,
ale pewnej nocy przyszli do niej trzej faceci, jak opowiadała, z hrabiowskimi manierami i
mówią: "Sądzimy, Ŝe pozwoli pani zobaczyć się z nim."
"Z kim? Co się właściwie dzieje? Nie powiedzieli mi panowie, o co chodzi" - mówi ona.
"MoŜemy dostać teraz kilku dobrych świadków. Oto ci dwaj panowie, pani pozwoli,
poświadczą, Ŝe Tolek nie jest śydem."
"On jest teraz na badaniu w policji, bardzo dobrze się składa. MoŜe panowie pofatygują się
teraz do Szabasowej, na kripo i zaświadczą. To ślicznie się składa!" I ten smagły, o ponurym
spojrzeniu - jak mówiła Sitwa- zrobił krok i uderzył ją w twarz. Drugi, udając, Ŝe broni,
obmacał ją. Przeszukali strych, piwnicę i zbili ją do kości.
Znaleźli Tolka. Zdradziła go woda kolońska. Sitwa dbała o Tolka, odŜywiała go. On
wypoczął, wyspał się i włosy 130
skropił wodą kolońska. To go zgubiło. Prosta rzecz: na strychu była przy bantach zastawka z
desek, tam leŜał Tolek. JuŜ szpicle złazili, nie znalazłszy kryjówki, ale jeden powąchał i
powiada: "Coś tu pachnie. Hola!"
Trafili po zapachu do kryjówki i wyciągnęli Tolka. Powiada Sitwa, Ŝe go przynieśli do izby,
bo był drętwy. Nic nie mówił. Upadł na podłogę. Raz Buchsbaum śmierdział wiatrem, drugi
raz śniegiem. Codziennie wykręcał się śmierci. śarły go wszy i krosta, głód i zimno. Wiatr
wichrzył siwą brodę, bił deszcz, gnębiły pioruny, tropił szpicel. Spotkałem go latem. W
nieogar-niętym krajobrazie i poŜodze słońca świstały ptaki. Buchsbaum szedł za
Latadywanem. Był juŜ bez wnuka. Szli wysoką miedzą, wykłoszone Ŝyto trzepało się im pod
pachami. Na wykłonie poprzecznej ścieŜki było duŜo nadeptanych śladów, leŜały jakieś
fotografie zduszone butem. A dalej stratowane Ŝyto i ktoś tam leŜał zabity. LeŜał twarzą do
nieba. Na kamizelce tego zabitego była ruda plama i natkana zieleń przy ustach. Latadywan
przeszukał zabitego. W kieszonce kamizelki było kilka ciuków zamoczonych krwią, pod
koszulą na piersi szkaplerz z rtęcią, jakie nosili ludzie z kamieniołomów sasowskich.
Schodząc w dolinę patrzyli jeszcze na dym z Szabasowej, pod Lipkami czerniła się koniczyna
w kopach. Na lewo i prawo od Szabasowej rozciągnięty był fiolet na niebie i widać było
wyraźnie na horyzoncie podjazd koło Stocka. Na zasłonce z fioletu pobłyskiwała poŜarem
chałupa Szeru-ckiego. Dopalała się ostatnia na Podcmentarnej, dym leciał prosto i bardzo
wysoko. Poszli miedzą w dół, na Mogiłę. To była niedziela na podjesieni. W Mogile wozy z
nowymi drabkami stały na podwórzach, wisiała pod szopami na kołkach uprząŜ, siew-9*
131
Robił się wieczór, o takiej porze bydło zawsze wracało z pastwiska. I kiedy uciszyło się w
Huciskach, resztka ocalałych ludzi poszła szukać gdzieś miejsca dla siebie i zaraz nagle nad
polami stanęła znowu ogromna góra dymu, masna, oturbaniona iskrami. Paliło się Smólno.
Leciał stamtąd krzyk kobiet, lamentowały dzieci, dzwoniły wiadra. Na zachodzie połoŜyła się
mną, na północy za lasami granatowiało niebo polewane błyskami, jakby za tymi lasami biły
nieme armaty. Wyszła teŜ na niebo smutna gwiazda pastusza.
- Co to za gwiazda? - zapytał Szerucki swego towarzysza.
- Ta? - wysunął palce ku niebu. - Co moŜna powiedzieć o gwieździe. Jest wieczorna gwiazda,
jest wieczorna pieśń i wieczorny dzwon. - Ona musi być zawsze, od początku świata, no nie?
- Tak - odpowiedział i zaczął opowiadać Szeruckiemu swoje przejścia z ojcem i bratem. - To
było na wiosnę. Sen mój rozszarpał się i coś tam po nim zostało, jak ślad po pieśni weselnej.
Jeszcze skroś pukania, zdawało się, przebiegała wartka rzeczułka, kobiety biły pralnikami
chusty, za oknem stało głębokie przedwiosenne niebo. Bystro szedł świt. Ale sad był jeszcze
czarny. Ktoś stał na progu naszego domu i pukał. O pełnym świcie wrócił mój brat. Poszedł
do wozowni i wygrzebał tego obcego człowieka. Weszli do izby 134
i siedli. Ten obcy patrzał na mego ojca ściągniętymi oczyma. "Coś trzeba zjeść" - powiedział
mój brat.
"No trzeba" - rzekł ojciec, ale nie ruszył się z miejsca. Po chwili milczenia, kręcąc papierosa
w listku, brat napomknął, Ŝe spotkał Wąskopyskiego, Ŝe robota w końcowej fazie, brak tylko
amunicji do erkaemu. Ale obiecał wystarać się gdzieś tam jakiś znajomy, który przed kilku
dniami uciekł z BełŜca. "Jaki znajomy?" - zapytał ojciec.
"Co ja wam będę łopatą do głowy pchał!"
"Ty darmozjadzie, nie bałamuć mi tu Ŝycia jakimś Wą-skopyskim i strzelaniną, masz tobie!"
"Nie paplajcie, do cholery!" - z chłodną złością powiedział brat i podniósł się ze stołka. "Kto
cholera?"
"No..." - podszedł ku staremu, w szerokich piersiach zaskrzypiało, splunął pod nogi i wyszedł
na dwór. Postał chwilę na progu, serce, opowiadał, jakby napuchło takim młodym,
narowistym Ŝalem. Wrócił do chałupy i wydobył z kuferka tytoń. Ojciec milcząc wziął
koŜuch i wyszedł. Za nim wyszedł mój brat. "Gdzie idziecie?"
"Moja rzecz - powiedział stary - ale chodź no ze mną do wozowni." - Znacząco mrugnął i
powlókł się pierwszy, zły i ściągnięty. "To jest tropiony człowiek" - powiedział brat.
"A ty co, nie tropiony?" - Ojciec pchnął kułakiem w spodnie i coś szeptał jak nieprzytomny.
Wróciłem do izby. Ten obcy ciągle siedział nieruchomo, patrzył bez przerwy w okno i nic go
nie obchodziło. "Jeszcze trochę wieczornego mleka zostało, moŜe pan głodny?" - spytałem.
"Ojciec wasz coś słyszał o mnie?"
"Nie, chyba nic."
135
"Ja Brodzki jestem. Uciekłem z BełŜca, moja Ŝona jest tu w okolicy ukryta. Brat wasz zna tę
całą sprawę. Chodzi o to tylko jeszcze, Ŝeby się wasz ojciec przekonał do mnie." A tu
tymczasem na podwórze zajechał konno Ŝandarm i coś tam krzyczał. Za wrotami stali dwaj
konni z hilfs-policji. Brodzki spojrzał w okno, jego szeroko rozwarte oczy zatrzymały się
przez chwilę na krzyczącym Ŝandarmie, wybiegł do sieni i po drabinie na strych. W ciągu
całego dnia Ŝandarmi i policjanci kręcili się po naszej wsi, szukając ukrytych śydów. - A ja
wiem, gdzie była ukryta Ŝona tego Brodzkiego - w psiej budzie. Siedziała mocno skulona,
cały dzień. W nocy, jak podnieśliśmy tę budę, to ona była prawie nieŜywa. Dziecko długo nie
chciało otworzyć oczu. Ona, nieprzytomna, nie rozeznawała, kto my jesteśmy. Miała nas za
agentów i znowu musiała wybiec w ciemne pole, bo zjawił się patrol i wystrzelił trzy rakiety.
Trzeba było i nam brykać ze wsi. Ten marsz mnie zmęczył. Miałem kilka nocy nie
przespanych, grunt był wiosenny, lepki i dokuczał świerzb na całym ciele. We wszystkich
krzakach ktoś ruszał się, trudno było rozeznać, kto ucieka, kto goni. Tej nocy spotkałem
pierwszy raz Cirię. Siedziała na miedzy, pochylona, ręce miała wsunięte w rękawy
postrzępionego na frędzle płaszcza. Zaprowadziłem ją tej nocy do Arbuzowskiej, pościeliła
sobie słomę w kącie izby. Nad ranem wróciła z Hucisk Arbuzowska i spytała: "Cirla, czy ty
masz jeszcze mleko w piersi? Bo jakbyś miała, tobyś poszła dać possać wnukowi Kwellera.
On jest na plebanii u księdza Bańczyckiego." "Dałabyś..." - powiedziała Cirla i przytknęła
ręce do piersi płaskich jak deska. Następnego dnia Szerucki znalazł Chaima w gajówce pod
lasem Trójnoga. Wdowa po Turkociu rodziła, a Chaim siedział pod piecem i czekał na
noworodka. Szerucki został przy Chaimie na noc. Siedział na szewskim stołku, pociągając
papierosa tarł bez myśli rękawem zamek karabinu. Kobieta krzyczała w bólach. Chaim
podchodził do chorej, kładł dłoń na jej spocone czoło i mówił łagodnie: - No, no, no, to zaraz
przejdzie.
- Jezu kochany - zgrzytała zębami połoŜnica. Dwoje drobnych dzieci siedziało pod łóŜkiem i
Ŝadną prośbą nie moŜna ich było stamtąd wyprowadzić. - A ja wam coś pokaŜę ładnego -
mówił Szerucki. - Po co tam siedzicie i mamie przeszkadzacie? Ona biedna, chora i gniewać
się będzie. A dzieci jeszcze głębiej zapychały się w ciemną szparę.
- Widzisz go? - zwrócił się Chaim do Szeruckiego i pokazał ręką. Wielki, czarny kot siedział
na piecu, patrzył na wijącą się w bólach gospodynię. - Musisz coś z tym kotem zrobić,
Szerucki, bo on rzuci się na flaki. Ja czuję, Ŝe on się rzuci. - Myślisz, Ŝe kot to potrafi?
- Nie wiem, czy na pewno, ale obawiam się, Ŝe potrafi. Nie podoba mi się ten kot. - On pewno
czuje, Ŝe gospodyni cierpi.
137
- To niewaŜne, co on czuje. Ja załoŜę się z tobą, Szerucki, Ŝe on się rzuci na flaki. - To ty jego
w łeb w razie czego.
- Wolę, Ŝebyś posłuchał mnie. Wynieś tę cholerę za próg.
- A jak ukąsi?
- Ale... ukąsi. Pogłaskaj go, a potem chwyć za skórkę na karku, ale odstaw karabin. -
Głupstwa gadasz, Chaim. Niech se siedzi kot na piecu.
- Co znaczy: głupstwa gadasz?
- Niech siedzi, powiadam, przewraŜliwiony jesteś. To nie szkodzi, Ŝe on siedzi. Ja w Ŝyciu nie
słyszałem, Ŝeby kto lubił ludzkie flaki. - Ty tchórz jesteś, Szerucki, kota się boisz.
- No masz tobie! Ja kota się boję!
- Jeszcze jak.
- A przysięgam ci, Ŝe się nie boję.
Chaim milcząc podszedł do chorej, a Szerucki wyszedł z chałupy i stanął na progu. Stał tak z
pół godziny i słuchał. Niebo było z gwiazdami, ściskał mróz, gdzieś daleko szczekały psy.
Kiedy wrócił do izby - Chaim pochylony, w rozkroku coś tam majstrował w wielkim napięciu
koło chorej i powiedział przez zęby: - Wywal kota do jasnej cholery i rozpal w piecu.
- Co ci znowu kot winien? Siedzi se spokojnie bydlę - niech siedzi. - Szerucki! - krzyknął
Chaim, odwrócił się i pogroził zakrwawionym kułakiem. - A gdzie on teraz? - spojrzał na
piec, kota tam juŜ nie było. - Nie rób bałwana z siebie i zapal w piecu. Szerucki porąbał
siekaczem sosnową stolnicę, potem kucnąwszy przy piecu zakrzesał zapalniczkę. A kobieta
wyła, aŜ dzwoniło w uszach. Dzieci pod łóŜkiem płakały. 138
Szerucki dmuchał w palenisko, świeczka kończyła się, jeszcze machnęła kilka razy wysokim
płomieniem i światło skurczyło się do garstki. - Rozpaliłeś? - spytał Chaim zmienionym
głosem, jakby mu coś włochatego ugrzęzło w krtani. Szerucki dmuchał. Na jego grubych
wargach, nosie i zmarszczonym czole pomiatał się obszerny blask, a kiedy łykał wdech,
podając się na plecy, twarz jego stawała się smagła i zielona. Dmuchał, dmuchał coraz
szybciej, aŜ pojaśniało i zatrzeszczał wesoły płomień. Wielki cień głowy Szeruckiego
zatańczył na ścianie. - Postaw wodę w jakimś naczyniu, trzeba, Ŝeby się przegotowała - rzekł
Chaim z ciemnego kąta. Wyszedł Szerucki do sieni, szukał wody, gruchotał tam i klął, wrócił
i powiada: - Nie ma wody.
- A studnia jest na podwórzu?
- Zobaczę.
Wyszedł, wziął wiadro i karabin. Słychać było jego kroki pod oknem. Po chwili ktoś wszedł
do sieni, czyjaś ręka szukała klamki. Chaim zawołał: - Kuba!
Nic. Chaim otworzył drzwi, poświecił latarką, nikogo nie było. Na dworze robił się świt.
Szerucki juŜ nie wrócił. Dopiero na wiosnę Latadywan spotkał Szeruckiego. Szerucki leŜał
pod lasem, wypoczywał po morderczym marszu, chudy, z zapadniętymi oczyma, prawie
nieprzytomny ze zmęczenia. - GdzieŜeś ty był, sól ci w oko? - spytał Latadywan.
- Awo - odparł Szerucki - wylazłem z chałupy po wodę dla tej połoŜnicy, źródło było w dole
jakieś trzysta metrów. Wracam z pełnym wiadrem, juŜ byłem we wrotach, a tu z sieni ktoś
ucieka. Ty wiesz, jak to jest. Ja za karabin, ale myślę sobie: dziewczyna jakaś. Wyskoczyła
ona z sieni 139
i biegiem za chlew. Ja za nią. Jeszcze dziś mogę dać głowę, Ŝe to była Tońka. Ona do lasu
pobiegła i ja, i tak juŜ biegłem i wołałem. - Pewny jesteś, Ŝe to Tońka?
- Pewny.
- Zwidziało się tobie. Często ktoś się zwidzi człowiekowi. Gabe Gudeł teŜ miał zwidzenia. Ile
razy razy przeszedł koło mnie w lesie, plótł bez pamięci, jemu przede wszystkim zawsze
zwidywała się Szabasowa. Nie był głupi człowiek, ale zwidzenia miał. Chwytał mnie za rękę i
pokazywał w cieniu pod drzewami jakieś miasto. "Słuchaj ty, człowieku - szeptał gabe - tam
miasto. Panuje w nim najczystsza gwardyjska zachłanność, panuje połączony geniusz
ulicznych sprzedawców z geniuszem twórców poplątanych bluŜnierstw. Ostatnie kwadranse
odczytywania kodeksu karnego, władze umysłowe mieszkańców, uśmiechy na ustach,
obracające się kapelusze na wystawach, nowi chlebodawcy, szyby sklepowe oblepione
paskami papieru i czarny deszcz dla rozpoznania tych, którzy uprzedzeni przez policję nie
wychodzą na miasto, a ci, którzy wyszli w czarny deszcz, prócz nauki dla miasta, będą
otaczani zawsze tą samą pogardą. Miasto! Nauka tych nakropionych czarnym deszczem dała
policji papier, na którym w kaŜdej chwili mieszkańcom obwieszczają obraz kary śmierci. Ja
znam policję! - krzyczał gabe. - Ona zachowała wszystko dla siebie. Szczególnie szef
oddziału Wielkiej Tajemnicy zawsze nocą oddziela charakterystyczne części dotyczące
naszego miasta, jego ulic, kobiet, dzieci i Ŝywności." "Uspokój się, człowieku" - mówiłem.
"I ty jesteś taki" - groził gabe.
"Nie jestem taki, uspokój się" - prosiłem.
"Kochasz swoje miasto?" - gabe patrzył w oczy.
"Kocham."
140
"Dachy, kominy i wyniosłości naszego miasta najeŜone są harpunami zarzucanymi na ptaki,
gdyŜ policja obawia się, Ŝe jaje zniesione w obrębie naszego miasta obali powagę i zacznie
odŜywać wszystko na nowo. Nawet nasze księgi, które uwaŜają za juŜ niepotrzebne. A kto nie
plugawił ksiąg i nie rzucał pod nogi tym, którzy odchodzą?" - Nie całkowicie bez sensu było
to wszystko, co mówił gabe Gudeł. Chaim na przykład bardzo chętnie go słuchał. Tak jak
chętnie słuchało się bajki opowiadanej przez starego Polityńskiego. O echu leśnym, na
przykład. Stary zwiesiwszy nogi z pieca opowiadał. Ciemno było w chałupie, dziecko jego
synowej posysało pierś aŜ do czkawki, a stary mówił o echu leśnym: "Szedł człowiek i
zobaczył, zatrzymawszy się na moście, duŜo kaczek pływających po wodzie i złotych rybek, i
kaczki te poczęły uciekać, i rybki, bo ludzie zwykli strzelać im we łby albo kamieniami
rzucać. To ten człowiek zaczął rzucać kruszynki chleba, co był dostał od niedźwiedzia, i
poszedł dalej, bo po drodze buty ludziom łatał i tak Ŝył. Ot, zatrzymał się on w takim gęstym
lesie, Ŝe ino kawałeczek nieba było widać. Zatrzymał się, Ŝeby nadrzeć łyka. I tam pokazała
się jemu postać biała w szacie niebieskiej na stóp dwanaście długiej i tymi słowami do niego:
źNa świętego BłaŜeja poświęcisz jabłka i dwie świece na krzyŜ złoŜone i ludziom będziesz
sprzedawał przeciw boleniu gardła.»" - Schodzimy z tematu. Myślisz, Ŝe rzeczywiście mogła
to być Tońka? - Mogła. A co się z nią stało, mogła wiedzieć ta połoŜnica, bo nie jest
wykluczone, Ŝe Tońka tam bywała częściej. Skąd na przykład Chaim wiedział, Ŝe Turkociowa
rodzić będzie? Nigdy jej przedtem w Ŝyciu nie widział, ona męŜa juŜ nie miała, dzieci były za
drobne na posyłki. Nikogo z rodziny dokoła.
Ksiądz Bańczycki został zupełnie sam na plebanii. Uczepiła się go jakaś choroba, polegiwał
lub nakryty dwoma kocami łaził bez sensu po wyziębionych izbach. Śnieg na podwórzu leŜał
nie tknięty ludzkim śladem. Któregoś dnia przyszła na plebanię na pół przytomna kobieta,
rozpaliła w piecu, ugotowała katoflankę i na noc wróciła do lasu. W przeddzień Trzech Króli,
późnym wieczorem, Chaim z Latadywanem poszli na plebanię. W oknie kuchennym
majaczyło słabe światło. Kiedy Latadywan zbliŜył się i zajrzał do środka przez nie
zamarzniętą szparkę, zobaczył część twarzy Bańczyckiego. Ksiądz był w czapce barankowej,
kaszlał jak ochrypły pies, twarz mu nabrzmiała od wysiłku. Był tam takŜe ktoś drugi, słychać
było, jak kończy długi śmiech. Chaim twierdzi, Ŝe był to Gail - ten tajniak z kripo. Rozmowa
musiała juŜ mieć za sobą kumet drogi, bo Gail chichotał. Słychać było, jak stuka palcem w
blat. Chwila bez słowa, a potem tajniak tak zaczął: - No, no - wszystkie te idee dla
cywilizowanych ludzi mają lepsze pomieszczenie w Ŝołądku. Źle ksiądz myśli o tym
wszystkim. - Co z tobą, człowieku, ty nie masz twarzy - mówi ksiądz. - O, to właśnie, odkrył
ksiądz swój groszowy rozum.
- No dajmy pokój. Sił mi brak. Nazywa pan ludzi złoczyńcami, ale nazywa ich pan po to,
Ŝeby postępować 142
z nimi jak złoczyńca. Zarobiłeś pan sobie u kogoś podłego na prawo pogardzania innymi.
NaleŜy więc dąŜyć do zupełnego zapomnienia o samym sobie, naleŜy unicestwić w sobie
Ŝądzę istnienia. Tak? - Spokojne słowa.
- Och, jest pan niewzruszony jak bezmulista głębina.
- TeŜ do luftu.
- Suma naszych przeszłych czynów decyduje o naszym dalszym Ŝyciu i dalszych czynach.
Przed skutkiem naszych dotychczasowych złych czynów ujść nie moŜemy. - Nie ma,
księŜulku, filozofii, metafizyki, etyki. Nie ma nic - krom ruchu i przemiany, krom tego
kołowrotu śmierci i Ŝycia, co jest jedno i to samo. Bo niech ksiądz pomyśli: kto jest - albo i
był - powiernikiem i świadkiem miłości? Jawor. A ruta jest godłem cnoty dziewczęcej. A nie
jakaś tam etyka. Coś powymyślali, chyba Ŝeby zgadnąć było trudniej. - MoŜe racja -
powiedział Bańczycki.
- Tak. Bo albo niech ksiądz pomyśli: aby się dobrze ogórki udały, trzeba je dwadzieścia
cztery godziny przed wysianiem moczyć w mleku! - MoŜe racja, panie Gail. Bo na przykład
takie boŜe poszycie. - Co boŜe poszycie?
- Chyra po prostu. Czupryna na przykład - to teŜ by miała jakiś sens. - Jo.
- Wianeczek weszek za pazuchą. No nie?
- Jo.
- Ech, panie Gail, ruszylim z kopyta...
- Co?
- Ruszylim z kopyta. Czas chwycić szturmaka i strzelić
siekańcami.
- A wie ksiądz co? Przydałaby się na księdza taka
poskramiaczka. Takie ryms w mordę. 143
Patrol go zlometował i palił do niego pojedynczymi strzałami. Kucał kosiasto, dopadł lasu i
zniknął w czerni. Bańczycki podszedł do okna, otworzył je i krzyknął w ciemność: -
Wąskopyski!!!
O ciemnym juŜ zmierzchu, w kupie słomy za piecem, umierała dziewczyna postrzelona w
wątrobę. Słychać było bulgot z jej gardła, ręka czepiała się pustego wiadra, skwierczały
paznokcie, jakby ktoś plewę z blachy wybierał. Kierasiński, ten świeŜo przybyły do bandy
Chuny Szaji uciekinier z obozu w BełŜcu, postękiwał na środku izby. - Co ty tam robisz? -
spytał Szerucki.
- Znalazłem tu knot z rozbitej lampy.
- No i co?
- To ja tym knotem smaruję przyszwy, nie będą piły wilgoci. - Ona jednak umiera -
powiedział Szerucki z ciemności.
- Ale by tam?
- Ano posłuchaj, jak ona oddycha. No posłuchaj...
- Ty zrób jej sztuczne oddychanie, to czasem bardzo skutkuje. Tylko nie rozduś śledziony.
Słychać było, jak Szerucki przesypuje słomę, a chora pyta cichym szeptem: - Wo bin ich?
- Co? - pyta Kierasiński.
- Wo bin ich?
- Masz ty, Szerucki, zapałki? - spytałem.
- Zamokły moje zapałki, do gaci na mnie wszystko zamokło. 149
dokumenty ma zaszyte. Na pewno coś koło siebie ma, moŜe szkaplerz albo coś takiego do
rozpoznania. - Szkaplerza ona nie ma, bo ona śydówka.
- Co z tego, Ŝe ona śydówka. Mogła udawać katoliczkę ze szkaplerzem, bo krzyŜyk to gorzej,
jeszcze złoty. Łubudu śydówkę w łeb, a złoty krzyŜyk do kieszeni. A co szkaplerz
szmaciany, czuć go śmiertelnymi potami tropionego człowieka. - Nie zostaniemy tu do rana.
Ruszyć trzeba zaraz. Chałupę podpalimy, ona teŜ się spali, lepsze to, jakby ją psy miały
rozwłóczyć po leśnych ścieŜkach. - Szerucki!
- Co?
- A pierścionek ona ma na ręce?
- Ahaaaa - powiedział Szerucki - to juŜ ja jestem w domu. JuŜ ja wiem, co ty za jeden. - A co
ty myślisz, Szerucki, Ŝe za oknem gołębie gruchają i słońce na przedpołudniu? Pierścionek
dałbyś temu małemu Dudi i on by go od śmierci oddalił. - Ty mnie nie nabieraj, Kierasiński.
Niech ona ze swoim pierścionkiem zostanie. Umarły to juŜ prawie święty. Dokumentów
moŜna poszukać, odczytać, co ona za jedna i z jakiego kraju. Latadywan zapisuje takie
wypadki. - Dokumenty, powiadam tobie, nikomu nie zwrócą uśmiechu na twarzy. Pomacaj,
powiadam, jak jest, to ściągnij. Pierścionek przyda się Dudi, on wyszedł na ten czarny świat
bez pieniędzy i doświadczenia. A o święto-ściach to ty zawracaj komu innemu głowę. -
Szanuj sam siebie, Kierasiński. Ty mi się nie podobasz, chyba przybyłeś do Chuny Szaji na
prowokatora. śaden twój interes mieszać się do naszej roboty. MoŜna ciebie uwaŜać od dziś
za prowokatora. Ja to powiem Chuny Szaji, a Wąskopyski strzeli ci w łeb, Ŝe ci oczy
wyskoczą. - Uspokój się, Szerucki. Nie przystawiaj mi lufy do piersi. Ja ci udowodnię swoją
śmiercią, Ŝe ja nie jestem 152
prowokator. Zabierz umarłej pierścionek, czyli uratuj Ŝycie tego małego śydka. On nie da
rady biegać po błocie i zgubi się którejś czarnej nocy. Sam mówiłeś, Ŝe Sitwa chętnie za
pierścionek przetrzyma go u siebie tydzień, dwa. MoŜe Hitler skręci łeb za ten czas.
Tajniaków ubędzie, zazieleni się las, podsuniemy się bliŜej nadziei. - Zdaje się, Ŝeś ty
zwariował. Tydzień jesteś z nami i juŜ się ciebie to czepiło. - A ty chcesz być sławny z
uczciwości. Co komu z twojej sławy, jak ty w innych ksiąŜkach zapisany. - W jakich
ksiąŜkach?
- W policyjnych. W jednej zapisali: Kuba Szerucki - bandyta. W drugiej: Kuba Szerucki -
sowiecki dywersant. W trzeciej - szabesgoj, chuligan, wywiadowca bandy Chuny Szaji. Są
znowu tacy, Ŝe mają na ciebie chrapa, bo ty wiesz coś o tym Hochu i jego rudej bekieszy z
dolarami. Powieszą ciebie któregoś dnia bojowcy z galicyjskiej dywizji i naspędzają ludzi ze
spalonych Podlasków, Zalesia, Hucisk i nakaŜą wymaścić po śmierci kijami: "To jego
sprawka, sukinkota, Ŝe wasze wsie zetlały do celca." Taka to będzie twoja sława. Chcesz mieć
krótkowidzącą pochwałę twych ludzi. PomóŜ Dudi pierścionkiem umarłej dziewczyny, kiedy
on tonie, nie szeptaj jemu pieśni do ucha. - Aha, nagadałeś jak odpustowa mytka. Breszesz,
człowieku, ja zapisany jestem w ksiąŜce Chuny Szaji i nikt mnie nie wyraderkuje. Twoja
prawda w sieni stoi i długi ogon ma. Jęczałeś przed Chaimem, Ŝeś uciekł z transportu
bełŜeckiego, Ŝeś śyd tomaszowski. A to nieprawda, ty jesteś... cholera wie, co ty jesteś!
Glizda jakaś. Odejdź, bo cię kropnę, nim kto nadejdzie. Czego ty siebie nazwałeś Kierasiński?
- A dlaczego ten tam nazywa się Latadywan?
- Na co to tobie wiedzieć? To nasza sprawa. Ty mnie nie badaj, Kierasiński, nic się nie
dowiesz, i nie zgrzytaj zębami jak przez sen. On się musi nazywać Latadywan, bo on nie jest
podobny do śyda. 153
- Ja teŜ nie.
- Tego to ja nie wiem na pewno. Zrobimy kiedyś wizytę w twoim rozporku. - Hę, hę, hę. Co
ty tam robisz? Ściągasz co?
- Nie spytuj człowieka z rozumu.
- To dlaczego nie przestaniesz grzebać się w słomie?
- Nie, ja nakrywam ją słomą, a potem to się podpali.
- No niech będzie, jak uwaŜasz. Dudi, stań w progu i słuchaj, czy tam kto nie podchodzi. -
Czego ty wysyłasz dziecko na próg? Zostań, Dudi - powiedziałem - nic nie słuchaj, co on
mówi. Usiądź sobie i nakryj się kocem tej dziewczyny. Ona tu miała pod sobą taki koc. Weź i
złóŜ go w ćwiartkę, nakryj plecy, kark. Ja to wszystko zaraz podpalę, nagrzejemy się i
pójdziemy. Kierasiński milcząc wyszedł do sieni. Pod oknami zachlapało kilka kroków,
zatrzeszczała podeszwa na kamiennym progu. - Kto?
- Ja, Chaim. To ty, Szerucki?
- Ja tu jestem. Chodź do środka. Poświecisz, moŜe poznasz, kto to jest ta umarła. - Kto to za
tobą stoi?
- Dudi. On pójdzie z nami. Trzeba, Ŝeby z nami szedł, bo Latadywana ktoś dzisiaj połoŜył.
We wsi juŜ nie ma nikogo. Chaim oświecił latarką wszystkie kąty izby, a potem kupę słomy,
spod której sterczały na chałupę białe nogi umarłej dziewczyny. Dudi stał skulony za Kubą,
bez czapki, nos miał nabrzmiały i zalepiony zakrzepłą krwią. - Odgarnij słomę z jej twarzy -
powiada Chaim. - To jest Lula Heim! Latadywan wie wszystko o niej. Lula Heim, na pewno
ona. Ty znasz drogę do Sitwy? Chciałbym bardzo jeszcze tej nocy tam być. Trzeba zająć się
Latadywanem. Odniesiemy go do grupy Czaczkiesa. - Gaś! Albo nie! Poświeć tu jeszcze na
jej lewą rękę.
154
- Tak, ona musiała być bardzo bogata dziewczyna. Proszę ciebie, Szerucki, musimy iść nie
zwlekając. Wy macie juŜ jaką broń? - Chaim puścił światło na brzuch Kierasiń-skiego, który
rozłoŜył szeroko palce obu rąk. - To czego ty, nadziejo ludzi, jesteś jeszcze nie uzbrojony? -
Nie udał się - powiedział Szerucki.
- Kto nie udał się?
- A ten cały Kierasiński.
- Rzeczywiście tak myślisz? Staraj się go pokrzepiać, moŜe on złamany albo nie przywykły
jeszcze do naszej bandy. MoŜe on sobie jeszcze nie nakorygował wszystkiego, co trzeba w
tych warunkach. To się tylko tak łatwo mówi: "Przystałem do bandy."
- Ty masz zapałki, Chaim? Chcę to wszystko podpalić. Ja nie lubię teraz chałup stojących
samotnie w polu. Niebezpieczne zasiadki z Ŝandarmami. No nie? - Rób, jak uwaŜasz.
Idziemy, moi kochani. I wypadło iść w drogę przed samą północą, a deszcz bił w lutową
ziemię nieustannie i ciemno było jak w przepaści, tylko nad Szabasową trzęsła się kałuŜa
ognia. Gdzieś daleko, jakby za lasem Trójnoga, popruwał seriami karabin. Szerucki podpalił
słomę, w której dokonała swego ta biedna dziewczyna, i wszyscy szybko wyszliśmy w
ciemność tego świata. Nie moŜna było zmierzyć ani wzrokiem, ani słuchem, co tam jest przed
nami w tej ciemności. Idziemy nabojem miedzy, nogi nasze wytupują, czasem klaszczą, jakby
pięciu młóciło. Obok stoi las, cichy i tępy, do trumien podobny, w lukach szmatki niedobrej
przestrzeni. Całe zbocze za nami majaczeje od poŜaru, w którym spala się dziewczyna. Nad
nami samolot dzwoniąc poleciał na wschód. I znowu słychać tylko nasze kroki, drobne i
uparte, słychać, Ŝe Dudi kuleje: pa-tich, pa-tich. Źle - myślę ja sobie - on daleko nie zajdzie.
Kobyła drogi przed nami. Nie myśl, człowieku, Ŝe to zaraz będzie koniec. Dla nas chyba nie
będzie końca dzisiejszej nocy. Musimy to 155
odwalić, inaczej zasrana mogiła nakryta darninką. Dodaję otuchy Dudi, pytam: - Nu, jak tam?
Bardzo naszmulalo tobie nogi? Co? Ty nawet nie chcesz odpowiedzieć? Nic, Dudi. My
dojdziemy do Sapisk, tam wypoczniemy, coś sobie zjemy dobrego i tłustego. Tam, zdaje się,
twój ojciec koczuje, my tam jego spotkamy, to ci dopiero będzie radość! A jakby przyszło
uciekać od kuli? Co? Jak tylko my jaki rewolwer złapiemy, to trzeba będzie ciebie uzbroić -
powiadam, ale nikt się nie śmieje, nikt nie dowcipkuje. Zmęczeni nędzą, milczymy. MoŜe
tam który pogestykuluje oczyma albo ustami, nic więcej. Wyszliśmy zasapani na wysoką
szkarpę, ciągnąc za Sze-ruckim, który znał dobrze kaŜde wgłębienie gruntu. Z tej szkarpy
widać było na południu, od strony Taleśni, skaczące robaczki pocisków w czarnym
zamazaniu. Nie widać twarzy coraz bardziej zbolałych, przepalonych i zmienionych na psio-
borsucze, kułaki potnieją w zaciskach. Snują się wspomnienia, myśl idzie do tyłu, wywołuje
zabitych, w ciasnocie ścian zaułków Szabasowej przemykają się znajomi, wieki i pokolenia
za nimi, jak w jaskini przepełnionej wrzawą jęków i przekleństw, w zaułkach zaludnionych
pomordowanymi i zgrają rabusiów włóczących się po długich korytarzach kahału, krzyki
dzieci zabijanych w betonie mykwy. I gdy dowlekasz się w głębinę, coraz to gęstsza historia
twego miasteczka - oto twarz dziada wychyla się rankiem, oto ręce spracowane dotykają
śliskiej i zimnej jeszcze powierzchni ziemi, przegamia garść za garścią chleba powszedniego i
zmieszany gwar kobiet przy mazełtof, i zapomniawszy się - pieśń dochodzi: Jedzie, jeee-dzie
śyd ubogi, Siana ni ma, owies drogi...
Chłód za chłodem, troska po trosce i dzieci nie ubrane na zimę. Za długa droga na jesienne
popołudnie, dziad Chaima wraca z woreczkiem przędziwa do chałupy, wszedłszy pró-156
buje połapać w ciemności. Dzieci i Ŝona pogrąŜone są w cieniu. Ckliwe wspomnienia spadają
bez wysiłku jak dojrzałe owoce, niektóre przygniatają cięŜko. Tońka ciągle stoi za firanką z
włosami zaplecionymi w jeden warkocz; gorzko się uśmiecha. "No i co, Tońka?" "Piękna
letnia pogoda" - odpowiada ona. Pieśń po pieśni... Jedzie, jeeeedzie, koń mu zdycha, A on za
nim wóz popycha... Świeczki, płonące w pewnych odstępach czasu, rzucają krótkie smugi
światła na niektóre osoby i miejsca - w kwadracie śnieŜnym szybko przekiwał się wodonosz,
Ŝeby zdąŜyć na szabas. A niebo grudniowe wypina się róŜowawo jak bania zasypana solą,
mróz ściska od pięt po rzęsy. Tłoczą się grupy cieni na modlitwę wieczorną, w uliczkach jest
ciemno, trzeba macać rękoma i przed świtem macając w ciemności ludzie idą na roraty - ach,
ty diable rogaty. Minęliśmy las Trójnoga i znowu do góry rozmokłą na klajster ścieŜyną
zapychamy wśród nie domarzłej paproci na wierzchołek Tatara. Kierasiński wziął Dudi na
barana. Deszcz szepcze dokoła, stoją po polach kałuŜe, widać za łuną daleką i szeroką jak
sina wyspa dolinę. A myśmy szli, Ŝeby zdąŜyć za noc do Sitwy. CięŜka klejka ziemia czepiała
się butów, ciągle z ukosa siekł deszcz. Szliśmy jeden za drugim w milczeniu. Droga, którą
wybrał Szerucki, była cięŜka, zbocza miodoborskie rozkisłe do dna zimową martwotą. Przez
most koło młyna czołgamy się na klęczkach. Skroś klekotu słychać krzyk w naszą stronę i
strzał z otrieza. Kula zafurdziała jak z katapuli. Zsuwamy się za nasyp i biegniemy długi
kilometr. Jeszcze dwa razy wypala za nami ucięty karabin i doleciały rozszczekane psy.
Zbieramy się w krzakach, dobiega Kierasiński z Dudim na plecach i dyszy cięŜko, jak
zadławiony. Zrywa się wiatr i świszczy nam teraz prosto w twarz, tak Ŝe chwiejemy się,
posuwamy 157
się drobnym kroczkiem pod górę. Plączemy nogami w szkółce sośniny, w butach woda,
kalesony przylepiły się do ciała. - Zmora choleryczna - szepcze Chaim.
- Ten młyn trzeba będzie spalić. No nie?
- Myślisz, Ŝe to zasiadka?
- Deszcz zapędził ich do młyna, spóźnili się o włos. JuŜ byśmy, bracie, zasypiali na błocie. -
Myślisz, Ŝe sprawka Ciszki?
- Jeszcze jak! Co ty widzisz, Chaim, przez te swoje oczy? Ty nic nie widzisz, co się koło
ciebie dzieje. - A ty próbujesz oddać słowami prześladującego ciebie potwora Ciszkę i serce
ci ucieka do spodni... Trzeba go złapać i zabić. UwaŜam, Ŝe to jest najpilniejsza sprawa. - Ty
go widziałeś, Chaim?
- Nigdy go nie widziałem, chciałbym.
- No to zobaczysz - powiedział Szerucki, a po chwili - ja tobie tego serca w spodniach nie
daruję. - No to co, Ŝe nie darujesz?
- Ja ci udowodnię, Ŝe za tydzień juŜ nie będzie tego Ciszki. Tak - ciągnął Szerucki - chcę
tobie udowodnić. Jestem twardy. Jeszcze jak byłem małym chłopcem, to juŜ byłem twardy.
Bo ja chciałem być takim. Myślałem, Ŝeby być twardym, Ŝeby się nie dać usunąć ze świata.
Bo ty wiesz, Chaim, Ŝe człowieka zawsze chcą usunąć ze świata, za drabinę, wszystkimi
sposobami. Jeszcze tego Kierasińs-kiego zbadam. Chuny Szaja musi zadecydować, co z tym
złotym ptaszkiem zrobić. - No, jak uwaŜasz. MoŜna się pomylić... Szliśmy godzinę gęstymi
zaroślami, minęli leśne zmarszczone jezioro. Nad ranem ścisnął biały przymrozek, gdzieś
daleko piały koguty, naszczekiwały psy, potem zarudział świt. Po czarnej oziminie biegały
zające, stebnował się nad nimi kaczy świat. Kiedy mijaliśmy czarny szkielet spalonej
gajówki, rozdarł powietrze czyjś straszny krzyk: 158
- Chuneczke!!! - wołała kobieta.
- To Cirla - powiedział Szerucki.
Idziemy, a za nami wodnista i lodowata świeŜość niesie krzyk oszalałej Cirli. W tym
wyleniałym krajobrazie nie ma Chuneczke, juŜ nic nie ma, prócz bandy szpiclów tropiących
brylant Bemsteina i rudą bekieszę Hocha z zaszytymi dolarami, prócz kilkorga dzieci
włóczących się z psem i bandy Chuny Szaji, która dusi tajniaków i prowokatorów. Na wiosnę
wyjdzie załajnione bydło na mokre pastwisko, Cirla, nakryta workiem, zacznie szukać wśród
pastuszków swego Chuneczke. Ach, rajska buczyno, gaju stunogi! Cienki, rudawy świt
poszerzał się nad mętnym pagórkiem chmury, pod którą, na prawo, dogasała łuna, ale nie
było jaśniej koło nas, ciągle wisiało czarne sukno na oczach i łzawiły powieki. - Chuny wie,
Ŝe Cirla juŜ zwariowała?
- A cóŜ on moŜe poradzić, Ŝe tak się z nią stało? Nic. No, dalej, Chaim, nie ustawaj w marszu
- powiedziałem. I znowu szliśmy godzinę szczerym polem, w bezmiarze cisnącej się do ust i
nosa mgły. I szliśmy dalej w ciemne pola. ŚnieŜne chmury zapchały świat i niejasno było
widać na niebie coś podobnego do konia siwego z gołębiami albo jakieś litery pociemniałe
juŜ ze starości, albo mur z czarnego kamienia. Tu znowu równina, jakbyś patrzył na nią z
wysokiego okna, i na tej równinie naród z rozpaczą wyciągał ramiona do czegoś wielkiego.
Przybyliśmy na rozstajne drogi: lewa szła na Tałeśnię, prawa do Sitwy. - Stoi tu figura? - pyta
Chaim.
- Tak. To figura. To święta Anna.
- Skąd ty wiesz, Ŝe to święta Anna?
- A bo myśmy tu pod tą figurą zakopali Wasicińską. Ktoś potem postawił tu dwa wazony z
gilz armatnich, a w nich trochę jęczmienia i owsa z centurią. 159
Idąc Chaim zaczął przypominać sobie:
...Tak, słychać było, jak Klara szła po drabinie, jak przekręcała jakąś deskę. Wprowadziła go
do małej izby z niskim pułapem, ściętym ukośnie przez pochyłość dachu, oświetloną małą
szparką w podłodze. - Co, głowa ci się kręci? - pytała Klara.
- Nie, wcale nie, tylko mi tak wszystko staje w pamięci. Ty przecieŜ na tym poddaszu leŜałaś
chora, ja ciebie odwiedzałem w tajemnicy. - śebyś ty był wiedział, jak ja ciebie kochałam i
nic nie mówiłam o tym. Panie doktorze Chaim. JakaŜ ja wtedy byłam młoda dziewczyna!
Niech pan tu spokojnie mieszka, będę pana odwiedzała. I poprzez łzy twarz jej rozjaśniła się
dziewczęcym uśmiechem. Uścisnąłem ją wzruszony. Chwilę staliśmy tuląc się do siebie. - A
ty, Klaruniu, co będziesz robiła?
- Będę pracowała, będę pana utrzymywała.
- Śmieszny człowiek jesteś, Klaruniu. Gdzie zarobisz?
- Jak to?
- No, tak... gdzie zarobisz?
A potem Klara przewiozła go pod plandeką na kartoflach do Hucisk, sama szła w ciemności
przy końskich głowach, był chory na tyfus, deszcz bił, trzeszczała w uszach gorączka. -
Czegoś ty go tu przywiozła? - oburzył się Wąsko-pyski.
- A gdzie jest twoja obietnica?
- Co znaczy moja obietnica... spaliła się tej nocy. On chory, zdechnie ci jak pies pod gołym
niebem. Klara zamilkła zmieszana, stała bez ruchu koło mnie. - Chodź ze mną - powiedział
Wąskopyski i poszli gdzieś na lewo od drogi wiodącej z Hucisk do Tatara. Tam za rozkisłym
w deszczu pagórkiem widać było kościół pokryty czerwoną dachówką, dokoła stare lipy...
160
- Toś ty wówczas, Szerucki, podniósł plandekę?
- śal mi się ciebie zrobiło.
- Fajna dziewczyna. Ona zrobi wszystko, co będzie w jej mocy - powiedział Chaim. - Twoja
twarz wydała mi się straszna, zsiadana zaniepokojeniem i lękiem, surowa i gorzka jak korzeń
zamazany oliwą. - Zabiliśmy świnię tej nocy, to moŜe być, Ŝe ja tak wyglądałem. Chuny golił
mnie noŜyczkami - odparł Szerucki. - Ty byłeś jeszcze wtedy gaduła. Nie patrząc na mnie,
wciąŜ bacznie uwaŜając na drogę, zacząłeś opowiadać mi, Ŝe masz juŜ trzydzieści lat, Ŝe się
nazywasz Kuba, Ŝeś był koniowodem u Czaczkiesa, potem stolarzem, potem policja miała z
tobą duŜo ambarasu. Wygłosiłeś duŜo słów pochwalnych na cześć Chuny Szaji, twego
przyjaciela od lat dziecinnych. Mówiłeś o nim jak o wiernym stworzeniu. "Ty śyd jesteś?" -
pytałeś. - "Tak." "Na której ulicy mieszkałeś?" "Brandona." "Aaaaa, to ja juŜ wiem -
powiedziałeś. - Twój ojciec beczki robił, Ŝeby ciebie wyuczyć na lekarza. To był spokojny
człowiek, spokojnie i powoli chodził, spokojnie mówił, palił i jadł. Pił duŜo. Tak, on pił duŜo,
rzadka rzecz u śyda, Ŝeby pił duŜo. Ściągał kłody dębowe do warsztatu i tam rozcinał je na
klepki, szmulał całymi dniami ręką owiniętą w kostce rzemieniem. Był krwisty i rumiany. Do
nikogo nie odezwał się słowem. Ale matka twoja to była pyskata. źMego Chaima dziewczęta
nie lubią» - mówiła twoja matka do Amsteinowej i pomagała jej w kuchni, bo twój ojciec juŜ
nie Ŝył. źTwój Chaim nie naleŜy do ładnych chłopców, jest dziobaty, za takimi dziewczęta nie
uganiają.» źAle ta, do której on się przywiąŜe...»" Los mój zaczął ją niepokoić - ciągnął
Chaim. - Pytała się sama siebie, co ze mną będzie, jak jej nie stanie. Pragnęła Ŝeby juŜ jakieś
inne serce wzięło mnie w opiekę. "A ta dziewczyna, która ciebie przywiozła tutaj? Co to za
dziewczyna?" - pytałeś. 11 - Czarny potok
161
Kiedyś, to było tamtego lata, przechodziłem przez cmentarz w Szabasowej, Ŝeby się
dowiedzieć, kto ocalał po pierwszej rzezi. Szedł za mną Wąskopyski. Tam w krzakach
spotkaliśmy tę dziewczynę. Stała z kilkorgiem dzieci. To było koło drugiej, trzeciej nad
ranem, przemoczeni, zabłoceni, zmordowani zatrzymaliśmy się, Ŝeby odsapnąć. Wąskopyski
poświecił latarką i zobaczył te skupione dzieci koło dziewczyny. Na światło rozbiegło się to
wszystko, poczołgało niepewnie w ciemność. A Klara pod drzewem, wśród ciszy nocnej,
nasłuchiwała, co będzie dalej. Wąskopyski musiał kiedyś znać jakąś dziewczynę o imieniu
Tońka. Nigdy mi nie wspominał o niej, lecz zawsze w takich momentach stawała mu ona w
pamięci. Szukał jej wszędzie, szukał w tym zaciemnionym świecie. "Tońka" - wyszeptał w
ciemność.
Chrust zatrzeszczał i dziewczyna zbliŜyła się do nas.
"Kto wy jesteście, gdzie idziecie?"
"Co słychać w Szabasowej?"
"Tylko tam nie chodźcie, nie pokazujcie się."
"Dlaczego?"
"śandarmi są na Podcmentamej, zabijają. Bylibyście głupcy dać się złapać." Z Szabasowej
leciał gwar, wyły samochody, śliskimi ścieŜynami cmentarza uciekali ludzie. Chwilami
traciłem z oczu wszystko w ciemnościach. Ludzie biegli, by jak najprędzej osiągnąć jakąś
granicę i by prędzej z tym strasznym skończyć. Nie mogłem odróŜnić ziemi od nieba.
Gruchnęły strzały koło domku grabarza. Myśmy teŜ wybiegli z cmentarza. Za murem ludzie
zatrzymywali się, jakby nad jakąś ginącą otchłanią, dyszeli przez chwilę. Czepiając się
rękoma płotu, ruszyliśmy na Stawki, i tam ciemność była zupełna. I przed nami urosły z
ciemności dwie postacie w szerokich płaszczach. Zmieniliśmy kierunek i znowu na cmentarz,
i ci jacyś nieznani biegli za nami, widać było sunące światło latarki, znaleźli jakiś jeden
szamocący się 162
cień i padł strzał. Wzruszony i zalękniony biegłem za Wąskopyskim, obok mnie ta
dziewczyna. Zatrzymaliśmy się daleko na ornej ziemi. Nad Szabasową zakwitła jasna łuna. O
szarym świcie przypatrzyliśmy się swoim twarzom. "Wytrzymasz z nami chodzić?" - zapytał
Wąskopyski.
"Wytrzymam" - powiedziała.
"A jak ty się nazywasz?"
"Klara Wasicińska."
Klara mówiła bardzo mało, właściwie nikt nie umiałby powiedzieć, czy ona była
wykształcona i co myśli o wszystkim. Stała obok nas nakryta workiem i zamyśliła się
głęboko, jakby nagle Ŝycie w niej na chwilę zamarło. I coś tam się stało w tej dziewczynie.
Wąskopyski miał oczy, których się nie zapomina, słowami moŜna zamarkować wszystko, ale
nie spojrzeniem. Klara była tą jedyną kobietą, którą kochałem po śmierci Ŝony. Ona
wiedziała, Ŝe Ŝycie składa się ze wszystkiego i wszystko jest w nim waŜne. - Ja znalazłem
przy niej list - powiedział Szerucki.
- I co ona pisała?
- PoŜegnała ciebie.
Las rzedniał za Trójnogiem, na miedzy stały czarne, namoknięte lipy. Zdecydowaliśmy, Ŝe
Szerucki pójdzie sam do Sitwy i zrobi wywiad. JeŜeli nie wydobędziemy Latady-wana przed
świtem, będzie zgubiony. Kiedy Szerucki podszedł do chałupy Sitwy, niejasno świtało za
lasem zieloną kreską. Z komina leciał wartko przegrzany dym, sypały się iskry. Okna ciemne,
Ŝeby nie ranić oka włóczących się ludzi. Z przygotowaną bronią stanął na progu. - Kto tam? -
wyszeptał ktoś za drzwiami.
- To ja, Szerucki.
- A co ty chciałeś?
- Latadywan jest u ciebie?
- Nie ma tu nikogo.
ir
163
- To ty, WitaUsa?
- Zabieraj się stąd! - krzyknęła za drzwiami kobieta.
- Ty stul mordę. Puść, bo inaczej źle będzie.
- Ty mnie chuchnij o tu, ty bandyto. Ty myślisz, Ŝe ja ciebie nie poznałam. Tylkoś krok
postawił na progu, to ja poznałam, Ŝeś bandyta. - Zraniłaś mnie, babo, głęboko. Nazwałaś
mnie w takiej chwili bandytą, a ja taki, Ŝe ja bym tobie warkocze zaplatał. - Ty sobie zapleć,
wiesz gdzie.
- Następnym razem to ty sama to zrobisz.
- Odejdź od drzwi!
- Czego ty się boisz?
- Niczego się nie boję, ale odejdź sobie w spokoju! Szerucki udał, Ŝe odchodzi, kucnął i
słuchał. W sieni ktoś szeptał długo i niecierpliwie. - To ty, Szerucki? - zawołała chropawym
altem Witali-sa Sitwa. - No tak, tyś mnie nie poznała?
- A co ty chciałeś?
- Mówiąc otwarcie: ty szmata jesteś. Czego nie chcesz puścić? - Abo?
- Otworzyć nie chcesz. No powiedz. CóŜ to, ja bandyta?
- To ona ciebie nazwała.
- Ech, baby, was krew zaleje tu zaraz - ciągnął z rosnącym gniewem Szerucki - mam prawo
wymagać, Ŝebyś zaraz otworzyła. - Aj, jakie to wszystko niemądre, coś z gęby wypuścił. Ja z
tobą zawsze się obchodziłam jak z człowiekiem i rada tobie zawsze. Tak się ze mną nie
postępuje. Odejdź od drzwi i nie rób hałasu, bo to się źle skończy. Postępujesz dzisiaj ze mną
tak, jakbyś rzucał chleb do śmieci... - Witalisa...
- Co?
- Odpowiesz na dwa pytania?
164
Gdzieś z głębi sieni słychać dwa mlasknięcia, jakby ktoś masło wyciskał z wody. Szerucki
odczekał trochę, chciał opanować złość. - Odpowiesz na dwa pytania?
- No?
- Gdzie jest Latadywan?
- A co się z nim stało?
- Dudi powiada, Ŝe on jest u ciebie.
- To nieprawda! Ja jego nie widziałam na oczy pół roku.
- A dasz coś zjeść, jest nas pięciu. Dasz?
- Rozpaliłam na chleb, będzie w południe. Szerucki przygryzł dolną wargę. Jaśniało na
dworze. Odwrócił się w stronę stodoły, tam pod wrotami stał wóz z nie uprzątniętymi
szorkami na dyszlu, na kołach świeŜo nabrane błoto. Gdzieś blisko parskały konie. Szerucki
stanął koło furtki i nie ruszył się. Czarne sylwety zbliŜały się. Zobaczył, Ŝe rozdzielają się, Ŝe
chcą okrąŜyć zagrodę Sitwy. Jeszcze w sadzie nie było Ŝadnego i Szerucki pobiegł tam,
przystanął za drzewem i załadował świeŜy magazyn do mauzera i pobiegł dalej po czarnej,
oślizłej roli. Postacie wynurzyły się z mgły, wyrzuciwszy karabin spod pach - przecinali mu
drogę. "Zobaczyli mnie, Jezu kochany" - pomyślał Szerucki. Skręcił na prawo, potrzepując
rękoma, biegł co pary w nogach wzdłuŜ rowu w podjeździe do Wilin. Słychać było ludzkie
głosy koło zagrody, szczekały psy. Postanowił pełznąć tym rowem najdalej, jak się tylko da, i
skoczyć w las, a potem to się juŜ zobaczy, co będzie dalej. Na razie był pewny, Ŝe tu chodzi o
jego Ŝycie, a z Latadywa-nem to juŜ koniec prawie pewny. Zanurzywszy się w krzaki
posłyszał za sobą parskanie końskie i szybkie, zduszone dudnienie. Ktoś blisko nadciągał po
jego śladach. Szeruc-kiego jakby kleszczami szarpnęło po karku. Podleciał na koniu Ŝandarm
i Kuba zaczął strzelać w niego. W naziębio-nej leśnej wilgoci z potrojonym echem głośno
buchały strzały. 165
- No, to gorzej - powiedział Chaim - psia jego mać, to całkiem gorzej. Słychać było z lasu
trzaskanie z bergmana. Trzy, moŜe cztery razy odpalił mauzer, i cisza. Kierasińskiego
ogarniało coraz większe podniecenie.
- Co pan myśli o tym? - zapytał.
- Pan, pan, pan, nie jestem pan. Musieli go rąbnąć. Podejdź tam ostroŜnie. Gdyby coś zaszło,
to spotkanie zrobimy na plebanii. Rozumiesz, Kierasiński - podejdź mniej więcej w to
miejsce, gdzie strzelali. Ale nie idź tam na chybił trafił, nie daj się złapać. Ten Kierasiński to
był potęŜny i zdrowy człowiek, bo ani marsze, ani głód, ani wszy i zimno nie zmogły go,
ciągle jeszcze jego plecy były szerokie i cholewy napięte łydkami. Przez chwilę było widać
Kierasińskiego, szedł pochylony za krzakami i zbiegł szybko do jaru, z którego wystawały
wierzchołki najwyŜszych drzew, obmyte deszczem, i kupa wron, bijących się w powietrzu
nad tymi drzewami. Za chwilę wyszedł z jaru, ciągnął do zrębu skulony, jakby go kolka
chwyciła. Podniosło się troszeczkę nad ziemią fioletowe słońce i ziemia na zboczach zaczęła
parować Ŝółtawym koŜuszkiem. Chaim z Dudim przesiedzieli w krzakach do zmierzchu, nikt
nie wrócił. BliŜej i dalej, po zrębie i czarnym lesie szczekały psy, palił strzał za strzałem.
Wyruszyli o późnym zmierzchu. Chaim zmarzł, Ŝe aŜ mu wargi ściągnęło. Dudi, nakryty
kocem Luli Heim, wlókł się jak chory lub poderwany z cięŜkiego snu. Do plebanii
Bańczyckiego było siedem kilometrów, droga w roztopy, przez bagna po pas. - UwaŜnie idź
za mną. Gdyby nas ktoś napadł, trzymaj się mnie z tyłu. A gdyby mnie zabili, to uciekaj,
rzuciwszy koc biegnij bez wytchnienia do lasu w krzaki, schowaj się i śledź poruszenia tych,
którzy ciebie tropią. Nie płacz 166
w razie czego, nie moŜna robić takich niedorzeczności - powiedział Chaim, zapalił papierosa i
szedł w milczeniu. Daleko na lewo w ciemności zawyły dwa krzyki kobiece i strzał. Na niebie
i ziemi zakłębiła się biel, zaczął sypać śnieg, układając się w ścieŜyny na bruzdach i pod
miedzami. I wszystko to - opowiadał - przywodziło na pamięć jakieś obrazy z ksiąŜek
szkolnych: czerwoną latarkę budnika, łyŜwiarzy z fioletowymi nosami, zjeŜdŜanie z pagórka
na klepkach, starych skrzynkach i torbach ceratowych; przytulone pod śniegiem ciepłe chatki
ze światłem szczęścia rodzinnego, iskierki BoŜego Narodzenia, zmrok z dzwonkami. Szli w
stronę plebanii, na wschód Huciska, borykając się ze śniegiem i wiatrem. Dolina rozmokła
ostatnią odwilŜą, nogi grzęzły w syczący torf. Chaim przystawał, słuchał, badał wzrokiem
najbliŜszy kawał ziemi. Niewielka rozległość drŜącej pod nogami, a dalej zasnutej czernią
ziemi - wszystko wydawało się potopem i Ŝe on i Dudi są jedynymi ludźmi pozostałymi przy
Ŝyciu, a tam dalej nie ma nic. Wstrząsany dreszczem wziął rękę Dudi i rzekł do niego: - Nic,
jakoś dojdziemy. - I nic prócz szumu wiatru, ni krzyku, ni strzału, ni światła, jak oko blizną
zamknięte na zawsze. Raptem, jak w strasznym śnie, posłyszał za sobą prędkie kroki.
Odwrócił się - a ten obcy był juŜ blisko - olbrzymi męŜczyzna. Szedł prędko, prawie biegł i
mijał ich w ciemności. Chaim zawołał: - Kierasiński?
Ale ten człowiek nie odezwał się ani słowem, słychać było cięŜkie cmoktanie jego kroków.
Uciekał bez tchu albo chciał kogoś wyprzedzić. Chaim wydobył swoją parabelkę i strzelił, i
słychać było, Ŝe ten człowiek dalej biegnie. Późną nocą wyjaśniało od śniegu. Plebania stała
cicha i martwa jak grób. Czarny otwór pustej stajni, Ŝłób wywleczony na podwórze,
sieczkarnia bez kół stojakiem do 167
góry i duŜo rozwtóczonej słomy pod nogami. Chaim zapukał w szybę trzy razy po trzy. - To
ty, Chaim? - słychać, jak ksiądz kaszle i odsuwa coś cięŜkiego sprzed drzwi w sieni. I kiedy
jeszcze z ryglem nie mógł sobie dać rady w ciemności, mówił jakby do siebie: - Zaraz ty
zobaczysz, co się stało w moim pokoju. Jak masz zapałki, to poświeć. W gruncie rzeczy ty
miałeś zawsze trochę racji, nie powinienem był go w ogóle wpuszczać do siebie, nigdy w
Ŝyciu. Ja tu zostałem dzisiaj zupełnie sam na noc i nie wiem... ja ci powiem, co się ze mną
dzieje. Cieszę się, Ŝe ty przynajmniej jesteś. To był ładny numer, tylko za cięŜki na moje
stargane zdrowie. Weszli do kuchni, w ciemności pachniał samogon i czuć było spalenizną,
jakby ktoś z wieczora na rozpalonej kuchni suszył onuce. Dudi siadł cięŜko na podłodze. -
Jest co zjeść u ciebie? - zapytał Chaim.
- Jest. Wiesz, co tu się stało?
- Grozi nam coś?
- Na razie nic. Musisz się zgodzić, Ŝe i ja się juŜ będę włóczył z wami. Nie będę miał przed
tobą Ŝadnej tajemnicy. - Bo i na co? Daj coś zjeść, człowieku, jesteśmy znękani do granic. -
Stoi w rurze jaglanka na mleku, nie tknięta, tak jak ją postawiłem, kiedy Gail przyszedł. - Był
Gail?
- Był i juŜ go nie ma. Koniec.
- Kto go sprzątnął? - zapytał Chaim, krojąc scyzorykiem zastygłą kaszę; podał kawał Dudi i
sam zajadał łapczywie. - Umiał się bronić, nawet nie myślałem, Ŝe taki sprytny.
- Im większa kanalia, tym lepiej umie się bronić - rzekł Chaim, powściągając swoje
zadowolenie. - Chuny dostał od niego noŜem.
- Jednak Chuny dopiął swego.
168
- Chuny! On ściga ziemię, która mknie na wietrze! A te dzieci Hyndy Glas, wzięte pod zastaw
za bezpieczeństwo Gaila? Co teraz te dzieci? - Uspokój się. Nie moŜna się było wlec dalej z
tym szpiclem na plecach. - Chętnie bym znikł lub zapadł się pod ziemię. To wszystko razem
bardzo ponura rzecz - pędzić Ŝycie wśród rozdzierających krzyków mordowanych ludzi,
przypatrywać się zamarzaniu dzieci z nagimi szyjami w śniegu. Nawet jak mi się tu teraz ptak
pojawi na drzewie - śledzę go jak wroga, to wszystko zmusza mnie do podtrzymywania w
sobie drętwej złości podejrzenia. Nie moŜna tak Ŝyć. Przykra perspektywa, raz na zawsze. -
Zaroiło się koło ciebie teraz od niebezpieczeństwa i czynów walecznych. No nie? - Ale,
BoŜe! - zastękał Bańczycki. - JakŜe smutno jest parać się z tym wszystkim. Masz ty broń? -
Mam. Dlaczego pytasz?
- Wącham sprawę, co z tego moŜe wyniknąć w najbliŜszych godzinach. Dwa dni trwała rzecz
z Gailem, dziś miał wrócić do Szabasowej ze swej społecznej wędrówki. śandarmi podejmą
drogę. Dlatego teŜ trzeba by rozpalić w piecu i ugotować coś ciepłego, nim coś zajdzie
nowego. Chaim wydobył z siennika wiecheć słomy, porąbał drewnianą zasłonę do pieca
chlebowego i rozpalił. Milczeli, a kiedy juŜ ogień zagrał pod blachą, dzwoniąc obwisłą
zasuwką, Bańczycki wypogodzonym tonem powiedział: - Wąskopyski podał mi rękę, bo ja
mu powiedziałem:
dobra jest! Tak, to niełatwa sprawa zgodzić się na coś takiego. Chuny był inny; wrócił
jeszcze, obejrzał się, jakby szukając zapomnianej rzeczy. Powiedział do mnie: "śyjemy na
tym świecie niby na pokucie - psiakrew." Przyszli jeszcze do mnie po półgodzinie, ale nie po
to, Ŝeby mi opowiedzieć, ale aby ręce wymyć! 169
Nic nie przeczuwałem tego wieczora, kiedy wszedł Gail zamieciony śniegiem i odezwał się
tym swoim tenorkiem: "Ach, to tak, dobrodzieju. Zajadamy sobie ciepłą zupkę, a dzieci
Ŝydowskie zamarzają na kość w pustej stodole!" "Tak, wiem - powiedziałem, nie podając mu
ręki - nie w mojej stodole. Wiem, co pan chce przez to powiedzieć. Ten temat trzyma się pana
niecierpliwie. Niech pan siada i niech pan powie, co pana ściągnęło do mnie." Gail siadł na
prawo ode mnie, popatrzył mi ironicznie w oczy, zdjął czapkę i powiedział: "Znowu ta sama
sprawa."
Ja siedziałem na swoim miejscu z twarzą ukrytą w dłoniach, ach, BoŜe, jak cięŜka droga w
kalwarii tego świata. Wbijając uparcie spojrzenie w koniec swoich butów, słuchałem.
"Obiecał dobrodziej zapośredniczyć w sprawie tych uwięzionych dzieci na posterunku
hilfspolicji." Po krótkiej przerwie dodał:
"Zgodziliby się, skonfiskowawszy dolary, puścić go do czorta. Za czym - jak widać - sprawa
w niczym nie posunęła się dalej. Wydawało mi się, Ŝe porozumieliśmy się ze sobą do tego
stopnia. Ale jeden z nas pozbawiony jest dobrej woli." Moje milczenie i cisza dokoła nas
obydwu przyprawiła mnie o zawrót głowy. "Dzień dobry" - zawołał Gail, obudziwszy mnie z
drętwej rozpaczy. "Dzień dobry" - odpowiedziałem i złość mnie ogarnęła, bo to było nic
innego jak pociąganie biednego człowieka za nos. O niebo i ziemio! - ty bez końca ludzka
nadziejo! Bandyto - pomyślałem sobie - bandyto, łowiący mimochodem drobne owady,
wydaje ci się, Ŝe biegniesz ludzką ścieŜką, kark ci drętwieje. "Serce mi się wzdyma na to
wszystko" - powiedziałem mu głośno. 170
"A tak, moŜe się wzdymać. Ksiądz juŜ jest tak osaczony przez samotność, Ŝe bandyci w
rodzaju Szeruckiego i Chuny Szaji wydają się jedynymi przyjaciółmi - wyszeptał. - Biedny
człowiek z księdza." Twarz szpicla wydłuŜyła się, przybierając minę wielkiego
przygnębienia. Strzepnąwszy duŜym palcem popiół z papierosa, nadał głosowi sympatyczne
brzmienie: "Wpadł ksiądz w tę wstrętną egzystencję Ŝydowską, nadzianą kaprawym strachem.
Zbyt dobrze ksiądz wie, co chcę powiedzieć. Od tego naleŜy się oderwać. To jest sprawa
cięŜka, pewnie, ale to trzeba zrobić..." Powiedziałem mu kilka słów trafnie dobranych, nic
więcej: "Proszę pana. Nie jestem przeraŜony ani tym, co mam za sobą, ani perspektywą, jaką
mi zakreśliliście w swojej polityce. Ja wyruszyłem na świat przygotowany na wszystko.
Brewerie, w rodzaju waszych, zuchwalstwa wylęgłe pod czaszką zbrodniarza niepokoją mnie,
ale nie dam się sprowokować. Pan jest skaleczoną jednostką ludzką." Wstałem, aby
zachwycić tchu. I w tym momencie kula przebiła oparcie mego krzesła. W ten sposób
przeznaczenie na pewno wykreśla drogę człowieka. Gail teŜ wstał, wydobył rewolwer i
począł Ŝuć wargami, jakby delektując się czymś smacznym. Przypatrywałem mu się przez
chwilę z dziwną pilnością. Przecwałowałem w myśli całe swoje Ŝycie, pełne, jak ci wiadomo,
nieba, ziemi, słońca i golgoty przebrzydłej. Cokolwiek uspokojony, zacząłem ziewać do
rozdarcia szczęki. W milczeniu pytaliśmy się oczyma, co oznacza ten strzał. Gail zgasił
latarkę.
Oto Ŝycie w swej właściwej postaci - wielkości i brzydoty. Zaczął wyć jak oszalały, chociaŜ
dwa strzały z karabinu na podwórzu nie były wymierzone w jego skołczałą postać.
Okrucieństwo człowieka! - nie moŜesz mieć pojęcia o dramacie, który rozwijał się w moim
pobliŜu. 171
nie wniebowstąpieniem, nie załatwią spraw zapadniętego brzucha. - OtóŜ to! Znasz to
doskonale, lecząc tych biednych. Miałeś probierz swej uŜyteczności. Trzeba przyznać, Ŝe nie
stałeś jak drewniana figurka na tym oszalałym wietrze, który juŜ dmie tyle lat. Bóg wie
dokąd. Nie wyglądałeś oknem - co tam się dzieje na dworze. OtóŜ, do czego ja zdąŜam. Bo
kiedy ty przyszedłeś do naszej ubogiej wsi, nakrytej słomą, kiedy obskoczyły ciebie psy,
zabrudziwszy okropnie - to pomyślałem sobie, Ŝeś powinien zająć najlepsze miejsce pod
słońcem. Sprawa tyfusu wówczas, podobna do tajniaków dziś - ktoś to musi wydusić. Być
moŜe, Ŝe to fala mego gminnego dzieciństwa, jakieś dziedzictwo, od którego się nie
uwolniłem nigdy. Matka moja, wyszedłszy z nieszporów październikowych, spotkała na
ścieŜce psa; przestraszyła się i uderzyła go róŜańcem i poszła do domu szybko, szybko, bo
była w ciąŜy. Ale pies skomląc pobiegł za nią do domu i tu ona spostrzegła, Ŝe mu oko wybiła
róŜańcem. To nie jest baśń, której treść moŜna zmieniać według swojej fantazji. I od tego
czasu Ŝycie mojej matki mijało w Ŝalu, litości do wszystkiego, obawie, bólu i ciągłych
nawrotach do tego tragicznego momentu. Ten ślepy pies słuŜył w naszym domu jeszcze pięć
lat i zdechł pewnego dnia w dusznym sierpniu. Ja go pogrzebałem, zanosząc się od płaczu.
Potem umarł mój ojciec, organista wiejski. "Ano, tak, syneczku - powiedziała matka
prowadząc mnie za rękę przez las - musieliśmy opuścić naszą chałupę." "Dlaczego?" -
pytałem.
"Bo przyszedł nowy organista" - powiada matka i twarz jej wydłuŜyła się w przygnębieniu.
Oto Ŝycie, które znasz aŜ nadto dobrze, Ŝeby ci opowiadać kawał mego. Przypomniałem
sobie: czy ten pies przybłęda chodzi z tymi dziećmi Ŝydowskimi? - Który pies?
174
- A ten Bas, co tu był nawet na kolędach.
- A ten! Nie, nie. Zdaje się, Ŝe nie.
- Nie Ŝyje?
- On się zrobił dziki. KaŜdego gryzł, kto się zbliŜał do dzieci. - Psiakrew! Czy trzeba było go
zabijać?
- Wiem tylko, Ŝe przedtem zabito te dzieci.
- Psiakrew! Więc co ja mam o swoim dzieciństwie opowiadać. To są małe słabostki. Czego ty
szukasz, Chaim? - MoŜe jest cebula. Chciałem zakrasić te kartofle.
- A ty poobierałeś te kartofle?
- Nie szkodzi. Cebula dodałaby smaku.
- Nie wiem, nie wiem, czy jest i gdzie jest. MoŜe w ogóle nie ma. Chaim, zapaliwszy
przewrósło, łaził po izbie, szukał cebuli i soli, powywalał na środek puste pudełka blaszane z
cukierków, w których Klara w jesieni trzymała rozmaite korzenie. Na dnie szuflady pod
zdartymi skarpetkami znalazł rozsypaną fasolę i kilka główek czosnku. Z kurtki Chaima,
zawieszonej nad kuchnią, szła para. Dudi, skulony i z wetkniętymi rękoma w kroczu, spał na
poprzek siennika, przerywał sobie sen krótkimi krzykami i drgawkami lub czuchał, bo
niepokoiły go wszy. - Do czego ty zdąŜałeś w swoim opowiadaniu? - zapytał Chaim. - OtóŜ
nawiązanie do mego dzieciństwa. Powiadasz, Ŝe miałem przyzwyczajenie do ustępstw,
wzdrygiwania się i pokaszliwania, jak kiedy przyszło co do czego. Ja, jak kaŜdy człowiek,
nadziany jestem wstrętnymi draśnięciami. Po śmierci ojca poszliśmy z matką w świat, szukać
chleba, jakiegoś przytułku. Błąkaliśmy się kilka dni gdzieś tam między BełŜcem a Lublinem,
ale wszędzie odprawiano nas z kwitkiem lub mamrotem słów: "Biedni ludzie, co moŜna wam
poradzić?" W końcu, zupełnie wyczerpani, przybyliśmy do jakiegoś miasteczka i tam na
przedmieściu matka 175
moja została praczką u bogatego rzeźnika, niemieckiego kolonisty. Przywitała nas kobieta o
pomarszczonej twarzy, z tęgim noŜem, zawieszonym u pasa na zakrwawionej tasiemce.
"Antoni! Antoni!" - zawołała.
Człowiek, który ukazał się na ten krzyk w drzwiach, był chudym staruszkiem. Kobieta
uciszyła naprzód psy, które darły się w naszą stronę, szarpiąc łańcuchy. "Was najes?" - leciał
głos tego staruszka skroś psiego łajania. "Jedna biedna kobieta psziszła, co chciałaby słuŜyć.
Prosi o praca." "Ach, ja! - zawołał staruszek. Matka moja podeszła do tego człowieka i
pocałowała go w rękę. On mierzył mnie długo szarymi oczyma i zapytał: - To twoje?" "Tak."
"GdzieŜ ty go wzięłaś. Jesteś młoda kobieta."
Matka moja opowiedziała mu nasze dzieje.
"No tak, ty biedna kobieta. Zostaniesz tu i będziesz nam prała." OtóŜ matka moja zdzierała
zdrowie, piorąc bieliznę tej bardzo rozkorzenionej rodziny, prała ścierki i fartuchy licznej
czeladzi wielkiego przedsiębiorstwa masarskiego. Posyłała mnie do szkoły i nakazywała, Ŝe
niczym w Ŝyciu nie powinienem być jak tylko księdzem. Bo taką pokutę sobie zadała za to, Ŝe
psu wybiła oko. Zanim przejdę do dalszych dziejów mego dzieciństwa, napomknę, Ŝe to byli
Gailowie. - Kto?
- Gailowie. A wnuk ich tu, wiesz dobrze, kim on był.
- Stąd ta słabość twoja do niego.
- śadna słabość. Nienawidziłem go tak samo jak ty, moŜe więcej. Nie podoba mi się takie
twoje postawienie sprawy, ale co zrobić. - A więc co, próba czy jak to nazwać?
176
- Nic takiego. Zaczęli go bić, to ja powiedziałem: "Dajcie spokój, chłopcy. Tak nie moŜna. On
jest wasz jeniec. Weźcie go na zakładnika albo jakoś tak. Albo wysłać ultimatum na
posterunek hilfspolicji, Ŝeby wypuścili dzieci Hyn-dy, to wy jego wypuścicie. I Ŝyczę wam
tego z całego serca, Ŝeby się to powiodło. Gdyby tu był Chaim, przyznałby mi rację. Nie ma
takiej rzeczy, która by się z czasem nie ułoŜyła. W takich sprawach wielki udział bierze
przeznaczenie." "Chaim tak samo jak ksiądz - ultimata by wysyłał" - powiedział Chuny. A
tymczasem Gail ściągał ten swój zielony nieprzemakalny płaszcz, palto i buty. Wąskopyski
obszukiwał kieszenie i w tej pozycji - Chuny na progu kuchni, a Wąskopyski w głębi pokoju
przy Gailu, z wyciągniętymi pistoletami do okien - nasłuchiwali, bo ktoś przebiegł pod
budynkiem. Ja wyszedłem znowu na próg, zawahałem się chwilę, wreszcie zupełnie głośno
zawołałem: "Kto?" Ten obcy szedł śmiało prosto mi pod nogi, jakby znał wszystko na
pamięć. Okazało się, Ŝe to Kierasiński, siekierę miał zawieszoną na półpaszce. "No, no,
uwaŜaj - powiada - swój idzie."
Roztrząsając przez chwilę w myślach jakiś zamiar, Kierasiński cichutko przysunął się do
mnie i pyta: "Kto tam jest?"
"Chuny z Wąskopyskim, coś tam mają do zrobienia."
"A czego ksiądz tu na progu?"
"Bo ktoś szedł, toś ty szedł?"
"Ja. Chaima tu nie ma?"
"Jeszcze nie" - powiadam i słyszę z pokoju: trach, trach, jakby ktoś kogoś na szafę rzucił.
"Cholera ty, cholera ty..." - trzy razy tak zakrzyczał Chuny. "Biją go, po co go biją?" -
powiedziałem.
"Czy to księdza martwi?"
"Nu, co martwi, martwi, to nie o to chodzi, czy martwi. Ja miałem inny pomysł co do niego.
Nie moŜna tak kuso 12 - Czarny potok
177
myśleć. Opłakana chwila, psiakrew. Chaima nie ma, on by to mądrze załatwił. Ty sam,
Kierasiński? A gdzie reszta - Szerucki, Chaim?" "Rozsypali się my, ten tu, ten tu, a Szerucki
poszedł na zwiad i przepadł, bo tam jakaś bitwa była. Czaczkies obskoczył Ŝandarmów."
"Bitwa była? Musisz to powiedzieć im, bo oni moŜe nie wiedzą. Zmartwi ich, Ŝe Szeruckiego
nie ma." I wtedy to posłyszałem jeszcze, Ŝe Chuny zajęczał boleśnie i buchnął strzał.
Kierasiński skoczył do środka. Ktoś juŜ komuś wpakował w łeb, pomyślałem sobie i
wyszedłem na podwórze. Przestraszyłem się, sam nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić.
KtóŜ to tak zanieczyścił ten świat? Masz, odbyła się tutaj przed kilku godzinami jedna scena z
wielkiej tragedii. - Ty, jak widać, chcesz juŜ dzisiaj wszystko wyję-czeć - powiedział Chaim.
- MoŜe to i dobrze, ale nie przejmuj się bardzo. Porozumiewaliśmy się juŜ nieraz na ten temat.
Naryczysz się do obrzydzenia i przestaniesz, jak cię zaczną gonić Ŝandarmi. - Nie tylko ludzie
- ciągnął Bańczycki - ale i bydlęta opłakują śmierć, bo śmierć to koniec wszystkiego.
Wszystko się lęka śmierci, bo ona jest złem, największym złem. Rozumiesz mnie chyba.
Zabijany teŜ zabija. A moŜe udałoby się uratować te dzieci Hyndy za tego łobuza? Kiedy go
wyprowadzili, poprosiłem: "Chłopcy..." Ale GailjuŜ pewnie nie Ŝył, bo go trzymali pod
pachami. Rył obcasami śnieg. "Niech ksiądz nie wyplata koszyków z tego wszystkiego, bo to
na nic - powiedział Wąskopyski. I kiedy wrócili po półgodzinie, ja juŜ leŜałem. Wąskopyski
zaczął znowu tak: - Śmierć! Przeklęte słowo. JakŜeŜ to tak: śmierć. A dziecięce usta nie
szeptały o Ŝycie? Ach, ty Ŝycie! A łza Cirli. To co ona warta?" Usiedli, zapalili i dali
Kierasińskiemu.
"Palisz?"
178
"Palę."
"A co ty masz z tych przyborów do palenia, gębę?" - śmiał się Wąskopyski i ogieniek z
papierosa potrząsał się w ciemności. Kierasiński milczał. "Gdzie Szerucki?" - pytają go.
"A czy ja wiem, gdzieś się zapatoczył."
"Co znaczy gdzieś?"
"Poszedł na zwiad pod obejście tej Sitwy czy jak ona tam." "Kto go posyłał?"
"Doktor."
"Kiedy?"
"Dzisiaj rano, jak świtało."
"Taaak" - zastękał Chuny i poświecił latarką: Kierasiński pod piecem podryguje kolanami.
"Tyś na karczunek wyszedł?" - pyta Wąskopyski.
"Czego?"
"śe siekierę masz pod pachą. Skąd ona?"
"A znalazłem przy zabitym parobku."
Słychać było, jak Chuny przegartuje w kieszeni naboje, była długa, smutna chwila ciszy.
"CóŜ ty, bucki synu, opowiadasz? PrzecieŜ byłeś zostawiony z Szeruckim przy tej
przestrzelonej Luli." Kierasiński zawahał się chwilę.
"Nu, odpowiedz mi, chciałbym ja wiedzieć."
"Ona umarła. Przyszedł doktor i kazał nam iść za Latadywanem, bo jego ktoś postrzelił. Tak
mówi Dudi, ale czy to prawda? Podpalił Szerucki chałupę i my poszli." "Czego podpalił?"
"Dobrze zrobił."
"A Lula?"
"Spaliła się, i koniec."
"Co ty pleciesz?"
Ale Kierasiński nie dał się, błyskawicznie nawiązał do rzeczy i mówił wartko, ale nie tak, jak
bądź, Ŝeby trudno było wyłowić, o co w tym wszystkim chodzi: 12*
179
"Ja wam powiadam, nie ma co siekierą rąbać wody. Dajcie mi karabin, a ja wam pokaŜę, jak
się katrupi Szwaba. Trochę wam będzie z początku nie tego... bo zakatrupić człowieka to
trudna rzecz, a potem to się będzie spluwało na ręce. My się nie przyzwyczaili bić sami za
siebie. Jak człowiek się uprze, to wszystko pójdzie gładko." Mówił, mówił duŜo, ale po chwili
człowiek spostrzegał, Ŝe ten Kierasiński albo podchmielił sobie, albo jest niespełna rozumu.
"Pewnie, pewnie - dorzucał Wąskopyski - ty nie dostaniesz od nas karabinu. Po mordzie
dostaniesz. Nie świeć baki." Zjedli trochę chleba, popili wodą, słyszałem, Ŝe Kierasiński teŜ
coś jadł. "No to pójdziemy poszukać Szeruckiego i ty z nami" - powiedział Chuny. "Ej, synu,
synu - zobaczymy, co ty potrafisz" - Wąskopyski poklepał Kierasińskiego i zakrzątali się do
wyjścia. "Dobranoc - Wąskopyski zbliŜa się do mnie, pcha mi gorącą, szorstką rękę i
powiada: - Nooo?" Poderwałem się z zaciekawieniem, podpierając się na łokciu. "Co
powiesz, Wąskopyski?"
"Niech ksiądz wybaczy, ale zabiliśmy tego."
Nie widziałem jego twarzy, wielki ból wlazł mi do serca.
"No cóŜ - powiedziałem - dobra jest, to nie nasza wina. Chodzi o to, Ŝebyś na zawsze nie
został człowiekiem ze złością do wszystkiego. Trzeba zdobyć jakiś wieniec Ŝycia." Jeszcze
mu tam coś nagadałem, piąte przez dziesiąte, bo go nie znałem: co to za człowiek i o co mu
chodzi w tym wszystkim. "Pamiętaj, człowieku - dodałem - Ŝe serce najmilsze, kiedy śpiewa
pieśń o chlebie." Chaim wtrącił:
180
- To wychowanie nauczyło go pewnego kręgu uczuć sentymentalnych i fałszowanych. -
Myślisz? Mógł bardzo długo oszukiwać samego siebie, ale to nie zawsze zdrowe. A potem
przychodzi reakcja bezlitosna. Zafałszować uczucia moŜna, ale nikt z tego nie jest
zadowolony. Kłopotliwe odosobnienie, i koniec. - To wszystko zaleŜy od tego, jaki jest
stosunek człowieka do człowieka, a na razie ta sprawa jest zupełnie martwa. UwaŜam, Ŝe
gdybyśmy tak przebadali do gruntu, jak ludzie odczuwają się wzajemnie, toby wyszło bardzo
źle. Na razie kaŜdy człowiek i na pewno kaŜdy człowiek odczuwa w drugim jakąś groźbę. -
Bardzo zasmucające. Myślisz, Ŝe to wszystko skutki fałszywie pojmowanej cywilizacji. Co? -
Nawzajem się lękamy. Coś w tym jest. MoŜe to kwestia indywidualizmu. - UwaŜasz, Ŝe
Wąskopyski to indywiduum?
- Zdradził się tym odruchem. Odosobnił się. Podkreślił, Ŝe jest z innego strumienia krwi. -
DajŜe spokój, Chaim. Doprowadziłbyś do wojny domowej. A zobacz - poszli w ciemną noc,
poszli szukać tego Szeruckiego. Jak ty to nazwiesz, ciekaw jestem? - Dlatego Ŝe to są
robotnicy, zachowali jeszcze w sobie to poczucie wspólnoty klasowej. - MoŜe, moŜe masz
rację. Nie byli zaniepokojeni, Ŝe ciebie nie ma. Poszli sobie, jakbyś nie istniał. Minęła
godzina. Noc długa i bezsenna. Wstałem, spojrzałem za okno. Ciągle padał śnieg. Myślałem
sobie, czy jest jeszcze jakiś krąg na ziemi, gdzie się ludzie uśmiechają. Zegar wybił dwunastą.
Pobiegłem do pokoju, aby wyjrzeć, bo gdzieś tam w polu ktoś strzelił. Przyszła mi do głowy
myśl, Ŝe mogli zabić Kierasińskiego. To było niemoŜliwe. Otworzyłem okno. Dalekie krzyki
ludzkie, jęki i w tym momencie wbiegł ktoś na podwórze, zapukał do kuchennego okna. "Co
tam?"
181
baby moczyły konopie, na zboczu pod kościołem bieliły płótno, u źródeł prały bieliznę,
chodziły bociany, dziecko i cielęta. A po gajach i przełazach słychać było dziewczęce
śmiechy. Niejeden, tu na tym pagórku, przeginał cienki stan swojej dziewczyny. Bańczycki
minął zasypane pogorzelisko Zalasków, przeŜegnał się koło zbiorowej mogiły swoich
parafian i sczezł na polach wiodących do Szabasowej. PoŜar zamazał się w rozmokłym
odwilŜą poranku. Tylko w przebitej mrozami izbie siedziała jeszcze po kątach ciągnąca za
oczy ciemność. Dudi, podniósłszy się wpół, mówił do kogoś w majaku, kręcił głową i posysał
ustami jak przy piersi. Chaim, trzymając w ręku aluminiowy baniaczek z przegotowaną wodą,
mówił: - Słyszysz... wypij to.
- Nu... nu...
- Wypij, trzeba, Ŝebyś wypił.
- Kto to?
- Kogo ty widzisz? - Chaim popatrzył na mnie. - A! to ten człowiek, który ciebie znalazł w
lesie. Dudi wypił ciepłą przegotowaną wodę i zapytał: - Przyjdzie Miś Kunda?
- Przyjdzie.
- Ale na pewno?
- Z pewnością - rzekł Chaim. - Miś Kunda ciebie lubi, na pewno przyjdzie. Ściągnąłem z
chorego rozdeptane kalosze, parciane onu-cki i rzuciłem na piec. Okryłem, dołoŜywszy na
kołdrę trzy jutowe worki wydobyte z sieni spod kupy sieczki. Dudi znowu zapchał głowę pod
ścianę, szeptał i cmoktał zajadle, obojętny na wszystko. Cisza wszędzie, nigdzie nikogo.
Wyszedłem do wrót, Ŝeby zobaczyć, co tam za cmentarzem, na drodze do Sapisk -187
nic, pusto. Kilka wron na drogowskazie. A tu drobna sikorka, czepiwszy się na chwilkę ramy
okiennej, poza-giądała do pokoju Bańczyckiego i odleciała za komin. Wywaliłem kilka dyli
ze ściany chlewka, rozszczepiłem je siekierką na toku i zniosłem do izby. Napchałem duŜo
tych suchych olchowych polan do pieca. Zatrzeszczał wesoło ogień. Postawiłem wiadro wody
na blacie. Potem wylazłem na strych - tam Klara na kominie suszyła jesienią owoce, ale nic -
wszystko zjadły myszy. Było trochę nie dojedzo-nych borówek na gazecie, dwa puste krąŜki
słonecznika pod kominem, duŜa szara poszwa z pierzem, ramy okienne, rozwieszone sznury z
kłapciami siwej pajęczyny i kupa śniegu nawianego przez rozbite dymniki. Zszedłszy do
sieni, zobaczyłem psa. Siedział skulony przed progiem. - Czyj to pies? - spytałem.
- To? Nie wiem. Pies Bańczyckiego nie Ŝyje. Powinna być jeszcze jedna omnadina. - Chaim
wysypał wszystko z chlebaka na rozścieloną kurtkę. - Omnadina... omnadina. Psiakrew, nie
ma. Musiałem ją rozdusić kiedyś. - Chuny nie dawałeś omnadiny?
- Nie. Ja juŜ po nim miałem. No, więc nie ma. Eleu-dronu by mu trzeba trochę dać, bo to
będzie plackowate zapalenie. - A jest?
- Co?
- Jak to nazwałeś...
- Ach, tak. Nie, teŜ nie ma. Ty byś poszedł dzisiaj do tej dziewczyny Leita w Szabasowej? -
Nu, czemu nie - powiadam - ale na noc.
- No tak, tak. Weźmiesz moją parabelkę i pójdziesz kupić, ja ci napiszę, co masz kupić.
Wstąpisz do dziewczyny Latadywana, ja ci dam list do niej. Gdyby ciebie pytała o niego...
gdyby na przykład pytała, dlaczego nie napisał, to ty powiesz, Ŝeś wyszedł niespodziewanie i
nagle po lekarstwa, i niech ci ona da kilka dolarów na zapłacenie tej 188
folksdojczerce. Nic poza tym nie opowiadaj jej. Wszystko inne nie ma nic do rzeczy. Zresztą
o tym pomówimy. Swoją drogą, co się mogło stać z Latadywanem? Gail nic nie napomknął w
rozmowie z Bańczyckim? - Nic.
- Na pewno?
- Była mowa o tobie, Chuny, Wąskopyskim, dzieciach Hyndy Glas. - A od czego się zaczęło?
- Od Hocha. Bańczycki, trzeba przyznać, od razu tak zaczął: "Siadaj pan. Puściliście dzieci?"
"Co znaczy: puściliście? To rzecz ukraińskiej hilfspo-licji. Ja pośredniczę. Tak jak ksiądz
pośredniczy z tymi śydami. Oni się zgadzają wypuścić dzieci, ale dostawić im trzeba Ŝywego
Hocha. On chodzi z tymi dolarami po lesie i nikt z tego poŜytku nie ma. Tego jest kupa i
moŜna niejedno załatwić u Niemców za te pieniądze. A stary juŜ się naŜył. Klapnie kiedyś w
lesie i nikt poŜytku z tego mieć nie będzie. Trzeba się spieszyć, przyjdzie ktoś gorszy z rejonu
i dzieci rozstrzela. A czy potem ksiądz będzie zadowolony, czy wszystko potem będzie tak,
jak jest? Na pewno nie. Liczą, Ŝe ksiądz zapośredniczy. Oni mogliby go sami zastrzelić, to
jest zupełnie proste. Ale jest taka propozycja, niech ją ksiądz powtórzy tym z bojówki. Chyba
Ŝe ksiądz coś innego wymyśli." "Co ja mogę wymyślić! Niech się pan zastanowi, co?" -
powiada Bańczycki. "MoŜe ksiądz bezpośrednio porozumie się z Hochem. Ustali miejsce i
czas." "Nie, to jest hańba! Ile panu płacą, panie Gail, za tę hańbę?" - Ksiądz zaśmiał się
zakołysawszy nogą, jakby coś kopnął. Gail świecił latarką elektryczną. Postawił ją na stole i
całe światło leŜało na Bańczyckim. "Czy to jest hańba?"
189
"CóŜ się pan zastanawia, to przecieŜ łatwo rozpoznać. Ja tego tak na chybił trafił nie
powiedziałem. Chciałem wiedzieć - rzekł Bańczycki - co pan chce załatwić u mnie?" "Gdyby
tu byli dzisiaj w nocy, to powie im ksiądz, Ŝeby ustalili, kiedy, gdzie i z kim chcą rozmawiać
w tej sprawie. Nikt nie będzie wiedział, co leŜy w środku tego." "Właśnie... nic z tego nie
będzie. Ukatrupiliście tę biedną Lulę Heim. Za coście wy ją zabili? Ja nie widzę powodów."
"Co znaczy: nie widzę powodów?" - Gail wstał z krzesła i zatrzepotał rękoma nad księdzem.
"No, bo nie widzę. Tyle dziewczyna przeŜyła, uciekła z obozu, przetrwała w lesie całe lato.
Hańbiliście ją, zaszła w ciąŜę, ale trzeba było zostawić człowieka przy Ŝyciu." "Nie ma prawa
ksiądz mieszać mnie w to."
"A jakŜeŜ nie mieszać, skoro tak było."
"Stwierdzili, Ŝe szpieg. Raporty codziennie były przepisywane i szły do Latadywana. Lepiej
niech ksiądz się do tej sprawy nie miesza, mówię to tak w zaufaniu." "Ach, fałszywe, głupie i
zagmatwane. Biedna dziewczyna z Holandii, nie znająca języka i ludzi. Szpieg. A wie pan
co? Ona ma jeden grzech, Ŝe zaufała wam. A wszystko, co jej zarzucacie, to juŜ po śmierci i
niesłusznie.Wydaje się panu, Ŝe się pan wzniósł o jeden stopień wyŜej, wmawiając sobie, Ŝe
ten zabity przez was człowiek to szpieg." - Ksiądz podniósł białe ręce, jakby chciał Gaila
odepchnąć. - Czy Gail miał jakąś ochronę? - pyta Chaim.
- Tak. Ktoś łaził pod domem. Mogło ich być kilku, jeden pogwizdywał koło furtki. - No.
"Bajeczki ksiądz mi opowiada - powiedział Gail, zapaliwszy papierosa, i znowu pchnął prawą
rękę do kieszeni. - Nie ma potrzeby, Ŝebyśmy się kłócili o te rzeczy. Pewnego dnia przekona
się ksiądz, Ŝe te bajeczki cholerę warte. Dlaczego ksiądz i ja nie moŜemy dojść do
porozumienia?" 190
"Czego pan właściwie chce ode mnie?" - zerwał się Bańczycki. - Nic nie będzie z tego, co pan
myśli. Koniec." "Właśnie o to chodzi, Ŝeby był koniec. Inaczej z plebanią będzie koniec. Ale
my jesteśmy ludźmi, landkomisarz moŜe przymknąć jedno oko i jakoś be." "Nie - rzekł
Bańczycki - nie, nic z tego nie będzie."
"Był ktoś z gestapo, Ŝeby wybadać przeszłość księdza. To teŜ jakoś tak zrobiliśmy, Ŝe to
moŜna jeszcze wymazać z papieru." "Ja się śmierci nie boję."
"To jest inna sprawa, ale tak być śledzonym natarczywie, Ŝe wszystko księdzu podejdzie do
gardła. Bywa tak, Ŝe ludzie sami sobie strzelają w łeb." "To do mnie nie pasuje. Ja wątku
swego nie stracę w tym wszystkim. Zresztą nie ma o czym mówić." Ten, który gwizdał koło
furtki, podszedł do okna i zapukał leciutko. "Dobra, dobra - powiedział głośno Gail. -
Powinienem juŜ iść. A więc będę jutro. Coś mi ksiądz na ten temat odpowie."
"Powiadam panu otwarcie, co zrobię: zrobię takie dobrowolne zeznanie przed Chaimem na
ten temat. Gotów jestem opowiedzieć mu wszystko. A poza tym nie chciałbym juŜ nigdy tutaj
pana widzieć!" "Nigdy? A ja myślałem, Ŝe sobie poczekamy, czas i rozum zrobi swoje, czas
się odmieni. Przyjedzie ksiądz na sonder-dienst i jakoś to się ułoŜy. Chciałbym teraz
spokojnie wrócić do domu. Gdyby mnie ludzie Chuny Szaji zabili na drodze, ksiądz będzie
odpowiedzialny. Musi teŜ ksiądz załatwić z Chaimem to, Ŝebym mógł bez przeszkód
kursować tu i tam."
"Niech pan odejdzie - powiedział Bańczycki i wstał - jest pan okropną jednostką ludzką.
Będzie źle na świecie, gdybyś pan nie stanął przed sądem o morderstwo." I ktoś wyharatał zza
okna. Byłby zabił Bańczyckiego.
191
- Dowiedziałeś się, kto pierwszy strzelił? Czy nie uwaŜasz, Ŝe tamci, uciekając, właśnie
chcieli go połoŜyć? - Chaim wsparł nogę na ławce i wecował na cholewie brzytwę. - Pierwszy
strzał był z karabinu? - Tak.
- MoŜna się pomylić, ja ci powiem. Ja tej sprawy nie badałem, ale nie wydaje mi się. MoŜna
się pomylić, kiedy się tak z ciemności weźmie od razu jakąś sylwetę na muszkę. Nie ma nic,
czego bym nie wiedział o Wąskopyskim, wiem prawie wszystko. Z wyjątkiem jednej rzeczy...
- OtóŜ to.
- ...kogo jeszcze poza Niemcem uwaŜa za swego wroga. Nie miałem sposobności mówić z
nim na ten temat. Ja myślałem, Ŝe to ty pierwszy strzeliłeś. Byłeś w środku, blisko. - Byłem
między drzwiami do werandy.
- Ach, tak. To było niemoŜliwe. Czy ksiądz jeszcze coś mówił po tych strzałach? - Mówił,
duŜo mówił. Kiedy Chuny wbiegł, Bańczycki zaraz wyszedł, zataczał się w sieni, szukał
pośpiesznie wyjścia na tył plebanii. Przypomniało mi się, Ŝe Miś Kunda teŜ tak się zataczał,
kiedy go postrzelili w krzakach pod Pasiekami. Tylko jasno było, dzień. Ale teŜ tak się jakoś
kiwał, jak to chłopcy mają w zwyczaju. Miś podniósł ręce, począł biec, poginając się jak do
berka, i szukał czegoś oczyma. "Padnij!" - zawołałem, bo siedziałem blisko, ciągle strzelali.
Mękę ten chłopiec przechodził wielką. - Tak... Myślisz, Ŝe Bańczycki teŜ dostał?
- Na pewno dostał. Zobacz... - poprowadziłem Chai-ma pod drzwi werandy. - Kupa krwi. A
tam zobacz - wszędzie posikana krew. To nie moŜe być krew Gaila. Jego wyprowadzili
drzwiami kuchennymi. Po wyjściu naszych Bańczycki jęczał, tłukł się w ciemności, szukając
czegoś, i połoŜył się. Ja wyszedłem. Jeszcze w sieni słyszałem, Ŝe woła: "Chaim!" - stanąłem
pod drzewem, za dziesięć 192
minut padł strzał na cmentarzu. Zapaliłem i czekałem godzinę. Na szosie do Szabasowej ktoś
strzelał, krzyczeli ludzie. Potem zjawił się jakiś człowiek pod plebanią, rozmawiał z
Bańczyckim. Widziałem potem, jak ty się skradasz z Dudim na podwórze. MoŜna was było
kropnąć jak nic. - Dziękuję. Niczego nie przeczuwałem, szczęśliwy, Ŝe juŜ jestem na miejscu.
- Co my będziemy jeść? - pytam Chaima.
- Są tylko te przemarznięte kartofle. Bańczycki kiedyś chował króliki w stajni, zobacz tam.
Wszystko jedno, moŜna by go tak jakoś upiec na ogniu, nad tą fajerką. - Bardzo pięknie,
dobrze, Ŝe przypomniałeś - i poszedłem szukać, ale nigdzie śladu z królika. Na ponowię
śnieŜnej wokoło chlewów gładziutko, Ŝadnych śladów, ani łasiczych, ani ptasich. Smutna jest
taka martwa gospodarka. JuŜ nie pachniała stajnia krowami, gnój zamarzł pod nawianym
śniegiem. Chaim spuścił spodnie. Pochylony, wybierał wszy z gaci.
- No jak?
- Nawet szczura nie ma - powiadam - a przecieŜ nie będziemy Ŝyć jak wilki. Musimy zmienić
miejsce, bo tu pozdychamy. - Ale, pozdychamy... na razie musimy zostać tu, dopóki Dudi nie
wyzdrowieje. Albo przymusowo... To nawet, ja ci powiem, przyjemna rzecz takie polowanie
na wszy. - Tak, tylko Ŝe to od nich moŜna nagle zachorować. Ty weź, Chaim, zdejm całkiem
gacie i nad ogniem poprzypiekaj gnidy, właśnie chodzi o te gnidy. - Nie chciałbym się
całkiem rozbierać. Trzeba by buty zzuć. - Rób, jak chcesz, ale to by było w porządku, gdybyś
wypalił to świństwo. Ja popilnuję, moŜesz to zrobić spokojnie. 13 " Czarny potok
193
- Tak, chciałem ci właśnie zaproponować. Wyjdź i zobacz, co się dzieje dokoła, w razie czego
gwizdaj. Ale zobacz jeszcze, która godzina.
Wlazłem do pokoju Bańczyckiego. - Pół do szóstej -
powiadam.
- On stoi chyba?
Nagle na dziesięć metrów przed domem zobaczyłem, Ŝe idzie Chuny Szaja i jeszcze jakieś
kobiety. Idą zamaszystymi susami, niosą toboły. JuŜ są na progu. - Dzień dobry - powiada
Chuny i rzuca swój worek na
środek izby.
- Daj BoŜe zdrowie, co powiesz nowego?
- Przyniosłem wam trochę Ŝarcia. Siadajcie - powiada do kobiet. - Tu są kawałeczki słoniny,
są rozmaite rzeczy upieczone zanadto i za mało, bo to z tego nocnego poŜaru w Sapiskach. -
Chuny siada i od razu zzuwa buty, rozmokłe na szmatę.
A kobiety stały zalęknione pod progiem, śledziły nas oczyma. Były brudne, ubogo odziane, w
połatanych kabatach. Trzy starsze z pełnymi brzuchami, a czwarta jeszcze młoda, dziewczyna
pewnie, bo rzucała niespokojne spojrzenia na wszystko. - Siadajcie! - krzyknął Chuny. -
Tylko one ocalały z całych Sapisk. Tam moŜna było skonać! - Tak, to pech. Siadajcie -
zaprasza Chaim. - Tu juŜ wam nic nie grozi. - Dopóki nie zapadnie zmrok - dodaje Chuny. -
No, wyciągaj z tego worka, pewnie głodny jesteś. Rozmaite kawałeczki słoniny i chleba,
nawet pałanyczki. Wchodzisz do takiej nie dopalonej chałupy, patrzysz... tu ktoś zabity, tam
się ktoś dopala, a tam... o, ten chleb znalazłem pod przewróconą blaszaną balią. - No,
siadajcie, kobity - znowu prosi Chaim. - My
nie jesteśmy z policji.
- Ty jemu nie wierz - śmieje się Chuny i mruga do tej
194
najmłodszej. Kobiety usiadły na ławie i zaczęły cicho płakać napuchłymi oczyma. Jedliśmy
zasmolone sadło z chlebem i zapijali gorącą wodą. Kobiety siedziały jak na obrazie,
posplatawszy czerwone, spękane ręce na podołkach, i płakały Ŝarliwie. - Co tobie zostało z
całej twojej medycyny: dwa palce do liczenia pulsu - powiada Chuny i kładzie dłoń na czole
Dudi, któremu twarz juŜ całkiem sczerniała. Tłuste, zagarnięte do tym włosy leŜały na karku.
Chaim milczy, odkroiwszy scyzorykiem margines ze starego "Dzwonu Niedzielnego", pisze
list do dziewczyny Latadywana w sprawie lekarstwa i jeszcze tam coś od siebie. Na
oddzielnym papierku recepta. - Te trzy kobiety pójdą z tobą. Bo co one tu będą robiły, juŜ
owdowiały tej nocy. Chcecie gdzieś sobie pójść w świat? Prawda? One pójdą z tobą do
Szabasowej - powiada Chuny. - Domińka zostanie z nami. To jest jeszcze dziewczyna, ta
Domińka... - Tak?
- A co ty myślałeś? Znajoma Wąskopyskiego, ona mu tam wywiadziki robiła w Sapiskach.
Chaim, czyszcząc językiem wargi i pocmoktując smacznie, mówi jak na lekcji: - Omnadiny
dwie albo trzy ampułki, potem tam jeszcze powinna być salipiryna. Ja tu wszystko napisałem,
ale ty jej przypomnij. Parę opatrunków, jodyna albo rivanol, parę igieł do strzykawki,
termometr - rozumiesz? - Potakuję. Chaim westchnął. - No, psiakrew, trzeba by mieć
antitetanus. - ZdąŜysz wrócić nad ranem?
- Zobaczymy, co ja mogę wiedzieć? Chciałbym. Ale kto wie, czy ta... - Ksawera.
- Czy ona załatwi wszystko dzisiaj? Chaim, skrobiąc się za uchem, mówi łagodnie: 13*
195
- O, tak. To bardzo uczynna dziewczyna. Szkoda, zdaje się, Ŝe juŜ Latadywana nie zobaczy
ona w swoim Ŝyciu.
- No! - grozi palcem Chuny - tylko ty jej o tym nie
wspominaj!
- Ale ja sobie tak Ŝartowałem, tak się między nami
mówi.
- Czy ty wiesz na pewno, Ŝe w Sapiskach nie ukrył się ten człowiek, o którym mówiliśmy po
drodze? Powiedz, Domińka? - Bym wiedziała...
- Wąskopyski odszuka go, choćby nieŜywego. Gorzej, bo Szerucki poszedł jak kamień na
dno. Pies wylazł z gruby i zbierając kruszyny spod naszych nóg, bił ogonem po spódnicach
kobiet. - Poznajesz, Bas! - wykrzyknął Chuny. - Ale czekaj - dodał spokojniej - to znaczy, Ŝe
coś się wydarzyło Kalmie.
Ale Chaim nie zwraca na to uwagi albo nie chciał poruszać tego tematu, mówi do mnie: -
Weźmiesz moją parabelkę, staraj się wrócić szybko. MoŜe lepiej, Ŝe sobie pójdziesz
wcześniej z tymi niewiastami, bo o czwartej zacznie się ściemniać. Chuny klepie Basia po
łopatce, ogląda go na wszystkie strony i głaszcze. - Gdybyś nas nie zastał tu - Chaim
zmarszczył się - Chuny, słuchaj, co mówię, zwariowany jesteś, kołowacizna będzie teraz z
tym psem - przejechał dłonią po włosach i strzepnął palce - trzeba umówić... - Dobra, dobra...
ja słucham - mówi Chuny od-krawając psu kawał brudnej słoniny. I postanowiliśmy, Ŝe jeŜeli
ja ich tu nie zastanę, to będą w pogorzelisku Zalasków albo w piwniczce na kartofle pod
spalonym spichlerzem nieboszczki Arbuzowskiej. - Dobra - powiadam powoli i sztywno -
dooobra.
196
- Albo będziesz nas oglądał jako trupów. Nic nie mówię. Chaim oddaje mi swój pistolet.
Kobiety teŜ przygotowują się, zarzucają toboły. Włosy raptem stanęły mi dęba, coś mnie
tknęło boleśnie. Niski Chaim podnosi się na palcach i całuje mnie w policzek. - Co za szopa,
Chaim - powiadam wzruszony - czegoś my się tak Ŝegnamy jak na koniec świata. Chuny dał
mi kułaka w plecy i ruszamy. Chaim odprowadza mnie za wrota, przypomniał sobie, Ŝe jest w
Szabasowej człowiek, który chce sprzedać broń. - Ksawera zna tę sprawę, dowiesz się od niej.
To podobno jest jakiś pięciostrzałowy winczester myśliwski. Zobacz, ty się znasz. MoŜna to
kupić. - Kupić, zupełnie słusznie. Myślisz, Ŝe Ksawera i to podoła? A jak tam w domu coś tak
wypadło, Ŝe tych pieniędzy nie ma? - Kobiety juŜ odeszły na dwadzieścia metrów. Chaim
wziął głęboki wdech, zamyślił się przymknąwszy oczy do połowy. - Ten stary chodzi z
dolarami w bekieszy - powiadam - warto by się do nich dostać. Mógłby nam część oddać.
Pewnie, Ŝe to jest świństwo, ale nie całkiem. Pomyśl o tym. - Pomówię z Chuny. - Chaim
podał mi rękę.
- Pomów. Nie będzie grzechu z naszej strony. Po chwili oglądnąłem się, Chaim stał i patrzył
za nami. Baby szły Ŝwawo przede mną. Minęliśmy szary, zaciągający się lodem zagąszcz
przy cmentarzu. Przeszliśmy spalone Zalaski i dolinkami za jednym śladem ludzkim na
północ, pod dąb i polami do zrębu. Przejdziemy las, równolegle do duktu, potem jarem
sadzawki do Pasiek: tam z pagórka w pogodny dzień widać czasem drobniuteńki maczek
dachów w dolinie - to Szabasowa. Cisza dokoła, czasem przeleciał wysoko z zachodu na
wschód samolot. W dolinkach siedziała rzadka mgła, na pagórkach czysto i mroźno. Baby
trzymają Ŝwawy krok, posmarkują, strzepują palce i milczą. Zaraz przyszła mi na 197
pamięć moja matka, teŜ tak szła przede mną, płakała i szła nie wiadomo dokąd. - Do Tałeśni
pójdziemy - powiada.
- No i co w Tałeśni będziemy robić, i co będziemy jeść, ty myślisz, Ŝe tam nie zabijają?
Mama chyba nie wie, co się dzieje na świecie. Proponuję, Ŝebyśmy tu zostali. Trochę w polu,
trochę w lesie. A tu czuję, Ŝe to wszystko jest niemądre. Co znaczy: w polu, w lesie? Matka
moja milczała i szła. Chwyciłem ją za rękę i zacząłem potrząsać. - Dokąd ty chcesz iść? -
spytałem.
- Mam chyba prawo wymagać, byś mnie odprowadził do Tałeśni. Postępujesz ze mną,
jakbym cię nie kochała, jakbym się z tobą jedną godzinę źle obchodziła. - Ale głupie gadanie!
- krzyknąłem. - Dobrze, odprowadzę ciebie do Tałeśni i tam ciebie zabiją, na rogatce. Ja nie
chciałbym widzieć, jak ciebie zabijają. Bądźmy rozsądni obydwoje, po co mamy sobie robić
tyle przykrości. - Posłuchaj mnie - matka zatrzymała się i mówi spokojnie. - Posłuchaj, nie
bądź taki uparty. Odprowadź mnie pod Tałeśnię i moŜesz sobie odejść. Ja sobie zarobię na
Ŝycie, będę podłogi myła albo co, moŜe tam jest wychodek publiczny, coś będę robić. - Tam
się juŜ wszystko zmieniło w ostatnich dniach. Tałeśnia jest juŜ martwa, ciemno juŜ tam jest,
nic i nikogo nie ma prócz policji, która grzebie w popiołach. Nie miałem ochoty do
rozkazywania. Matka moja rwała naprzód, jak dzika kaczka spłoszona we śnie. Szliśmy
miedzami na południe. Tego dnia serce ostrzegało mnie przed czymś i tego dnia byłem
najsłabszy w całym moim Ŝyciu. - Nie będziesz mi tu wyprawiał teraz komedii - powiedziała,
kiedy juŜ byliśmy blisko Tałeśni. Wzięła spódnicę w garść i przeskoczyła rów pełen
czerwonej wody. - Tam na lewo zobacz: ile ludzi leŜy nagich.
198
Matka moja pogłaskała się po czole.
- Wszystko zabici?...
Blisko przed nami leŜał trup, głową zarył w muł, bez spodni, koszula w strzępach. Tu dopiero
matka moja zrozumiała wszystko, odwróciwszy się, poszła cięŜko z powrotem na pola. A
dokoła wszystko tak samo: młode lato, dzień kończy swój krąg, skowronki śpiewają. Coś
zaplus-kało. - Uciekaj, mamo! - Od strasznego oddechu szyja mi nabrzmiała, obie ręce biły
powietrze - uciekałem. "Zatrzymaj się - mówiła mi nieraz matka - nie leć jak szalony! Weź
jeszcze na drogę kawałek ciepłej buchty!" Usłyszałem strzał i zawróciłem. Matka moja leŜała
na ścieŜce nieŜywa i była bez chustki. Zatrute Ŝycie na wieki! Całą drogę biłem się w piersi i
płakałem. Rankiem przyszedłem do Zalasków. Na wygonie stała kupa ludzi, obok stał
uwiązany byczek, patrzył spode łba, opuszczał mordę ku ziemi, potem zarzucił głowę na bok,
urwał sznurek i pobiegł ciasną uliczką, wyrzucając błoto tylnymi nogami. Ludzie pomachali
za zwierzęciem pałkami i śmiali się. Puścili się chłopcy za byczkiem i złapali, zawiązali pętlę
na mordzie. Podszedł tam jakiś człowiek, pogroził im kułakiem. - Wy! - krzyczał - wy, jak mi
tego byka zaprowadzicie Szwabowi, to was skołowacimy. Czyj on, ten byk? Arbuzowskiej? -
Odwrócił się i wpił we mnie spojrzenie pełne podejrzenia. Zabrał mnie ze sobą. Potem
zachorowałem, leŜałem w stodole u Arbuzowskiej, przyszła Klara Wasicińska, od razu
mówiła mi ty. - Co tobie jest? - spytała.
Stała nade mną z włosami zaplecionymi w jeden warkocz, gorzko uśmiechnięta. - Czy ja
wiem, co mi jest - powiedziałem. Po południu coś zatrzeszczało koło mnie - to przyszła
Emilka, była mokra, spocona, trzymała butelkę w ręku. I za chwilę wlazł Chaim.
199
- Co tam? - spytał. Rozpiął koszulę, obejrzał moją pierś. Emilka kilka razy dziennie
przychodziła do stodoły, poiła mnie z butelki, a po mojej głowie chodziła bitwa z Niemcami
na pograniczu Prus. Dźwięki dzwonów oznajmiały kwadranse bitwy i zawsze ktoś mnie
ujmował za rękę i zapraszał na odpoczynek, konie obrokowały - dowódca plutonu zamrugał
do mnie i powiada, Ŝe tu jest gdzieś blisko dobre jedzenie. Idziemy za kościół, do szarytek.
Tylko stanęliśmy na progu, przybiega ułan i powiada, Ŝe wyruszamy. Słychać bez przerwy
dudniące na szosie tabory. Wracamy do koni, ludzie śpią na murawie. Artyleria niemiecka
zagrała pobudkę. Na koń! Ściągamy sakwy z pysków. Przestaliśmy kwadrans na koniu i biją
dzwony - poszliśmy na las. Zagrały karabiny, upadł pierwszy ułan, moja lanca nadziała się na
kogoś... Emilka potrząsa mnie za rękę i powiada: - Ja ciebie okryję słomą, leŜ spokojnie, bo
Ŝandarmi są we wsi - i wybiegła zdenerwowana. I nikt nie przychodził do mnie, aŜ trzeciego
dnia o zmierzchu zjawił się w stodole jakiś człowiek w skórzanej kurtce z automatem przez
pierś, niski, chudy, ale zwarty. Milczał, przypatrując mi się uporczywie błyszczącymi
źrenicami; odszedł postawiwszy koło mnie butelkę z maślanką. Dwa tygodnie później
przyszedł w nocy Chuny.
- Wstawaj, koleŜko, pojedziemy. - Potykając się, rzucając rękoma jak pływak wylazłem za
Chuny na ciemne podwórko. Stały tam trzy konie, był Szerucki i ktoś obok, milczący.
Wsadzili mnie na konia i pojechaliśmy drobnym kłusem.Objąłem szyję końską, mŜył drobny
deszcz, mijaliśmy kupy otawy, chrzęszczące pod kopytami kartofliska. Podtrzymywali mnie
Chuny i Szerucki, ręce ich były Ŝelazne. Nie mieli czasu mówić ze mną - bracia moi, obrońcy,
towarzysze. Stępa, ostroŜnie zjeŜdŜamy urwiskiem w jar. O świcie zsiedliśmy z koni w lesie.
Szerucki oddał lejce Chuny, polazł do ciemnej sieni, po chwili wyszedł -200
kiwa ręką. Chuny prowadzi mnie do izby, w której siedziało kilkoro ludzi, dzieci spały na
słomie pod ścianą. - Wyprowadźcie go - powiada ten w skórzanej kurtce. Przesiedziałem w
krzakach do pełnego słońca, przyszedł Chaim, kazał się rozebrać do naga, a Chuny z
Szeruckim
przynieśli baniak ciepłej wody.
- Ty wymyj się - powiadają - bo dzieci są między nami, a o zarazę nietrudno. Te brudne łachy
z siebie zaniosłem daleko w krzaki, wymyłem się. Dali mi zgrzebną koszulę, kurtkę po kimś
zamoŜnym i nowe wojskowe bryczesy. Zjadłem kilka po-śnych kartofli. - Ty, Leit, pogadaj z
nim - rzekł Chuny do tego w skórzanej kurtce. I Leit-Latadywan wytłumaczył mi, o co
chodzi. Mówił, Ŝe wszyscy tu zebrani to bracia, moja nowa rodzina, nie wszyscy są śydami,
ale to jest jedna rodzina. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nic nikomu o nikim,
rozmawiać naleŜy tylko z tym, z kim trzeba, a nie z tym, z kim moŜna. Wszystko oddaj,
wszystkim podziel się. Wroga naleŜy zabijać: noŜem, łomem, czym się da. Nigdy modlitwą.
Staremu Buchsbaumowi wydawało się, Ŝe modlitwą oddali wroga, staremu Hochowi wydaje
się, Ŝe dolarami przekupi wroga. Leit podał mi rękę.
- Młody jesteś, co umiesz robić?
- Zecer jestem.
- Jak się nazywasz?
- Heindl.
- Do szkoły chodziłeś?
- Trochę chodziłem - powiadam.
- Jesteś śydem? Milczałem.
- No... Chodzi o formalność.
- Trochę.
201
- To znaczy?
- Moja matka śydówka. - Opowiedziałem dzieje mojego ojca, dozorcy młyna "Pames i
Spółka". - Chciałbyś robić wywiad? - Leit popatrzył mi w oczy i to było wszystko. - Gdzieś w
okolicy - mówił - jest grupa Czaczkiesa. Trzeba pójść w teren, nawiązać z nimi robotę. To są
ludzie z kamieniołomów, uciekli na wiosnę. Oni się gdzieś włóczą kupką po lasach, Ŝyją
półnadzy. To trzeba zbadać. No, więc ty to zrobisz. Wczoraj koło Pasiek zabili człowieka,
mówi się, Ŝe to czaczkiesowiec. Zbadać trzeba u ludzi w okolicy, kto to ten zabity. Kto
widział i co widział. Gdybyś spotkał Czaczkiesa - poznasz go od razu, bo jest bardzo wysoki,
wyŜszy od naszego Chuny. Tego samego dnia poszedłem lasami pod Pasieki, Ŝeby stwierdzić,
czy rzeczywiście ten jakiś zabity człowiek jest z grupy Czaczkiesa. Ale nie, nigdzie tam
nikogo zabitego. Dopiero za pagórkiem, przy ścieŜce do Wilin znalazłem kupę ciał. Była to
zabita kobieta i troje dzieci przy niej. Na biednym odzieniu leŜała juŜ pajęczyna z rosą. To
było mniej więcej tu, gdzie teraz te kobiety przystanęły. Poprawiają tłumoki na plecach,
siąkają nosy. Przystawiamy dłonie do czoła, bo pali się coś w Szabasowej czarnym dymem.
Daleko na szosie widać kilka par sań. Robi się fioletowy wieczór, na drzewach usiadł szron,
szkli się solą przed nami ścieŜka, a daleko głucha ściana dymu. - Nie nocował w waszej wsi
ten człowiek, wy go pewnie znacie, ten, co to u księdza na podwórzu został raz postrzelony.
Leit on się nazywa - pytam najbliŜszej kobiety. - Tak było - powiada ta najbliŜsza.
- Nocował?
- Ta wariatka Domińka przytuliła go w swojej komorze. Chodziła, udawała, Ŝe coś tam
wysypuje, a ktoś musiał widzieć wszystko. Ja siedziałam i szyłam. Któryś z chłopów 202
przyszedł i powiedział, Ŝe coś będzie tej nocy. Poszli ludzie do Domińki i powiedzieli jej,
Ŝeby go sobie wywiozła ze wsi: "Słuchaj nas, będzie bieda." A ona stanęła na progu komory i
talerzem w pierwszego człowieka. To gwałtowna dziewczyna i nikt juŜ nie śmiał pyska
otworzyć. Przyszli nad ranem szupowcy i tak się to stało. - A on? Ten człowiek, ten Leit?
- Spalił się. Ten wasz Szaja zebrał to, co się nie spopieliło, do czapki znalezionej pod
przełazem. A co jej, zdrowej kobyle, wysadziła okno i nawet nie wie, co się u nas w
przysiółku potem stało. Matka moja jeszcze wybiegła na próg i przewaliła się na poręcz, coś
wołała. A tu lęk, Jezu, jaki lęk. Wyleciałam z domu i biegłam na ogrody, i lękałam się, Ŝe
dogonią i siły nie będzie, Ŝeby się wyrwać z tych strasznych rąk. - A co z tą czapką?
- Zakopali koło figury. Ziemia zamarzła na kość, cięŜka. Siekierą rozbili i zasypali. -
Waszych chłopów zabrali czy zabili?
- I zabili, i zabrali na śledztwo. Swego ja nigdzie nie poznałam. - Pewnie zabrali - powiadam.
- Dowiemy się u kolejarza na szlabanie, on musiał widzieć, kogo tej nocy przyprowadzili z
szosy do Szabasowej. No nie? Ale kobiety milczkiem sunęły w dół. Nad lasem pokazał się
czerwonawy jak węgielek księŜyc. Mrok szybko zasłaniał oczy. Zimny północny wiatr
szczypał za nos, słychać juŜ było gwizdy z dworca Szabasowej, gdzieś szczekały psy z
przypłaszczonej nocą odległości. Mijamy ciemne domki na przedmieściu Foresta, ludzi nie
widać, gdzieś ktoś jak czarna kula przetoczy się szybko z podwórza na podwórze. Przed
szlabanem pchnąłem rękę do kieszeni, pistolet zimny jak lód. Ktoś stoi w ciemnym płaszczu.
- Dobry wieczór - powiadam.
- Dooobry - huczy niski bas.
203
- Co tu się paliło? - Przystajemy, ten obcy zapala szybko papierosa i w blasku od zapałki
przypatruje się mojej twarzy. - Baraki Ŝydowskie spalili - powiada i prztyknął węgielek za
siebie, zrobił krok ku kobietom. - Ja na waszym miejscu sprzedałbym samogon tu, w mieście
odbiorą wam Ŝandarmi. A ty Ŝyj, człowieku, nie wiadomo jak. Zajdziemy tu do budki,
zapłacę. - Czym pan płaci? - spytałem.
- To zaleŜy - on powiada i chrząknął.
- Musimy iść do kryminalnej policji - powiadam - bo tym kobietom zabrali tej nocy męŜów. -
Trudno, co pilniejsze.
- Widział pan co w nocy? - pytam.
- Co pan rozumie: widział?
- Czy kogoś przyprowadzili z szosy do miasta?
- Czemu nie, ile razy to się widzi. Co z tego? Kolejarz odszedł za tor i zaraz nadjechał pociąg
towarowy ze wschodu, widać na tle nieba krowie łby z duŜymi rogami, ryczą cielęta, kwiczą
świnie. Stoimy chwilę - długi jest pociąg. Widać za wagonami w błyskach latarki elektrycznej
cholewy Ŝandarmów. Odłączyłem się od kobiet i szybkim krokiem wzdłuŜ szkarpy uciekam
między kupy desek. Pociąg przeleciał, słychać koło budki: - Samogonka, samogonka!
Donerweter! Kom... kom... kom..
Biegłem wzdłuŜ jakiegoś rowu, magazynki grzechotały w kieszeni, za drutami kolczastymi
białe pustkowie boiska sportowego i teraz z boku widziałem światła elektryczne sunące po
szkarpie. Tam dalej ktoś zagwizdał dwa razy na palcach. Na ulicy Kolejowej spotkałem
dziewczynę, moŜe czternastoletnią, szła w kierunku miasta, dźwigając coś w wiaderkach. -
Niech mi panienka pozwoli - powiedziałem - pomogę.
204
Dziewczyna nie odpowiedziała, moŜna było przypuszczać, Ŝe się przestraszyła, zaczęła
płakać. - To, proszę pana, ja sobie kupiłam.
- Nic... nic - wyszeptałem i pobiegłem.
Ulica była pusta. Okiennice zamknięte, tylko z Grand Hotelu buchała na drogę smuga światła;
nad dachem dym sznurujący prosto do nieba. Za hotelem uliczki getta, sterczą połamane
futryny jak zawalony wiatrak. Snuł się tu jeszcze niedawno, w letnie wieczory, tłum ludzi.
Zimą dzieci biegały na ślizgawkę, zgarniały śnieg z poręczy targowiska i jadły, Ŝeby się
przekonać, czy jest smaczny. Robotnicy z kobietami rozsiadali się na ławkach, dowcipkowali,
gryźli słonecznik. Bzykały muchy, chodziły indyki. A w oknach zawiniętych bluszczem do
późna błyszczało zielone światło księŜyca, zakochani całowali się w altanach. Ciepłe były
płyty kamienne chodnika, a na nich dzieci na czworakach lub czepiając się rączkami
ogrodzeń stawiały pierwsze chwiejne kroki. Wesołe psie gonitwy, a za nimi panowie na
przechadzce. śebracy rozwijali w bramach gazety z ogryzkami chleba, pierogów, placków. W
hotelu grała orkiestra, migotały, gasły i zapalały się kolorowe światełka. Szurgały nogi w
tańcu... Nad Szabasową stał księŜyc, nad gettem snuły się mgły, gmatwały się uliczki za
drutem kolczastym. Obok, w dole, ulica Nowa. W cieniu, za drzewami, uchylona furtka.
ŚcieŜka udeptana do ganku na tyle domu. Postałem chwilę na progu, zadzwoniłem i ruszyłem
w głąb długiej sieni.
Wyciągnąłem przed siebie zgonione nogi i tak siedziałem bez ruchu, zamyślony i wzruszony.
- Zabawny z pana człowiek - Ksawera odwróciła twarz w moją stronę. - Czego? - spytałem.
Milczała, smarując chleb marmoladą.
Mieszkanie Ksawery było długie i wąskie jak brama w zajeździe, ale czyste. Dwa okienka
zasłonięte szczelnie kocami. Stół, dwa krzesła, szafa z lustrem, staroświecka skrzynia okuta
Ŝelaznymi kwiatami, duŜy czarny kredens z dwoma parami drzwiczek i mała kanapa nakryta
Ŝółtym liŜnykiem. Nad kanapą wisiał krzyŜ drewniany, kotylion w celofanie i wianek z
kocanki, w rogu na metr wysoka sterta ksiąŜek. Nad ksiąŜkami wisiał obraz - taki widok z
okna na szare niebo z drzewami uciekającymi wraz z chmurami. Na szafie ruda wiolonczela.
Zjadłem chleb, wypiłem sagan zboŜowej kawy.
- Pan pali?
- Tak.
- A Chaim ma co palić?
- Jak czasem. Bakun przewaŜnie. Albo teŜ kilka dni nic. Ksawera skłaniała potakująco głową
i ani na chwilę teraz nie spuszczała oczu z mojej twarzy. - Gdzie teraz jesteście?
- W Zalaskach.
- JednakŜe... Kiedy pan chce wracać?
- Nawet zaraz.
- Ja wyjdę po te lekarstwa dla Chaima, a pana tu zamknę.
Stanęła za drzwiami szafy, rzuciła mi na stół pudełko papierosów i zapałki. Wdziała ciemne,
sukienne, mocno wcięte w talii palto, włóczkową czapkę. - Niech pan zgasi lampę i siedzi
spokojnie do mego powrotu. 208
Wyszła. Dwa razy zgrzytnął zamek w sieni. Zgasiłem lampę, ściągnąłem buty, namacawszy
kanapę ległem na niej. Dawno leŜałem na czymś tak przyjemnym. Ciepło, sucho, gdzieś
blisko mego ucha chodził zdrowym balansem budzik. Za ścianą słychać teraz wyraźnie
kłótnię: - Zobaczysz ty wtedy - krzyczał męŜczyzna - zobaczysz, czyja się boję. On nie
skoczy, zabiję go. On mnie nie zna. On tu nic nie ma do pokazania! - Zrobi, co mu się
podoba! Ty ciągle przypuszczasz, Ŝe on ma przed tobą stracha. Teraz ty tu potańczysz... Sen
mnie morzył, paliłem papierosa za papierosem. Potem za ścianą zrobił się wielki zgiełk,
krzyki zadowolenia, śmiech kobiet, szczekanie psa, potupywanie nogami i hałas niemoŜliwy,
jakby ktoś coś wielkiego wygrał. Jakaś zabawa była skończona. Wstałem, Ŝeby wszy ze mnie
nie skąpały na pościel Ksawery. Chodziłem od okna do drzwi, rozmyślając o tym i o owym,
jak to bywa, kiedy człowiek jest w takiej sytuacji. - Co wiesz o Ksawerze - pytał pewnej nocy
Chaim Szeruckiego. - A bo co?
- Latadywan listy od niej dostaje, paczki z jedzeniem.
- Ona nie ma Ŝadnego fachu. Ojciec jej jest juŜ dziesięć lat we Francji. Przysyłał trochę
pieniędzy. We Francji moŜna było zarobić więcej pieniędzy niŜ tutaj. Ona grała na
skrzypcach w "Rojte Bandę", ale nie jest śydówką. - A, to ona! Przypominam sobie -
powiada Chaim.
- Na Zawodziu mieszkała z trzema robotnicami ze szczeciniami. - Tak, tak, tak. Dobra nasza -
powiada Chaim -juŜ ja wiem, kto ona jest. - Ty, człowieku, nie spytuj mnie z rozumu.
- Co znaczy?
- Wszystko o niej wiesz, a pytasz chyba na wariata.
14 - Czarny potok
209
- Złościsz się, bo nic o niej więcej nie wiesz. śyłeś tyle lat w Szabasowej, a nie znasz ludzi
tamtejszych. - Gadaj zdrów, pukaj dziobem w szybę. I z takiej podstępnej rozmowy moŜna się
było dowiedzieć, Ŝe Ksawera nie jest dziewczyną, miała męŜa, Ŝyła z nim rok i zostawiła
pijaka, wygładzonego obłudnika o nienagannym zachowaniu wśród ludzi, szulera i tajniaka o
spadzistych biodrach. MoŜna było własnym nie wierzyć oczom - taki był miły na pozór. Bił
ją, brutalnie ciągnął pod siebie; miaŜdŜona i kopana, ze strasznym uczuciem obrzydzenia
poddawała się w rozpaczy. Przecierpiała rok, którejś nocy wprost z pościeli, porwawszy
odzienie, uciekła od alkoholika. śyła potem z Leitem, on grał na wiolonczeli, ona na
skrzypcach. Nabrała do tego człowieka wielkiego zaufania, opowiadała o swoim Ŝyciu, o
dzieciństwie, o śmierci matki, z której śmiercią skończyło się wszystko na świecie prócz
muzyki. Ojciec, Austriak, nie interesował się córką, czasem przysłał trochę grosza. Zawsze
bardziej kochał pieniądze niŜ ludzi. I zaraz przy pierwszym tchu w tym jej nowym Ŝyciu z
Leitem - przyszła wojna. A Ciszka, mąŜ Ksawery, na drugą noc po wejściu Niemców do
Szabasowej, "celem zapobieŜenia wszelkim nieprzewidzianym wydarzeniom, które by mogły
spaść na nią", dlatego Ŝe Ŝyje z śydem - zapukał. Bule i ktoś jeszcze pod oknami. Ulewa
lipcowa szumiała bez przerwy. Ksawera zbudziła się, doleciał ją szmer pod ścianą, skrzypnęła
deska na progu. Zbudziła Klarę, która tam nocowała, ukrywszy kosztowności Arnsteinów pod
podłogą. Klara otworzyła okno: - Do kogo? - Czy tu mieszka pani Ciszkowa? - rzekł Bule.
- A tak. Przez sień.
I Bule z Ciszka zaczęli się gramolić po deskach na ganek. Tylko ten obcy, chytry pies, wlazł
na okno. Leit odwaŜył się, uderzył tajniaka Ŝelazną raszplą po głowie. - Drzwi wywaŜymy! -
krzyczeli tamci przy wejściu.
210
Klara i Leit uciekli w ogrody pod wałami. Nocą po mieście chodziły niemieckie patrole,
strzelały do okien. Leit do rana przeleŜał w kartoflach. I od tej pory nie widział juŜ więcej
Ksawery. Dostawał od niej listy, jedzenie, pieniądze. śycie Ksawery w dziewięciu
dziesiątych było Ŝyciem cięŜkiej pracy i kamiennego uporu w gręplarni wełny. Nie uwolniła
się od udręczeń Ciszki, nagabywań, szantaŜu i prowokacji. Nigdy w Ŝyciu, jak to nieraz
opowiadała Klarze, nigdy do tego stopnia nie czuła się szczęśliwa, jak teraz, kiedy tyle okazji
do chronienia tropionych ludzi. Odkąd Leit błąkał się po lasach, nie tknęła skrzypiec. Na nic
muzyka, kiedy człowiek płacze w środku, kiedy na oczach rozbijali dzieci o mur. MoŜna było
przypatrywać się z ukrycia Ŝandarm-skiej nocy. Codziennie nad ranem gwałtowne stukanie
do drzwi budziło kogoś na śmierć. Zostawały tylko zwierzęta i zdychały na progu. Ksawera
wyprowadziła w burzliwy wieczór kilkoro dzieci za miasto i oddała w opiekę Chuny Sząji,
który czekał z Szeruckim w Lipkach. Tylko Kalma ocalała, chodziła w szmatach i w worku
na głowie, a wszy wgryzały się do kości. Zapalając papierosa spojrzałem na budzik: pół do
ósmej. Podciągnąłem pas u spodni i zacząłem robić przysiady, bo zaczęły mnie brać dreszcze.
Za ścianą znowu ktoś mówił do kogoś głośno. Łaziłem na bosaka po zimnej podłodze,
brnąłem przez wspomnienia skracając szczegóły. Przyszedł na myśl Ciszka. Warto by spytać
Ksawery, co robi ten szuja. Ale czy to wypada mówić z nią, wchodzić w te poszczególne
podłości? Bo i tak zapowiadało się na to, Ŝe kara na niego zbliŜa się. śeby nie wiem co miało
się stać potem, Chuny z Szeruckim zakatrupią go. Kto kazał temu bandycie podszepnąć
Ŝandarmom polowanie na dzieci? śadne się juŜ nie podniosło z glinianego pagórka. A potem
jeszcze z kilkoma czekał do wieczora w krzakach, Ŝe jeszcze kogoś zwalą na zasiadkę. Widać
ich było, rozeszli się koło 14*
211
północy w róŜne strony bez poŜegnania. "Zapamiętać trzeba to wszystko - mówił Leit -
choćby to nie wiem jak płynęło malutkimi strumyczkami. Nie dać po sobie chodzić, nie dać
się zabić, nie dać się wszom i głodowi." Leit był prawie niskiego wzrostu, szczupły, z
brzydką ospowatą twarzą, umiał się bić nie gorzej od Ŝylastego Chuny czy Szeruckiego.
Zimnym bystrym okiem prześledził kaŜdego, chytrze zadawał cios, w rozmowie nie
gestykulował wcale i uparty był jak kamień. LeŜeliśmy kiedyś z Latadywanem na miedzy
blisko szosy, na której pracował batalion Ŝydowskich robotników z Ŝółtymi łatami na plecach,
czatowaliśmy na odemana, który majątek zrobił na dostarczaniu robotnikom szkaplerzy z
rtęcią przeciw wszom. Robił wymianę - rtęć w maści za pierścionek, zegarek, złote rublówki.
LeŜąc tak, obmyślaliśmy, czym tego złodzieja unieszkodliwić, bo broni Ŝadnej jeszcze nikt z
nas nie posiadał, prócz duŜego scyzoryka w blaszanej okładce z napisem "Magnitnaja
łoszad'". Nie zdąŜyliśmy pomyśleć, kiedy Leit juŜ skoczył i stanął na metr od odemana. "Rzuć
to!" - krzyknął z całej siły po niemiecku i z wzniesionym nad głową kamieniem ruszył o krok.
Cios padł tylko raz. Z uszu odemana wyciekła krew. Leit nie zdąŜył ob-szukać leŜącego,
chwycił tylko pistolet. Warta zaczęła strzelać. Piętnastu ludzi z batalionu uciekło klucząc
między krzakami. Szerucki patrzył na niego ze zdumieniem, kiedy się o tym dowiedział.
Pierwszy raz ktoś postąpił w ten sposób. Twarz Leita zmieniła się odtąd do niepoznania, tylko
czasami błąkał się jeszcze ten sam cienki uśmiech na wargach. Częściej teŜ nam powtarzał:
"Nie ma takiego prawa na ziemi, które zakazałoby bronić się przed śmiercią. Przy dobrej woli
i wysiłku zlikwidujemy niejednego." Tego samego dnia wieczorem wszyscy z naszej grupy
popili się samogonką u Arbuzowskiej, tylko Leit i Wąskopyski nie 212
tknęli trunku. Wśród gwaru i uciechy powyłaziły takie rzeczy, z których sami nie zdawaliśmy
sobie sprawy, ile kto wart. ToteŜ odeszli na wieki z naszej grupy Piegza i Bam-bucher,
zboczeńcy i prowokatorzy. O ósmej wróciła Ksawera. - Proszę zaświecić - powiedziała cicho.
- Nawet nie wiem, jak panu na imię. Ten Chaim ma głowę na karku, zmienił pismo na
recepcie. Był ktoś w aptece taki, Ŝe mi się niedobrze zrobiło. Długo byłam? - Tak sobie, moŜe
godzinę.
- Co pan robił? Zdrzemnął się pan?
- Ot tak, myśli się to o tym, to o owym. Słuchałem trochę, co za ścianą mówią. - I co pan
podsłuchał?
- Jakaś kłótnia tam była.
- Poznam pana z tym człowiekiem. On tresuje psy, stary dziwak. W śmiałym spojrzeniu
czarnych oczu Ksawery zjawił się wyraz badawczego zniecierpliwienia. - Ja wspomniałam o
nim w liście do Chaima.
- Tak, mówił mi o tym...
- Będzie pan mógł mówić z nim. Pójdzie pan ode mnie dopiero rano, bo dzisiaj Ŝandarmska
noc. Kilku jeńców sowieckich uciekło z obozu, ulice obstawione. śadnych dokumentów pan
pewnie nie ma. - Pani Ŝartuje chyba. Tam chory czeka.
- Myślałam o tym - Ksawera spojrzała mi prosto w oczy i pokręciła głową - nie przebije się
pan wcześniej z Szabasowej aŜ nad ranem. Tu panu nic nie grozi, przesiedzimy w ciemności
te cztery, sześć godzin. Ksawera podała młodą, dobrze ugotowaną wędzonkę, jedliśmy i
rozmawiali. Słychać było krótkie seryjki z pistoletów, ktoś przebiegł pod naszymi oknami i
skręcił w roz-waliska. - Nienawidzę nawet samej myśli o tym, Ŝe się moŜe coś
213
takiego dziać. Herbatę wypijemy po ciemku. Te lekarstwa niech pan od razu włoŜy sobie do
kieszeni kurtki, wszystko jest, co trzeba. - Właśnie - powiedziałem, wziąłem z rąk Ksawery
pakiecik. Przyznać się trzeba, Ŝe zaczęły mnie niepokoić strzały na ulicy, wolałbym być na
przestrzeni, a tu zestarzeć się moŜna było w oczekiwaniu na głupie wypadki, toteŜ wzułem
buty i usiadłem blisko okna. Zapchawszy rękę pod koc, badałem zasuwki, Ŝeby w razie czego
nie guzdrać się za długo. Zajrzałem przez szparkę - ciemna noc czy mróz tak zasłonił szyby? -
Jak się czuje Chaim? - spytała Ksawera.
- Jak się moŜna czuć? Tak jakoś... Zapaliłem papierosa, Ksawera usiadła, kanapa
zatrzeszczała pod jej pełnym ciałem. - Nie będzie pani spać przeze mnie. Ksawera nie
odpowiedziała od razu. - Głupstwo, niech pan nawet nie myśli o tym.
- Jutro pani musi stanąć do roboty, sił nie będzie.
- Niech pan odejdzie lepiej z tym tematem. To głupstwo wszystko. Co jest z Kalmą? - Mało o
niej wiem teraz. Prawdopodobnie u Czacz-kiesa, gdzieś z jego ludźmi. Wyźlizguje się od
śmierci. - A Ciria?
- Straciła rozum, błąka się po lesie.
- Ja Leita poznałam na weselu Cirli. Stary Buchsbaum zamówił nas, graliśmy do kolacji. Ciria
stała przed lustrem, rozczesywała swoje długie włosy, rude włosy. DruŜki załoŜyły jej nad
czoło metalową obręcz zachodzącą aŜ na skronie, a za uszami były takie dwie klapy z
pozłacanej blachy, i na tę podkładkę zarzuciły wszystkie włosy do góry i zakarbowały. Czoło
się odsłoniło i głowa stała się wysoka. Potem ustroiła się w klejnoty rodzinne, kolczyki,
pierścienie, bardzo pięknie wyglądała. Wszystko się tam odbyło starozakonnie, tylko Chuny
był po świecku ubrany. Szedł 214
pod baldachimem wyprostowany, a przy jego wzroście bardzo to śmiesznie wyglądało. Potem
przycupnął w kącie i słuchał muzyki. On lubi muzykę. Myśmy po północy zagrali Erikonig.
Leit kochał Szuberta. Chuny podszedł do Leita: "Co to było?" "To? Szubert." Sama teŜ
wówczas dowiedziałam się od Leita, Ŝe Szubert był brzydkim i biednym synem prostego
nauczyciela. Jak Cygan miał kręcone włosy, ciemną cerę i ogniste oczy. Miał jedenaście lat,
kiedy przyszedł do konserwatorium z prośbą o przyjęcie go. Zadrwili z niego, Cyganiątka w
podartej bluzie. Mając lat szesnaście wrócił do domu, do ojca, braci, którzy teŜ byli dobrymi
muzykami, koncertowali sobie w domu. Jeszcze bardzo młodziutki był, bo miał dopiero
dziewiętnaście lat, i napisał Erikonig do ballady Goethego. Pana pewnie nudzi to moje
gadanie?
- Nie - powiadam - chętnie się słucha coś takiego.
- śycie jego było skromne, a trosk nie dzielił nikt. Nikt. Ciągła praca nad nowymi utworami i
ciągłe ubieganie się o jakąkolwiek skromną posadę, której nigdy nie otrzymał. W lecie kilka
tygodni pieszej wycieczki w austriackie Alpy z przyjacielem śpiewakiem - oto Ŝycie i los
Szuberta. Najszczęśliwsze dni dla niego to te, kiedy szedł wolny przez góry i gaje z
przyjacielem i śpiewali sobie. Śpiewali piosenki, moŜe najpiękniejsze, takie na pewno,
których jeszcze nikt przedtem nie śpiewał. Szubert kochał wszystko. Umarł młodo, miał
trzydzieści jeden lat. A dwa koncerty publiczne ledwo starczyły na jego pogrzeb. Niech mi
pan teraz opowie coś o Leicie. Kiedy go pan widział ostatni raz? - Dawno go widziałem,
byliśmy rozłączeni, a nawet trochę pogniewani. - Czego pogniewani?
- Bo był odmiennego zdania co do jednej sprawy. Właśnie chciałem zapytać - ile pani wydała
pieniędzy na te lekarstwa? 215
- Z tych pięciu dolarów Chaima mam jeszcze dwa w kieszeni. Gdyby wam trzeba było, to się
coś zrobi. Mam pewne źródło. To nie ma nic do rzeczy, tym się nie martwcie. Niech pan
powie, o co pogniewaliście się, smutno mi się robi. - Nic wielkiego, trochę poróŜnili się z
Chaimem. Mówiło się często, Ŝe nie ma pieniędzy, choćby na wikt dla tych biednych dzieci,
co się włóczą z nami. - CóŜ temu winien biedny Leit?
- Jak by pani postąpiła na przykład w takim wypadku:
po lesie włóczy się człowiek, całkiem stary człowiek z dolarami zaszytymi w rudej bekieszy.
Jest tego, według zdania tajniaków, ze czterdzieści tysięcy. - Ja bym mu zabrała, wydzieliła
tyle, ile trzeba na Ŝycie, dajmy na to, na cały rok, i koniec. Moglibyście na przykład wziąć go
pod opiekę, wyszukać jakieś schronienie, bo się trzeba liczyć, Ŝe to człowiek stary. A jakie
stanowisko zajął Leit? - On inaczej, i tu pierwszy raz Wąskopyski z Leitem poróŜnili się. Leit
mówił: "Nie róbcie tego, zastanówcie się, jakie to fatalne moŜe mieć skutki na całość
sprawy." "Jakiej sprawy? - mówił Wąskopyski. - Na przykład jakiej sprawy?" "Ty się
zastanów, pomyśl nawet kilka dni, potem dasz mi odpowiedź. Na pewno zgodzisz się ze
mną." "Powiedz mi: dlaczego staremu nie moŜna zabrać trochę tych dolarów? Na przykład
dlaczego?" "Spróbuj to zrobić" - ostrzegał Leit.
"Ja się nie pcham do tego. Bo i tak wyjdzie na to, Ŝe tajniacy podbiją nogi staremu, i koniec.
Dzieci bez łyŜki ciepłej strawy, bez łacha na grzbiet. CóŜ to za sprawa taka bogobojność."
"Zastanówcie się - rzekł Leit. - Nic więcej nie powiem."
216
- Tak, to nie jest takie proste, jak mi się w pierwszej chwili zdawało. Nie mogę sobie
przebaczyć tego - rzekła Ksawera. - A Leit zaczął patrzeć na nas wzrokiem innym niŜ
kiedykolwiek przedtem. "MoŜe ja wam jestem niepotrzebny, moŜe ja wam przeszkadzam - i
poszedł. Jeszcze się odwrócił - zastanówcie się" - powiedział i poszedł gdzieś, nie wiadomo
gdzie. Dudi, który był przy nim do ostatka, wie bardzo mało, prawie tyle co nic. MoŜna sobie
rozmaicie ten wypadek tłumaczyć: na dobre i na złe. Tymczasem jest tak, Ŝe jak się nie widzi
trupa, to szkoda gadać o tym wszystkim. Tak samo jest z Leitem, niech pani pomyśli trochę,
co ja powiedziałem. - Jak to mam rozumieć?
- Prosto. Ja nie przysięgnę, Ŝe on nie Ŝyje. Ksawera zamilkła, widocznie nie chciała juŜ nic na
ten temat powiedzieć. Poruszyła się na kanapie i wyszeptała: - Tak, tak, tak... JakieŜ to
straszne wszystko razem. Po dłuŜszym milczeniu podniosła się i powiada: - Zawołam tego
mego sąsiada. Rozmówcie się! On ma do sprzedania jakiś karabin. Musi pan jednak udawać,
Ŝe pan jest kłusownikiem, Ŝe panu broń jest potrzebna na lisy albo coś takiego, bo on twierdzi,
Ŝe ludzi nie wolno zabijać. "Człowiek jest potrzebny" - powiada. - Kto on jest?
- WysłuŜony strzelec u jakiegoś hrabiego. Nazywa się Trypka. Teraz handluje psami,
sacharyną, karbidem, sodą kaustyczną. A poza tym tresuje młode psy, nie wiadomo na co, ale
tresuje. MoŜna powiedzieć, Ŝe męczarnię przechodzą te zwierzęta. On się stara wdroŜyć je do
ataku na człowieka. W tym celu przebiera swego czternastoletniego wnuka w grube
brezentowe łachy, twarz mu osłania drucianą siatką pszczelarską, na plecy zawiesza coś niby
karabin, na przykład motyczkę. Widocznie chce w psie obudzić niena-217
wiść do uzbrojonych. Ja to słyszę nieraz przez drzwi... okrucieństwa. Ten wnuk bije psa, a
stary szczuje, i to trwa godzinami, do jakiegoś tam skutku. Powiada, Ŝe on lubi takie emocje,
daje mu to ulgę. Powiada, Ŝe po godzinie tresunku czuje się mniej osaczony przez wrogów.
Ma on podobno jakichś swoich wrogów, którym nie wystarczy nasypać tabaki w oczy. - Czy
warto mówić z nim na temat broni?
- Tak. Nic nam nie grozi z jego strony. On ma w tym swoje obliczenia, chciałby coś zarobić,
nic innego, zdaje się. MoŜe mu pan obiecać coś ze zwierzyny, on zresztą na to liczy, bo mu
juŜ o tym wspominałam. Na inne sprawy jest najzupełniej obojętny. - Co znaczy: inne
sprawy?
- Na to, co się dokoła dzieje. Łazi po terenie getta i wyłapuje koty, skórka skórką, a z reszty
robi się mydło. Na wszystko inne ma szubieniczną minę. Powiada, Ŝe on teŜ tyle starań
włoŜył w swoje Ŝycie i wszystko na nic. "Jesteś pani zuch" - mówi mi nieraz. "Czemu?" -
pytam go. - "śe się pani nie dała podeptać, Ŝycie wypróbowała do dna, ale nie dała się
przyklepać ludzkimi butami." Ziewając wyciągnąłem nogi pod stołem i teraz dopiero
poczułem, jak strasznie jestem zmęczony po dzisiejszym marszu, po wczorajszej
nieprzespanej nocy. Wyciągnąłem papierosa z kieszeni, poszukałem zapałek, ale właściwie
wcale mi się nie chciało palić, trzymałem pudełko w garści i słuchałem. - Bóg raczy wiedzieć,
co w tym człowieku siedzi. Brakło mi odwagi, Ŝeby go śledzić, nie jestem teŜ pewna, czy w
tym stanie moich nerwów nie popełniłabym jakiegoś błędu. Zresztą spotkanie z nim wyjaśni
panu wszystko. - Nie rozumiem.
- Dowie się pan teŜ, co wam policja da za wypuszczenie Gaila. 218
Pot wystąpił mi na czoło. Cisnęły się pytania. Tysiące spraw pomieszanych w jednej kupie,
zaraz teŜ trzeba było coś powiedzieć, ale zanim zdąŜyłem wymyślić - Ksawera ciągnęła dalej:
- Mnie się wydaje, Ŝe oni mają Leita, wzięli go na zastaw. - Skąd to pani przyszło do głowy?
- Nie ma się pan czego obawiać,, mając do czynienia ze mną. O Leicie i Gailu mówiło się w
aptece. - Pani z kimś mówiła na ten temat?
- Nie.
- A co?
- Jeśli mi pan przeszkodzi w poszukiwaniu Leita, poniesie pan wówczas całą
odpowiedzialność. - Co się stało?
- W aptece zastałam jakiegoś człowieka. Kiedy weszłam, to on mówił do laborantki: "Pamięta
pani coś niecoś tego nauczyciela z hebrajskiej szkoły?" "No tak, czemu nie. Taki kucy, grał
na wiolonczeli."
"To jego policja tamtej nocy złapała."
"Proszę poczekać - powiada laborantka - lekarstwo musi się gotować." - Szepnęła coś do
Bifersterowej i ta z rozwartymi wysoko ustami, podtrzymując językiem górne zęby, pyta
mnie: "Co pani sobie Ŝyczyła?" - Ciągle się odwracała do laboratorium, jakby stamtąd ktoś
groził jej rewolwerem. Poszła za recepturę. Gruby męski głos mówił: "Ja nie jestem
zakochanym głupcem. Ja dobrze obserwuję interesantów." "Zobacz jego stare recepty,
przekonasz się, Ŝe ja mam rację." "Pani ma flaszeczkę na rivanol?"
"Nie, nie mam."
"Kto pisał tę receptę?"
219
Trzeba było znaleźć jakieś wytłumaczenie. Wstyd mi było brutalności okazanej Ksawerze. -
Czasem przypadek sprowadza do tego. Musieli juŜ panią osaczyć. Naciągają do swoich celów
i to się czasem zdarzyć moŜe w mgnieniu oka. Spostrzega się człowiek, Ŝe był głupi, dał się
wciągnąć do tej zbrodniczości. Chciałby się ukryć gdzieś w ciemnym kącie, ale Ŝycie jest juŜ
zagroŜone. Prawie natychmiast Ksawera krzyknęła:
- Nieprawda! Nie, nie!
Głos jej miał jakąś swoistą godność i namiętność.
- Ja wierzę pani - powiedziałem i umilkliśmy obydwoje.
Ktoś zastukał w ścianę. Ksawera odstukała nerwowo kilka razy po dwa. Po chwili w sieni
zaskrzypiały deski, słychać było cięŜkie kroki. Coś mi przemknęło po głowie. Czułem się,
jakbym nagle rozpłynął się w powietrzu. Wszystko jedno, ktoś tu musi dzisiaj wydać swoje
ostatnie tchnienie. - Proszę - powiedziała Ksawera.
- Pani nie uwierzy - mówił dyszkant z ciemności - ale ja pani powiadam, Ŝe ta ucieczka
jeńców sowieckich nie jest zwyczajną sobie ucieczką. Mogę najświętszymi słowami na to
przysięgać. - Ja nie sama jestem - mówi Ksawera.
- Aaaa...
- Ten człowiek przyszedł w tej sprawie, pan wie... I zaczęła opowiadać mocno
przekoloryzowane zdarzenia o mnie jako raubszycerze. Urosłem w tym krótkim opowiadaniu
do roli dziwaka mordującego zwierzęta śpiewająco. Trypka podszedł i chwycił moją rękę w
swoją szorstką, ale bardzo ciepłą garść. Wzdychając wyfilozofował zdanie na temat smutnego
losu ludzkiego, a starych ludzi w szczególności. Mówił przez nos, tonem dobrodusznego. -
Siadajcie - zaprosiła Ksawera.
222
Zapaliłem papierosa, spojrzałem na budzik: była godzina pół do jedenastej. W mgnieniu od
zapałki zobaczyłem twarz Trypki. Teraz przypomniałem sobie to wszystko; nagle przejęła
mnie myśl, Ŝe całej zbrodni juŜ nigdy końca nie będzie. Tak dalej, ciągle bez miary, jakby się
szło pod straszną górę; wszystko się naraz zmieniło - ktoś przyszedł i wszystko przyniósł: to
był wspólnik Bulca. Tak jak z sumieniem - nagle, wśród zamyślenia albo w nocy, kiedy
przestraszony budziłem się ze złych snów - napadało mnie to cięŜkie wspomnienie z taką
dokładnością, jakby to przed chwilą było. To się nie da zamazać nawet wesołą myślą - zostaje
na zawsze, jak grzech wobec matki albo coś jeszcze gorszego. Miałem go zabić, jeszcze w
jesieni miałem go zabić. Serce zawsze jest sędzią najdokładniejszym: daje wyrok, i koniec.
Daje wyrok, w sekundzie, na podstawie jakiegoś małego ruchu, często spojrzenia albo jednej
myśli. Krok Trypki, jego stukanie do drzwi - wszystko to było cięŜsze od kłody na piersi.
Przyszła do głowy niedorzeczna myśl: zabić... A ja, jak koń w ciemności, nastawiłem uszy,
Ŝeby się nie potknąć i nie upaść. - Tak sobie, jakoś się Ŝyje - powiedziałem.
- Uuuhu - jak z dna bardzo namulonego. Ksawera usiadła koło mnie. - Lisów, dajmy na to,
duŜo jest tej zimy?
- Dość - powiadam.
- Mniej więcej, tak na oko?
- To zaleŜy. Gdzie więcej, to więcej; gdzie mniej, to mniej. Wyczuwałem treść tej zaczepki,
noc nie zamykała nas w kręgu własnych myśli i przeŜyć - jedno pochłaniało drugie, drugie
ustępowało jeszcze trzeciemu, coraz Ŝywiej i Ŝywiej, jak ptaki z podpalanych gniazd. - Teraj
rujka u nich. Dobrze podchodzić.
- śeby tylko było z czym.
223
- Ta, to tak, pewnie. Bida piszczy, jak w kieszeni świszczy. - Coś by się znalazło - powiadam.
- Tak mniej więcej?
- Pogadamy.
- No?
- Co to jest?
- Biksflinta - rzekł Trypka i zaczął kaszlać. Tak samo kaszlał wówczas. MŜył drobny deszcz,
było ciemno. Chuny szedł pierwszy i psy rzuciły się na niego, on skoczył za płot. Do szyby w
oknie przylgnęła jego twarz. - Nic z tego - powiadam. - Do biksflinty patronów teraz nie ma. -
Co się pan na tym zna. MoŜna z niej, dajmy na to, haratać z kuli karabinowej, bo to jest
dwudziestka dwójka. Rozedmie gilzę, ale bić bije - sto metrów. - I harbuza nie przebije.
- Szkoda mówić.
- Pewnie.
- To znaczy nie?
- Po co mi taki grat?
- A co?
- Coś takiego, czym moŜna by zabić z daleka. Jakiś sztucer z patronami gdyby był, to co
innego. Odwróciłem twarz, zdawało mi się, Ŝe Trypka szuka moich oczu. Strach mój był
głupi i śmieszny, ale nie mogłem się opanować. Było za ciemno, Ŝeby się mógł dobrać do
wszystkich moich tajemnic. - Z daleka. To nie tylko od lufy zaleŜy. Ta sama, dajmy na to,
lufa inaczej bije w mróz, inaczej w parnocie - mówił Trypka pukając w blat stołu. - Inny
ładunek na nietoperza, znowuŜ co innego kaczka.
- Po co nietoperza?
- Czasem ciągnie nietoperza zabić, bo jest w nim coś ukrytego. 224
Milcząc czułem się jak szukający czegoś, co jeszcze nie zostało zgubione, ale juŜ się
wysmykiwało z garści. - Jest tak, Ŝe to, co zabije ptaka, nie zabije suki. Musi być ładunek do
tego inny i do tego znowuŜ inny. - Ja wiem o tym.
- Teraz znowuŜ oko. Jak się, dajmy na to, nie ma oka, to szkoda zadawać bólu. Strzeli się,
dajmy na to, do kaczki. Leci ona jeszcze z opuszczonymi nogami i zapadnie daleko w łozy.
Znaczy, śrutek ją czerknął w brzuch i szukaj. Ona zanurtuje w łozę i zdycha. To znowuŜ
trzepie się, zrywa i leci zabarczona, ucieka piechotą jak łasica. Taka raniona zwierzyna ginie z
oczu, zaszyje się w błoto. Trawa i niebo. - O to chodzi. Z tej biksflinty same takie kawałki i
zabarczenia być mogą. I człowiek wraca z lasu ze zwieszoną głową i bardzo zmęczony. Jest
nawet taka pieśń: sikorka powiada, Ŝe boi się szulaka, ale jeszcze gorzej boi się człowieka z
jednorurką. - To tak, to tak. Flinta flintą, oko okiem. Ono, to oko, wszystko robi. Jak kiedyś z
ojcem poszliśmy na borsuka. Pies zobaczył czarną jamę i nie chciał dalej iść. Ja widziałem
swoim młodym okiem, Ŝe borsuk z wyjścia wącha powietrze. Pokazuję ojcu - on podnosi do
oka - a włosów był nie wycinał w nosie i taki jeden czarny włos załaskotał go i kichaniu nie
było końca. - Co to ma do rzeczy?
- A ma. Człowiek na starość wącha sam siebie. Jak się pamięta swoją młodość, to się wie o
tym. Co moŜna zrobić, jak się ma pieczenie oczu. Do raubszycerki musi być młodość, bo
czasem zwierzyna się broni. Spróbować trzeba, dajmy na to, ptaka łapać. Postrzelony i trzeba
złapać. Kaczka nie stawia oporu, Ŝuraw kłuje w oko i wybić moŜe na zawsze. A spróbować
trzeba kanię, jak się ją celnym strzałem nie połoŜy od razu. Trzeba jej ścisnąć dziób ręką, bo
nie da się wziąć inaczej, kąsa. Ona, kulejąc, spieszy się 15 - Czarny potok
225
gdzieś na swoje miejsce, odwraca głowę w tył i kąsa, i najeŜy się, i bije, i broni się. - Bo to
juŜ taki ptak - powiadam. - Nie dowierza nikomu.
- KaŜde zwierzę nie dowierza nikomu. Tylko pies lizus, czasem koń. A reszta sama. Zraniona
zwierzyna ucieka i lubi w samotności oczekiwać swego końca. Podejdziesz, Ŝeby chwycić za
dziób - broni się z całej siły. - Nie tak jak my.
- Wiadoma rzecz, człowiek raniony zaraz pada i krzyczy. Postrzelony lis krzyczy, wilk
krzyczy, bardzo krzyczy zając. A inna zwierzyna postrzelona milczy. Raz mój pan chybił był
orła, baliśmy się podejść, poszczuliśmy psa i on chwycił ptaka za rozbite skrzydło. Bronił się
pazurami. Zeszło się duŜo ludzi ciekawych popatrzeć. Orzeł zaparł się w krzakach i patrzył na
ludzi, i na tym się skończyło. Dzieci jeszcze kilka dni przychodziły i przynosiły mu wodę w
skorupce, ale to juŜ nie naleŜy do rzeczy. Izba Ksawery wyzimniała. Trypka mówił, a głos
jego klaskał i odbijał się od ścian po kilka razy. Czułem się sam, całkiem sam. Zdawało się,
Ŝe lada chwila zazgrzyta klamka, wejdzie ich jeszcze kilku i co? W ciemności nie dam rady,
wczołgają się, chwycą za nogi. - Dlaczego pani ust nie otwiera? - pyta Trypka.
- Tak jakoś - w zamyśleniu i smutku odpowiedziała Ksawera. Za oknami, gdzieś dalej w
ulicy, słychać było krzyki, przebiegały czyjeś kroki obok domu i za chwilę jeszcze ktoś
doganiał kulawym przydeptywaniem. - Która godzina?
- Na co panu godzina, nic pan nie robi cały dzień. Jeszcze się pan wyśpi - mówi Ksawera.
Chwyciła mnie za palec i drŜy cała. Zrozumiała widać wszystko albo nie chciała dopuścić
myśli, Ŝe sprawa jest beznadziejna. A tu 226
chodzi o człowieka - bitego pewnie w tej chwili w dyŜurce kryminalnej. - śartuje pani. To
dzieci mają zwyczaj, Ŝe rozmawiają ze sobą, nim pójdą spać. Tylko Ŝe my tu dzisiaj inaczej.
Dzieci mówią wszystkie naraz, jedno drugiemu nie przeszkadza. Mówi się: ta bajka, która nie
ma końca. Mówi się: piec stoi. Nic z tego nie wychodzi. Biksflinta panu nie odpowiada? -
Całkiem nie.
- A winczesterka?
- Tak.
- Pięciostrzałowa.
- Jest zapas amunicji?
- Jest. Dobra rzecz na niedźwiedzie, na wilka, na grubsze. Strzał z niej w głowę przebija
mózg, powala zwierza na miejscu. Gdyby się trafiło, Ŝe pan strzela z niej samy i trafił w
komorę, to moŜna się zdziwić, bo sarna leci jeszcze przed siebie ostro, jak ślepa, natyka się na
pień, na drzewo i pada. Nie trzeba dublować. A korci. MoŜesz pan z niej bić na sztych prosty
i kulawy. - Kaliber?
- Czterdzieści cztery, z weŜektorem. Sama wyrzuca wystrzelony ładunek i ciągnie następny z
gotowym spustem. Tylko muszka i palec w robocie. - Bezpiecznik jest?
- Nawet dwa. MoŜna zabezpieczyć, bo dajmy na to, strzeliłeś i połamałeś zwierzęciu nogi,
podchodzisz z zabezpieczonym i kolbą w łeb. Będziesz mi pan wdzięczny za nią. - Dziękuję
bardzo, pewnie...
- Ale to nie będzie za "dziękuję".
- No, myślę. Co mam dać za nią?
- Dwadzieścia nie będzie za duŜo?
- Co to znaczy?
- Panna Ksawera wie, o tym się juŜ z nią mówiło.
- To co innego.
15. 227
- Taka musi być cena. Wszystko się teraz liczy na dolary. - Na razie tyle nie mam.
- Pewnie, ja rozumiem. śycie nie zawsze składa się tak, jak trzeba. Czasem parę groszy - to
wszystko. Jak tu raz poszedłem na getto za deskami na opał - piwnica, wzdłuŜ muru jakieś
łachy. Poświeciłem, kobieta na środku. Wyszła za mną na światło, pomogłem jej po
spróchniałych schodach. Zeszliśmy na drogę, którą uciekło juŜ tyle gości. "Halt" - mówi on
suchym głosem.
- Kto?
- Ciszka. "CzegóŜ ty - powiadam - mówisz halt, jak ty umisz po polsku." Parę dolarów Ŝeby
była miała albo broszkę. Ona pokazuje palce rozgniecione. "Ty ze szczurami? Co? Biłaś się?"
"Nie, ja się nie biłam."
"Odejdź tam." - To się wie, parę dolarów, było nie było. A tak to się równa śmierci, bo więcej
ja juŜ tamtej kobiety nie widziałem. AŜ dzisiaj zawezwali mnie na Ŝandarmerię. Powiada
jeden: "Boisz się nas?"
"Czego?"
"śe masz taką wystraszoną minę - nalegał. - Boisz się?"
"Pewnie" - powiedziałem. A ten śmieje się.
"Słuchaj stary, ty znasz skrytki Bemsteina?"
"Gdzie?"
"W fundamencie templum, bo to idzie o rozbiórkę. Trojhender ma to rozbierać od jutra.
Kamień pójdzie na bunkry, bo się popsuło na froncie. - Potem przyprowadzili jakiegoś
człowieka. - Ty go znasz? To jest Bernstein?" Potem ten stary Ŝandarm zagwizdał: raz
mocniej, raz słabiej i przyszedł ten ich pucer Kaliko. "Zgadza się?"
228
"Jawohl! - jeden i drugi zmarszczył brwi. - MoŜesz odejść." - Czy to rzeczywiście był
Bemstein? - spytała Ksa-wera.
- Trudno rozpoznać. Pobity, zsiniaczony, zarośnięty - poznaj. Bemstein był wysoki, a ten był
niski, w ciasnej kurtce. Nie było okazji popatrzeć mu w oczy... Ten pucer kopnął go. Smutno
być człowiekiem i nie rozumieć Ŝycia. Parę dolarów, brylant - i bieda zatkana na jakiś czas. -
Kiedy zrobimy interes? - pytam Trypkę.
- Nawet zaraz. Potrzeba mi pieniędzy. Moje Ŝycie jest twarde. - To się rozumie, tylko ja
dzisiaj nie mam pieniędzy.
- A to szkoda było bajdurzyć tak długo.
- Przyniosę jutro, pani Ksawera poręczy.
- Tak się mówi. Gość stuli plecy i tyle go widać. A ty patrz w okno, patrz do furtki. Nawet
Ŝebym chciał, musiałbym odkopać. Pójść za miasto. Sprzeda się chętnie. Pieniądz przydatny.
Teraz wywoŜą krowy z Rosji, pociągami. MoŜna kupić u banszuca za dolary. Byłoby czym
zabielić, człowiek nie jest sam. Nie wiem, czym się pan trudni, ale to teraz tak: coś za coś. -
Jak załatwimy?
- Ja juŜ swoje powiedziałem. Na razie karabin w ziemi, dolary gdzieś... - W lesie...
- Oo!
- Czy mogę zadać pytanie?
- Jedno?
- Jedno.
- Dobrze.
- Gdyby Ŝandarmi pytali, co się stało dzisiejszej nocy w domu pani Ksawery... - Co będą
pytali, jak się nic nie stało.
- Pani ma pieniądze?
229
- Mam.
- Niech pani zapłaci... - Trąciłem Ksawerę w łokieć. Zrozumiała. Poszła w głąb, skrzypnęły
drzwi kredensu. - Nie, nie. Ja nie wezmę pieniędzy, aŜ przyniosę karabin. - To dobrze -
powiadam. - U pani Ksawery będą dolary, karabin trzeba jutro wykopać, wieczorem ktoś
przyjdzie po niego. - Pewnie, to się rozumie.
Otrzepałem się z marności niepokoju, zmęczenie odeszło. Zapaliłem papierosa: była trzecia
na budziku. ZbliŜał się nowy dzień. PrzeŜyłem i znowu ujrzę swoich. - To dobrze -
powtórzyłem i postanowiłem sobie, Ŝe juŜ będę milczał. "Nic tak nie oczyszcza człowieka z
brudu jak milczenie" - mówiła zawsze moja matka. Trzeba myśleć i działać. Odsłoniłem
okno. Ciemno, na niebie gwiazdy, za dwie godziny będzie dnieć. Trypka stał i obaj
milczeliśmy, Ksawera szeleściła papierami. - Idę juŜ - wyszeptał Trypka.
- Dziękuję panu - powiedziała Ksawera z troską w głosie.
- Za co? Nie ma za co. Sam chciałem przyjść i powiedzieć... tak a tak. Jest karabin, moŜna go
sprzedać. Teraz by się trzeba zapytać: komu się sprzedaje, na co się sprzedaje? Przyjdzie ta
straszna godzina, kiedy się wszystko rozplata, wtedy ktoś mi się zaśmieje w twarz, plunie i
wyrzuci. Sądna godzina na mnie, jakby ten karabin miał zabijać ludzi. - Co panu nagle do
głowy przyszło? - mówi Ksawera.
- Wszystko nagle przychodzi. Człowiek śwista, szuka, patrzy, wącha, idzie, zamiast rzucić
okiem blisko, pod nogi. Wy młodzi, wam co. Ja stary, ja juŜ schodzę z tamtej strony, toteŜ
trzeba myśleć, jak schodzić. Wrócę do siebie, będę siedział i będę myślał, na czyją ja śmierć
wykopię ten 230
karabin. I nie ruszę się z domu, dopóki to mi wyraźnie nie stanie przed oczyma. - Niech pan
sobie tym nie męczy serca.
- Ot, to straszna godzina, kiedy się tak o wszystkim pomyśli. - Zabijanie ludzi jeszcze nikogo
nie bawiło. To Ŝadna przyjemność, to rozpacz moŜe pchnąć do tego - mówi Ksawera. - To się
tak mówi, ale swoje się robi. Są tacy, Ŝe z tego Ŝyją. Zabijają i z tego Ŝyją. - Nie tylko
karabinem się zabija. MoŜna słowem, jeszcze straszniej. Migiem izba Ksawery napełniła się
troskami, otumanionymi zmęczeniem myślami, uginało się we łbie od nienawiści, dwa kroki
od drzwi wyprowadzić starego i zabić; wytoczyć za próg, pod sztachety, i nim rozjaśni się
mrok nocy, wrócić do swoich. Przytulony do okna, nie spuszczałem oczu z błysków
reflektora na niebie, trzy smugi zawiązywały się w kupę: sunęły na zachód. Uszy moje
chwytały najbliŜszy szmer za plecami.
- Tak, to był Leit. Nie ma juŜ Ŝadnej wątpliwości, Ŝe to był on. Dwa metry od niego stałem.
Nawet się nie bardzo zmienił - mówił Trypka. - Taki sam, jak go widziałem z dziećmi na
spacerze, przed Ŝniwami. Jedna dziewczynka przyniosła mu bławatek, on powąchał i
odetchnął głęboko. Przyglądali się potem tęczy, która stała nad Trójnogiem.Upadł ciepły
deszcz i dzieci skakały przez rów, i to z takim rozmachem, jakby tam na szosie leŜało siano.
Ja pasłem krowę synowej. To się wszystko pamięta, bo to było na kilka tygodni przed
bombami Hitlera. - No i co z tego, Ŝe to się pamięta?
- Pewnie. Jak się wszystko pamięta, to się robi niedobrze. - Czy Leit coś mówił?
231
- Nic, nic, nic. To wszystko. Spytali: "Bemstein?" Nim ja w pamięci poszukałem, przychodzi
ten drugi: "Bemstein? Dobrze, odprowadzić." Otworzyły się drzwi, Leita ktoś chwycił za
włosy i rzucił na ziemię. Przyprowadzili chłopa zamazanego gliną. Ten wziął rewolwer,
przystawił go jemu do twarzy, która krwawiła. I dał jemu z dziesięć razy. Bił bez ustanku i
dalej, i dalej. "Sapiska! Sapiska!" - krzyczy. Oto, BoŜe, zlituj się nad narodem. Mnie pogroził
i spojrzał jak śmierć w ostatniej godzinie. Chłop był silny, stał na miejscu i chwytał się za
głowę. Wyprowadzili. Wszystkim koniec. Sapiska! Mnie zabrali: "PokaŜesz templum."
Przychodzę. Widać płytę, pod którą są schody do piwnicy. Nie ma czym. Do stolarza ze
wszystkimi. Syn kręci toczydło, ojciec przyciska dłuto. Zabrali dwa lewary i syna, po drodze
skopali. Od razu zaprzęgli do roboty. Ze świecami do dom. Przychodzi pucer i powiada, Ŝe
sowieccy jeńcy uciekli, dwadzieścia ludzi, trzech zabitych. Zamknęli cięŜkie wieko piwnicy.
Wieczorem majster krzyczał do Ciszki: "Dekownik! Jeńcy uciekli, ty się juŜ boisz! Myślisz,
Ŝe policja i inne takie rzeczy juŜ niepotrzebne!" Mnie kazali iść do domu. Idę sobie i teraz
wszystko na mnie patrzy. - Przykra rzecz.
- Dobrze, Ŝe mnie pani trochę zrozumiała. Wieczorem przyszedł mój młodszy brat i zbił mnie,
skopał jak sukę. Jakby się jego czepiło jakieś wariactwo. Co jest, człowieku. "Milcz, milcz,
milcz - mówi przez zęby - i uciekaj, bo strzelę." Wstyd, kiedy brat bije. Ktoś coś nagadał.
Wtedy ja sobie pomyślałem, Ŝe ten karabin trzeba sprzedać, bo mój brat wie wszystko. MoŜe
być juŜ kłopot. - MoŜe się pan myli?
- Daj BoŜe, Ŝebym się mylił. At... Pan sam przyjdzie po ten karabin? - Sam.
- To znaczy - do widzenia wieczorem. Wyszedł, kaszlał w sieni i głośno przedmuchał nos.
232
- Zaufała pani pierwszemu lepszemu, który głaszcze po rękawie. - Chciałabym pana widzieć
w mojej sytuacji. Mógłby pan mieć trochę szacunku dla moich cierpień. A mnie zmęczenie
zwalało z nóg, czułem się jak głuchy koń. Wyzułem buty, przewinąłem onucki. - DuŜo pani
jeszcze świata zbiega, nim dobrze pozna ludzi. • - I co z tego? Zagotuję panu herbatę przed
drogą. Tak, to jednak prawda... kiedy się człowiekowi radość ujmie, ziemia staje się
cmentarzem. - NiechŜeŜ pani ma jeszcze przynajmniej nadzieję.
- Tyle zostało.
Ksawera zapaliła prymus. Teraz w blasku widać było jej postać, wąską w pasie, z pełnymi
piersiami, jeden warkocz chwiał się na plecach. - Będzie pani trochę zdziwiona tym, co
powiem.
- Wmówił pan coś w siebie.
- Ten stary mi się nie podoba. Jeszcze tak dalej - pójdzie pani w ich otchłań. Trypka dawno tu
mieszka? - Wprowadził się tu po śmierci Dreyfusa. W październiku.
- Zaprzyjaźnił się.
- Po kilku dniach przyszedł i oświadczył, Ŝe jakby trzeba mi było pomóc, drzewa narąbać czy
coś, to on chętnie. Popilnuje mieszkania, w razie gdybym gdzieś poszła za swoimi sprawami.
Od razu oceniłam, Ŝe nie ma nic w sobie ze skrytości, nie miałabym mu nic do zarzucenia. A
tu tymczasem upadła ostatnia nadzieja. - Czy on wie, Ŝe Leit to droga osoba dla pani?
- Nie zwierzałam się przed nim. Ani słowa nie było na ten temat. Ksawera pochyliła się nad
kanapą, wydobyła spod wałka na przyczółku jakieś małe zawiniątko, podaje mi: - To są listy
Ŝony Chaima. Niech pan mu to zaniesie.
233
Tu, gdzie była szkoła, stoi tylko szeroka sklepiona sień, widać całe podwórze; puste, ciemne,
z kupą drutu kolczastego, wysoki mur z dziurkami od kuł. Wszystkie drzwi na ościeŜ otwarte,
ślepe, czarne okna. Ludzie, dzieci - wszystko zapadło się w ziemię, nikt się po wielu nie
smuci. Droga za gettem rozszerza się, leci w dół i zakrętem do szyn, którymi dzień i noc
toczy się na wschód amunicja. Za mną w ciemności zatopiona Szabasowa. Powiał mi w twarz
zapach przestrzeni, na prawo i lewo zabudowania tartaku, trzy wysokie kominy, korytarze z
tarcic - nigdzie człowieka. Za składem wolne pole. Rozciągnąłem krok, biegłem po
zamarzniętych grudach ledwo pokrytych śniegiem. Otarłem pot z twarzy, gdy się obejrzałem,
nie widać było juŜ mego miasta. Powiedziałem sobie od razu, Ŝe droga jest daleka i Ŝe trzeba
być przygotowanym na wszystko. Ciągle była noc, ciągle trzęsły się na niebie gwiazdy i było
ich tak duŜo, Ŝe się zataczałem, patrząc w tę błyszczącą wysokość. I wszędzie matka
pozdrawiała mnie wspomnieniem. Ból przybiegał do serca. - Gdzieś ty był? JuŜ świta na
dworze.
- Był piękny wieczór, zagadaliśmy się - powiadam.
- Piękny wieczór - powtarza matka, mówiła wolno, nie słyszałem wszystkich słów.
Pochyliłem się - twarz dotknęła twarzy. - Nigdzie zbawienia, nigdzie wypoczynku, ani kwarty
wody, ani nawet spokojnej modlitwy - szepcze matka. - Ludzie jedzą chleb ze smalcem,
jabłka. Gdybym tylko chciała, byłby koniec mego głodu. Gdyby nie ptaszki - warto splunąć w
samo niebo. - Matka moja nienawidziła Boga, nie mogła mu przebaczyć, bo kiedyś błagała go
całą noc i na próŜno. Płakała potem, bo wierzyła, Ŝe taka krzywda ani na tym, ani na tamtym
świecie nie będzie zmazana, będzie nie zatarta do końca świata... 236
Puściłem się na przełaj w stronę Pasiek, potem polną droŜyną na wzgórze Deberki. Robił się
niebieski świt. Kiedy juŜ byłem na grzbiecie pagórka, posłyszałem za sobą strzały. Widać
było na dole drobne sylwetki wybiegające z zadrzewionego cmentarza w pole. Wszystko było
białe, niebo białe i pole aŜ sine. Tylko nagie i czarne sterczały krzyŜe wśród siwych brzóz.
Kobieta z kilkorgiem dzieci biegła polem, była juŜ daleko za płotem, kołysała się, ciągnąc
nogi i dzieci po śniegu. Za nią wlokła się chustka. Zdawało mi się, Ŝe słyszę krzyk człowieka
wołającego w trwodze, Ŝe widzę przed sobą wielkie, okrągłe w śmiertelnym strachu oczy
dziecięce. Zakrzyczałem raz i jeszcze raz: - Hooop, hoop! - Echo poniosło do lasu. Usta
miałem otwarte i słyszałem jeszcze swój głos. śandarmi przeskoczywszy płot zatrzymali się,
patrzą w moją stronę, jeden podnosi łokcie, widać lornetkuje mnie. Kiwam do nich pustym
kułakiem. Pięciu ich jest. Kobieta i dzieci biegną, trzech biegnie za nimi, podnoszą karabiny.
Wtedy ja wyciągam pistolet Chaima i lecę w stronę uciekających. Las niedaleko. Ręka mi
drŜy, kolba zmokła od potu. Zaświstało koło uszu, strzelają. Jestem juŜ blisko. Bodajbym tego
nie robił. Dzieci spostrzegły mnie, zakrzy-czały i cała gromadka skręca w lewo. Kupy gnoju
stały szeregiem aŜ po las, przysiadłem i strzeliłem w stronę cmentarza. Pochylony, kryjąc się
za kupy, biegłem w krzaki zrębu. Oczy szukały schowku, obejrzałem się: Ŝandarmi stali w
polu, jeden kiwa ręką, ci dwaj spod cmentarza ruszyli naprzód długim krokiem. A ja w swoją
drogę. Wszystko tu w lesie było jak zawsze:
śnieg, tropy zajęcze. Najłatwiejsze tropienie zwierzyny jest w zimie, po wilgotnej ponowię,
na której zostają ślady jak pieczęcie. Szerucki powiada, Ŝe po tropach poznać moŜna nie tylko
gatunek zwierzyny, ale nawet jej płeć, wielkość, 237
wagę i wiek; moŜna teŜ rozpoznać, czy samica była cielna. Za nic w świecie nie wolno
strzelać do samic na rujach albo do kaczki na wiosnę, kiedy ona jeszcze dzieci nie odchowała,
do stworzeń nieszkodliwych i chorych, do zająca przy księŜycu i bić w zwierzęta napędzone
przez naganiaczy, zmęczone długim śniegiem. Przystanąłem posłuchać, czy nie idą za moim
tropem. Cicho jest, gdzieś daleko pieją koguty. Zaczęła mnie ogarniać rozpacz, czułem się
zamknięty we własnym zmęczonym ciele. Śnieg głęboki po kolana, zagrzałem się, rozpiąłem
kurtkę. Napadła mnie myśl, Ŝe dogonią, posiadają na konie i dogonią. Gdzie się ukryć? Widać
mój trop, gdzieniegdzie zajęczy, a tu za mną dziury sine i głębokie. Ponad miarę staje się
wszystko, las dłuŜy się bez końca echa, jest głuchy. Takie przeŜycia nie mają Ŝadnego
znaczenia dla człowieka, bo to ani boli, ani uczy. śadnej korzyści z takiego strachu. Podobnie
jak ze wspomnieniem, przypominają się jakieś smutne przeŜycia i tyle. Co to było, gdzie to
było - nowy obraz jest niedokładny, podobny do snu, jest nieŜywy. A tu trzeba iść, bez
jednego słowa zachęty na boku. Bałem się tylko, Ŝeby mi się coś nie zwaliło znienacka pod
nogi, bo straciłbym rozum i moŜe nawet poniŜył. Mówię sobie, Ŝe człowiek ma dla siebie
miarę, akurat wedle swego charakteru i siły. Serce stuka, rozum słucha. Nagle las rozstąpił
się, skończyły się wysokie drzewa i poznałem zbocze Trójnoga. Do Zalasków pięć
kilometrów. Niebo zszarzało, kłębi się bezecną marą świeŜy śnieg nad polami. Obok miedza
zakrzewiona, poszedłem tą miedzą do dom, ciągle jeszcze oglądając się na las, niknący w
zadymce. Ustał popłoch mojego serca. Taki nieopanowany strach przytrafił mi się, kiedy
jeszcze byłem dzieckiem. Zostałem sam w domu, czarno było w naszej wielkiej izbie, późny
zmrok. Wtuliłem się w kąt koło dzieŜy z rozczynem i patrzyłem na mrugające gwiaz-238
dy za oknem. Wtedy przypomniał sobie mnie nasz sąsiad, przyjaciel mego ojca. Okrył się
prześcieradłem, próchnicę włoŜył do ust i przykleił nad brwiami. Zapukał w sieni, zazgrzytała
klamka w kuchni. Zrobił pięć kroków w ciemności, stanął nade mną, rozkrzyŜował ręce.
Wypluł na mnie niebieski węgielek. Wraz z dzieŜą zleciałem na ziemię, a on wrócił do siebie,
gwizdał po drodze. Nie spałem całą noc, chciałem ojcu opowiedzieć, ale nie śmiałem, gdyŜ
wrócił wieczorem zły. "Będę juŜ bez pracy od jutra" - mówił do matki. Przykro było patrzeć
na twarz ojca. On teŜ zasnął nad ranem, czoło jego we śnie było zmarszczone, wargi
zaciśnięte. Zmierzwione włosy, zasypane mąką, ręce pod brodą, palce sine i nabrzmiałe jak w
siarczysty mróz. "Nie budź - mówiła matka - on i tak nie moŜe sobie dać rady z tym
wszystkim." Trawił go cięŜki smutek. Jeszcze pochodził kilka tygodni z zapadniętymi
policzkami i umarł. Przyszedł ten, który mnie straszył, zdjął kaszkiet, skrzywił się i poszedł
nosić worki. A wieczorem przyniósł nam bochenek chleba. Do dziś mam Ŝal do tego
człowieka, nie chciałem z nim zamienić słowa, nawet wtedy kiedy w Szabasowej zaczęły się
jeszcze straszniejsze wypadki. Kiedy Ŝandarmi i mazepińcy ze spokojem wielkich Ŝołnierzy
powiedli dzieci Ŝydowskiego sierocińca ku Wielkiej Bramie, aŜ dudniło po bruku. Tylko
dowódca miał wargi skrzywione - spoglądał na dzwońce sfruwające na druty przy stromej za
miastem drodze. Na tę procesję patrzyły stare baby, plewiące pszenicę, i dzieci, posplatawszy
ręce na brzuszkach. Ledwo moŜna zlepić ten obraz do kupy: zielone lato, krzyŜ przydroŜny z
wiszącym na nim Chrystusem, przybitym gwoździami, z wieńcem na pękniętym czole,
skowronki w błękicie, drzewa spokojne, Ŝandarm plujący czarną śliną i chmura pyłu za
maszerującymi na piaski za Wielką Bramą. Pot wyszedł dzieciom na czoło, spływał po
twarzach, po brodzie, i szły dalej bez słowa. 239
Daleko za miastem droga rozszerza się w rozległe wyboje i idzie do brudnego miejskiego
pastwiska; rozczłonkowuje się wśród nikłej sośniny, pod którą zwalono kupy śmieci. Dalej
świat nagle się zniŜał do piaskowni i tam stało kilka pochylonych kobiet, okrytych chustkami.
Krzyczały, ale nie było wiatru, Ŝeby ten krzyk poniósł daleko. MoŜe by się jakaś skała albo
jakieś drzewo obudziło i posłuchało. Nikogo z róŜańcem w ręku, nikt nie wykrzykiwał imion
świętych. Długa droga, nie czuję nóg. Jestem głodny i spragniony, ściskam grudkę śniegu i
rzucam do ust. Przypominam sobie to wszystko. CzyŜ temu nigdy końca nie będzie? Jak w
kole, czasem ktoś powiedział na pociechę, radził przetrzymać do miłosiernego słońca. Tylko
Chuny garbił się codziennie, oczy wychodziły mu na wierzch ze zmęczenia, ale wierzył tylko
w karabin. Bez Szeruckiego widział przed sobą wielką przepaść, w najcięŜszych chwilach
szukał ręki Wąskopy-skiego. I jeszcze raz, juŜ blisko plebanii, strach mnie zdjął na myśl, Ŝe
idą za moim tropem jak za zwierzyną. Zacząłem rozglądać się dokoła. Nic. Pusto. Gęsty
mokry śnieg zasypał moje ślady. Na podwórzu plebani! bez zmian: koryto pod śniegiem,
stojak, czarny otwór stajni. Tylko okna juŜ nie było, pusta rama zwisała ukośnie. I dymu nie
widać nad kominem. W sieni przez próg leŜał siennik. To wcale nie bajka. Czasem wymyślają
sobie ludzie róŜne straszne opowiadania, których nigdzie nie ma na świecie. Bańczycki wisiał
w sieni na haku od uprzęŜy, na ramieniu miał biało-srebrny tałeskuten. Poprzez gęstwinę jego
dawno golonej brody widać było sine pręgi na policzku. Mina zła, jakby gdzieś pędził na
oślep. Wsparłem się o futrynę drzwi. Siennik był zbryzgany krwią. Światło mi zgasło w
oczach, nie było róŜnicy między dniem i nocą. Nie widziałem ani promienia. Teraz właściwie
trzeba było wyciągnąć nóŜ i odciąć. Bronię 240
się przed tym. Coś smutnego napada, jak płachta wstydu, jak jakaś hańba, Ŝe to widziałem.
Zamknąłem drzwi, ale one się znowu powoli otwarły. Zleciały z haków, dudniąc jak trumna.
Pobiegłem szukać Chaima. Na cmentarzu widać było dołki po śladach. Do pogorzeliska
Zalasków przyległ tuman śnieŜny, gdzieniegdzie czernił się komin. Chodzę i gwiŜdŜę
melodię: "Z wysokiej góry jakiś młodzieniec schodzi w dolinę." Nic, tylko biało dokoła. Nikt
się nie odzywa. Odszukałem kładkę. Do piwnicy Arbuzowskiej pod Pasiekami trzy kilometry
drogi. Ledwo się tam dowlokłem. Za drzewem stał •Wąskopyski. - To ty, Heindl?
- Co się tam stało?
- Gdzie?
- A na plebanii?
- To ty nic nie wiesz?
- Co ja mogę wiedzieć, jak mnie nie było - powiadam i szukam, gdzie by usiąść. - Ty widzisz,
jaki ja porządny chłop?
- Czego?
- Czekałem na ciebie.
- Nu, to się widzi. A gdzie Chaim?
- On i Chuny z tym chorym poszli w nocy. Gdzieś my ich znajdziemy, nie bój się. - Kto tobie
mówił, Ŝebyś na mnie czekał?
- A ta dziewczyna z Sapisk. Ty nie siadaj ani na chwilę, bo zastygniesz. Idziemy szukać
Chaima, bo to się coś niedobrze robi dokoła nas. - Czego?
- Co ja będę ciebie straszył, człowieku. Idziemy do skały pod Trójnogiem, oddasz Chaimowi,
coś przyniósł, pogadamy. A potem ruszymy za Szeruckim. To trzeba wyświetlić. 16 - Czarny
potok
241
tam potem stało, czy rzeczywiście byli Ŝandarmi, jak mówiła Domińka. - Byli. Bańczycki
wisi na kołku w sieni.
- Ty Ŝartujesz!?
- Nie Ŝartuję. To ty, jak widać, nic nie wiesz. Wąskopyski przystanął. Był czarny, nie
ogolony. Nad jego cienkim nosem zadrgały trzy zmarszczki. - A co dalej? - pyta on mnie.
- Dalej nie wiem. Mało ci?
- Czekaj no - ciągnie Wąskopyski - mnie chodzi, czy ta dziewczyna mówiła prawdę. Ona
mówiła mi, Ŝe przed północą musieli uciekać, bo ktoś podchodził ze strzałami. Psy pierwsze
wbiegły na podwórze. Chaim z Szają chwycili siennik, ale ten Dudi upadł im na progu. Tam
jakieś graty zawadzały. Zostawili siennik. Któryś wziął tego chorego na plecy, ale który, to
ona nie wie. Chuny zaczął kuleć. "Czego?" - pytam. "Bo strzelali" - odpowiada. Najgęściej
ich było w ogrodzie. Zdawało się, Ŝe nie ma wyjścia. Wrócili i skryli się w stajni, ale pies
zaczął szczekać. Tamci wbiegli od razu do plebanii. Tymczasem Chuny wywalił kilka dyli na
tył. Wyskoczyli na cmentarz i przysiedli. "Przysiedli i co dalej?" - pytam. To ona powiada, Ŝe
Chaim kazał jej odejść. Ja nie wierzę, Ŝeby on jej to powiedział. - Tyś ją spotkał gdzie?
- JuŜ na drodze za Sapiskami. Mówi, Ŝe plebania obstawiona. "Gdzie idziesz, Domińka?" -
pytam ją. "Wszystko jedno, moŜe jaka robota się trafi. Co ja koło was będę robiła, zawszyłam
się i tyle." "Zostań z nami. My niedługo będziemy mieli trochę dolarów, coś i ty wskórasz. A
tak to ty gdzie się podziejesz? Panów nie ma, a u Niemca chyba nie będziesz słuŜyła."
"Pewnie..." Została. Ona mnie lubi. Inna rzecz, Ŝe trzeba by tej dziewczynie jakieś buty. W
tych onuckach niemiłe Ŝycie i Ŝadna robota. - I gdzie ona jest teraz?
244
- Zostawiłem ją z Kierasińskim w przysiółku pod Pasiekami. Niech czekają na mnie do jutra.
A w razie czego punkt zborny pod Trójnogiem. - Później się dowiesz, czy Domińka mówiła
prawdę.
- Od jakiego momentu będzie to "później"? - dopominał się Wąskopyski. - Jak spotkamy
któregoś.
- A jak nie spotkamy? Ty myślisz, Ŝe jak my idziemy do tego Trójnoga, to oni tam na pewno
będą? Wiedziałem dobrze, Ŝe Wąskopyski mnie sonduje. KaŜdego poddawał takiej męczącej
próbie. Umiał teŜ dokuczyć najboleśniej. - Ja wierzę, Ŝe będą. Ty masz dobry niuch -
powiadam mu. - Jak tam dojdę, to się juŜ nie ruszę, taki jestem zmęczony. Wąskopyski
popatrzył mi w oczy głęboko, zaprzeczył ruchem głowy. Powiedziałem mu jeszcze: - My nie
wiemy, gdzie oni są, oni, gdzie my, i tak w kółko to teraz będzie szło. - Co jeszcze na plebanii
widziałeś? - napierał Wąskopyski. - Byłem tylko na progu, w sieni.
- To szkoda.
- Co ty się chcesz dowiedzieć, Wąskopyski? Sam pewnie byłeś i wszystko widziałeś. - Nie. Ja
przez lornetę patrzyłem. Trochę śnieg zamazywał, ale widać było, Ŝe ludzie jacyś chodzą po
podwórzu, krzątają się koło czegoś. A potem tak z godzinę patrzyłem i nic, nikogo. Na drogę
nikt nie wyszedł. - Pewnie szukali Gaila.
- MoŜe być - powiada obojętnie i nagle głośno: - Aaa... tylko ta baba wyszła z podwórza. Ta,
która nakryła Lulę Heim. - Aha...
- Nie powinna iść w moją stronę.
245
- Czego?
- Nie spodziewała się baba, Ŝe ja będę jej śmiercią.
- Dlatego ty taki zdenerwowany...
- Widać po mnie? - pyta Wąskopyski.
- Pewnie. Paskudna rzecz. To szpicel baba...
- Teraz juŜ Ŝałuję, Ŝe tak zrobiłem - powiedział Wąskopyski i zatrzepał ręką przed oczyma,
jakby go opadły leniwe, gryzące muchy. - Proszę... tylko nic nie mów Chaimowi. - Jak ci na
tym zaleŜy...
- On chce, Ŝeby na wszystko "zapadła uchwała".
- Zrobione, Ŝe nie trzeba lepiej - powiedziałem. - Niech to zostanie między nami. Wąskopyski
pochylił się, zdusił garstkę śniegu. - Pragnienie - powiedział i ruszył dalej, zacierając ręce jak
człowiek, który stracił do reszty cierpliwość. - Widziałem znowu dzisiaj polowanie na dzieci.
- Powiedziałem to umyślnie, Ŝeby podsunąć nowy temat, Ŝeby go odciągnąć od tamtego
kłopotu. - Pięciu Ŝandarmów... gnali za dziećmi. Tak być nie moŜe. - Pewnie, Ŝe tak. A my się
włóczymy jeden poza drugiego.
- Tylko ty nie zaczynaj. Na razie nie było broni.
- To się wie, dlaczego nie ma broni - powiedział Wąskopyski z łagodnym wyrzutem. - To się
wie, był jeden, miał brylant. - Mówisz tak jak inni.
- Ten znowu z dolarami chodzi po lesie.
- Stary zarobił sobie, teraz ma prawo bronić się nimi.
- To jest pierwszy człowiek, który się nie podzielił niczym. Mówiłem juŜ Chaimowi, Ŝe ktoś
inny z tych pieniędzy skorzysta. A Latadywan to tak zbył, jakby mi przed nosem zamknął
drzwi. - Niełatwa sprawa - powiedziałem - kaŜdy broni
246
swego. I ty broń swego, Wąskopyski, to ci wystarczy. Twoja matka Ŝyje jeszcze? - śyje i co z
tego? Nie uciekaj z tematu. Jak juŜ raz do was przystałem, to ja chcę wiedzieć, co robić dalej.
A my pałętamy się, tak dalej być nie moŜe. Wstyd, Ŝe ja sam nie złapałem tego starego i
pieniędzy nie zabrałem dla potrzeby pilnej. Jak zaczniemy wąchać, co śmierdzi, a co nie,
powiadam tobie, to do luftu. Tak Bańczycki skończył. O! Widzisz, masz przykład partactwa. -
No, partaczem Bańczycki nie był, sam przyznasz.
- On jeszcze łaski prosił dla Gaila, tym swoim łagodnym głosem. - To jego rzecz. Zastanów
się spokojnie. Samo się rozumie i nie mówi się o tym wiele. Zabójcom Bańczyc-kiego,
zabójcom dzieci Chuny nic juŜ nie zostało, oni juŜ nie znajdą miejsca, w którym by się mogli
schronić, dla nich juŜ nigdzie nie będzie domu. A my musimy jeszcze mieć swój dom. O to
chodzi w tej całej sprawie. śeś Chuny podał rękę w strapieniu, to weź teŜ i pomyśl z nim nad
tym wszystkim, co wypada zrobić, a co nigdy w Ŝyciu się nie opłaci. Ja ci powiem, człowiek
musi surowo traktować swoje obowiązki, bo inaczej się zawali. - Nie uznajesz, znaczy, krew
za krew. Wybaczać wrogowi za to wszystko, czy jak? Bańczycki próbował błoto zmywać
złotem, Buchsbaum modlitwą. - Dobierasz się nie do swoich rzeczy. Usiądź kiedyś w lesie i
pomyśl, na jaką drogę wstąpiłeś, gdzie chcesz dojść. Jest droga zabójców i droga prawdy. -
Nu, czekajŜeŜ, Heindl - powiada Wąskopyski - a jak na tej twojej drodze prawdy spotkają
ciebie zabójcy? To co? - Będę się bronił. Co będę miał w ręku, kamieniem, laską... - A dajmy
na to, Ŝe nie masz nic, ani kamienia, ani patyka. Napadli ciebie. "Daj mi na chwilę" - pro-247
sisz kogoś. On nie chce dać. To kto on jest? Wspólnik zabójcy. - Niekoniecznie.
- A kto?
- Taki sobie człowiek obojętny. Radziłbym ci wszcząć dochodzenie, moŜe stanąć w roli
świadka albo zamknąć oczy na ten czas, Ŝeby nie być wmieszanym. Takiego uczciwym
nazwać nie moŜna, bo uczciwy pomaga wszystkim w biedzie, komu się tylko da, ściga razem
z tobą winnego. Taki jest obowiązek. Wąskopyski milczał, wargi miał otwarte i patrzył na
wzgórze Trójnoga. Krótki zimowy dzień szybko przeskoczył na zmierzch, ruszyła zawieja. I
szliśmy wtuliwszy karki do mokrych kołnierzy, potykali się na grudach pod śniegiem.
Wąskopyski zgarbił się, jakby karabin jego waŜył pół korca. Milczał i widać było, Ŝe jest
smutny, trawiła go moŜe jakaś choroba albo się w nim coś przewróciło, z czym jeszcze nie
chciał się pogodzić. W kaŜdym razie i zawszony on być juŜ musiał, bo podnosił łokcie i krzyŜ
pocierał. Wszy gryzą w marszu, kiedy ciało rozpalone, swawolą od podeszwy po kark,
człowiek rusza ramionami, bije dłonią po łopatkach i złości się nie wiadomo na kogo. Chętnie
bym legł w tym śniegu i przespał kilka godzin, Ŝeby raz nareszcie wypocząć, przestać
włóczyć się od zorzy porannej do wieczornej. Ani miary, ani końca. Kiedy sięgam myślą
wstecz, wydaje mi się, Ŝe nigdy nie byłem dzieckiem, Ŝe nigdy nie byłem najedzony i
wyspany. Ze skąpych słów Wąskopyskiego trudno było zgadnąć, co go gnębi. Jakaś
nieprzeparta siła ciągnęła go, szedł, a ja za nim, nie czując juŜ kostki w sobie. I nienawiść
ogarnęła mnie do wszystkiego, Ŝe nie sposób było ją z piersi wyrwać. Obejrzałem się, za nami
leŜał trop i groza, dla której nie ma miana. Szliśmy dalej milcząc - z nami szedł głos, który
sądził nas bez słów. 248
Ciemno juŜ było, kiedyśmy weszli do pieczary w skale. Był Chaim, był Chuny i jeszcze jakaś
kobieta z dzieckiem napuchłym z nędzy. Paliło się ognisko za blokami kamiennymi, dalej
leŜała kupa świerkowych gałęzi, a na niej chory Dudi. Widać było w blasku kamienie
Ŝarnowe, progi i krzyŜe. Walały się pod nogami knyple, listwy, drągi obdarte z kory,
dzwoniły pod nogami na litej skale stalowe kliny. Chaim opuścił nisko głowę i zasłonił oczy
dłonią, kiedy posłyszał, Ŝe Bańczycki nie Ŝyje. - Wyszedł rano i poleciał nie wiadomo dokąd.
Nie moŜna się było nawet domyślić - powiedział wolno. Chuny przyniósł menaŜkę śniegu,
postawił na ogniu. - Ona mówiła, Ŝe kulałeś.
- Kulałem, bo wyleciałem w jednym bucie.
- Co to za kobieta? - pyta Wąskopyski.
- Bemsteinowa, moŜesz mówić.
Dopiero późnym wieczorem zaczęła się rozmowa na temat minionych wypadków. Trzeba
było nosić śnieg i topić go na wodę w małej menaŜce, Ŝeby Chaim miał w czym wygotować
strzykawkę. Z kupy śniegu kropla wody. A kiedy przyszło wymyć udo przed zastrzykiem, to
Dudi zaczął się szarpać z nami, nie dał się ruszyć, protestował gwałtownie, Ŝe kaŜdy się
zdziwił, co to ma znaczyć. Potem trzeba było jeszcze raz topić śnieg, Ŝeby napoić chorego,
który po zastrzyku leŜał sklęśnięty i cichy, zapatrzywszy się w coś szklanymi oczyma. Kiedy
się to skończyło, wyszliśmy wszyscy po drzewo. Śnieg ciągle sypał. Patrzyliśmy chwilę na
daleki poŜar. Wiatr szumiał w lesie, a myśmy nosili drzewo, Ŝeby ogrzać mrozem przebitą
pieczarę. Bemsteinowa miała w woreczku szesnaście kartofli, podzieliła je między nas.
Rozzuliśmy buty i tak stojąc blisko ognia, suszyliśmy onuce na nogach. Wąskopyski oddał
swój chleb Bemsteinowej. Dziecko było przemoczone i zziębłe. Radziliśmy Bemsteinowej,
Ŝeby rozgotowała kawałek chleba na wodzie i nakarmiła tego małego. 249
Drzwi leŜały przed progiem, a na nich, jak haft, oszroniona słoma. Pod ścianą grzebały się
trznadle. - Wszystko jedno, trzeba to zobaczyć - powiedział Chuny.
Cisza była taka w sieni, ze kiedy ptaszki podfrunęły, podgarbiliśmy plecy. Szeleściła słoma
pod nogami, wywalona przez kogoś z siennika. Patrzyliśmy na rozdeptane buty
Bańczyckiego. W kuchni rozsypana beczka po ogórkach. Nigdy jeszcze tak nie było, ale oczy
nasze nie mruŜyły się ani na chwilę - stos śmieci przebuszowany do spodu. Jedna tylko
straszna, zawszona koszula Dudi leŜała na blacie kuchni. Pochodziliśmy po izbach tam i z
powrotem zaglądając lękliwie przez okna. Wśród nagromadzonych patyków wokół pieca
leŜał nadkrojony bochenek chleba, sczerstwiały na kość. Słodko zaśmiało się nam coś w
środku, nie moŜna było pohamować śliny w ustach, gdy Chuny rozkroił chleb na cztery
kawałki. Posiadawszy pod ścianą w sypialni Bańczyckiego, rozgryzaliśmy zimne grudy
suchciela, ślina ciekła, jakby trucizny napuścił do zęba. Przeciąg świstał w kominie, trzęsły
się drzwi na werandzie natarczywym pukaniem. Wąskopyski poszedł do stodoły szukać
siekiery, wrócił.
- Nic nie ma. Nawet dŜagana nie widać. Obszukaliśmy wszystko, nigdzie siekiery ani łopaty.
Nic, czym moŜna by rozbić zamarzła ziemię. - To jak się jego pogrzebie? - powiedział
Wąskopyski i poszedł do sieni, a Chuny za nim. Stanąłem we wrotach, Ŝeby patrzyć na drogę,
czy ktoś nie podchodzi. Ponieśli go za tył stajni, wrócili po półgodzinie, zaśnieŜeni, z
mokrymi rękawami. Zaszliśmy jeszcze do kuchni i rozpalili w piecu. Trzeba było trochę się
rozgrzać i chleb odparzyć nad płomieniem, wytarzawszy go przedtem w śniegu. Chuny
kaszlał, opierał ręce na kolanach, ciało jego trzęsło się przy tym, jakby go ktoś mocno stukał
po plecach. 258
- Trzeba nogi przewinąć - powiedział Wąskopyski - bo cię ta jaducha zwali. I wskazując na
mnie powiedział: - Heindl, na strychu jest stary materac, obedrzyj ten materac, ale wszystko
obedrzyj. Zrobimy zapasowe onuce. Przyniosłem ze strychu pasiaste szmaty z rudymi
plamkami od gwoździ. - ToŜ to rozkosz będzie teraz dla nogi - mówił Wąskopyski,
zeskrobując ciemne zakisy między palcami, i uśmiech zatrzymał się na jego twarzy. - No i
co? - spytał Chuny, kiedyśmy się juŜ wszyscy przeŜuli. - To poŜegnamy się z plebanią, moŜe
raz na zawsze. Jak myślisz? - Jak my się poŜegnamy z plebanią, Chuny?
- Co się nad tym zastanawiać. Pójdziemy w swoją drogę, gdzie trzeba. I poszliśmy,
wstawiwszy jeszcze drzwi na zawiasy. Ale Wąskopyski we wrotach strzelił w niebo, aŜ
zadzwoniło w uszach, las pod Pasiekami odpowiedział dwa razy - pa-pach. - Weźmiemy
Kierasińskiego ze sobą, a Domińka pójdzie do Chaima - powiedział Wąskopyski i wskazał
ręką: - tam z tyłu, za tym lasem, spotkamy się wieczorem z Czaczkiesem. - Ty go dobrze
znasz?
- Czemu nie, ja z nim przed wojną miałem rozmaite kawałki. Kiedyś głodny byłem i
spragniony, a było i tak, Ŝe trzeba było i wyciągnąć rękę w biedzie. Ty wiesz, jak to jest.
Czasem człowiek leŜy jak kamień na ulicy i na nic nikomu nie jest potrzebny. Ale ktoś
wyciągnie rękę i to się pamięta. Koło drugiej, trzeciej po południu przyszliśmy do przysiółka
za Pasiekami. Wleźliśmy z pola do ciasnej, moŜe na dwa metry szerokiej izby. Stary chłop,
zatkawszy nos, palił 17*
259
na blacie ziarno. Dym zasłonił okienko, przy którym Kierasiński zaszywał rozpruty zapiętek
buta. Domińka spała na piecu, a nad stołem pochylona stała jakaś dziewczyna i sczesywała
wszy na papier. - Daj BoŜe zdrowie - powiedział Wąskopyski, połoŜył rękę na plecach
starego. - Jezuńciu, się, się, to was ile jeszcze się zmieści w chałupie - ze świstem w zębach
powiedział stary. Postawaliśmy w progu jak na weselu. Spotkaliśmy się z tą dziewczyną
oczyma, w śmiertelnym przeraŜeniu szybko oceniała nas, chwyciwszy się stołu, jakby się
miała pośliznąć. Kierasiński wypluł dratwę z ust, zaśmiał się i wyrŜnął Wąskopyskiego po
karku. Ten Ŝart nie podobał się, Kierasiński, pchnięty, uderzył plecami w ścianę i siadł bez
słowa na dawnym miejscu. Wąskopyski oka nie spuścił z dziewczyny. Twarz jej była drobna i
blada, patrzyło z niej dwoje spokojnych oczu. Zarzuciła palcami na tył bujne płowe włosy.
Widziałem, Ŝe jej coś zadrgało i zabłyszczało około warg, podniosła się ciemna brew.
Popatrzyłem na jej nogi owinięte szmatami. Ona spojrzała na mnie, ręce jej się zatrzęsły,
schyliła trochę głowę. Przeszliśmy obok, siedli na ławce. Ona nie ruszyła się z miejsca.
Ładna, wysoka dziewczyna. - Dolejcie wody, Ŝeby na wszystkich kawy starczyło - powiedział
Wąskopyski do starca. Domińka podniosła się, spuściwszy nogi z pieca.
- No i co, jak tam się tobie czekało na mnie?
- Ale wy długo gdzieś byli.
- Pewnie - powiedział - łatwo dzisiaj nic nie idzie - pogłaskał ją po czerwonym jak od ognia
policzku. Chuny mówił z tą obcą po Ŝydowsku. Co chwila któryś z nas wychodził na próg
posłuchać i popatrzyć. Trochę niŜej od nas stały jeszcze trzy chałupy przysiółka. Wszystkie
trzy były zamknięte, okna zabite, bez śladu na zaśnieŜonych progach. Przy pochyłości nad
rzeczką stała długa, słomą 260
szyta praczkarnia, dalej kładka. Zaraz za chałupami obsadzona drzewkami szeroka polna
droga skręcała do lasu, który zakrywał widok na Pasieki. Pies, zwiesiwszy łeb, obwąchiwał
podwalinę pustej stodoły, a wrona podnosiła się i zniŜała w miarę jego złości. Uczułem silne
pragnienie, język miałem z suchej skóry. Tymczasem daleko na lewo, tam gdzie stała jakaś
samotna chałupa, pokazał się jeździec, posuwał się pomału w naszą stronę. Tam się pewnie
nagle grunt zniŜał, bo jeździec znikł mi z oczu na chwilę. - Ty chodź - kiwnąłem na
Wąskopyskiego.
- Patrz - powiadam do niego - patrz tam, tak prosto nad kominem tej pierwszej chałupy. On
cofnął się do sionki, przystawił lornetkę, zawołał Chuny. - Jeden?
- Na razie jeden.
- On do lasu jedzie. Zakręca tam. Zobacz, Chuny, nie
widać?
- Tak, on do lasu pojechał. Wszystko, co moŜna na razie powiedzieć... zobaczymy. - Co to za
dziewczyna? - zapytał Wąskopyski.
- KoleŜanka Luli Heim. Ona była u Czaczkiesa.
- Ładna dziewczyna, szkoda, Ŝe ona nie ma butów.
- Chodźmy, pogadamy.
Wleźliśmy z powrotem do izby. Huczał ogień w piecu. Pościągaliśmy z siebie kurtki. Stary
dusił flaszką na stole spalony jęczmień. Wąskopyski nie spuszczał oka z tej dziewczyny. -
Ona nie mówi po polsku?
- Parę słów tylko. Ona mówi po niemiecku albo po Ŝydowsku. - No to ty, Chuny, pogadaj z
nią, popytaj, czy w grupie Czaczkiesa jest Arnold. Bo Heindl powiada, Ŝe Ksawera pytała o
niego. I Chuny zaczął szwargotać z nią.
261
- Co tam, dziadku, co piszą wasze dzieci z Niemiec? Bombują? Posuń się, Kierasiński.
Nasiedziałeś się, a temu Heindlowi aŜ kiszka krwawi z marszu. Temu staremu wszystkie
dzieci zabrali do Niemiec na roboty - powiada Wąskopyski. - Ile razy ja tu jestem, to ten stary
sobie dogadza z jedzeniem. Dla niego jedzenie to pilny interes. Domińka wyszła do sieni po
drzewo. Kawa jęczmienna zakipiała, stary rzucił do baniaka cztery pastylki sacharyny, rozlał
nam po garnuszku tej gorącej juszki. I tak siedząc milcząco, siorbaliśmy smacznie wargami,
łykali upragnione ciepło. Pomyślawszy chwilę, stary ukroił sześć kromek chleba, kaŜda miara
w miarę podobna była do zelówki. - Bóg zapłać - zaśmiał się Wąskopyski.
- Chuny, od kiedy ona jest u Czaczkiesa?
- Ty wiesz, co ona mówi?
- Nu?
- Ona mówi, Ŝe Leita złapali. To jest prawda. Czaczkies ma pewne wiadomości. Powiada, Ŝe
mieli kilka dni dobre jedzenie, bo Czaczkies zabrał byka z ligenszaftu w Pasiekach. - To się
chwali, pewnie... A co ona szuka tu w tej chałupie? Chuny chciał coś powiedzieć, ale kiwnął
ręką, z miny jego moŜna było wyczytać, Ŝe o tym moŜna, ale nie przy wszystkich i nie dziś.
Chuny zawsze był taki, miał smak. Ta dziewczyna zwierzała się ze swoich trosk; zdawało się
jej biednej, Ŝe jak komuś opowie to wszystko - to zaraz się rozjaśni koło jej okropnej historii.
- Ona jest w ciąŜy? - zapytał cichutko Wąskopyski.
- Tak, ale nie patrz na nią, bo ona zaraz pozna, Ŝe ja ci to powiedziałem. - To tak samo pewnie
i Lula biedna była, niech go pomsta spali! Myślisz, Ŝe Chaim coś na to poradzi? 262
- Właśnie wyszła szukać Chaima. Powiedzieli jej, Ŝe on jest na plebanii. Czaczkies pewnie
jeszcze nic nie wie, co tam zaszło. - Ta chyba, pewnie...
Wargi dziewczyny zaczęły drgać, w oczach pokazały się łzy, usiadła za Chuny, zakrywszy
twarz rękoma. Widać było jej drobne, sine piersi za dziurkami zdartego na szmatę swetra. -
Ty wyjdź, Kierasiński, i zobacz, czy ten Ŝandarm nie wyjechał z lasu. W ogóle zobacz, co się
dzieje. Siedzisz jak byk z wybałuszonymi oczyma. Domińka, zobacz, gdzieś się podziała,
moŜe zachorowała. Kierasiński wyszedł, skręcił za chałupę. A Chuny zaczął opowiadać, co ta
dziewczyna przeŜyła strasznego z tymi bandytami z hilfspolicji. Nagle zadudniły kroki
Kierasińs-kiego w sieni i prawie równocześnie zaterkotał raz po razie pistolet automatyczny. -
To pod lasem - zawołał Kierasiński - obława poszła na las. Wąskopyski wybiegł ciągnąc za
sobą kolbę przez zabłocony próg. Czterech ludzi w tyralierze szło do lasu, dwaj konni stali na
wprost duktu. Liczne i rosnące z kaŜdą chwilą strzały hukały po lesie. - Kto to robi obławę? -
spytał Chuny Wąskopyskiego.
- Hilfspolicja, a tych dwóch to Ŝandarmi.
- No puść mnie, ja to chcę zobaczyć.
Tam w tyle, pod wysoką szkarpą, poszturchiwało się i padało w śnieg kilkoro ludzi. Był to
najciekawszy widok obławy na ludzi zimową porą, bo leŜał przed nami prawie cały las w dole
i moŜna było policzyć naganiaczy, którzy kopiąc się w śniegu, okrąŜali tych pod szkarpą.
Chuny spojrzał na nas bardzo dziwnie i rzekł:
- No to my do roboty - docisnął kaszkiet, pomacał kieszenie. Kierasiński wszedł jeszcze do
chałupy, przeszukał skrzynię starego; pod ćwiluchami leŜał chleb i tęgi kawał słoniny. 263
- Wy się nie gniewajcie, wujku, ja zabiorę to dla głodnego. - A to czemu - bronił stary - co
wy, komunisty czy jaka zaraza? - Wy lepiej nie pytajcie. W sieni, widziałem, stoi Ŝyto w
worku. Rozetrzecie sobie na Ŝarnach. Jakoś sobie poradzicie, grunt, Ŝe jest ziarno.
Wytchnienia dalibyście swojej kiszce. - Ty Kierasiński z Domińką - powiada Chuny -
pójdziecie do Chaima z tym chlebem. - A ta dziewczyna?
- Niech ona tu zostanie, my się nią tutaj zaopiekujemy. Chuny poszeptał coś tej obcej do ucha.
- Rób, co ci rozkazujemy! - zakrzyczał Wąskopyski do Kierasińskiego. - Dokąd?
- Do Trójnoga, rozumiesz. I pilnuj tam, Ŝeby ciepło było. Kierasiński spełnił rozkaz, Domińką
powlokła się za nim, nie oglądając się nawet. - Ja tobie nie robię Ŝadnej krzywdy, Domińką.
Jutro będziesz miała buty, Ŝeby tam nie wiem co - wołał za nią Wąskopyski. Chuny wyszedł
pierwszy i poprowadził nas w kierunku drogi na Pasieki. - Idź ostroŜniej, jesteś narwany.
Trzeba dobrze zobaczyć dokoła, bo mogą postrzelić ciebie i nie będzie juŜ z tego Ŝadnego
poŜytku - powiedział Wąskopyski i sam się zaczął denerwować - dwa razy jego karabin
nadział się lufą w śnieg. W lesie tymczasem ciągle szło polowanie na ludzi, pluskały kulki,
świszcząc zuchwale. Skokami od drzewa do drzewa lub pełznąc zbliŜyliśmy się na trzysta
metrów do stojących koło rogatki leśnej Ŝandarmów. Zatrzeszczały sroki w pobliŜu,
Wąskopyski spojrzał na nie wściekle. 264
Chuny skakał z pośpiechem, jego chuda, wysoka postać przylepiła się do ośnieŜonego pnia.
Od chwili gdy wziąłem do ręki pistolet Wąskopyskiego (był to stary sztajer), byłem coraz
bardziej niespokojny. Wahałem się, czy odciągnąć, Ŝeby sprawdzić, czy jest nabity, kaŜde
dotknięcie zardzewiałej lufy opalało zimnem jak Ŝywym ogniem, mróz parzył spoconą dłoń.
Chuny, stojąc za drzewem, drobił w miejscu nogami - dał nam ręką znak. Wąskopyskim
trzepało zdenerwowanie, potrząsał głową, rozcierał prawą rękę; leŜeliśmy dziesięć kroków za
Chuny. Strzały paliły bliŜej, częściej, wyraźniej. Niebo za lasem pociemniało głęboko.
Zgarbiwszy kark, Chuny podniósł karabin, przystawił kolbę do ramienia z podniesionym
łokciem, padł strzał. Słychać było, jakby ktoś ostrym kłusem zleciał na twarde dno. Oto-to,
oto-to, oto-to, przegalopował koń. Wąskopyski odsunął mnie. Skoczyliśmy do przodu.
Drzewa zaczęły nam przechodzić z miejsca na miejsce. Koślawy cień Ŝandarma poleciał ku
górze i spadł za szkarpę do Pasiek. Przez chwilę było bardzo cicho. Chuny, przytuliwszy
karabin do piersi, pobiegł skulony. Drugi Ŝandarm skręcił z drogi i ostro ruszył na nas
czarnym koniem. Ktoś przebiegł na ukos duktu. Wąskopyski strzelił, koń poderwał łeb i zaraz
Chuny z półprzysiadu wyharatał i Ŝandarm zeskoczył, ciągnąc tręzie do piersi jak lejce.
Pochylony, zrobiwszy jeszcze kilka kroków na bok, runął głową w śnieg, a koń z zadartym
łbem poleciał na las. Zza szkarpy pociągnął ktoś do nas serię z automatu ponad głowami.
Ukrywszy się za drzewa, słuchaliśmy i wypatrywali, co będzie dalej. Na skraj- lasu wyszedł
mazepiniec z hilfspolicji. Chuny strzelił tam, ale chybił. I juŜ nie ruszyliśmy się z miejsc,
byliśmy gotowi na wszystko. Wąskopyski wydobył pięć magazynków amunicji z kieszeni i
połoŜył je przed sobą na kaszkiecie. Milczeliśmy długo i długo leŜeli w bezruchu, aŜ dzień juŜ
zaczął zaciągać się 265
szarością wieczoru. Gdzieś daleko dziewczęta wiejskie zaśpiewały coś bardzo smutnego. I w
takich chwilach myśli się o swoich najbliŜszych, wszystko jest jak gdyby w jednej sekundzie
przed oczyma. Chuny zaświstał. Po pochyłości ruszyliśmy do tego zabitego. Błądziliśmy w
mroku szukając ciemnej plamy na śniegu. Martwo było dokoła i cno jak pod kamiennym
sklepieniem. Potem znowu pilnie słuchaliśmy, gdyŜ trzy wystrzały z karabinu miały być
odpowiedzią i zapewnieniem, Ŝe Czaczkies przyjął propozycję poszukiwania razem z nami
Leita i Szeruckiego.
KONIEC